-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Biblioteczka
2011-10-28
2011-08-28
2011-07-24
2011-08-10
Pewnego dnia Katie zjawia się w niewielkim miasteczku Southport w Karolinie Północnej. Młoda i atrakcyjna, szybko wzbudza ciekawość mieszkańców. Wynajmuje mały domek i zatrudnia się jako kelnerka w miejscowej restauracji. Z tylko sobie znanego powodu cały czas zachowuje dystans – nie nawiązuje żadnych bliższych kontaktów z innymi, żadnych przyjaźni czy nawet zwykłych koleżeńskich sympatii. Udaje jej się to do czasu, aż poznaje Alexa, wdowca, wychowującego samotnie dwójkę dzieci. Oprócz tego – jak to bywa w niewielkich miejscowościach, gdzie wszyscy zdają się wiedzieć wszystko o wszystkich – nowa sąsiadka Katie, choć sympatyczna, wydaje się być nieco wścibska i zbyt gadatliwa. Wtedy właśnie bohaterka musi podjąć decyzję - czy nadal chce izolować się od całego świata, schowana w swej skorupie zbudowanej z bólu i złych wspomnień? Okazuje się jednak, że nawet największe zmiany nie są w stanie wymazać z pamięci tego, co wydarzyło się w przeszłości.
Do książek Nicholasa Sparksa nie byłam przekonana aż do momentu, gdy sięgnęłam po powieść "I wciąż ją kocham". Stała się ona wtedy dość popularna za sprawą ekranizacji, która w tamtym czasie miała swą premierę, jednak po „Jesiennej miłości”, którą nadal wspominam wyjątkowo marnie, moje nastawienie do kolejnej książki Sparksa było bardzo sceptyczne. Jak się okazało – ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – tym razem autor zauroczył mnie umiejętnością opowiadania o sprawach codziennych, tak bliskich każdemu z nas w sposób niezwykle barwny, wytwarzający wokół ciepłą, przyjemną atmosferę. Właśnie dlatego do "Bezpiecznej przystani" podeszłam już ze sporym entuzjazmem, przygotowana na kilka godzin z dobrą książką. Czy spełniły się moje oczekiwania?
Już od pierwszej strony towarzyszyły mi bardzo miłe uczucia. Miejsce akcji, jakim jest małe nadmorskie miasteczko, korzystnie wpływa na klimat powieści. Lokalny sklep spożywczy, w którym, jeśli tylko chcesz, możesz tak naprawdę kupić wszystko; przystań, z żaglówkami i hamburgerami pieczonymi na grillu; miejscowa restauracja, w której stołują się wszyscy mieszkańcy; lasy i żwirowe dróżki... To wszystko zdecydowanie działa na wyobraźnię, podsuwając niezwykle przyjemne obrazki. Któż nie chciałby odwiedzić tego miejsca? Właśnie dlatego główna bohaterka czuje, że podjęła słuszną decyzję, wynajmując dom akurat w Southport.
Wydarzenia możemy obserwować zarówno z perspektywy Katie, jak i z punktu widzenia wspomnianego już Alexa. I nadal zastanawiam się, jak to się dzieje, że mężczyzna potrafi pisać o uczuciach kobiety w taki sposób, jak robi to właśnie Sparks. „Wgryza się” w kobiecą psychikę, serce i duszę, czasem odnosiłam wrażenie, że sama lepiej nie nazwałabym pewnych emocji i nie umiałabym opisać pewnych rzeczy tak jak autor. Lecz nagle, kiedy zaczynają pojawiać się retrospekcje i cofamy się o kilka lat wstecz, aby dowiedzieć się czegoś więcej o dawnym życiu Katie, coś się ewidentnie psuje. Problem, który porusza Sparks to przemoc w rodzinie, zarówno fizyczna, jak i psychiczna. Niestety, zupełnie nie mogłam wczuć się w sytuację maltretowanej kobiety. Być może jestem aż tak niewrażliwa, jednak wydaje mi się, że autor potraktował całość zbyt „grzecznie” - zabrakło ukazania emocji, przez co nie potrafiłam choć odrobinę współczuć głównej bohaterce.
Historię ratuje jej finał, który trzyma w napięciu do ostatniej strony. Zastanawiałam się, którą opcję wybrał Sparks – czy postawił na wersję z happy endem, czy też pokusił się o tragiczne zakończenie. Oczywiście tego nie zdradzę, gdyż zdecydowanie odebrałoby to radość z lektury, jednak w moim odczuciu wypadło ono całkiem nieźle. Ostatnie strony powieści to także wyjaśnienie tajemnicy związanej z sąsiadką, a jednocześnie przyjaciółką Katie. Przyznam, że nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i nie sądziłam, że Sparks zdołał wymieszać ze sobą zarówno romans, jak i obyczaj, a oprócz tego dorzucił tam też aspekt duchowy, poniekąd metafizyczny.
„Bezpieczna przystań” sprawdza się jako czytadło, przyjemna pozycja na leniwe popołudnie, dlatego warto dać jej szansę i udać się na kilka godzin do słonecznej Karoliny Północnej. A już w przyszłym roku planowane jest przeniesienie tej powieści na ekrany kin – ciekawa jestem, czy i film przypadnie mi do gustu.
Pewnego dnia Katie zjawia się w niewielkim miasteczku Southport w Karolinie Północnej. Młoda i atrakcyjna, szybko wzbudza ciekawość mieszkańców. Wynajmuje mały domek i zatrudnia się jako kelnerka w miejscowej restauracji. Z tylko sobie znanego powodu cały czas zachowuje dystans – nie nawiązuje żadnych bliższych kontaktów z innymi, żadnych przyjaźni czy nawet zwykłych...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-02-04
Seria z miotłą, publikowana od 2005 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B., poświęcona jest twórczości kobiet. I właściwie tyle tylko łączy wszystkie powieści należące do owego cyklu - ich autorkami są kobiety, a i same książki traktują w większości, jak zdążyłam zauważyć, o kobietach. Poruszają wszelkie życiowe tematy, opowiadają o kobiecych problemach, dylematach i rozterkach. Seria ta jest rekomendowana w wielu recenzjach, toteż od dawna chciałam się z nią zapoznać. Wybór padł na "Osiem zeszytów", powieść brazylijskiej pisarki, Heloneidy Studart.
Siostry Mariana i Leonor wywodzą się ze znamienitego rodu Nogueira Alencar. Wiodą życie eleganckich dam u boku bogatych mężczyzn. Mariana - ceniony prawnik, Leonor - żona szanowanego wykładowcy uniwersyteckiego; kobiety zdają się mieć wszystko, czego potrzeba do szczęścia. W rzeczywistości jednak ich życie to ciągła fala rozczarowań, bólu i złości. Leonor dusi się w małżeństwie, nienawidząc męża jak najgorszego wroga; Mariana cierpi po śmierci dwóch najbliższych jej sercu osób: synka oraz ukochanego z młodzieńczych lat. Pewnego dnia Mariana otrzymuje w spadku tajemnicze pamiętniki swej ciotki, Marii das Graças, która dała się poznać jako kobieta niezależna, pewna siebie, uparta i przekorna: jako pierwsza odważyła się złamać rodzinną tradycję, według której najmniej atrakcyjna córka powinna zostać starą panną, aby opiekować się matką. Mariana, powoli zagłębiając się w historię życia ciotki, decyduje się wziąć los we własne ręce.
Przyznam szczerze, że po pisarce, o której, jak gdzieś przeczytałam, mówi się "legenda brazylijskiej literatury", spodziewałam się dużo więcej. Choć pomysł na fabułę wydał mi się naprawdę ciekawy, to już samo wykonanie pozostawia, moim zdaniem, wiele do życzenia. I nie mówię tu o stronie technicznej książki, absolutnie nie. Bo warsztat autorki jest dobry, co do tego nie mam wątpliwości. Rozczarował mnie jednak sposób, w jaki Studart opowiedziała czytelnikom historię Mariany - płaski, jednowymiarowy, momentami nieco nużący, aż chciałoby się szepnąć "to nudne jak flaki z olejem...". Fabuła, choć nieźle zarysowana, była zbyt przewidywalna i banalna. Podczas czytania cały czas czekałam na fragment, zdanie lub słowo, które nada całości życia, które sprawi, że kolejne strony będę przekręcała z rosnącym zainteresowaniem i napięciem. Niestety - nie doczekałam się. A szkoda, mogłoby być naprawdę ciekawie.
Motyw przewodni całej historii, czyli wspomniane już tajemnicze pamiętniki Marii, ciotki-samobójczyni, w rzeczywistości odegrały niekoniecznie znaczącą rolę. Autorka wykorzystała je do przedstawienia historii kobiety, która przez całe swe życie "dusiła się", nie mogąc robić i mówić tego, na co miała ochotę, a co ostatecznie doprowadziło ją do samobójczej śmierci. W rzeczywistości więc tytułowe zeszyty (pamiętniki) nie skrywały w sobie żadnej tajemnicy - wiemy to od pierwszej strony powieści. I nad tym faktem ogromnie ubolewam, tego rodzaju motyw można było wykorzystać zdecydowanie lepiej.
Choć czytanie "Ośmiu zeszytów" sprawiło mi przyjemność, to w gruncie rzeczy nie nazwałabym tej książki rewelacyjną czy nawet bardzo dobrą. Pomimo tego, że Heloneida Studart potrafi posługiwać się słowem i wyraźnie widać to na kartach powieści, to jednak czegoś zdecydowanie zabrakło mi w tej pozycji. Czegoś, co zaskoczyłoby mnie, co sprawiłoby, że na długi czas zapamiętałabym "Osiem zeszytów". Jednakże, jako że było to moje pierwsze spotkanie z literaturą brazylijską w wydaniu innym niż Paulo Coelho, mimo wszelkich defektów, na pewno choć odrobina powieści Studart pozostanie mi w pamięci.
Seria z miotłą, publikowana od 2005 roku nakładem Wydawnictwa W.A.B., poświęcona jest twórczości kobiet. I właściwie tyle tylko łączy wszystkie powieści należące do owego cyklu - ich autorkami są kobiety, a i same książki traktują w większości, jak zdążyłam zauważyć, o kobietach. Poruszają wszelkie życiowe tematy, opowiadają o kobiecych problemach, dylematach i rozterkach....
więcej mniej Pokaż mimo to2011-07-03
Najpierw zachwyciła mnie okładka. Niby prosta, zwyczajna, a jednak ma w sobie to "coś", co przyciągnęło moją uwagę i sprawiło, że zapragnęłam odwiedzić Przestrzeń za Szkłem niemalże natychmiast.
W nowo powstałej Czechosłowacji Viktor Landauer, zamożny magnat samochodowy, oraz jego piękna małżonka Liesel zlecają budowę swego nowego domu niemieckiemu architektowi, Rainerowi von Abtowi. W ten sposób rodzi się wyraziste tło powieści - ogromna willa, w całości wykonana ze szkła. Staje się ona swoistym symbolem nowoczesności, postępu i rozwoju. Na przestrzeni ponad siedemdziesięciu lat XX wieku - od czasu zakończenia I wojny światowej aż po upadek komunizmu - dom ten splata ze sobą losy wielu ludzi, wielokrotnie zmienia swe przeznaczenie, a jego szklane ściany niezwykle wyraziście odbijają wszelkie tragedie i zawirowania wstrząsające światem.
Właściwie ogromnie ciężko streścić w zaledwie kilku zdaniach, o czym opowiada "Przestrzeń za Szkłem". Jest to powieść specyficzna, gdyż pomimo niemałej ilości bohaterów przewijających się przez kolejne rozdziały i strony główną postacią, wokół której skupia się reszta, jest szklana willa. To właśnie ona staje się centrum świata wykreowanego przez Simona Mawera. Jest to miejsce, które początkowo ma spełniać funkcje "zwyczajnego" domu mieszkalnego i choć w oczach sąsiadów wzbudza to niemałą sensację, to Landauerowie są oczarowani pomysłem i wyobraźnią architekta. Przez kolejne dziesięciolecia, przetrwawszy zawieruchę wojenną, naloty i ataki bombowe, szklany dom niejednokrotnie zmienia zarówno swych właścicieli, jak i rolę, którą pełni. Przeistacza się w schron uchodźców, bazę Sowietów, a nawet salę gimnastyczną. I choć nie jest to już ta sama pierwotna Przestrzeń za Szkłem, to jednak wciąż odbija ona każdy ruch przebywającego w niej człowieka, prześwietla go na wylot i sprawia, że budzi się w nim chęć szczerości i otwartości wobec innych.
Sposób, w jaki autor przedstawił, a wręcz wykreował szklany dom, zachwycił mnie niejednokrotnie podczas lektury. I pomimo iż nie było łatwo zatopić się w tej powieści - bo warto dodać, że nie jest to książka łatwa, taka, którą czyta się szybko, lecz równie prędko ulatuje ona z pamięci - to jednak odnalazłam w niej to, czego szukam w naprawdę dobrej literaturze. Bez wahania mogę powiedzieć, iż "Przestrzeń za Szkłem" to pozycja wartościowa, zdecydowanie z górnej półki. Nie odnajdziemy tu jednak wartkiej akcji czy nagłych zwrotów wstrząsających bohaterami, nie. Nie na tym skupił się Mawer, choć w gruncie rzeczy nie można także powiedzieć, że brak w tej powieści jakichkolwiek porywów. Jednakże styl, którym posłużył się autor zwraca uwagę czytelnika na zupełnie inne aspekty książki, dzięki czemu doskonale wyczuwa się atmosferę i klimat panujący w Przestrzeni za Szkłem - atmosferę duszną, przywodzącą na myśl niezwykle ciasny pokój, pomimo iż szklany dom to najbardziej przejrzyste i przestronne miejsce, jakie można sobie wyobrazić.
"Simon Mawer doskonale opisuje ludzkie namiętności, meandry pamięci oraz magię tego niezwykłego domu"*. Mam nadzieję, że każdy, kto zdecyduje się odwiedzić Przestrzeń za Szkłem poczuje ten niepowtarzalny nastrój wypełniający jej wnętrze. I zechce pozostać tam na dłużej, na nowo odkrywając magię i urok tego miejsca.
*"The Daily Telegraph"
Najpierw zachwyciła mnie okładka. Niby prosta, zwyczajna, a jednak ma w sobie to "coś", co przyciągnęło moją uwagę i sprawiło, że zapragnęłam odwiedzić Przestrzeń za Szkłem niemalże natychmiast.
W nowo powstałej Czechosłowacji Viktor Landauer, zamożny magnat samochodowy, oraz jego piękna małżonka Liesel zlecają budowę swego nowego domu niemieckiemu architektowi, Rainerowi...
2011-06-19
Po literaturę polską sięgam niezwykle sporadycznie, mogę wręcz powiedzieć, że prawie wcale. I choć nie mam żadnych konkretnych uprzedzeń, to jednak nie potrafię spojrzeć przychylnie na twórczość naszych rodzimych pisarzy. Co więc skusiło mnie do sięgnięcia po książkę Mai Wolny? Właściwie odpowiedź jest prosta - skusiła mnie okładka. Czarno-żółta tonacja, w której utrzymana jest szata graficzna, skutecznie przyciągnęła moją uwagę. Pomyślałam więc, że i treść zasługuje zapewne na chwilę uwagi.
Początek historii jest nieco schematyczny: Malwina, pięćdziesięcioletnia kobieta po przejściach postanawia spakować do walizki cały swój dobytek, wynająć przypadkowemu człowiekowi kieleckie mieszkanko i wyruszyć w nieznane. Konkretniej – do Sorrento, małego miasteczka turystycznego, położonego na południu Włoch nad Zatoką Neapolitańską, gdzie zamierza podjąć pracę jako pomoc domowa. Ma nadzieję, że ta radykalna zmiana pomoże jej zapomnieć o tragicznych wydarzeniach z przeszłości i nauczyć się na nowo korzystać z uroków życia. Jej „podopieczną” staje się Carla Russo – kobieta, która lata młodości ma już dawno za sobą. Jest także ktoś jeszcze. Ktoś, kto wpłynie na życie Malwiny w znaczący sposób – osiemnastoletni wnuk Carli, Bruno, obdarzony nadzwyczajnym talentem literackim.
Jak już wspomniałam, fabuła zarysowuje się dość typowo, żeby nie powiedzieć, że banalnie. Malwina – kobieta, jakich wiele. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym szczególnym, choć, jak zaznacza autorka, pomimo swego wieku nadal zachwyca mężczyzn sympatyczną twarzą bez zmarszczek oraz długimi, zgrabnymi nogami. Byłaby to bohaterka niemalże idealna, gdyby nie to, że Maja Wolny włożyła jej na plecy ogromny bagaż bolesnych doświadczeń. A dzięki temu Malwina zyskuje naprawdę dużo, gdyż nagle staje się postacią realną, bardzo bliską czytelnikowi. To osoba, od której można się wiele nauczyć. Czytając o tragedii, z którą przyszło jej się zmierzyć, zastanowiłam się, jak potoczy się moje życie - czy i dla mnie los szykuje takie "niespodzianki"? To niezwykle zadziwiające, jak szybko może zmienić się nasza codzienność, w mgnieniu oka dotychczasowe szczęście i dostatek może przemienić się w drogę ubitą z kamieni poprzetykanych kolcami. Dumni z siebie mogą być ci, którzy - podobnie jak Malwina - z lekkim uśmiechem na ustach potrafią się po niej poruszać, skrzętnie omijając wyboje i nierówności.
Maja Wolny stworzyła niezwykle barwną, wprost poetycką opowieść, a wszytko to za sprawą języka, którym się posługuje. Jest on niepozbawiony metafor i różnego rodzaju aluzji, niekiedy wręcz ciężko odróżnić prawdę od fikcji. W "Domu tysiąca nocy", gdzie wzajemnie przenikają się dwa równolegle istniejące światy, napotykamy wiele przemyśleń, luźnych wypowiedzeń, lecz przy tym także całą paletę uczuć i emocji. Malwina, jako właścicielka bolesnych doświadczeń, zachwyca się nowym otoczeniem - z jej perspektywy Sorrento to istny raj, piękne widoki, świeże owoce, życie, w którym problemy nie istnieją. A jednak druga bohaterka, Carla, pokazuje, iż postrzeganie tego świata przez Polkę to jedynie złudzenie, fałszywe przekonanie na temat tego, co w rzeczywistości skrywają jego zakamarki.
I choć nie do końca przemówiło do mnie zakończenie tej krótkiej historii, to jednak w dalszym ciągu uważam, iż zdecydowanie warto poświęcić jej odrobinę czasu. Być może nie zmienia ona sposobu myślenia, lecz nasuwa pewne refleksje, a dodatkowo stanowi kawałek naprawdę dobrej literatury. Wierzę również, że "Dom tysiąca nocy" to jedna z tych książek, do których po pewnym czasie trzeba wrócić, gdyż można odczytywać ją na wiele sposobów. I zawsze znajdować w niej coś nowego.
Po literaturę polską sięgam niezwykle sporadycznie, mogę wręcz powiedzieć, że prawie wcale. I choć nie mam żadnych konkretnych uprzedzeń, to jednak nie potrafię spojrzeć przychylnie na twórczość naszych rodzimych pisarzy. Co więc skusiło mnie do sięgnięcia po książkę Mai Wolny? Właściwie odpowiedź jest prosta - skusiła mnie okładka. Czarno-żółta tonacja, w której utrzymana...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-05-27
Pewnego ranka czternastoletnia Cynthia Bigge budzi się w zupełnie opustoszałym domu. Zdziwiona nieobecnością rodziny, zostaje poinformowana, że rodzice nie pojawili się dziś w pracy, a jej starszy brat, Todd, nie przyszedł do szkoły. Dziewczyna zawiadamia policję o zaginięciu, jednak poszukiwania nie przynoszą rezultatów. Po rodzinie Cynthii ślad wszelki zaginął.
Mija dwadzieścia pięć lat. Cynthia, obecnie żona Terry'ego Archera oraz matka ośmioletniej Grace, nadal nie może zapomnieć o tajemniczym zniknięciu swojej rodziny. Postanawia wziąć udział w telewizyjnym programie poświęconym nierozwiązanym sprawom kryminalnym. Wciąż żywiąc nadzieje na jakiekolwiek wieści związane z wydarzeniami sprzed dwudziestu pięciu lat, Cynthia niespodziewanie otrzymuje dziwny telefon, który początkowo wydaje się być jedynie wygłupem jakiegoś żartownisia. Jednakże, gdy kilka dni później Archerowie znajdują na kuchennym stole kapelusz należący niegdyś do ojca Cynthii sprawa znacznie się komplikuje. Kobieta zatrudnia prywatnego detektywa mając przed sobą tylko jeden cel - dotrzeć do prawdy i uzyskać odpowiedź na pytanie dręczące ją od ponad dwudziestu lat: co stało się tej fatalnej nocy?
Przeczytawszy kilkanaście pierwszych rozdziałów, przypomniałam sobie z pełnym zadowoleniem, dlaczego tak bardzo lubię kryminały. Co prawda ostatnimi czasy nieco zaniedbałam ten gatunek literacki, jednak "Bez śladu" ponownie zachęciło mnie do częstszego sięgania po detektywistyczne książki. Ich największą zaletą jest bez wątpienia wartka akcja, gnająca do przodu w zastraszająco szybkim tempie. Linwood Barclay w tej kwestii spisał się doskonale - w powieści nie ma czasu na nudę. Można by rzec, że pochłanianie kolejnych rozdziałów jest niczym przejażdżka rozpędzoną kolejką w wesołym miasteczku. Ta książka po prostu sama się czyta, każda strona to kolejny nieoczekiwany zwrot akcji, kolejny puzzel do ułożenia skomplikowanej całości. A końcowy efekt, czyli rozwiązanie intrygi jest - uwierzcie! - ogromnie zaskakujący.
Jest jednak pewna kwestia, która mocno mnie zawiodła, a mianowicie bohaterowie. Nie oczekiwałam tu żadnych rozbudowanych opisów, wnikliwych analiz psychologicznych ani innych tego typu zabiegów, choć przyznam szczerze, że nie pogardziłabym choć krótkim przedstawieniem postaci. Autor ograniczył się w tym aspekcie do minimum - narracja pierwszoosobowa, prowadzona z punktu widzenia Terry'ego Archera, męża Cynthii, zupełnie nie daje czytelnikowi możliwości poznania pozostałych bohaterów.
Pomimo wszelkich niedociągnięć, w tym także językowych, muszę przyznać, że "Bez śladu" wywarło na mnie pozytywne wrażenie. W gruncie rzeczy jest to po prostu dobre czytadło, dlatego wszelkie wymagania dotyczące literatury z wyższej półki odstawiam na bok. Podeszłam do tej powieści z nadzieją, iż miło i przyjemnie spędzę przy niej czas, i pod tym względem książka spełniła swą rolę w stu procentach.
Pewnego ranka czternastoletnia Cynthia Bigge budzi się w zupełnie opustoszałym domu. Zdziwiona nieobecnością rodziny, zostaje poinformowana, że rodzice nie pojawili się dziś w pracy, a jej starszy brat, Todd, nie przyszedł do szkoły. Dziewczyna zawiadamia policję o zaginięciu, jednak poszukiwania nie przynoszą rezultatów. Po rodzinie Cynthii ślad wszelki zaginął.
Mija...
2011-05-19
Prozę Carlosa Ruiza Zafóna pokochałam po moim pierwszym spotkaniu z jego twórczością. Sięgnęłam wtedy po bestseller, który w dalszym ciągu cieszy się wyjątkową mnogością pozytywnych opinii - "Cień wiatru". Dlatego ogromnie nie mogłam doczekać się kolejnej podróży w głąb historii opowiedzianej przez tego wyjątkowo utalentowanego pisarza.
Rok 1943. Uciekając przed chaosem II wojny światowej, małżeństwo Carverów wraz z trójką dzieci - Alicją, Maxem i Iriną - przeprowadza się do małego miasteczka położonego nad brzegiem Atlantyku. Wprowadzają się do domu przy plaży, zamieszkiwanym niegdyś przez małżeństwo Fleishmanów, których kilkuletni synek utonął podczas zabawy w morzu. Już pierwsze godziny pobytu w nowym miejscu obfitują w dziwne wydarzenia: wskazówki dworcowego zegara biegną wstecz, a nocą Max obserwuje przez okno dziwny ogród pełen tajemniczych posągów trupy cyrkowej. Dzieci poznają kilkunastoletniego Rolanda oraz jego dziadka, Victora Kraya, który zdradza im pewną starą legendę o Księciu Mgły - złym czarowniku, który może spełnić każde życzenie, jednak w zamian oczekuje bardzo wiele... Choć początkowo rodzeństwo jest zafascynowane mroczną historią, z czasem okazuje się, że owa legenda ma w sobie sporo prawdy...
Chociaż "Książę Mgły" jest klasyfikowany jako literatura młodzieżowa, to osobiście nie odczułam, by książka traciła przez to choć odrobinę swej wartości. Oczywiście ma ona zupełnie inny klimat, niż wspomniany już "Cień wiatru" czy "Gra anioła", jednak nie jest to klimat pod żadnym względem gorszy. Powieść o tytułowym Księciu jest pełna tajemniczości i - co najważniejsze - magii, którą wyczuwa się już od pierwszej strony. Autor od samego początku wciąga czytelnika w wir wydarzeń i nie pozwala mu się uwolnić aż do ostatnich stron. Akcja naprawdę zaciekawia - bo czyż Książę Mgły nie jest intrygującą postacią? Carlos Ruiz Zafón postarał się o to, by tytułowy bohater stał się kimś, kto chwyta czytelnika za rękę i prowadzi za sobą, szepcząc co chwilę: Chodź ze mną, chodź...
Jednakże powieść ta sprawdza się nie tylko jako przyjemna rozrywka na wolne popołudnie. "Książę Mgły" przekazuje także wiele wartości; w prosty, lecz dosadny sposób podsuwa pewne refleksje, zmusza do przemyśleń i wspomnień. Pokazuje, że przyjaźń, miłość i wzajemne zaufanie to coś, co powinniśmy cenić w życiu najbardziej, gdyż w trudnych, nieprzewidywalnych sytuacjach to właśnie bliscy wyciągną do nas pomocną dłoń i o tym należy zawsze pamiętać.
Jako debiut literacki oceniam "Księcia Mgły" bardzo pozytywnie. Pomimo, iż powieść jest krótka i pozostawia pewien niedosyt, myślę, że warto zwrócić na nią uwagę i zatrzymać się przy niej na chwilę. Być może nie jest to żadne arcydzieło i rozumiem tych, których książka rozczarowała, jednak w mój gust trafiła wyśmienicie i dlatego właśnie już dołączyła do moich ulubionych pozycji. Tymczasem z niecierpliwością wyczekuję kolejnego spotkania z Carlosem Ruizem Zafónem - tym razem w owianym tajemnicą "Pałacu Północy".
Prozę Carlosa Ruiza Zafóna pokochałam po moim pierwszym spotkaniu z jego twórczością. Sięgnęłam wtedy po bestseller, który w dalszym ciągu cieszy się wyjątkową mnogością pozytywnych opinii - "Cień wiatru". Dlatego ogromnie nie mogłam doczekać się kolejnej podróży w głąb historii opowiedzianej przez tego wyjątkowo utalentowanego pisarza.
Rok 1943. Uciekając przed chaosem II...
2011-05-02
Zabierając się za lekturę trzeciej części serii "Gone. Zniknęli", byłam ogromnie ciekawa, co nowego i zaskakującego udało się tym razem wymyślić Michaelowi Grantowi. Niewątpliwie cykl jego autorstwa stał się ostatnimi czasy jednym z najpoczytniejszych wśród młodzieży (i nie tylko), jednakże - jak wiemy - bardzo ciężko jest utrzymać każdy kolejny tom danej serii na tym samym, wysokim poziomie. I tu pojawia się pytanie: jak poradził sobie z tym Michael Grant?
Akcja rozpoczyna się w momencie, kiedy od powstania ETAP-u mija dokładnie siedem miesięcy. Siedem długich miesięcy bez dorosłych, w małym miasteczku odciętym od świata za sprawą dziwnego muru. A teraz, dodatkowo, pojawiają się kolejne problemy. W Perdido Beach nie ma prądu i wody, gdyż elektrownia została zajęta przez wrogi obóz - dzieciaków z Coates Academy. Co więcej, zjawia się Prorokini, która twierdzi, iż poprzez dotknięcie kopuły widzi to, co dzieje się poza nią. I przekonuje innych, że wyjście z ETAP-u jest tylko jedno - śmierć... Ekipa Ludzi, pod przewodnictwem Zila, szykuje się na wojnę przeciw odmieńcom, a rada miasteczka, dotychczas sprawująca funkcję burmistrza, powoli zaczyna się rozpadać. W Perdido Beach dzieje się naprawdę źle...
Pisanie o trzeciej części serii nie należy do łatwych zadań, gdyż odnoszę wrażenie, że właściwie wszystko zostało już powiedziane. Bardzo ciężko jest też powstrzymać się od zdradzenia choć małych szczegółów fabuły, aczkolwiek wiem, że zepsułoby to całą zabawę tym, którzy lekturę mają jeszcze przed sobą. W gruncie rzeczy akcja i jej tempo to największe walory zarówno tej książki, jak i całego cyklu. "Faza trzecia: Kłamstwa" obejmuje zaledwie sześćdziesiąt sześć godzin i pięćdziesiąt dwie minuty, a więc niecałe dwie doby, lecz w tym czasie dzieje się naprawdę bardzo, bardzo dużo. Po raz kolejny Michael Grant zapewnia czytelnikowi mnóstwo rozrywki i - daję słowo - podczas lektury nie ma ani chwili na oddech.
Moją uwagę w znacznej mierze przykuły nowe wątki oraz nowe postacie wprowadzone do fabuły. Choć mogłoby się wydawać, że utrzymywanie akcji w zamkniętym terytorium, jakim jest ETAP, nie może już niczym zaskoczyć, to jednak autor udowadnia, że wiele niespodziewanego może się jeszcze wydarzyć. Mimo że bohaterowie względnie poradzili sobie ze strachem towarzyszącym im głównie na samym początku oraz głodem dominującym w kolejnych miesiącach, to tym razem muszą zmierzyć się z fałszywymi pogłoskami, które rozprzestrzeniają się wśród dzieciaków. I do końca nie wiadomo, kto mówi prawdę...
Ostatnie strony książki nadal nie dają mi spokoju i w mojej głowie nieustannie pojawia się myśl, czyżby autor rzeczywiście uchylił rąbka tajemnicy i zdradził co nieco na tych kilku końcowych kartach powieści...?
Gwarantuję, że jeśli zajrzycie do tej serii choć na moment, to nie będziecie potrafili oprzeć się pokusie - pochłoniecie każdą część z wypiekami na twarzy. A "Faza trzecia: Kłamstwa" to już "półmetek" całego cyklu i muszę przyznać, że robi się coraz ciekawiej.
Zabierając się za lekturę trzeciej części serii "Gone. Zniknęli", byłam ogromnie ciekawa, co nowego i zaskakującego udało się tym razem wymyślić Michaelowi Grantowi. Niewątpliwie cykl jego autorstwa stał się ostatnimi czasy jednym z najpoczytniejszych wśród młodzieży (i nie tylko), jednakże - jak wiemy - bardzo ciężko jest utrzymać każdy kolejny tom danej serii na tym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-03-30
Pomimo tego, że osobiście nigdy nie miałam styczności z zaburzeniami odżywiania, to jednak zawsze bardzo lubiłam literaturę faktu poruszającą tematy traktujące o anoreksji czy bulimii. Jak powszechnie wiadomo, nie są to tematy ani łatwe, ani przyjemne, wręcz przeciwnie - pokazują, z iloma ogromnymi problemami muszą każdego dnia zmierzyć się chorzy.
Przyznam szczerze, że do najnowszej książki Karoliny Otwinowskiej podchodziłam z dość dużą rezerwą, bowiem "Historia mojego (nie)ciała" to kontynuacja opowieści, którą autorka rozpoczęła książką "Dieta (nie)życia", wydaną w 2009 roku. Jako, że nie miałam okazji, aby ją przeczytać, obawiałam się, że nie zdołam się wczuć w klimat historii, że będę pozbawiona niektórych ważnych detali, które wpłyną na moją ocenę książki. Jednakże tak się nie stało, gdyż "Historia mojego (nie)ciała" to, można powiedzieć, odrębna opowieść, która w małym stopniu odnosi się do swojej poprzedniczki.
Karolina Otwinowska, zarówno autorka jak i główna bohaterka książki, to dwudziestodwuletnia studentka psychologii, która poprzez słowo pisane dzieli się z innymi swoimi przykrymi doświadczeniami. Są one związane z anoreksją, z którą Otwinowska walczyła przez ponad dziesięć lat. Jej zapiski dotyczą zarówno życia codziennego, jak i przebiegu choroby, leczenia oraz powrotu do normalności. Autorka opowiada czytelnikom swoją historię, szczegółowo omawiając przede wszystkim przyczyny anoreksji, zagłębia się także w mechanizmy jej działania oraz reakcje, które wywołuje ona w organizmie oraz psychice osoby chorej. "Historia mojego (nie)ciała" składa się w większości z luźnych przemyśleń, rozważań i podsumowań - Otwinowska rozlicza się z własnym "Ja", opowiadając jednocześnie czytelnikom, jak ciężką i wymagającą wielu poświęceń walką była walka z chorobą.
Z pewnością książka ta zainteresuje w największym stopniu tych, którzy osobiście mieli do czynienia z anoreksją i jej następstwami, aczkolwiek "Historia mojego (nie)ciała" to także zbiór wielu trafnych myśli oraz rozważań o życiu, z którymi niewątpliwie warto się zapoznać. Po przeczytaniu pozostaje mi jedynie podziwiać Otwinowską za jej wewnętrzną siłę, upór i wiarę w zwycięstwo, gdyż zdaję sobie sprawę, jak ogromnym wyzwaniem była dla niej choroba. Niełatwo wygrać z tak zahartowanym i podstępnym przeciwnikiem, szczególnie, kiedy stawką jest nasze własne życie.
Pomimo tego, że osobiście nigdy nie miałam styczności z zaburzeniami odżywiania, to jednak zawsze bardzo lubiłam literaturę faktu poruszającą tematy traktujące o anoreksji czy bulimii. Jak powszechnie wiadomo, nie są to tematy ani łatwe, ani przyjemne, wręcz przeciwnie - pokazują, z iloma ogromnymi problemami muszą każdego dnia zmierzyć się chorzy.
Przyznam szczerze, że...
2010-12-26
Nie należę do osób, które z zapałem sięgają po coraz to nowsze, lecz przy tym także coraz bardziej szablonowe książki traktujące o aniołach i innych tego typu istotach. Jednakże moją uwagę przykuła "Angelologia", debiut powieściowy młodej amerykańskiej pisarki, Danielle Trussoni. Interesujący opis wydawcy oraz ciekawa szata graficzna dostatecznie mocno zachęciły mnie do zapoznania się z tą pozycją. Przyznam jednak, że nie spodziewałam się po niej zbyt wiele; sceptycyzmem nasycił mnie fakt, iż "Angelologia" to debiutancka powieść Trussoni. Teraz ogromnie cieszę się, że mimo wszystko dałam jej szansę, bo zdecydowanie warto było zaryzykować.
Ewangelina, młoda mniszka od wieczystej adoracji, wiedzie spokojne, uporządkowane życie w klasztorze Świętej Róży w stanie Nowy Jork. Nic nie zakłóca jej pracy, którą wykonuje pod czujnym okiem przełożonej, siostry Filomeny, w klasztornej bibliotece. Do czasu. Pewnego dnia Ewangelina przypadkowo trafia na ślad osnutej tajemnicą wojny, którą od wieków prowadzą ludzie oraz istoty zrodzone z kobiet i Upadłych Aniołów - nefilimy. Wraz z młodym naukowcem, Verlainem, mniszka rozpoczyna śledztwo, które doprowadzi ją do wielu zaskakujących odkryć... Ewangelina wplątuje się w intrygę, dzięki której dowie się prawdy o swojej rodzinie i niejednokrotnie wkroczy na zawiłe ścieżki przeszłości.
Bardzo trudno streścić w zaledwie kilku zdaniach fabułę, która skupia w sobie tak wiele różnorodnych wątków i wysuwa na pierwszy plan tak wiele postaci odgrywających istotne role. Tym, co najbardziej mnie zaskoczyło - w pozytywnym tego słowa znaczeniu - był fakt, iż historia napisana przed Danielle Trussoni ma w sobie coś świeżego, oryginalnego. Pomimo tego, że ostatnimi czasy tematyka aniołów jest wprost "rozchwytywana" przez pisarzy młodego pokolenia, autorka "Angelologii" wyraźnie odeszła od utartych już schematów. Jej historia nie opiera się na miłości zwykłej śmiertelniczki i nadprzyrodzonej istoty o nieziemsko pięknym ciele i cudownie bogatym wnętrzu. Powieść Trussoni ma bardzo rozbudowaną i inteligentną fabułę, oscyluje wokół różnych kwestii dotyczących aniołów, bierze pod lupę te niebiańskie istoty i ich świat. Zachwyciła mnie dbałość o wszelkie szczegóły opowieści, każde kolejne wydarzenie zostało dokładnie przemyślane, co w efekcie dało misterną intrygę, która wprost porywa czytelnika.
Lubię, gdy bohaterowie powieści są dobrze wykreowani. Kiedy, czytając, czuję, że postacie te mogłyby istnieć naprawdę, żyć tuż obok mnie. Tak było w przypadku "Angelologii". Paleta osobowości stworzonych przez Trussoni niewątpliwie zasługuje na uwagę. Główna bohaterka zyskała moją sympatię, choć muszę przyznać, że w niektórych momentach denerwowała mnie swoją naiwnością i uległością. Pozostali również wywarli na mnie pozytywne wrażenie - jedni mniej, drudzy bardziej, lecz każdy z nich wniósł coś do całej historii i został przeze mnie zapamiętany.
Nawet, gdybym bardzo chciała, nie potrafiłabym znaleźć niczego, co mogłabym "Angelologii" zarzucić. Sądzę, że Danielle Trussoni ma ogromny potencjał i jeśli go nie zmarnuje, to wierzę, że ma przed sobą wielką karierę. Według mnie "Angelologia" to debiut jak najbardziej pomyślny - mam tylko nadzieję, że nie jestem odosobniona w tej opinii. Jeśli zatem szukacie książki, która porwie Was w wir wydarzeń, postawi na Waszej drodze wielu ciekawych bohaterów i oczaruje niesamowitą atmosferą, to bez wahania sięgnijcie po "Angelologię".
Nie należę do osób, które z zapałem sięgają po coraz to nowsze, lecz przy tym także coraz bardziej szablonowe książki traktujące o aniołach i innych tego typu istotach. Jednakże moją uwagę przykuła "Angelologia", debiut powieściowy młodej amerykańskiej pisarki, Danielle Trussoni. Interesujący opis wydawcy oraz ciekawa szata graficzna dostatecznie mocno zachęciły mnie do...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-01-24
Dotychczas spotkałam się z twórczością Érica-Emmanuela Schmitta tylko jeden raz. Sięgnęłam wtedy po znaną i lubianą powszechnie książkę pt. "Oskar i Pani Róża". Historia chorego chłopca ujęła mnie swym realizmem i prostotą, i choć przyrzekłam sobie, że zapoznam się z innymi dziełami Schmitta, to jednak realizację tego zamiaru odłożyłam na później. Teraz, po przeczytaniu "Historii miłosnych", ogromnie żałuję, że kazałam Schmittowi tak długo czekać. Bo niewątpliwie nasze drugie spotkanie było jeszcze bardziej udane niż pierwsze. Bo niewątpliwie Éric-Emmanuel Schmitt potrafi pisać o miłości tak, jak nikt inny.
"Uczucia przemieszczają się jak płyty, które tworzą Ziemię. Kiedy się poruszają, kontynenty zderzają się ze sobą, powstają gwałtowne przypływy, wybuchy wulkanów, tsunami, trzęsienia ziemi..."[1]
"Historie miłosne" to zbiór siedmiu opowiadań traktujących o wszelkich uczuciach, jakie mogą zawładnąć sercem człowieka: od koleżeńskiej sympatii, poprzez gorącą, namiętną miłość, aż do dogłębnej nienawiści. Kompozycję tę wzbogaca dodatkowo jedna z najsłynniejszych książek Schmitta, "Tektonika uczuć". Każde z opowiadań, na swój sposób niepowtarzalne i wyjątkowe, przedstawia miłosne rozterki bohaterek - Marzycielki z Ostendy, która wspomina swą młodzieńczą miłość, obserwując świat przez taflę szkła; Gabrieli, zagubionej wśród własnych myśli, podejrzeń i wątpliwości, które popychają ją do zbrodni; Odette Jakkażdej, która darzy uczuciem sławnego pisarza; pięknej, adorowanej przez wielu mężczyzn Hélène, niepotrafiącej dostrzec piękna otaczającego świata. Przeżywając wszystko razem z tymi kobietami, dostrzegłam romantyczną, wrażliwą duszę samego autora. Zachwycił mnie sposób, w jaki potrafi on opowiadać o różnych odcieniach uczuć. O miłości, przyjaźni, nadziei, samotności, nienawiści, rozpaczy.
"Spytała go, co może być pięknego w szarym deszczowym dniu, a on opowiadał o niuansach barw, jakie przybierze niebo, drzewa i dachy, kiedy wybiorą się na spacer po południu, o nieposkromionej potędze wzburzonego oceanu, o parasolu, który zbliży ich do siebie, gdy będą szli pod ramię, o szczęściu, jakie odczują, wracając na gorącą herbatę, o ubraniach suszących się przy kominku, o zmęczeniu, które wtedy z nich spłynie (...)"[2]
Opowiadaniem, które zdecydowanie najbardziej do mnie przemówiło, które poruszyło mnie najmocniej i wzbudziło we mnie emocje, był tekst pt. "Wszystko, czego potrzeba do szczęścia" - o kobiecie, która w pewnym momencie swego życia odkrywa coś, co już na zawsze burzy jej małżeńskie szczęście. Jednakże byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała także o równie dobrej "Zbrodni doskonałej" czy "Marzycielce z Ostendy". Tak naprawdę każde opowiadanie ma swój niepowtarzalny urok, każde przedstawia nam inną, lecz równie piękną i wzruszającą historię.
Ostatni element "Historii miłosnych", stanowiący pewnego rodzaju zwieńczenie całości, a mianowicie "Tektonika uczuć", poniekąd mnie rozczarował. Poniekąd, gdyż miłość bohaterów - Diane oraz Richarda - była bardzo piękna, ich uczucie skłoniło mnie do pewnych refleksji. Rozczarowałam się jedynie co do samej formy tego utworu, gdyż "Tektonika uczuć", pisana w formie dramatu, z podziałem na role, nieszczególnie przypadła mi do gustu. Trudniej było mi wczuć się w sytuację bohaterów, dialogi były momentami nieco sztuczne, brakowało mi opisów, głosu narratora. Niemniej jednak Schmitt po raz kolejny udowodnił, że umie posługiwać się słowem i robi to naprawdę wspaniale.
Cóż więcej należałoby dodać? Słówko pochwały dla Wydawnictwa - "Historie miłosne" zostały naprawdę przepięknie wydane, okładka przyciąga wzrok, a przy tym zbiór dopełniają cudowne ilustracje autorstwa Patrycji Wojtczak. Czyż nie jest to dodatkowa zachęta? Myślę, że wystarczy już tylko jedno krótkie słowo: polecam.
[1] "Historie miłosne" Éric-Emmanuel Schmitt, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, str. 453
[2] "Historie miłosne" Éric-Emmanuel Schmitt, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, str. 247
Dotychczas spotkałam się z twórczością Érica-Emmanuela Schmitta tylko jeden raz. Sięgnęłam wtedy po znaną i lubianą powszechnie książkę pt. "Oskar i Pani Róża". Historia chorego chłopca ujęła mnie swym realizmem i prostotą, i choć przyrzekłam sobie, że zapoznam się z innymi dziełami Schmitta, to jednak realizację tego zamiaru odłożyłam na później. Teraz, po przeczytaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Trzy zupełnie różne kobiety. Trzy odmienne charaktery. Trzy odrębne historie, które z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego, a jednak - jak się okazuje - są ze sobą nierozerwalnie połączone. Tak w uproszczeniu przedstawia się fabuła "Gorzkiej czekolady" autorstwa Lesley Lokko.
Laura St Lazare, siedemnastoletnia Haitanka, jest wychowywana przez surową babkę, która nie okazuje jej ani krztyny miłości. Gdy niespodziewanie okazuje się, że dziewczyna jest w ciąży, babka odsyła wnuczkę do Chicago, aby zamieszkała ze swą matką i tam urodziła dziecko. W świetle tych wydarzeń, Ameliné, dziewczyna pracująca w domu pani St Lazare jako reste avec, czyli dziewczyna do towarzystwa, również musi zmienić swój los. Opuszcza więc miejsce, w którym spędziła ponad dwadzieścia lat swojego dotychczasowego życia i wyrusza w nieznane...
Równolegle poznajemy trzecią bohaterkę, Melanie, która zamieszkuje jedną z najbogatszych dzielnic Londynu. Pomimo bogactwa i urody, której oprzeć nie może się każdy napotkany mężczyzna, dziewczyna nie czuje się szczęśliwa. Brakuje jej rodzicielskiej troski, ciepła i domowej atmosfery. Matka dba wyłącznie o siebie, a ojciec jest sławnym muzykiem, któremu brak zarówno czasu, jak i chęci na budowanie rodzinnych więzi. Pewnego dnia Melanie przekracza wytyczone jej granice, wskutek czego musi z dnia na dzień przenieść się do innego świata - świata Los Angeles.
Tak oto każda z bohaterek porzuca dotychczasowe życie i rozpoczyna wszystko od nowa...
Bardzo trudno streścić tę powieść w zaledwie kilku zdaniach, wspominając jedynie o najważniejszych elementach fabuły, nie zdradzając niczego ponad to. "Gorzka czekolada" to opowieść wielowątkowa, w której przeplatają się losy trzech kobiet. Z pozoru ich historie mają ze sobą niewiele wspólnego, lecz wraz z rozwojem akcji ich ścieżki życiowe powoli zaczynają się krzyżować. Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron otrzymujemy ogólny zarys poszczególnych postaci. Doskonale dostrzega się różnice pomiędzy trzema głównymi bohaterkami - Laura to osoba, która pomimo wszelkich kłopotów potrafi radzić sobie z życiem na swój własny sposób, dzięki czemu zawsze udaje jej się wyjść na prostą; Ameliné, choć boi się zmian i nie zna świata poza domem swojej chlebodawczyni, w rzeczywistości jest gotowa do podejmowania wyzwań i spełniania marzeń; Melanie, mimo pozornie uśmiechniętej twarzy, jest niezwykle samotna, pragnie bliskości drugiego człowieka, marzy o prawdziwej miłości, jakiej jeszcze nigdy nie zaznała. Wszystkie te postacie, choć tak od siebie różne, łączy jedno: każda z nich stoi u progu dorosłego życia. A my, czytelnicy, zagłębiając się w lekturę, towarzyszmy im na drodze ku dorosłości, a następnie śledzimy ich poczynania w świecie dojrzałych ludzi.
I mimo iż bohaterki wykreowane przez Lesley Lokko da się lubić, a co więcej - dość szybko zyskały one moją sympatię i nie straciły jej do końca powieści - muszę przyznać, że ilość problemów, którymi "obdarowała" je autorka jest tak ogromna, iż z pewnością niełatwo byłoby mi je wszystkie teraz wymienić. Fakt ten niekorzystnie wpływa na odbiór książki, gdyż cała historia staje się odrobinę nieprawdopodobna, miejscami wręcz przypomina jedną z brazylijskich telenowel. Mimo tego (a może właśnie dzięki temu?), „Gorzka czekolada” jest naprawdę dobrym czytadłem, idealnym dla chwili relaksu i odprężenia. Doskonale sprawdza się w pochmurne dni, kiedy trzeba czymś wypełnić wolno upływający czas. Dodatkowym smaczkiem w tej powieści jest wielokrotna zmiana miejsca wydarzeń, dzięki czemu mamy okazję odwiedzić zarówno opływającą w luksusy Amerykę, jak i ogarnięte wojną Haiti, piękną Francję, pochmurną Anglię, a nawet egzotyczną Ghanę.
„Miłość, seks, przygoda, wielki świat. Czy trzeba czegoś więcej?"* Jeśli uważacie, że to wystarczy, to zachęcam do sięgnięcia po "Gorzką czekoladę", która pokazuje, że życie niekoniecznie musi być ani gorzkie, ani - tym bardziej - słodkie.
*"Daily Express"
Trzy zupełnie różne kobiety. Trzy odmienne charaktery. Trzy odrębne historie, które z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego, a jednak - jak się okazuje - są ze sobą nierozerwalnie połączone. Tak w uproszczeniu przedstawia się fabuła "Gorzkiej czekolady" autorstwa Lesley Lokko.
więcej Pokaż mimo toLaura St Lazare, siedemnastoletnia Haitanka, jest wychowywana przez surową babkę, która nie...