Ta książka jest dokładnie taka, jak myślałam. Pod przesłodzoną powłoczką radzenia sobie z objawami ADHD kryje się jest przekaz, że remedium na owe problemy jest diagnoza. Nie leczenie, a diagnoza. Autorzy powtarzają to, ze pani otrzymała diagnozę przy każdej okazji, jak magiczne zaklęcie, które zmienia wszystko. "Po otrzymaniu diagnozy wszystko zmieniło się o 180st". Tak samo zresztą jak mantrę o samoakceptacji. Tylko, czy od zaakceptowania, że "jestem jaki jestem" zapłacą się rachunki?
Mamy nową modę, by diagnozować sobie tajemnicze choroby lub zaburzenia, którymi potem tłumaczymy nasze wady czy niedociągnięcia. Wszystko byłoby ok, jeśli diagnoza stanowi początek terapii, jak to powinno mieć miejsce, gorzej, kiedy nic z tym nie robimy, a diagnoza służy nam to jako usprawiedliwienie i ułatwianie sobie życia. "Nie jestem bałaganiarą tylko mam ADHD". I żądanie od innych, by nas akceptowali, bo to, że nawaliłem, to nie moja wina. Jest to wygodne, ale też tkwi w tym pułapka, czyli założenie, że człowiek musi być idealny, że nie ma prawa do niedoskonałości i błędów, a te ostatnie mogły wynikać tylko z przyczyn medycznych. I jakby człowiek z wadami nie zasługiwał na akceptację i miłość. O której tak dużo w tej książce, ale jej warunkiem jest...diagnoza. Czy wsparcie i pomoc w problemach dnia codziennego, jakie Richard okazał swojej partnerce, koniecznie wymagało diagnozy medycznej, czy bez niej nie można by ich było okazać?
Wiem, że to książka napisana przez laików i naukowych podstaw nie było co się spodziewać, ale jednak jakiś background by się przydał. Jak doszło do tego, że autorka została zdiagnozowana, na podstawie czego, jak wyjaśniono jej problemy? Tego tu nie znajdziemy, ba nawet sama narratorka nie jest w stanie wytłumaczyć, co dzieje się w jej głowie, czemu zachowuje się ona tak, a nie inaczej, poza ogólnikami typu, że "jej mózg działa inaczej". To znaczy jak? Co to znaczy? Nie było tego na TikToku? Kuriozalne jest to, że niektóre rzeczy tłumaczy jej partner, a nie ona sama. Np. dlaczego niewykonalne było dla niej umycie się przez kilka dni... Zastanawiałam się też, w jakiej rodzinie wychowała się Rox, kiedy przeczytałam w pewnym miejscu, że nikt nie nauczył jej ogarniania elementarnych życiowych kwestii. Takich jak sprzątanie po sobie, czy słanie łóżka. Wychowała się w buszu? W sierocińcu? Co przekazali jej rodzice i czy nie widzieli oni, że dziewczyna ma problemy? Na ten temat też nie ma słowa.
Ta pani z pewnością jakieś problemy/zaburzenia ma, gdyż to co opisuje nie mieści się w normie zwykłego bałaganiarstwa czy niechlujstwa. Nie wiem czy to jest ADHD, bo się na tym nie znam, a katalog objawów ADHD u dorosłych jest szeroki... No ale, zwał jak zwał, cała ta książka dowodzi tego, że nie liczy się nazwa, liczy się samo otrzymanie medycznej etykietki, potwierdzającej to, że "to nie jest moja wina", tylko jestem "inny", "neuroróżnorodny". Co następnie może stanowić wytłumaczenie dosłownie wszystkiego. "Długi, rachunki i jeszcze ADHD. Coś przerażającego". Koniec końców Rox radzi sobie jako tako tylko dlatego, ze holuje ją jej partner, ogarniający wszystko (facet to anioł, chodzący ideał i najbardziej ogarnięta osoba pod słońcem, jak wynikałoby z tej książki).
Podsumowując: ta książka to wesoła twórczość, pokazująca jedynie wyrywek z życia pary tiktokerow i proste rady, na zasadzie wzięcia tabletki na ból, a czemu boli to już nie muszę wiedzieć. Staram się pochopnie nie osądzać, brać pod uwagę to, że ludzie nie są doskonali i że mylą się "niecelowo" (wbrew temu, co sugeruje autor), bo błądzić jest rzeczą ludzką - ale tego typu historie mnie naprawdę irytują. Dokąd zabrnęliśmy jako ludzkość? Może trzeba iść po jakąś DIAGNOZĘ, wtedy wszystko stanie się prostsze...
Ta książka jest dokładnie taka, jak myślałam. Pod przesłodzoną powłoczką radzenia sobie z objawami ADHD kryje się jest przekaz, że remedium na owe problemy jest diagnoza. Nie leczenie, a diagnoza. Autorzy powtarzają to, ze pani otrzymała diagnozę przy każdej okazji, jak magiczne zaklęcie, ...
Rozwiń
Zwiń