-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2019-01-03
2018-07-16
DNI ULATUJĄ, ON POZOSTAJE
„Autorka tej książki nie znała Apollinaire’a” – dwukrotnie poczynione przez Julię Hartwig zastrzeżenie wywołuje dziś nostalgiczny uśmiech na ustach czytelnika. A jednak było ono wtedy niezbędne. W 1962 roku, kiedy Julia Hartwig kończyła pracę nad książką, od śmierci Apollinaire’a upłynęło bowiem mniej lat, niż dzisiaj od publikacji tej monografii. Nie zapominajmy też, że zaledwie trzech lat zabrakło, by doszło do symbolicznego, ale jakże znamiennego zazębienia się życiorysów dwojga poetów (Apollinaire zmarł w 1918 roku, Hartwig urodziła się w 1921). Trudno nie zauważyć, że książka ta zrodziła się z fascynacji, stała się przestrzenią spotkania dwojga poetów. Spotkanie to, choć nieoczywiste, jest przecież nieprzypadkowe, Julia Hartwig poświęciła bowiem twórczości francuskiego poety dużą część swojego życia, badając ją i przekładając (częściowo w duecie z mężem, Arturem Międzyrzeckim). W wywiadzie przeprowadzonym w 2015 roku, poetka dała dosłowny wyraz swojej fascynacji, mówiąc, że „Paryż widzi oczami Apollinaire’a”.
Książka Julii Hartwig, mimo iż pretenduje do monograficznego ujęcia postaci Guillaume’a Apollinaire’a, jest jak najdalsza od naukowego hermetyzmu, czy jałowej sprawozdawczości, z którą często mamy do czynienia w biografiach. Guillaume Apollinaire sportretowany został przez Hartwig w szczególny sposób, jako postać żywa, „z krwi i kości”. Na ten fakt zwróciły uwagę już wielkie nazwiska recenzujące tę książkę tuż po jej publikacji w latach sześćdziesiątych – Julian Rogoziński w „Przeglądzie Kulturalnym” stwierdził, że „Apollinaire (…) nie przypomina w niczym figury woskowej spreparowanej rękami monografisty-naukowca, lecz jest postacią żywą, potraktowaną tak, jak to robi powieściopisarz”. Zaś Jarosław Iwaszkiewicz na łamach „Życia Warszawy” napisał, że „książka Julii Hartwig (…) rysuje obraz bohatera tak, jak rysuje się on we wrażliwej wyobraźni pisarza-autora”. Obydwa stwierdzenia można uznać za wyjątkowo trafne – myślę, że jedną z największych zalet tej książki są właśnie te momenty, w których Hartwig pisze o jednym z największych francuskich poetów własnymi słowami, „od siebie”, swoją wrażliwością i poetyckością, niejako abstrahując od całego materiału bibliograficznego. Wtedy, gdy poetka nie sili się na przesadnie zawiłe analizy Apollinaire’owskiego dorobku, czytelnik ma wrażenie obcowania z bohaterem powieści, co daje złudzenie partycypowania w jego życiorysie.
„Apollinaire” to dzieło właściwie niemożliwe do streszczenia, będące prawdziwą kopalnią wiedzy na temat życia i twórczości jednego z najważniejszych francuskich poetów, który zainspirował pokolenia. Zasygnalizuję zatem zaledwie jeden wątek, który przynajmniej w teorii powinien najbardziej zainteresować czytelnika nad Wisłą. Chodzi tu mianowicie o polskie korzenie Guillaume’a Apollinaire’a. Urodzony w Rzymie w 1880 roku, naprawdę nazywał się Wilhelm Apolinary Kostrowicki, pochodził ze szlacheckiego rodu posługującego się herbem Wąż. Nazwisko odziedziczył po matce, tożsamość ojca do dziś pozostaje zagadką. Jak z dozą specyficznej ironii pisze Hartwig, Apollinaire „tolerował wszystkie możliwe warianty dotyczące swego pochodzenia, pod warunkiem, by przypisywany mu ojciec był osobą wysoko postawioną, stąd jego chętna zgoda nawet na papę kardynała”. Co istotne, poeta miał świadomość swojego polskiego dziedzictwa, leżała mu na sercu sprawa polskiej niepodległości. Choć nie posługiwał się językiem polskim, czuł się spadkobiercą kultury kraju swojego pochodzenia, takich jak choćby ludowych legend. Hartwig przytacza fragment z korespondencji poety, w którym wprost określa się on mianem polskiego pisarza: „Nietzsche był Polakiem jak ja. Wielki pisarz niemiecki to znów Polak, Przybyszewski (nie czytałem go). Trzech jest dziś Polaków znanych w literaturze, a żaden z nich nie pisał po polsku: Conrad w Anglii (ma talent), Przybyszewski w Niemczech. I ja we Francji”. Choć mało przenikliwe to stwierdzenie, ignorujące zupełnie dokonania polskiej literatury epoki romantyzmu, to jednak bardzo ujmujące i dziś niezwykle cenne. W innym miejscu opisuje Hartwig poetę bardzo wyrazistymi słowami: „Ten potomek starej kultury, ten znakomity mieszaniec noszący w sobie ziarna tragizmu co najmniej trzech nacji”. Tragicznym chichotem historii jest fakt, że Guillaume Apollinaire, ciężko raniony w głowę na froncie, a później dobity przez epidemię hiszpanki, umiera 9 listopada 1918 roku, niecałe dwie doby od niepodległości kraju jego przodków. W trakcie pogrzebu poety, 13 listopada, uliczny tłum wznosił okrzyki „À bas Guillaume!” („Precz z Wilhelmem!”), rzecz jasna pod adresem ostatniego cesarza niemieckiego Wilhelma II, ale owa koincydencja musiała wówczas sprawiać cokolwiek upiorne wrażenie.
Wyzwanie, jakim bez wątpienia była próba sporządzenia portretu Guillaume’a Apollinaire’a, wiązało się dla Julii Hartwig z koniecznością naszkicowania całego kontekstu epoki. Opowieść rozwija się niejako dwutorowo – w szerszym kontekście widzimy również losy ówczesnej bohemy Paryża – wszystkich artystów-głodomorów, żyjących nadzieją na wielką karierę. Pośród nich gwiazda Apollinaire’a świeciła wyjątkowym blaskiem – nie tylko jako natchnionego poety, ale również jako poważanego krytyka, zawsze gotowego stanąć po stronie swoich przyjaciół. Czym byłby kubizm bez Apollinaire’a? Poeta był twórcą na wskroś nowoczesnym, konsekwentnie popierającym wszelkie awangardy w sztuce, choćby nie cieszące się chwilowo popularnością. Było też w Apollinairze coś z wizjonera, który przewidział powstanie wielu wynalazków „radia, nawet telewizji, kto wie czy nie komputerów”, jak pisze Hartwig w posłowiu. Nade wszystko jednak za jego sprawą dokonała się rewolucja w poezji, swoimi utworami przewietrzył stęchliznę dawnej poetyckiej frazy i zainspirował pokolenia. To jego twórczość była jednym z najważniejszych fundamentów, na których później miał wyrosnąć surrealizm. Aż dziw bierze, że żaden z twórców francuskich, przyznających się do inspiracji dziełem Apollinaire’a nie wystawił poecie tak wspaniałego pomnika, jak uczyniła to poetka z Polski. Z pewnością jest to książka bardzo erudycyjna, choć tego komplementu akurat należy używać z rozwagą, gdyż jak dowiadujemy się z książki, to właśnie „erudycyjności” używano jako inwektywy pod adresem dzieł Apollinaire’a, zrównując wyżej wymienioną z przesadnym eklektyzmem, eksperymentatorstwem, czy wręcz pensjonarskością.
Dziś, „Apollinaire” jest również dziełem-wyrazicielem pewnej dokumentalnej nostalgii – jak zaznaczyłem wyżej, w momencie, w którym autorka kończyła pracę nad książką, od śmierci jej bohatera minęły zaledwie 44 lata, więc jego duch mógł wciąż być obecny. W posłowiu poetka przytacza niezwykle wzruszającą historię osobistego doświadczenia dziedzictwa Apollinaire’a. Na początku lat sześćdziesiątych, napisała z Warszawy list pod stary adres z 1918 roku, który, ku zaskoczeniu Hartwig, okazał się wciąż aktualny. Tak oto autorka została zaproszona przez wdowę po poecie, do odwiedzenia miejsca, w którym Guillaume Apollinaire spędził sporą część życia, pracował i przedwcześnie zakończył życie.
Julia Hartwig cytuje słowa jednego z przyjaciół Apollinaire’a: „Nie twierdzę, że znajdę klucz do jego istnienia (…) Przed zbliżeniem się do niego trzeba się zastanowić długo i rozważnie. A i to jeszcze nie daje pewności, ponieważ jest to człowiek tajemniczy i niemożliwy do całkowitego poznania”. To zdanie można uznać za motto tej niezwykle wartościowej książki, Hartwig już we wstępie zaznacza, że poza poezją, musiała posłużyć się głównie dokumentami i wspomnieniami. Jej książka zatem nie rości sobie prawa do miana jedynej i niepodważalnej prawdy na temat poety. Ale w jednym momencie napisała Hartwig zdanie ważne i ujmujące: „(…) w sprawie poezji przyzwoitość nakazuje zawsze stanąć po stronie poety, nie zaś anegdoty, choćby najdowcipniejszej”. Tej zasadzie bowiem wierny był Apollinaire wobec otaczających go zewsząd poetów, tak też postąpiła wobec Apollinaire’a Julia Hartwig. Choć książka ta bez wątpienia jest pomnikiem, to na pewno daleko jej do apokryfu. Autorka wielokrotnie nie zawahała się przed opisywaniem swojego bohatera w sytuacjach, w których daleko mu do jakiegokolwiek ideału. Ale stoi po jego stronie, świadoma duchowego pokrewieństwa. Życiorysy poetów to bardzo niepewne tworzywo, wymagające delikatności i empatii. Myślę, że książka Julii Hartwig jest dowodem na to, że biografię poety może dobrze napisać tylko inny poeta.
DNI ULATUJĄ, ON POZOSTAJE
„Autorka tej książki nie znała Apollinaire’a” – dwukrotnie poczynione przez Julię Hartwig zastrzeżenie wywołuje dziś nostalgiczny uśmiech na ustach czytelnika. A jednak było ono wtedy niezbędne. W 1962 roku, kiedy Julia Hartwig kończyła pracę nad książką, od śmierci Apollinaire’a upłynęło bowiem mniej lat, niż dzisiaj od publikacji tej monografii....
2018-05-15
FRANEK, CZYLI PROFESSEUR CHAPEVILLE
Jeśli się chce być Rzeszowianinem z prawdziwego zdarzenia, nie sposób nie znać i nie czytać książek Jerzego J. Fąfary (ur. 1956). Do literatury wszedł on od strony poezji – dwoma hermetycznymi tomikami wierszy, opublikowanymi w 1981 i 1986 roku. Pierwszą powieść, zatytułowaną „Czerwony pająk” wydał w 1991 roku – i literacka droga Fąfary jest od tej pory drogą prozaika. Przez ponad trzydzieści lat twórczej aktywności stopniowo dryfował on w stronę dokumentalnej i parabiograficznej prozy, w których podejmuje próby sportretowania wybitnych, choć nie zawsze szeroko znanych postaci, zasłużonych dla historii Rzeszowszczyzny i Podkarpacia. Zaowocowało to powstaniem takich tytułów jak „18 znaczy życie”, „Był wśród nas święty”, czy właśnie omawiany „Pomruk”.
„Pomruk”, powieść opublikowana w 2014 roku, znalazła się w gronie nominowanych do Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. Jest to opowieść o pochodzącym z Godowej koło Strzyżowa (obecne woj. podkarpackie) profesorze Franciszku Chrapkiewiczu (ur. 1924), znanym również pod francuskim nazwiskiem François Chapeville, przyjętym po przymusowej emigracji w latach czterdziestych. Chrapkiewicz-Chapeville jest światowej sławy biochemikiem, emerytowanym profesorem Sorbony i długoletnim dyrektorem paryskiego Instytutu im. Jacquesa Monoda. Biologia, a zwłaszcza genetyka nigdy nie była moją mocną stroną, dlatego też za streszczenie naukowych dokonań pochodzącego z Podkarpacia uczonego, muszą wystarczyć następne dwa zdania – wyjaśnił on mechanizm informowania tworzących się białek o tym, jaka ma być struktura powstającego organizmu. Odkrył kwas rybonukleinowy, czyli dekoder potrafiący odczytywać informacje zawarte w genach i uruchamiać produkcję białek.
Jednak zanim stał się profesorem Chapeville, był Franciszkiem, a dokładniej Frankiem, nastoletnim chłopcem z Godowej na Podkarpaciu, którego życie doświadczyło wyjątkowo ciężko, kolejnymi złowieszczymi pomrukami. 30 maja 1944 roku, czyli tuż przed wyzwoleniem, rodzice jego zostali zamordowani przez bojówkę Armii Krajowej, za rzekomą kolaborację z okupantem, na podstawie licznych fałszywych donosów życzliwego sąsiedztwa. Franciszkowi Chrapkiewiczowi udało się przeżyć cudem, w ostatniej chwili zbiegł, wyskakując przez okno. Wojenne losy Chrapkiewiczów to przejmująca historia wykluczenia – od samego początku piętnowani za nic, wykluczani i wyszydzani – za to, że byli przyjezdnymi, za to, że jako jedyni we wsi mieli czelność mieć dom murowany i pokryty dachówką, za to że z powodzeniem prowadzili swoje interesy. Byli obcy, a obcy budzi niechęć, choćby nawet był tej samej narodowości. Mówiąc o Chrapkiewiczach, nigdy nie używano ich nazwiska, a nazywano ich Kiejza, co ponoć w tamtejszej gwarze znaczy „obcy”. Książka Fąfary to kolejny dowód na to, jak kryształowi, „prawi i sprawiedliwi” byli niektórzy Polacy w czasie drugiej wojny światowej, również wobec swoich rodaków. Dodajmy też, że domniemany dowódca plutonu, który dokonał egzekucji na Chrapkiewiczach, pospolity morderca, jest obecnie zaliczany w poczet tzw. „żołnierzy wyklętych” i czczony jak bohater, w czasach, w których politycy piszą historię na nowo, wybielając i oczerniając kogo trzeba przy pomocy różnych haniebnych ustaw.
Historia Franciszka Chrapkiewicza przypomina scenariusz na hollywoodzki film. „Wyobraźcie sobie kogoś kto ma 22 lata. Rodziców mordują na jego oczach. Cudem unika śmierci. Ucieka z kraju. Nie może liczyć na niczyją pomoc. Zatrzymuje się w Paryżu. Nie zna poza paroma słowami języka francuskiego. Nie ma matury. Przyjaciół. Środków i chęci do życia. Bagaż to wspomnienia, które nie dają zasnąć. Trauma przeżyć wydaje się spychać go na margines. Co musi się stać w psychice człowieka, jakie zrządzenia losu, szczęście, siła przetrwania żeby po piętnastu latach stać się profesorem paryskiej Sorbony, posiadaczem dwóch doktoratów, autorem prac, które zrewolucjonizują światową genetykę” – pisze w notce redakcyjnej Sylwia Tulik.
Wokół tej tragicznej, ale też i głęboko fascynującej historii, swoją opowieść buduje Jerzy J. Fąfara. Ogrom zgromadzonego materiału budzi niekłamany podziw. Jednocześnie nie jest to książka łatwa w odbiorze, bowiem takiej historii nie dało się opowiedzieć w prosty sposób. Fąfara łączy w „Pomruku” kilka stylistyk – to nie tylko biografia w sensie ścisłym, ale również elementy powieści historycznej, przygodowej, i detektywistycznej – z zaskakującym twistem fabularnym na końcu. Zacytowano w „Pomruku” również liczne materiały źródłowe, gromadzone przez lata, znajdywane w czeluściach archiwów. Trzech narratorów, dziesiątki precyzyjnie nakreślonych postaci, miejsce akcji – od Godowej po Nowy Jork, przestrzeń czasowa utworu – od lat dwudziestych XX wieku do roku 2013., liczne dygresje, flashbacki, reminiscencje zetlałej pamięci, Niezwykle skrupulatnym kronikarzem jest Jerzy J. Fąfara, często płacąc za to dużą cenę – cenę dynamiki narracji. Jednym słowem, należy do grona tych pisarzy, o których Pilch wyraził się w swoim dzienniku, że „udręczą cię, ale olśnią”. Ciężar gatunkowy „Pomruku” jest tak wielki, że trudno oprzeć się wrażeniu, że zaczął on się wymykać nawet samemu autorowi. Powieść nie najlepiej prezentuje się pod względem redakcyjnym – niemal na każdej stronie można znaleźć coś, co umknęło korekcie. Są to jednak drobiazgi, nie mające dużego wpływu na całościowy obraz tego monumentalnego dzieła. Sądzę, że na dzień dzisiejszy jest to prawdziwe opus magnum pisarza – mam nadzieję, że wciąż nie opus vitae.
Podobno profesor Chrapkiewicz-Chapeville, dziś dziewięćdziesięcioczteroletni, czyta „Pomruk” na okrągło – gdy kończy, zaczyna od nowa. Przy pierwszej lekturze miał wypowiedzieć następujące słowa: „Nigdy nie przypuszczałem, że ostatnią książką, jaką w życiu przeczytam, będzie książka o mnie”, a potem dodał: „Warto było żyć”. Ta książka należała się Franciszkowi Chrapkiewiczowi-Chapeville, należała się i Jerzemu J. Fąfarze. Warto pomyśleć nad tłumaczeniem „Pomruku” na język francuski. W Polsce, pomimo nominacji do „Angelusa”, pewnie niewielu przeczytało tę powieść. We Francji zaś, gdzie Chapeville miał w swoim czasie niemal status celebryty, książka Fąfary miałaby szansę stać się prawdziwym bestsellerem.
FRANEK, CZYLI PROFESSEUR CHAPEVILLE
Jeśli się chce być Rzeszowianinem z prawdziwego zdarzenia, nie sposób nie znać i nie czytać książek Jerzego J. Fąfary (ur. 1956). Do literatury wszedł on od strony poezji – dwoma hermetycznymi tomikami wierszy, opublikowanymi w 1981 i 1986 roku. Pierwszą powieść, zatytułowaną „Czerwony pająk” wydał w 1991 roku – i literacka droga Fąfary...
2018-05-05
Z TĘSKNOTY ZA GŁOWĄ
Świat od dawna już pozbawiony jest głowy. Dla Janusza Głowackiego (1938-2017) symboliczną datą dekapitacji świata był 11 września 2001 roku. „Mieszkając w Nowym Jorku, myślałem sobie, że chociaż raz w życiu jestem po stronie silniejszego, że nic mi nie grozi. Gdy wybuchły wieże, zrozumiałem, jak bardzo nie miałem racji”. Głowacki tego feralnego dnia był akurat w Nowym Jorku i, jak większość jego mieszkańców, poszedł wtedy w stronę wybuchu, żeby jak najszybciej dowiedzieć się, co się stało. Wywołało to u pisarza głęboko skrywane, wojenne reminiscencje – obraz płonącej Warszawy, ucieczkę wraz z matką ze zrujnowanego Mokotowa. To właśnie wtedy, w cieniu walących się wież WTC, Głowacki podjął ostateczną decyzję o powrocie do Polski na stałe. Tak więc świat bez głowy jest już od dawna. Zaś świat bez Głowy, pisanej majuskułą – zaledwie od 19 sierpnia 2017 roku. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta niespodziewana śmierć, nie w Warszawie, nie w NYC, a podczas wakacji w Egipcie, jest poprzez swoją absurdalność jakby żywcem wyjęta z prozy Głowackiego. Na zakończenie książki autorka przytacza ciekawą i mało znaną anegdotę – otóż gdy jedyny raz w życiu Janusz Głowacki pomagał swojemu ojcu, pisarzowi Jerzemu Głowackiemu w pisaniu powieści, jej akcja toczyła się akurat w Egipcie. „Bohater stał w oknie i pocił się w strasznym upale. Janusz wymyślił zdanie: «Nie wiedział, że patrzy na ogród po raz ostatni»”.
Iza Bartosz, autorka książki, już na wstępie stawia sprawę jasno, pisząc: „To nie jest biografia Janusza Głowackiego ani recenzja jego twórczości. Nie jest to także opowieść o jego życiu prywatnym (…) Ta książka to wspomnienie o nim, które wzięło się z wielkiej tęsknoty przyjaciół”. Głowacki, mimo przyklejanej mu łatki playboya i bonvivanta dość skrupulatnie bowiem strzegł swojej prywatności. To uczciwe podejście, którego zabrakło chociażby wydanej blisko dwa lata wcześniej książce Elżbiety Baniewicz, „Dżanus. Dramatyczne przypadki Janusza Głowackiego”, która będąc niczym więcej, jak rozbudowaną recenzją teatralnych dokonań pisarza, była promowana za pomocą krzykliwych, biograficznych haseł.
Myślę, że Iza Bartosz, przed przystąpieniem do pisania „Świata bez Głowy”, musiała zmierzyć się z dość typowymi dla tego rodzaju literatury dylematami – tymi samymi, z jakimi zmagał się choćby sam Janusz Głowacki, pisząc powieść o Jerzym Kosińskim. Każdy autor, próbujący swoim piórem uchwycić tak wielką postać, musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co nowego właściwie chce o tym kimś napisać. A i tak najprawdopodobniej znajdą się tacy, którzy będą twierdzić, że znali tę postać lepiej, dłużej i intensywniej. I pod tym właśnie względem jest z książką Izy Bartosz pewien problem – otóż duża część treści została zaczerpnięta z głośnej autobiografii Głowackiego, pt. „Z głowy”. Czytelnik obeznany z twórczością Janusza Głowackiego (do których się zaliczam) nie znajdzie wielu nowych informacji na temat życia pisarza. Gdzie zatem w owej książce szukać wartości dodanej? Z pewnością nie w domniemywaniu na temat żydowskiego pochodzenia Głowackiego („[Lejb] Fogelman starał się nakłonić Janusza do opowieści o żydowskich korzeniach, ale Janusz stale się tym namowom wymykał. W końcu kiedyś powiedział: «Lonia, kocham cię, ale nawet dla ciebie się nie obrzezam»”). Moim zdaniem, o wartości tej książki stanowi bardzo dobrze napisany tekst wstępu, zatytułowany „Historia pewnej przyjaźni”, w którym autorka określa swoją relację z pisarzem mianem „solidarności dwóch cierpień”. Choć nie pozbawione pewnej dozy megalomanii, jest to zapadające w pamięć określenie. Nade wszystko jednak „Świat bez Głowy” ratują liczne świadectwa i wspomnienia – przypomnijmy, że książka ta w zamyśle autorki miała być „wspomnieniem, które wzięło się z wielkiej tęsknoty przyjaciół”. Iza Bartosz nakłoniła do zwierzeń wielu przyjaciół Głowackiego – między innymi Krystynę Koftę, Hannę Bakułę, Tomasza Łubieńskiego, Janusza Zaorskiego, Kazimierza Kutza, czy Daniela Olbrychskiego, którzy wynieśli tę książkę na wyższy poziom.
Pomimo mankamentów, „Świat bez Głowy” czyta się dobrze i sprawnie. Może nawet odrobinę… za dobrze. Iza Bartosz, jest byłą redaktorką naczelną tabloidu „Gala”. To niestety, trochę rzutuje na styl prowadzonej przez autorkę narracji. Stylistyka książka momentami mocno skręca w kierunku rozbudowanego artykułu wyjętego z jakiegoś czasopisma plotkarskiego. Myślę, że taki mistrz słowa, ironii, aforyzmu, jakim niewątpliwie był Janusz Głowacki, zasługuje na to, by pisać o nim stylem, charakteryzującym się nieco większym polotem. Choć „Świat bez Głowy” nie jest pierwszą książką, opowiadająca o Januszu Głowackim w czasie przeszłym, to jednak jest to pierwsza publikacja o autorze „Antygony w Nowym Jorku”, jako o osobie już nieżyjącej. Jednak myślę, że zupełnie nieuprawnione w tym przypadku byłoby stwierdzenie, że jest to typowa „jazda na trupie”, co zresztą zarzucano Izie Bartosz przy okazji jej poprzedniej książki.
Życiorys Janusza Głowackiego wciąż oczekuje na pierwszą kompletną i rzetelną biografię. Będzie to zadanie niełatwe, ale jestem przekonany, że prędzej czy później któryś z doskonałych polskich biografów podejmie się go z satysfakcjonującym rezultatem. Tak przecież niespodziewanie zamknięte w dniu 19 sierpnia 2017 roku, fascynujące życie Głowackiego, zasługuje na podsumowania. Książka Izy Bartosz, mimo iż pełna niedoskonałości, jest kolejnym krokiem w dobrą stronę.
Z TĘSKNOTY ZA GŁOWĄ
Świat od dawna już pozbawiony jest głowy. Dla Janusza Głowackiego (1938-2017) symboliczną datą dekapitacji świata był 11 września 2001 roku. „Mieszkając w Nowym Jorku, myślałem sobie, że chociaż raz w życiu jestem po stronie silniejszego, że nic mi nie grozi. Gdy wybuchły wieże, zrozumiałem, jak bardzo nie miałem racji”. Głowacki tego feralnego dnia był...
2018-02-23
Choć mogłoby się wydawać, że wydawanie autobiografii przed czterdziestką nie jest najlepszym pomysłem, a co najwyżej przejawem megalomanii. Jednak „Spod zamarzniętych powiek” to znakomita i wciągająca lektura. Po tym, jak niemal cała Polska żyła styczniowymi wydarzeniami pod Nanga Parbat Adama Bieleckiego (ur. 1983) nie trzeba nikomu przedstawiać. Bielecki to człowiek dosłownie „opętany” górami, od najmłodszych lat konsekwentnie zmierzał w kierunku najwyższych gór świata. Od swojego ojca usłyszał, że może być kim tylko chce, byle nie górnikiem. Postanowił zatem znaleźć spełnienie w górskiej pasji. Dwukrotnie, najpierw w wieku trzynastu, a potem piętnastu lat, odmówiono mu udziału w obowiązkowym kursie skałkowym. Później usłyszał od jednego z bardziej doświadczonych kolegów, że będzie z niego znakomity wspinacz, jeżeli wcześniej się nie zabije. By zdobyć pieniądze, potrzebne do sfinansowania wypraw, imał się różnych zajęć: był barmanem w Anglii, roznosił ulotki na szczudłach, występował w teatrze ulicznym. W górach szuka nade wszystko wolności, „Chrzanić superposadę” – mówi.
Książkę czyta się bardzo dobrze, niczym powieść przygodową. Podejrzewam, że swoją zasługę ma w tym ghostwriter – Dominik Szczepański, świadczy o tym nierówny styl książki – od przesadnie poprawnego i literackiego po kolokwialny i potoczny. Ale to sprawa akurat drugorzędna, bo najważniejsza jest możliwość prześledzenia górskich dokonań Adama Bieleckiego, nie tylko w Himalajach, ale również w Alpach, Pamirze, Andach, czy naszych Tatrach.
Sporą część książki stanowi niezwykle emocjonalny i drobiazgowy zapis wydarzeń z tragicznych wydarzeń z marca 2013, pierwszego zimowego wejścia na Broad Peak, kiedy to życie straciło dwóch wspinaczy – Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka. Bielecki został uznany za głównego winowajcę tych wydarzeń, był atakowany przez tzw. „naród ekspertów”. Jak wiadomo, wszyscy Polacy znają się na medycynie, polityce i piłce nożnej – od niedawna, jak się wydaje, również na himalaizmie zimowym. Tymczasem ja zdecydowanie biorę stronę Adama Bieleckiego, a lektura jego książki tylko mnie w tej opinii utwierdziła. Myślę, że ktoś kto nigdy nie był na wysokości ośmiu tysięcy metrów, nie powinien oceniać decyzji ludzi, którzy tam byli. Dziś to stwierdzenie jest szczególnie aktualne, od wczoraj bowiem wszyscy interesujący się himalaizmem żyją w niepokoju o dalszy rozwój wypadków pod K2 i los Denisa Urubki.
Adam Bielecki stwierdza pod koniec książki, że nie chce być dobrym himalaistą, tylko starym. I ja mu tego serdecznie życzę, tak samo jak zdobycia Korony Himalajów i Karakorum, choć jak sam zaznacza, nie interesuje go wspinanie tylko po to, by „kolekcjonować szczyty”. Myślę też, że w kontekście ostatnich wydarzeń – spod Nanga Parbat i K2, nie przyjdzie nam długo czekać na drugą część wspomnień Bieleckiego. Serdecznie polecam.
Choć mogłoby się wydawać, że wydawanie autobiografii przed czterdziestką nie jest najlepszym pomysłem, a co najwyżej przejawem megalomanii. Jednak „Spod zamarzniętych powiek” to znakomita i wciągająca lektura. Po tym, jak niemal cała Polska żyła styczniowymi wydarzeniami pod Nanga Parbat Adama Bieleckiego (ur. 1983) nie trzeba nikomu przedstawiać. Bielecki to człowiek...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-08
MONTMARTRE – TERYTORIUM NIEZALEŻNE
„Czym jest Montmartre? Niczym. Czym powinien być? Wszystkim.” Takim oto bon motem zasłynął niejaki Rodolphe Salis, twórca słynnego kabaretu „Chat-Noir”, jeden z wielu bohaterów tej książki. Montmartre to z pewnością o wiele więcej niż tylko XVIII dzielnica Paryża, to ewenement – oto w tym magicznym zakątku, w cieniu Wzgórza, mieszkała obok siebie absolutna elita ówczesnej sztuki – malarze: Modigliani, Derain, Van Dongen, Braque, Gris, Villon, Herbin, Utrillo czy wspominany już tytule Picasso, poeci: Jacob, Apollinaire, Reverdy, Salmon. To właśnie tam powstawały nowe prądy w malarstwie – kubizm, fowizm, sztuka abstrakcyjna. Montmartre długo zasługiwał na to, by stać się bohaterem biografii, zwłaszcza w pierwszej dekadzie XX wieku, naznaczonej twórczym fermentem. Zadania tego podjął się Jean-Paul Crespelle (1910-1994), francuski pisarz specjalizujący się w biografiach malarzy (autor m.in. monografii poświęconych Degasowi i Utrillowi).
Pablo Picasso zawsze z wielką czułością wspominał okres, w którym mieszkał na Montmartrze. Blisko pół wieku później tak powiedział André Salmonowi: „Wszyscy powrócimy do Bateau-Lavoir. Tylko tam będziemy naprawdę szczęśliwi”. Kiedy indziej z rozrzewnieniem wspominał: „Kiedy w Bateau-Lavoir nie miałem ani grosza, to tam właśnie byłem sławny, byłem malarzem, a nie jakimś cudacznym rarogiem”. Bateau-Lavoir, czyli dosłownie „statek-pralnia” – słynny budynek na Montmartrze, w którym mieściła się pracownia Picassa i innych młodych malarzy. Malagijczyk zamieszkał tam w 1900 roku, wiodąc proste i pozbawione wygód życie, konsekwentnie dążąc do tego, by stać się sławnym malarzem. Dla całej opowieści Crespelle’a o Montmartrze Picasso stanowi jedynie rodzaj punktu odniesienia, pretekstu. Autor bardzo szczegółowo opisuje bowiem całą dzielnicę, dużo miejsca poświęcając budynkom, knajpom, noclegowniom, uliczkom, na których królowała sztuka. Sporo uwagi poświęca również Crespelle m.in. postaciom marszandów, bezlitośnie okradających młodych malarzy.
A także całej masie miejscowych pomyleńców i postrzeleńców dodających dzielnicy specyficznego kolorytu. A tych na Montmartrze było naprawdę sporo – do moich faworytów należy niejaki Pigeard, tytułujący się „baronem”, który założył Związek Morski Wzgórza Montmartre. Aby móc przystąpić do stowarzyszenia, należało choć raz w życiu być nad morzem i wypić szklankę słonej wody. Członkowie raz w miesiącu spotykali się na kolacji, złożonej z dania rybnego. Śpiewali marynarskie piosenki, a po skończonym posiłku do ich obowiązków należało żucie tytoniu i spluwanie na podłogę. Ważnym elementem statutu związku były lekcje pływania udzielane przez Pigearda miejscowej dzieciarni. Wobec braku jakiegokolwiek akwenu, czy choćby basenu w okolicy, Pigeard udzielał więc lekcji „na sucho” – na polowym łóżku, gdzie uczniowie wykonywali nogami żabie ruchy.
Należy zwrócić uwagę na fakt, że byli wtedy na Montmartrze malarze dwóch rodzajów – prawdziwi awangardowi artyści i zwykli pacykarze, liczący na szczęśliwy traf. Wśród poetów byli za to genialni twórcy – jak wspominani już wcześniej Apollinaire, Salmon, ale również wybitni symulanci poezji, reprezentujący, jak pisze Crespelle „poezję ludowo-nędzologiczną”. I mój ulubiony, wiecznie pijany Maurice Utrillo, który ciągle awanturował się ze swoją matką, Zuzanną Valadon. Jak wspomina Demetrius Galanis: „Pewnego dnia, wyczerpany hałasem [Pierre Reverdy – przyp. T.W] wychylił się przez okno i krzyknął: - Pani Valadon, niech Pani powstrzyma Utrilla!... Będę strzelał z rewolweru w sufit!... – Nie czekając na odpowiedź, strzelił. Zuzanna Valadon, ogarnięta wściekłością, otworzyła okno i cisnęła w niego żelazkiem (…) – krzynkę tylko chybiając. A Utrillo nadal hałasował”. Życie codzienne Montmartre’u stało wtedy pod znakiem nieustannych imprez. Picasso uczestniczył w nich jedynie wybiórczo, prawie w ogóle nie pił alkoholu, ciężko pracował, często do bladego świtu, w czasie gdy jego kompani leczyli kolejnego kaca. Daje to pojęcie, którędy przebiegał podział między twórcami zamieszkującymi Montmartre – byli tacy, dla których już samo zamieszkanie tam było celem i powodem do dumy. Tymczasem dla Picassa Montmartre był tylko środkiem.
Niesamowite jest to, jak w owym czasie malarze i poeci wzajemnie na siebie wpływali. Za sprawą swojego biednego kuzyna, Picasso zapoznaje się z dziełami „wielkich” francuskiej poezji – Baudelaire’a, Verlaine’a, Rimbauda, Mallarmégo. Przyjaźni się z Maxem Jacobem i Guillaumem Apollinairem. Dzięki nim aż do śmierci faworyzował poetów w swoim otoczeniu, a słowo „poeta” stawało się dla Picassa swoistym „zaklęciem”, otwierającym drogę do zainteresowania i sympatii. Montmartre to nie tylko zwykła dzielnica wielkiej metropolii, artyści przybyli tam w pierwszej dekadzie XX wieku, zachęceni niskimi kosztami utrzymania, stali się kontynuatorami wielkiej legendy, związanej z tym miejscem. Był w istocie Montmartre tajemną enklawą artystycznej wolności, swoistym „terytorium niezależnym”. Nic więc dziwnego, że w 1920 roku, grupa zapaleńców pod wodzą Jules’a Depaquit założyła tzw. Wolną Gminę Montmartre, żądając oddzielenia dzielnicy od państwa. Miało to głównie aspekt humorystyczny, ale to znamienne wydarzenie warte jest odnotowania, ze względu na symbolikę.
O tym wszystkim i o wielu innych ludziach i zdarzeniach, z niezwykłą dbałością o szczegóły, opowiada nam Jean-Paul Crespelle na kartach swojej książki. Długo można jeszcze krążyć po stromych uliczkach Montmartre’u, za każdym razem odnajdując coś interesującego. Mimo iż, jak mniemam, momentami tłumacz nie stanął na wysokości zadania, „Montmartre w czasach Picassa 1900-1910” to bardzo wartościowa i potrzebna lektura, prawdziwe „must-read” zarówno dla filologów romańskich, jak i dla historyków sztuki.
MONTMARTRE – TERYTORIUM NIEZALEŻNE
„Czym jest Montmartre? Niczym. Czym powinien być? Wszystkim.” Takim oto bon motem zasłynął niejaki Rodolphe Salis, twórca słynnego kabaretu „Chat-Noir”, jeden z wielu bohaterów tej książki. Montmartre to z pewnością o wiele więcej niż tylko XVIII dzielnica Paryża, to ewenement – oto w tym magicznym zakątku, w cieniu Wzgórza, mieszkała...
2018-01-07
ZE SZKLARKI PRZYGODZICKIEJ NA SZCZYT
O osiągnięciach Krzysztofa Wielickiego (ur. 1950) – jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii dyscypliny, powiedziano już niemal wszystko, dlatego bezcelowym byłoby je tu wszystkie przytaczać. Przypomnę tylko, że Wielicki jako piąty człowiek w historii skompletował (w latach 1980-1996) Koronę Himalajów i Karakorum. Dokonał tego we wspaniałym stylu, za każdym razem przekraczając granice ludzkiej wyobraźni oraz pisząc historię polskiego i światowego himalaizmu. Pierwszy tom „Mojego wyboru” – wywiadu-rzeki, jaki przeprowadził z Wielickim Piotr Drożdż (ur. 1974), redaktor naczelny magazynu „Góry”, pozwala prześledzić początki drogi wspinacza ze Szklarki Przygodzickiej (miejsca urodzenia) w najwyższe góry świata. W międzyczasie Wielicki odnosił pierwsze sukcesy we wspinaczce skałkowej i stopniowo zdobywał doświadczenie w coraz to wyższych pasmach górskich – w Dolomitach, Kaukazie, Hindukuszu, Pamirze, by wreszcie w 1979 roku po raz pierwszy znaleźć się w Himalajach. Pierwszy tom opisuje wydarzenia do 1989 roku, a zatem znajdziemy tu opisy zdobycia przez Krzysztofa Wielickiego sześciu z czternastu ośmiotysięcznych szczytów (Mount Everest, Broad Peak, Manaslu, Kanczendzonga, Makalu i Lhotse) . Zaczynał Wielicki z tak zwanego „wysokiego C”, ponieważ pierwszym zdobytym przez niego ośmiotysięcznikiem był najwyższy szczyt Ziemi – Mount Everest, a było to dodatkowo pierwsze w historii zimowe wejście. Późniejsze sukcesy Wielickiego budzą jeszcze większy respekt – jak choćby to z 1984 roku – samotne zdobycie Broad Peaka w ciągu niespełna jednej doby (wyczyn do dnia dzisiejszego niepowtórzony), czy również wejście na wierzchołek Lhotse w 1988 roku – pierwsze samotne, pierwsze zimowe i pierwsze w gorsecie ortopedycznym, który Wielicki zmuszony był nosić po urazie kręgosłupa doznanym rok wcześniej w Himalajach Garhwalu.
Wywiad ten stanowi również cenne źródło historyczne – pozwala prześledzić rodzenie się potęgi polskiego himalaizmu w najwyższych górach świata, którego domeną stały się pierwsze zimowe wejścia na ośmiotysięczniki, dlatego też całe pokolenie polskich wspinaczy zostało ochrzczone nieco pompatycznym, ale jakże wymownym mianem „Ice Warriors” („Lodowych Wojowników”). Dziś, po blisko czterdziestu latach zimowej eksploracji, spośród trzynastu zdobytych ośmiotysięczników, zimowe wejścia na dziesięć z nich są autorstwa polskich wspinaczy. Większość z ośmiotysięczników Polacy zdobyli zimą w latach 1980-1988, czyli w trudnych historycznie czasach. Paradoksem jest z pewnością fakt, że lata świetności polskiego himalaizmu miały miejsce w latach najtrudniejszych dla Polski politycznie i gospodarczo. Wielicki opowiada swoją historię, tak podobną do wielu innych wspinaczy, którzy porzucali swoje, nierzadko dobrze płatne zawody (Wielicki na ten przykład posadę kierowniczą w Fabryce Samochodów Małolitrażowych) i przez kilka miesięcy w roku wykonywali prace wysokościowe, by za zarobione pieniądze uciec w góry od szarej rzeczywistości i spędzić tam resztę roku. Cezurą okazał się być rok 1989 – naznaczony z jednej strony śmiercią wielu wybitnych wspinaczy, a z drugiej upadek komunizmu, kiedy to, jak mówi Wielicki „skończyły się czasy naszej radosnej twórczości, wielu z nas musiało się zastanowić, czy wraca do zawodu, czy – wykorzystując międzynarodowe kontakty, znajomość języków i własną przebojowość – zakłada własne firmy. Słowem rozpoczęła się nowa era polskiego alpinizmu w nowych warunkach społeczno-gospodarczych”.
O wartości „Mojego wyboru” jako źródła historycznego stanowi również jego niezwykle bogata, składająca się z kilkuset archiwalnych zdjęć szata graficzna. Do specyfiki wywiadu-rzeki należy również to, że jakość książki zależy nie tylko od przepytywanego, ale również od zadającego pytania. I to niestety jest główny mankament „Mojego wyboru”. Odnoszę wrażenie, że Piotr Drożdż w tej rozmowie nie zawsze przystawał do Krzysztofa Wielickiego, najczęściej pozostając w cieniu. Nie dopytywał, nie drążył tematów, często posługiwał się też jakąś dziwną (z pewnością nie alpinistyczną) nowomową. Drożdż miał możliwość zapoznania się z pamiętnikami, jakie Wielicki prowadził podczas wypraw i podszedł do wywiadu, jak sam przyznaje we wstępie – metodycznie. Niestety wielokrotnie można odnieść wrażenie, że nie jest zainteresowany odpowiedziami, jakich udziela Wielicki, bo najzwyczajniej już je zna, a zdawkowe pytania mają za zadanie potwierdzić posiadaną już wiedzę. Szkoda, odnoszę wrażenie, że książka ta mogłaby być jeszcze lepsza, gdyby pytania zadawał ktoś z większym polotem. Wielicki to przecież nie tylko wybitny himalaista, ale również znakomity gawędziarz. Piotr Drożdż odpowiada również za redakcję tomu – niestety nie ustrzeżono się w tym temacie kilku znaczących wpadek. Na przykład już na początku błędnie przytoczono nazwę rodzinnej miejscowości Wielickiego – Szklarka Przygodzka, zamiast poprawnie: Szklarka Przygodzicka. Błędnie podano niektóre kluczowe daty – na przykład śmierci Jerzego Kukuczki, jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii – 24 września 1989, zamiast poprawnie 24 października 1989, jak również datę pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu – przez Wielickiego wspólnie z Leszkiem Cichym – 16 lutego 1980, zamiast 17 lutego 1980. Są to przecież informacje podstawowe, dostrzeżone przez – co prawda bardzo zainteresowanego tematem – ale jednak laika.
Pierwszy tom „Mojego wyboru” ukazał się w 2014 roku, podczas gdy poprzednia skromna publikacja na temat dokonań Krzysztofa Wielickiego datowana jest na rok 1997. Książka ta z pewnością wypełnia poważną lukę w piśmiennictwie górskim, po ponad półtorej dekady, w trakcie której, jak pisze Drożdż we wstępie „brak biografii Wielickiego zaczął mu doskwierać osobiście”. Dobrze się zatem stało, że taka książka mogła się ukazać. Pomimo zastrzeżeń – polecam gorąco i zabieram się za lekturę drugiego tomu.
ZE SZKLARKI PRZYGODZICKIEJ NA SZCZYT
O osiągnięciach Krzysztofa Wielickiego (ur. 1950) – jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii dyscypliny, powiedziano już niemal wszystko, dlatego bezcelowym byłoby je tu wszystkie przytaczać. Przypomnę tylko, że Wielicki jako piąty człowiek w historii skompletował (w latach 1980-1996) Koronę Himalajów i Karakorum. Dokonał tego...
2018-01-11
„JEŚLI NIE MA CELU, NIE MA ŻYCIA”
Krzysztof Wielicki powiedział kiedyś, że pasja to rzecz w życiu najważniejsza, bo hobby można sobie zmieniać, a z pasją się umiera. W pierwszej części wywiadu wypowiedział znamienne słowa: „Tak to chyba jest w życiu, że szukamy swojej prawdziwej pasji – nie każdy ma szczęście, żeby ją odkryć, ale kiedy to się stanie, wie się od razu”. Wielicki to nie tylko wybitny wspinacz, ale przede wszystkim człowiek ze wszech miar ogarnięty pasją do gór, przez lata konsekwentnie realizujący swoje marzenia – reszta jest już tylko tego naturalną konsekwencją.
Drugi tom „Mojego wyboru” – wywiadu-rzeki, który z Wielickim przeprowadził redaktor naczelny magazynu „Góry”, Piotr Drożdż, pozwala czytelnikowi zapoznać się z osiągnięciami himalaisty z lat 1990-2015. W tych latach Krzysztof Wielicki dokończył kompletowanie Korony Himalajów i Karakorum, zdobywając osiem brakujących ośmiotysięczników. 1 września 1996 roku stał się piątym człowiekiem w historii, który dokonał tego niesamowitego wyczynu. Zwieńczeniem tych długoletnich wysiłków było niewątpliwe opus magnum w karierze Wielickiego – brawurowe samotne wejście na szczyt Nanga Parbat, którego jedynymi świadkami byli pasterze z pobliskiej wioski, obserwujący zmagania Polaka przez ukradzioną wcześniej lunetę.
Po zmianach systemowych 1989 roku, wielu ludzi musiało na nowo się zdefiniować, by jakoś odnaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości. Szczególnie dotkliwie odczuło to środowisko wspinaczy. Praktycznie przestały istnieć kluby wysokogórskie, co znacząco utrudniło zdobywanie odpowiednich funduszy do organizacji ekspedycji. Spowodowało to postępującą komercjalizację wypraw górskich, a w konsekwencji osłabienie zasad tzw. „partnerstwa liny” i personalizację sukcesu. Dawniej, na przykład w 1980 roku pod Mount Everestem, każdy wspinacz pracował na sukces całej wyprawy, dziś bardziej liczą się konkretne nazwiska i stąd bierze się parcie na szczyt za wszelką cenę. Wydaje się, że to właśnie personalizacja sukcesu była jedną z przyczyn tragedii, jaka miała miejsce w nocy z 5 na 6 marca 2013 pod Broad Peakiem, kiedy to wyprawa kierowana przez Wielickiego dokonała pierwszego zimowego wejścia, a dwóch wspinaczy – Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zginęli podczas zejścia.
Tu dochodzimy to ważnego elementu we wspomnieniach Krzysztofa Wielickiego – umiejętności obniżania sobie poprzeczki wraz z wiekiem. „Moim największym sukcesem jest to, że żyję” – powiedział wprost Wielicki i trudno się nie zgodzić. „Najlepszy himalaista, to żywy himalaista”, jak mówi stara górska prawda. Wielu, zwłaszcza polskich himalaistów nie potrafiło obniżać sobie poprzeczki z biegiem lat i dlatego zapłacili za to najwyższą cenę. Drugi tom „Mojego wyboru” robi chyba jeszcze lepsze wrażenie niż tom pierwszy, o wiele częściej bowiem dochodzi tu do interesujących interakcji między wypytującym a odpytywanym, co nie zawsze miało miejsce w poprzednim tomie. Jedna rzecz jest niezmienna – znakomita, bogata szata graficzna książki, kilkaset (w większości niepublikowanych) fotografii, z oczywistych względów o dużo lepszej jakości niż w pierwszym tomie. Tym razem udało się Piotrowi Drożdżowi namówić Wielickiego do snucia przemyśleń natury filozoficznej. Są to zdania, które mogą posłużyć za inspirację w każdej dziedzinie życia. Tak, jak przesłanie zawarte w zamykającym książkę akapicie: „Zawsze staram się tłumaczyć młodym ludziom, że nie ma porażek, są tylko nowe doświadczenia. Jeżeli będą je cierpliwie zbierać, nauczą się wyciągać wnioski z niepowodzeń, to w końcu dostaną się na swój wymarzony szczyt. Zdobędą swój „Everest”. Jeśli nie ma celu, nie ma życia!”. Jest w Krzysztofie Wielickim coś, co fascynuje – jakiś rodzaj zadziorności, swady, z którą snuje swoje górskie wspomnienia. Jednocześnie szczerość i ani za grosz patosu, czy przedstawiania się w charakterze nieustraszonego zdobywcy, bohatera, nadczłowieka. Dlatego właśnie „Mój wybór” to przyjemna i, co równie ważne, wartościowa lektura.
PS. W momencie, w którym piszę te słowa, polska narodowa wyprawa pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego znajduje się u podnóża K2. Według ostatniego meldunku, dobiegła już końca budowa bazy, niedługo w górę wyjdą pierwsze zespoły rekonesansowe. Cel jest prosty – pierwsze zimowe wejście na ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Myślę, że nie ma teraz w naszym kraju ani jednej osoby, która nie życzyłaby powodzenia wyprawie pod wodzą Wielickiego. Aby okazała się zarówno udana, jak i szczęśliwa – zdobyciem drugiej najwyższej góry świata i powrotem w komplecie do domu.
„JEŚLI NIE MA CELU, NIE MA ŻYCIA”
Krzysztof Wielicki powiedział kiedyś, że pasja to rzecz w życiu najważniejsza, bo hobby można sobie zmieniać, a z pasją się umiera. W pierwszej części wywiadu wypowiedział znamienne słowa: „Tak to chyba jest w życiu, że szukamy swojej prawdziwej pasji – nie każdy ma szczęście, żeby ją odkryć, ale kiedy to się stanie, wie się od razu”....
2017-11-03
Z GŁOWY DEFINITYWNIE
Są książki, które wraz z wiekiem (czytelnika) przestają się podobać, są też i takie, do których trzeba dojrzeć. „Z głowy”, fabularyzowana autobiografia Janusza Głowackiego (1938-2017) należy zdecydowanie do tego ostatniego grona. Nie pamiętam nawet, który już raz ją przeczytałem. Trzeci? Czwarty? Pamiętam za to, jak bardzo mi się nie podobała, gdy czytałem ją po raz pierwszy, jako szesnastolatek, tuż po jej pierwszym wydaniu przez Świat Książki, w 2004 roku. Odstręczał mnie przede wszystkim wielopiętrowy cynizm autora, wisielczy humor, szarganie świętości. Tak się jednak złożyło, że przez lata Janusz Głowacki stopniowo awansował w mojej hierarchii wraz z rozwojem mojego myślenia o literaturze – dziś już ma status niekwestionowanego mistrza słowa, a to, co wtedy uważałem za główne wady tej prozy, dziś uważam za jej niezaprzeczalne zalety. Głowacki prezentuje bowiem krytyczne i niejednorodne spojrzenie na rzeczywistość, podkreślając, że nie jest ona czarno-biała, co tak bardzo irytuje osoby, mające uproszczone, jednowymiarowe spojrzenie na Polskę i na świat.
Choć trudno oprzeć się wrażeniu, że autobiografia Janusza Głowackiego została przez samego autora nieco podkoloryzowana, tu i ówdzie opatrzona „ozdobnym słowem”, to nie zmienia to faktu, że „Z głowy” to doskonała, a nade wszystko mądra lektura. Czytelnik ma okazję prześledzić drogę życia pisarza, a nadmienić trzeba, że Głowacki miał tych dróg kilka: najpierw drogę do bycia pisarzem (miał co prawda zostać aktorem, ale został wyrzucony ze szkoły teatralnej za kompletny brak zdolności i cynizm, gdy nie chciał, tak jak inni studenci toczyć się po scenie udając jajko). Rzecz jasna, w tle cały czas pojawia się bogate życie nocnej Warszawy (SPATiF, Ściek, Hybrydy itd.), którego Głowacki był wyjątkowo gorliwym uczestnikiem, z całą armią anegdot, ekscesów i osobliwych postaci (np. Jan Himilsbach, który kiedy szedł do knajpy wkładał każdą ze swoich sztucznych szczęk, które nazywał klawiszami, do innej kieszeni, by nie zgubić obu naraz). Pierwsze opowiadania, felietony w warszawskiej „Kulturze” (tu pojawia się tak samo odrażająca, co fascynująca postać Janusza Wilhelmiego, redaktora naczelnego), a wreszcie pierwsze sztuki teatralne i uznanie międzynarodowe. Przełomowym momentem w życiu Głowackiego, jest, jak w przypadku wielu Polaków, grudzień 1981 roku, który pisarza zastaje w Londynie, podczas prób jego sztuki „Kopciuch”. Podejmuje on decyzję o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, „dzikiego kraju, w którym nikt nawet nie wie, kto to jest Himilsbach”, gdzie zaczyna się „zaciskanie zębów, odbierająca sen próba przetrwania i oszczędzanie na wszystkim, nawet na metrze”.
Przepięknie, w stylu jakiejś apoteozy, która przecież jest tak naprawdę „antyapoteozą”, opisuje Głowacki Nowy Jork w rozdziale zatytułowanym „Za duże miasto”: „Nowy Jork jest za duży. Za duży dla stałych mieszkańców, a co dopiero dla emigrantów, którzy codziennie wysypują się setkami z jumbo jetów na lotnisku J.F.K. Delikatnie się ich przesłuchuje, robi zdjęcia, bierze odciski palców, przepuszcza, zawraca, albo aresztuje. A jak przepuszcza, to zaraz potem gdzieś się gubią. Czasem coś tam o nich jeszcze słychać, że coś odkryli albo namalowali, napisali, czy nakręcili. Albo kogoś zabili czy ktoś ich zastrzelił. Ale na ogół rozpuszczają się na dobre”. Tego „rozpuszczenia” doświadczył sam, gdy stwierdził, że „w Nowym Jorku w jednej chwili przestał istnieć Głowacki playboy, środowiskowy pisarz, przewrotny felietonista i ozdoba przyjęć. Narodził się za to przestraszony, źle mówiący po angielsku nieznany pisarz bez pieniędzy”.
I jeszcze o cynizmie, który jest najczęstszym zarzutem wobec Głowackiego i jego prozy, autor w „Z głowy” rozliczył się i z tym zagadnieniem: „(…) zacząłem cynika udawać i doszedłem do dużej wprawy. Ale z udawaniem są zawsze kłopoty (…) Otóż ja się tak przyzwyczaiłem do udawania, że żyję ironicznie, że po paru latach już nie byłem pewien, czy jeszcze udaję”. Podzielam zdecydowanie ironiczny stosunek Głowackiego do życia i myślę sobie, że być może dojrzewanie nierozerwalnie wiąże się z cynicznieniem. Autobiografię Janusza Głowackiego uważam za świetną książkę, im starszy jestem, za każdym razem znajduję w niej coś innego – ciekawe, co znajdę przy ponownej lekturze za kilka lat, kiedy już tak bardzo rozpuszczę się w jednym ze zbyt dużych miast świata, że jedyne, co mi pozostanie, to udawać jajko, albo szumieć jako drzewo.
Tak scharakteryzowano pisarski idiom Głowackiego we wspomnieniu, które ukazało się w GW w dn. 31 października, w przeddzień Wszystkich Świętych: „Niczego nie mówił wprost. O sobie właściwie wcale. I w prozie, i w rozmowie uciekał na piętra wyższe, gdzie mieszka absurd. W finezyjny żart, pikantną anegdotę, ożywcze porównania. Lubił skrót, metaforę i językowy ping-pong. Jeśli piłeczka zgrabnie mu się odbijała, było trochę chichotu, takiego czechowowskiego, najmądrzejszego na świecie”. Janusz Głowacki, tuż przed swoją z lekka surrealistyczną śmiercią w Egipcie, pracował nad „Z głowy 2”. Jak na razie nie wiadomo, czy udało mu się książkę dokończyć i czy to, co autor zdążył napisać kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. A tak bardzo już brakuje ironicznego spojrzenia Janusza Głowackiego na coraz bardziej cyniczne czasy. A zatem spóźnione good night, Dżanus, mistrzu. Teraz masz to już wszystko „Z głowy”, definitywnie.
Z GŁOWY DEFINITYWNIE
Są książki, które wraz z wiekiem (czytelnika) przestają się podobać, są też i takie, do których trzeba dojrzeć. „Z głowy”, fabularyzowana autobiografia Janusza Głowackiego (1938-2017) należy zdecydowanie do tego ostatniego grona. Nie pamiętam nawet, który już raz ją przeczytałem. Trzeci? Czwarty? Pamiętam za to, jak bardzo mi się nie podobała, gdy...
2017-10-03
„GÓRY SĄ ŚRODKIEM”, CZYLI ŚCIEŻKA GÓRY PIOTRA PUSTELNIKA
W mojej osobistej hierarchii autorytetów himalaiści zajmują wysoką pozycję. Takich ludzi, jak: Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki, Andrzej Zawada, Leszek Cichy, Ryszard Pawłowski, Wojciech Kurtyka i całą plejadę innych wybitnych nazwisk stawiam wyżej od gwiazd rocka. W tym gronie poczesne miejsce zajmuje również bohater niniejszej książki – Piotr Pustelnik (ur. 1951), wybitny wspinacz, obecny prezes Polskiego Związku Alpinizmu.
Dzięki autobiografii, powstałej przy współudziale Piotra Trybalskiego (ur. 1975), czytelnik ma okazję zapoznać się z niebanalnym życiorysem himalaisty, który jako dwudziesty pierwszy człowiek i trzeci Polak w historii (po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim) w latach 1990-2010 zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Co ciekawe, swoją przygodę ze szczytami ośmiotysięcznymi rozpoczął późno – bo mając aż 39 lat, czyli w wieku, w którym niektórzy himalaiści zmierzają już raczej w kierunku końca kariery. Bo też z początku nic nie zapowiadało tego, że jego życie tak nierozerwalnie zwiąże się z górami – po zdiagnozowanej w dzieciństwie poważnej chorobie serca (blok przedsionkowo-komorowy pierwszego stopnia), był dzieckiem wątłym, chorowitym i otoczonym przesadną opieką rodziców, „żyjącym pod kloszem” w rodzinnym domu. „Byłem mimozą" - powie o sobie nie bez ironii. I ten właśnie obrazek siebie, jako istoty kruchej i słabej, przetrwał w świadomości Piotra Pustelnika, stał się demonem, który budził się w nim w Himalajach, gdy zdarzały się jakieś trudności.
„Ja, pustelnik” to bowiem w dużej mierze opowieść o strachu. „Strach to moje drugie imię. Zawsze się bałem. Kiedyś bałem się skrycie, potem otwarcie. (…) Wyobraźnia podsuwała mi katastroficzne wizje. Bałem się odpaść od ściany, bałem się wyzwań – nowych dróg, bałem się zrobić coś, czego nie mogłem kontrolować. Przez lata zrozumiałem, że strach nie powszednieje, nie da się do niego przyzwyczaić” (str. 462-463). Na przestrzeni blisko pięciuset stron wspomnień wyłania się obraz człowieka, głęboko pragmatycznego, ostrożnego, analizującego wszystkie za i przeciw, himalaisty o głębokim backgroundzie intelektualnym. Górskiego myśliciela, czy wręcz filozofa. Myślę, że czegoś takiego zabrakło choćby Jerzemu Kukuczce, co przypieczętowało jego los. Pustelnik wielką wagę przywiązuje do zasad etycznych, fair play, partnerstwa… Sam stracił możliwość zdobycia kilku szczytów ośmiotysięcznych tylko dlatego, że angażował się w akcje ratunkowe, zamiast przeć do góry. W postrzeganiu himalaistów często pokutuje sposób postrzegania ich, jako bohaterów – otóż Pustelnik nie chciał być bohaterem na siłę i potrafił odróżnić ryzyko od ryzykanctwa. Pustelnik mawia: „dobry himalaista, to żywy himalaista”. Dlatego też działalność górska Piotra Pustelnika (wejścia wyłącznie letnie, w większości ze wspomaganiem tlenowym i znanymi już drogami) wzbudziła wiele kontrowersji w tzw. „środowisku” – twierdzono (m.in. wspomniany już wcześniej Ryszard Pawłowski), że „to osiągnięcie nie miało charakteru sportowego, tylko kolekcjonerski”, że „to osobisty sukces, ale w historii polskiego alpinizmu nie ma większego znaczenia”. Na jednym z forów internetowych sam spotkałem się z opinią, jednego ze „znawców”, który pogardliwie nazwał Piotra Pustelnika „harcerzykiem”. Choć sam zainteresowany podchodzi do tych sądów z dużą rezerwą, ja uważam, że to wysoce niesłuszne i niesprawiedliwe opinie. Każdy himalaista ma własną „ścieżkę góry” – nieprzypadkowo książkę otwiera cytat z Waltera Bonattiego (alpinista włoski, 1930-2011): „Góry są środkiem, człowiek jest celem. Nie chodzi o to, aby wejść na szczyt, robi się to, aby stać się kimś lepszym”. Nie można nikogo zmuszać, aby położył na szali własne życie.
Wspomnienia himalaistów często są tak fascynujące, że czyta się je jak dobrą powieść przygodową – tak jest właśnie w przypadku „Ja, pustelnik”. To pasjonująca opowieść o wartościach i demonach, które pchały Piotra Pustelnika w góry – jak sam przyznaje, są to: przypadek, (paniczny) strach i partnerstwo. Jednak, jak na powieść przygodową przystało, muszą być również zwroty akcji – w pewnym stopniu jest to również książka o wielkiej samotności – osobistych konsekwencjach, jakie często musi ponieść himalaista, spędzający połowę życia w górach. Jestem przekonany, że również dla osób na co dzień nie interesujących się zbytnio himalaizmem, wspomnienia Pustelnika mogą okazać się interesujące, bowiem jest to książka, która opowiada o wartościach. Uniwersalnych, bo przecież każdy ma swoje Himalaje.
„GÓRY SĄ ŚRODKIEM”, CZYLI ŚCIEŻKA GÓRY PIOTRA PUSTELNIKA
W mojej osobistej hierarchii autorytetów himalaiści zajmują wysoką pozycję. Takich ludzi, jak: Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki, Andrzej Zawada, Leszek Cichy, Ryszard Pawłowski, Wojciech Kurtyka i całą plejadę innych wybitnych nazwisk stawiam wyżej od gwiazd rocka. W tym gronie poczesne miejsce...
2016-09-25
Niezwykle zgrabna biografia Jerzego Kosińskiego - słynnego mistyfikatora, wykolejeńca i pisarza. Biografia to bardzo specyficzna, bowiem zbeletryzowana, gdzie prawda i domysły na temat głównego bohatera mieszają się w szalonym nowojorskim tyglu zdarzeń. Cały życiorys Kosińskiego naznaczony był legendą, zresztą sam autor te legendy na swój temat tworzył, podsycając atmosferę niedopowiedzeń. Jerome Charyn w swojej książce uzyskał efekt tajemniczości poprzez zastosowanie wielokrotnie polifonicznej narracji - na przestrzeni blisko 300 stron powieści, o Kosińskim opowiadają kolejno: Ian Diggers, fikcyjny szofer aktora Petera Sellersa, Swietłana Alliłujewa, córka Stalina i fikcyjna kochanka Kosińskiego, prostytutka Anya oraz wszechwiedzący narrator opowiadający wojenne koleje losu małego Jurka. Autor, pisząc o Kosińskim musiał zmierzyć się z tym samym problemem, co kilka lat wcześniej Janusz Głowacki, kiedy podczas pracy nad "Good night, Dżerzi" zapytał go jeden z agentów: "Ale właściwie co ty chcesz o nim nowego powiedzieć? Bo to, że kłamał, to wszyscy wiemy". Wydaje mi się, że Jerome Charyn wyszedł z tego wyzwania obronną ręką. Kosiński, wciąż po latach pozostaje zagadką i tematem tabu, nie licząc oczywiście tych wszystkich doniesień napisanych w klimacie tabloidów o tym, że w "Malowanym ptaku" oczernił swoich rodaków, którzy przecież podczas wojny byli tacy bohaterscy. Póki co, w sprawie Jerzego Kosińskiego, czytelnik musi zadowolić się domysłami, półprawdami - to właśnie na tej podstawie skonstruowana jest książka Jerome'a Charyna.
Niezwykle zgrabna biografia Jerzego Kosińskiego - słynnego mistyfikatora, wykolejeńca i pisarza. Biografia to bardzo specyficzna, bowiem zbeletryzowana, gdzie prawda i domysły na temat głównego bohatera mieszają się w szalonym nowojorskim tyglu zdarzeń. Cały życiorys Kosińskiego naznaczony był legendą, zresztą sam autor te legendy na swój temat tworzył, podsycając atmosferę...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03
Jeden z niewielu księży, któremu podałbym rękę. Rzadki przypadek przedstawiciela Kościoła katolickiego, który rozmawia, a nie wyklina, rozumie - a nie potępia. Buduje mosty, zamiast je palić. Żałuję tylko, że tak późno dowiedziałem się o ks. Kaczkowskim. "Życie na pełnej petardzie" skończyłem na kilka dni przed jego śmiercią.
Jeden z niewielu księży, któremu podałbym rękę. Rzadki przypadek przedstawiciela Kościoła katolickiego, który rozmawia, a nie wyklina, rozumie - a nie potępia. Buduje mosty, zamiast je palić. Żałuję tylko, że tak późno dowiedziałem się o ks. Kaczkowskim. "Życie na pełnej petardzie" skończyłem na kilka dni przed jego śmiercią.
Pokaż mimo to2011-12
Prezent gwiazdkowy z 2011 roku. Przeczytane z przyjemnością. Pana Marka nie sposób nie lubić.
Prezent gwiazdkowy z 2011 roku. Przeczytane z przyjemnością. Pana Marka nie sposób nie lubić.
Pokaż mimo to2017-03-18
Po różnych ostatnio czytelniczych przygodach z polską literaturą współczesną przyszedł dla mnie czas, dla równowagi, na lekturę nietuzinkowej biografii. „Był potrzebny” Juliusza Kydryńskiego (1921-1994) to opowieść o Ludwiku Pugecie (1877-1942) – znakomitego rzeźbiarza, malarza, poety i historyka sztuki, dziś już (niesłusznie) nieco zapomnianego. Biografia bardzo interesująca, mimo iż autor miejscami za bardzo popada w ton hagiograficzny i nadużywa cytatów z felietonów samego Pugeta. Nie jest to również, co we wstępie zaznacza sam Kydryński, próba komentarza, czy analizy twórczości krakowskiego artysty.
Książka ta jest ciekawa także ze względu na ukazane tło historyczne – niejako na marginesie opisywanej postaci można prześledzić sprawy, jakimi żył Kraków w pierwszych latach XX wieku – restaurację Wawelu, konflikt środowiska artystycznego z autorytarnym kardynałem Janem Puzyną (1842-1911), dyskusje na temat wyboru hymnu narodowego (Puget był autorem broszury, krytykującej „Rotę” Konopnickiej, utworu poważnie branego wtedy pod uwagę w tym kontekście), powstania legendarnego kabaretu „Zielony Balonik” w „Jamie Michalika”, czy Muzeum Narodowego w Sukiennicach. Z wszystkimi tymi ważnymi dla ówczesnej społeczności wydarzeniami związany był właśnie Ludwik Puget, jako nieodłączny uczestnik ówczesnego życia kulturalnego miasta Krakowa. Był zresztą Puget tam stale obecny, w późniejszych latach nazywany wręcz „łącznikiem kultur bardzo różnych generacji” (str, 174). Juliusz Kydryński opisuje w swojej książce również bezcenne już dziś epizody, jak konflikt w środowisku krakowskich malarzy („starzy” w opozycji do „młodych”), czy chociażby dylematy Polaków w czasie bezpośrednio poprzedzającym odzyskanie niepodległości: „Ale dokoła nas państwowość polska wydawała się nierealna, nawet gorącym sercom patriotycznym. (…) Ale państwo? Naprawdę państwo? Jakże pan sobie wystawia – mówiła mi kiedyś starsza pani, o niepospolitym zresztą i uroczym umyśle – że gdybyśmy Polskę otrzymali, to byłby na przykład polski policjant?” (str. 133).
Interesujące u Pugeta były też wewnętrzne sprzeczności, dotyczące własnego powołania – dysonans między byciem artystą a naukowcem. W wieku bodajże 19 lat zostawszy wybitnym specjalistą od rzeźby, stał się Puget łakomym kąskiem dla uniwersytetów, nie zamierzał jednak zacząć prowadzić wykładów. I mimo iż najsłynniejsi podówczas profesorowie prosili go, by zechciał wreszcie objąć uniwersytecką katedrę i habilitować się, ten konsekwentnie odmawiał. Miał bowiem w tym temacie bardzo niecodzienne poglądy, rzec by można „antyakademickie” – uważał, że wykształcenie nie jest niezbędne, by być artystą, mawiał, że „dziesięć lat na uniwersytecie to ciężka przeprawa dla talentu”, a gdy jego syn Jacek Puget (1904-1977), w późniejszych latach również wybitny artysta, przerwał naukę przed maturą, napisał w liście do żony: „moje wewnętrzne przekonanie jest, że matura jest niepotrzebna, raczej szkodliwa, niż pożyteczna, bo nasza szkoła uczy patrzeć na rzeczy od fałszywego końca, wręcz przeciwnego niż punkt widzenia artysty” (str. 40).
„Był potrzebny” to bardzo pouczająca lektura, o dużej dziś wartości dokumentalnej (napisana w 1970 roku, a opublikowana dwa lata później), przybliżająca nie tylko Ludwika Pugeta, ale również ówczesne środowisko artystyczne Krakowa, bez którego, ośmielę się stwierdzić, nie byłoby wolnej Polski. Co więcej, a jest to decydujące o wartości każdej biografii, Juliusz Kydryński był uprawniony do jej napisania, wielokrotnie stykał się bowiem w tamtych latach z Pugetem, razem z nim został aresztowany w łapance i osadzony w więzieniu Montelupich w Krakowie, a później wywieziony do obozu koncentracyjnego Auschwitz, gdzie Puget został rozstrzelany 27 maja 1942 roku.
Na koniec jednak jedno zastrzeżenie: na str. 47 pisze Kydryński o felietonach publikowanych przez Ludwika Pugeta w dzienniku „Czas” – „Redaktorem «Czasu» był wówczas Rudolf Starzewski, uwieczniony przez Wyspiańskiego jako Stańczyk w «Weselu»”. Starzewski, rzecz jasna, został sportretowany przez Wyspiańskiego jako Dziennikarz, a pomyłka Kydryńskiego wynikała zapewne z faktu, że Rudolf Starzewski (1870-1920) był członkiem tzw. „stronnictwa stańczyków”, krakowskiego środowiska konserwatywnego, skupionego wokół hrabiego Stanisława Tarnowskiego (1837-1917). Zdaję sobie sprawę z faktu, że uwaga ta jest spóźniona o blisko pół wieku, ale lepiej późno niż wcale. Mimo wszystko „Był potrzebny” szczerze polecam, nie tylko historykom sztuki, lecz również miłośnikom młodopolszczyzny, czy Królewskiego Miasta Krakowa.
Po różnych ostatnio czytelniczych przygodach z polską literaturą współczesną przyszedł dla mnie czas, dla równowagi, na lekturę nietuzinkowej biografii. „Był potrzebny” Juliusza Kydryńskiego (1921-1994) to opowieść o Ludwiku Pugecie (1877-1942) – znakomitego rzeźbiarza, malarza, poety i historyka sztuki, dziś już (niesłusznie) nieco zapomnianego. Biografia bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-20
2017-02-03
2016-12-27
Janusza Głowackiego (ur. 1938) nikomu przedstawiać nie trzeba. Jego twórczość literacka już od niemal półwiecza budzi skrajne reakcje – od uwielbienia aż po najgorsze epitety. Ja Głowackiego lubię i cenię, dlatego też z zaciekawieniem sięgnąłem po tę książkę.
Natomiast Elżbieta Baniewicz to utytułowana krytyk teatralna, doktor nauk humanistycznych w dziedzinie literaturoznawstwa, wykładowca łódzkiej PWSFTviT, redaktorka miesięcznika „Twórczość”, specjalizująca się w biografiach (do tej pory m.in. o Kazimierzu Kutzu, Annie Dymnej, Januszu Gajosie czy Erwinie Axerze).
„Dżanus. Dramatyczne przypadki Janusza Głowackiego” to bardzo nietypowa biografia. Autorka już na samym wstępie ostrzega czytelnika, że bardziej niż domniemane i prawdziwe romanse Janusza Głowackiego interesuje ją „sposób rozumienia i odczuwania świata” przez pisarza. Zamiast sensacyjnej biografii, z licznymi (a jakże!) wątkami erotycznymi, czytelnik otrzymuje więc szczegółową analizę twórczości dramaturgicznej Janusza Głowackiego, zbiór esejów na temat jego twórczości ze szczególnym uwzględnieniem recepcji tych utworów. Nie wiedząc wcześniej zupełnie nic o autorce, dałem się nabrać na swoiste qui pro quo zawarte w tytule książki – podwójne znaczenie przymiotnika „dramatyczne”. Odnosi się on głównie do dramatów, mimo iż losom Janusza Głowackiego nie można odmówić pewnego dramatyzmu. I choć książka napisana jest przystępnym językiem, z uwagi na ten fakt zdecydowanie zawęża się grono potencjalnych jej odbiorców. Widzimy w tej książce drogę, jaką przeszedł Janusz Głowacki by z „Playboya z Krakowskiego Przedmieścia” stać jednym z najbardziej znanych i utytułowanych polskich dramaturgów. Występujące w tytule słowo „przypadki” też możemy rozumieć dwojako – jako „koleje losu” lub w ścisłym sensie. W pierwszym rozdziale Elżbieta Baniewicz ironicznie zadaje pytanie „Któż mu to załatwił? Departament stanu? Wpływowe kobiety? Masoni? Żydzi? Pederaści? A może cykliści i wegetarianie? Sam to sobie załatwił? Tylko jak?” „Przypadek” opatrzony liczbą mnogą wydaje się dobrą, bo obiektywną odpowiedzią na te pytania.
Życiorys pisarza jest tu jedynie pretekstem do (zaskakująco trafnych) komentarzy Baniewicz, dotyczących sytuacji społeczno-politycznej w Polsce (dawnej i obecnej) oraz aktualnej kondycji teatru w Polsce (z uwagi na fakt, że dramaty Głowackiego odnosiły nieporównywalnie większe sukcesy za granicą niż w Polsce). Poszczególne etapy życia pisarza są wyznaczone poprzez kolejne napisane przezeń sztuki teatralne, kolejno „Cudzołóstwo ukarane” , „Mecz” , „Kopciuch”, „Fortynbras się upił”, „Polowanie na karaluchy”, „Antygona w Nowym Jorku” i „Czwarta siostra”, które przyniosły Głowackiemu mniejsze lub większe sukcesy i ugruntowały jego pozycję jako dramaturga. Szkoda tylko, że autorka zdecydowała się nie poświęcać jednakowej uwagi utworom prozatorskim Janusza Głowackiego, które też zasługiwałyby na omówienie. Ale to już widocznie temat na osobną książkę.
Wielbiciele Janusza Głowackiego pewnie i tak sięgną po tę pozycję, nieprzekonanych i tak nie uda się przekonać. Mimo wszystko jednak polecam, ponieważ „Dżanus. Dramatyczne przypadki Janusza Głowackiego” to lektura interesująca choćby dlatego, że oddzielając refleksję o dziele od refleksji o autorze, Elżbieta Baniewicz przedstawia pisarza jako zjawisko, esencję. Bardziej modus operandi niż modus vivendi. Przedstawia proces stawania się pisarzem, niezależnym twórcą. „Dżanus...” to bardzo dobra lektura, interesująca przygoda intelektualna. Uważam że każdy twórca zasługuje na takie obiektywne omówienie swojej twórczości.
Janusza Głowackiego (ur. 1938) nikomu przedstawiać nie trzeba. Jego twórczość literacka już od niemal półwiecza budzi skrajne reakcje – od uwielbienia aż po najgorsze epitety. Ja Głowackiego lubię i cenię, dlatego też z zaciekawieniem sięgnąłem po tę książkę.
Natomiast Elżbieta Baniewicz to utytułowana krytyk teatralna, doktor nauk humanistycznych w dziedzinie...
2016-10-12
Uwielbiam opowieści o ludziach z pasją. Jerzy Kukuczka (1948-1989) z pewnością do takich należy. Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski, autorzy biografii, opublikowanej nakładem wydawnictwa Agora, już w samym tytule określają Kukuczkę mianem najsłynniejszego polskiego himalaisty. Trudno się z tym faktem nie zgodzić - J.K to przecież legenda himalaizmu, drugi w historii zdobywca Korony Himalajów i Karakorum - wszystkich czternastu szczytów o wysokości powyżej 8 tysięcy metrów. W latach osiemdziesiątych, po każdej udanej wyprawie na szczyt, fetowany jak bohater narodowy, jeden z najlepszych w tamtych latach ambasadorów Polski za granicą i himalaizmu w Polsce. Wielokrotnie odznaczany medalami za wybitne osiągnięcia sportowe - był przecież sportowcem, tak samo walecznym jak herosi aren, z tą różnicą, że walczył samotnie. Rozmiar jego zasług i osiągnięć jest niepodważalny.
Jednak istnieje też druga strona legendy Jerzego Kukuczki. Mniej więcej od początku lat osiemdziesiątych jawi się on jako postać niejednoznaczna, kontrowersyjna - człowiek dążący do sukcesu za wszelką cenę, niewolny od egoizmu, nieliczący się ze współuczestnikami wypraw, w myśl realizacji własnych zamierzeń potrafiący zrywać nawet długoletnie przyjaźnie, czy nawet być nieczułym na śmierć kolegi z zespołu. W istocie, od pewnego momentu, nad wszystkimi wyprawami himalajskimi, w których brał udział Jerzy Kukuczka zawisło coś w rodzaju fatum - do rzadkości należały takie wyprawy, z których wszyscy uczestnicy wracali cało i zdrowo. Obok życiorysu Kukuczki autorzy opisują jako tło złotą erę polskiego himalaizmu, przypadającą na lata 1980-1989. Wydaje się jednak, że to właśnie ten czas, kiedy Polacy, pionierzy himalajskich szlaków, swoimi wyczynami zadziwiali cały świat, doprowadził do powstania wielu konfliktów w środowisku, napięć, niezdrowej rywalizacji - powodującej wypaczenie idei himalaizmu. W efekcie, w ciągu parunastu lat, czołówka polskich wspinaczy, najlepsi z najlepszych - ginęli w górach. Śmierć Jerzego Kukuczki była właśnie efektem tej niezdrowej rywalizacji, (nie mnie o tym sądzić, ale wydaje się, że) połączonej z egoizmem i niezachwianą pewnością siebie. Jego ostatnia wyprawa, na południową ścianę Lhotse w 1989 roku, która doszła do skutku wbrew wszystkim znakom, prośbom i zdrowemu rozsądkowi była igraniem ze śmiercią. Dla Kukuczki ostatnim.
Himalaiści mają taką modlitwę: "Od śmierci w dolinach uchroń mnie, Panie". Modlitwa Jerzego Kukuczki została wysłuchana. Wielokrotnie powtarzał, że góry są w jego życiu najważniejsze i poświęcił się im do końca.
Książkę szczerze polecam, nawet osobom niezainteresowanym tematyką górską - to fascynująca, dynamiczna opowieść o wybitnym człowieku.
Uwielbiam opowieści o ludziach z pasją. Jerzy Kukuczka (1948-1989) z pewnością do takich należy. Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski, autorzy biografii, opublikowanej nakładem wydawnictwa Agora, już w samym tytule określają Kukuczkę mianem najsłynniejszego polskiego himalaisty. Trudno się z tym faktem nie zgodzić - J.K to przecież legenda himalaizmu, drugi w historii...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01
Fascynująca biografia nietuzinkowych ludzi - Zdzisława i Tomasza Beksińskich, o których powiedziano już wiele, jednak zawsze w sferze domysłów, legend, przeinaczeń. Napisana brawurowo, z wielkim rozmachem i starannością. Prawdopodobnie jak dotąd opus magnum Magdaleny Grzebałkowskiej. Czyta się z zapartym tchem, jak trzymającą w napięciu powieść, nawet z bolesną świadomością tragicznego końca bohaterów.
Fascynująca biografia nietuzinkowych ludzi - Zdzisława i Tomasza Beksińskich, o których powiedziano już wiele, jednak zawsze w sferze domysłów, legend, przeinaczeń. Napisana brawurowo, z wielkim rozmachem i starannością. Prawdopodobnie jak dotąd opus magnum Magdaleny Grzebałkowskiej. Czyta się z zapartym tchem, jak trzymającą w napięciu powieść, nawet z bolesną świadomością...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01
HALABARDNIK PRZECIWKO NOSOROŻCOM
„Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy” stanowi w bibliografii Eugène’a Ionesco (1909-1994) dzieło osobne. Niekwestionowany klasyk teatru absurdu, co u niego niezwykłe, konstruuje narrację tego utworu w sposób uporządkowany i konsekwentny, jako budulca używając blaknących wspomnień. Jednak „Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy” nie jest klasycznym przykładem pamiętnika – refleksje Ionesco rozwijają się tu dwutorowo – część zapisków powstała w czasie wojny, gdy dramaturg za wszelką cenę chciał uciec z Rumunii, inna część natomiast stanowi dopiski, jest już owocem myśli z lat sześćdziesiątych, w tym z roku poprzedzającego tak zwaną rewolucję kulturalną. Istotą zapisków Ionesco wydaje się zatem być dialog – wewnętrzna konwersacja i polemika między sobą teraźniejszym a sobą przeszłym. „Jak archeolog przekopuję ziemię, znajduję ślady swojej prehistorii, lecz już nie zdołam odtworzyć z nich całości. Powinienem był zanotować to wszystko dużo wcześniej”. Ionesco deprecjonuje swoje zapiski, nazywając je „sztuką błądzenia”. Okazuje się jednak, że odnajduje w otaczającym go świecie zaskakująco wiele paraleli do świata sprzed ponad dwóch dekad. Porównuje II wojnę światową, nazizm, siejącą postrach w rodzinnej Rumunii Żelazną Gwardię z wojną izraelsko-arabską i coraz bardziej wszechobecnym terroryzmem.
Ionesco przeplata wątki osobiste z publicystyką, filozofią, literaturą, gdzieniegdzie z aforystyką, czy wręcz z prozą poetycką. Jednym z najbardziej osobistych i tragicznych wątków jest w „Teraźniejszym przeszłym, przeszłym teraźniejszym” doświadczenie (nie)obecności ojca – prymitywnego konformisty, antysemity i tyrana. Dzieciństwo autora jawi się w omawianej książce jawi się jako „nieustanne poszukiwanie twarzy ojca” Wątek dzieciństwa jest jakby wstępem do trudnych przeżyć wieku dojrzałego. Na trwałe w pamięci ślad pozostawia relacja, jaką Ionesco zdaje ze spotkania ze swoim ojcem, które okazało się definitywnie ostatnim: „(…) podczas posiłku doszło do kłótni: dawniej wyzywał mnie od bolszewików, potem od żydowskich pachołków. Pod koniec obiadu użył tego drugiego epitetu. Pamiętam swoje ostatnie wypowiedziane do niego zdanie: «Lepiej być żydowskim pachołkiem niż durniem. Mam zaszczyt pożegnać szanownego pana»”. W tym samym bowiem czasie w Rumunii wprowadzane są tak zwane prawa rasowe – Ionesco, z żydowskiej matki, de facto traci prawo do uważania się za człowieka. Dramaturg nienawidzi Rumunii, nienawidzi słowa „ojczyzna”, ponieważ znaczy ono dla niego tyle, co „kraj ojca”.
Ionesco obserwuje nietrwałość wszelakich poglądów politycznych, mówiąc, że liczni byli ludzie, którzy zarzekając się, jak dalecy są od wspierania nazizmu, po krótkim czasie okazywali się jego gorliwymi sprzymierzeńcami. Właśnie dlatego Ionesco deklaruje się jako zdecydowany przeciwnik zarówno każdej władzy, jak i opozycji, która – w perspektywie – może się przeistoczyć we władzę. Zapiski dramaturga są również cennym źródłem historycznym, obnażającym intelektualną jałowość Paryża lat sześćdziesiątych, w przededniu rewolucji 1968 roku. Ukazuje pozorność działań niektórych intelektualistów francuskich, którzy pod przykrywką społeczno-politycznego zaangażowania byli zainteresowani jedynie partykularnymi interesami i podbijaniem wyników sprzedaży swoich książek i dopieszczaniu swojego ego.
Dzięki zapiskom zawartym w omawianej książce można się przekonać, że tytuł jednego z najsłynniejszych dramatów Ionesco nie jest bynajmniej dziełem przypadku. Bowiem istotnym i, co najważniejsze, stale powracającym motywem francuskiego dramaturga jest właśnie nosorożec. W kontekście nietrwałości politycznych poglądów i trwałości reżimów totalitarnych, zwierzę to nabiera u Ionesco wymiaru symbolicznego, autor „Krzeseł” zastanawia się, co by się stało, gdyby miało się okazać, że pewnej nocy większość ludzi zamieniła się właśnie w nosorożce. Jak mieliby zachować się pozostali ludzie, którzy odtąd zmuszeni byliby żyć pod dyktaturą rogów i gruboskórności. Poprzez tę metaforę rumuńsko-francuski dramaturg idealnie oddał istotę każdego totalitaryzmu, a jego wspomnienia stały się niezwykle jaskrawym manifestem, skierowanym przeciwko jakiejkolwiek politycznej opresji. Profesor Michał Głowiński, omawiając „Teraźniejszego przeszłego, przeszłego teraźniejszego”, zatytułował swój artykuł: „Zawsze nam grożą nosorożce”.
Jednocześnie, pomimo wielości odwołań do spraw bieżących – polityki, socjologii, Ionesco ma pełną świadomość, że jego zapiski są naznaczone piętnem subiektywizmu. Patrząc na jego opowieść na wyższym poziomie abstrakcji, można stwierdzić, że w gruncie rzeczy opisuje on nie świat, a coś, co nazwał „mnie-świat”. „Znam świat jako mnie-świat, jako świat-mnie; tak więc świat poza mną, w który wierzę, lecz który jest dla mnie niepoznawalny, byłby światem kantowskich noumenów”. Eugène Ionesco określa się tu mianem „halabardnika” – statysty, jedynie mimowolnie będącego częścią historii.
Jest to bardzo dobra, choć trudna i pesymistyczna książka, wymagająca od czytelnika często odwoływania się, jeśli nie do doświadczenia, to przynajmniej do własnych procesów myślowych. „Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy” z pewnością daje czytelnikowi pełniejszy obraz na temat Eugène’a Ionesco, niż czyniły to jego dramaty. Mając na uwadze niezwykłą, wielowymiarową (bo przecież zarówno osobistą, jak i narodową – i to podwójnie – rumuńską i francuską) traumę tego człowieka, śledząc niezwykły ładunek emocjonalny i intelektualny tych zapisków, można dojść do wniosku, że Ionesco był skazany na poetykę zastosowaną w „Łysej śpiewaczce”, „Krzesłach”, czy „Nosorożcu”. Pewnych rzeczy po prostu nie sposób oddać przy pomocy linearnej opowieści – Ionesco chował się za kumulacjami absurdalnych obrazów. W omawianej książce zaś szuka schronienia w zabawnych, surrealistycznych, ale i mocno niepokojących „Bajkach dla dzieci poniżej trzech lat”, opowiadających o perypetiach małej Josette, które stanowią interludia pomiędzy zasadniczymi częściami książki.
Czytając najwcześniejsze wspomnienia autora „Łysej śpiewaczki” możemy dowiedzieć się, że najprawdopodobniej pierwszym słowem przezeń wypowiedzianym było „Jeszcze!”. Ten pozornie pozbawiony znaczenia fakt ma dla mnie wartość symboliczną – jest dowodem na aktualność zawartych w tych zapiskach spostrzeżeń. Czytać Ionesco – jeszcze! – to tak, jakby pewnego dnia odkryć, że życie nie jest linią, nie jest trwaniem, ale jedynie grą cieni i luster.
HALABARDNIK PRZECIWKO NOSOROŻCOM
więcej Pokaż mimo to„Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy” stanowi w bibliografii Eugène’a Ionesco (1909-1994) dzieło osobne. Niekwestionowany klasyk teatru absurdu, co u niego niezwykłe, konstruuje narrację tego utworu w sposób uporządkowany i konsekwentny, jako budulca używając blaknących wspomnień. Jednak „Teraźniejszy przeszły, przeszły...