-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2018-01-31
2018-01-24
DOBRZE MIEĆ OKNA, CZYLI PROZA GRANICZNA
Prozatorskie miniatury Anny Arno należy czytać na głos. W obcym mieszkaniu, tak, by głos odbijał się od pustych ścian. Krążył między oknami bez firanek a drzwiami wejściowymi, za którymi słychać brzęk kluczy i kroki. Ale kroki te nie są do nas, bowiem już nie przyjdzie ten, kto mógł był przyjść. „Ściany są cienkie. Inni są blisko. Dalecy o lata świetlne”. Gdy w łazience słychać wodę płynącą w rurach, a niekiedy i inne dźwięki – atonalne wykwity ludzkiej fizjologii. A już koniecznie w obcym mieście, gdy przed chwilą przyjechaliśmy i nie mamy nic, oprócz bochenka chleba i butelki mleka, które przed chwilą kupiliśmy, włożyliśmy do nieswojej lodówki i musimy teraz jakoś przeżyć najbliższe godziny. Można oczywiście zgasić światło, ale zawsze jest to akt kapitulacji, śmierć „to jak naciśnięcie kontaktu – pstryk i nic”. Dlatego „dobrze mieć okna, bez okien człowiek wariuje, widzi tylko to, co ma w sobie”.
Anna Arno (ur. 1984) posługuje się w swojej prozie poetyką fragmentu, „Okna” to rodzaj raptularza, w którym zapisuje swoje obserwacje, by zatrzymać czas, zachować w pamięci mijającą chwilę. W jednej z miniatur pisze: „Pamięta się rzeczy ważne, wokół nich narasta opowieść. Inne znikają ze świadomości, ale krążą w krwiobiegu”. Autorka jednakże buduje swoją opowieść wokół rzeczy pozornie nieistotnych – takich jak przypadkowe spotkania, zdarzenia, rozmowy, będąc ich statycznym centrum, nieruchomym uczestnikiem. Szczególnie często prozę Anny Arno zaludniają osoby stare, wykluczone, jak ci staruszkowie, którzy „wszystko kupują po jednym. Nie robią zapasów, bo ciężko nosić, bo lepsze świeże, bo można wrócić jutro”, którzy siedzą na osiedlowych ławkach, a „z wiekiem człowiek uczy się siedzieć na ławce. Nie musi już udawać, że na coś czeka”. A wszystko to boleśnie zanurzone w polskiej rzeczywistości. Wiele spostrzeżeń zostało poczynionych w łatwym do rozpoznania Krakowie, ale nie tylko – druga część książki, zatytułowana „Inne okna”, gromadzi notatki sporządzone przez Annę Arno w innych krajach – z perspektywy nowojorskiej, paryskiej, czy też wschodniej. „Być może lepiej pamięta się z oddalenia” – zastanawia się Arno. Trzeba przyznać, że autorka posiada sporo doświadczeń zagranicznych, będących głównie wynikiem jej wszechstronnego humanistycznego wykształcenia (Institute of Fine Arts, New York University), ale między innymi również i takie, kiedy wyznaje, że w Paryżu jest „ubogą krewną”, gdy chodzi ulicą Saint Honoré i przegląda się w witrynach, w pobliżu kościoła Wniebowzięcia, polskiego kościoła: „Zmęczone twarze. Nawet młode, ale roztyte po ciąży. Mężczyźni skupieni osobno. Polani pachnidłem, żeby nie było czuć. Włosy zaczesane na mokro. Jest dzień pański. (…) Ale niedziela, to także dzień ogłoszeń. Sprzątanie, wolny pokój, opiekunka, niedrogie przesyłki do kraju. Mieszkańcy ulicy Saint Honoré do niedawna bali się Polaków”.
„Okna” odczytuję jako rodzaj traktatu o pamięci, rozwinięcie herbertowskiego „musisz dać świadectwo”. To z pewnością coś więcej niż zwykłe lapidarium, pośpieszne słowa, notowane drżącym pismem w podróży. Ta proza głośno przemawia, ale nie zawsze mówi to, co chciałoby się usłyszeć. Napisana jest oszczędnym stylem kilkudziesięciu poetyckich mgnień w bynajmniej niepoetyckim świecie. „Okna” to rzecz trudno poddająca się rygorowi recenzji, dzieło pełne transgresji, z pogranicza poezji i prozy. Myślę, że taka właśnie miała być ta książka – graniczna. Anna Arno w jednej z notatek mówi wprost, mimowolnie dokonując podsumowań: „Nadmiar rzeczy, od których pęka świat. Nadmiar pogardzonych rzeczy, zbyt wiele świata, w którym poruszam się pomiędzy, zawsze na granicach”. A po wszelkich granicach – jak wiadomo – warto jest się czasem, nawet ryzykując upadek, poruszać jak po linie, tak jak warto jest czytać „Okna”, najlepiej w sposób, jaki opisałem na początku. A potem przez nie wyjrzeć.
DOBRZE MIEĆ OKNA, CZYLI PROZA GRANICZNA
Prozatorskie miniatury Anny Arno należy czytać na głos. W obcym mieszkaniu, tak, by głos odbijał się od pustych ścian. Krążył między oknami bez firanek a drzwiami wejściowymi, za którymi słychać brzęk kluczy i kroki. Ale kroki te nie są do nas, bowiem już nie przyjdzie ten, kto mógł był przyjść. „Ściany są cienkie. Inni są blisko....
2017-05-06
„A NA DWA CIAŁA PODZIELONE CIAŁO/ SŁAWI TU OWE, KTÓRE TAM ZOSTAŁO” (SZEKSPIR)
Zamiast zapierających dech w piersiach widoków, gęsto otoczona drzewami asfaltowa droga. Niestety, wynudziłem się i zmęczyłem książką Krygowskiego, niczym na drodze z Łysej Polany do Morskiego Oka. A to niespodzianka, bo Władysław Krygowski (1906-1998) to prawdziwa legenda piśmiennictwa górskiego, zasłużony działacz turystyczny, pisarz i publicysta, redaktor naczelny „Wierchów” w latach 1950-1975. Spodziewałem się po „W litworowych i piarżystych kolebach” raczej historii pionierów taternictwa, czy choćby ciekawostek z ówczesnego życia kulturalnego Zakopanego, w którym autor przez wiele lat zamieszkiwał. Jeszcze pierwszy rozdział książki pozwalał na zachowanie złudzeń, że taka właśnie będzie jej tematyka – w części zatytułowanej „Przywołane ze starej fotografii”, autor opisał pokrótce dzieje pewnego słynnego zdjęcia przedstawiającego Jana Krzeptowskiego-Sabałę, jak też i zgromadzonych wokół niego ludzi, słuchających jego gry i śpiewu, w tym m.in. kilkunastoletniego wówczas Stanisława Ignacego Witkiewicza, późniejszego Witkacego. Tyle, że na dalszych stronach książki Krygowski, z właściwą wielu działaczom turystycznym kronikarską precyzją i zadęciem snuje coś w rodzaju swojej prywatnej historii gór. Opisuje doświadczenia zdobyte w górach, przeżycia na szlakach, które choć niepozbawione potencjału dobrej opowieści, nie mają w sobie raczej nic wyjątkowego. „W litworowych i piarżystych kolebach” jest kontynuacją „Gór i dolin po mojemu” – innej książki Władysława Krygowskiego, której tytuł jest idealnym podsumowaniem tego dyptyku.
Jednak posiada książka Krygowskiego niezaprzeczalne zalety, o których nie można nie wspomnieć. Autor, w latach poprzedzających drugą wojnę światową zajmował się nie tylko turystyką w Tatrach, ale również w Beskidach, czy we wschodnich Karpatach, znajdujących się dziś na terytorium Ukrainy i Rumunii. Najłatwiej byłoby oczywiście stwierdzić, że Krygowski w swojej książce ocala od zapomnienia nieistniejący już świat. Jakkolwiek płytkie i banalne jest to stwierdzenie, nie da się zaprzeczyć, że do najmocniejszych stron tej książki należą wspomnienia o napotkanych Łemkach, Bojkach, Żydach, przenoszące czytelnika „w świat guseł, wróżb, zamawiań, wiary w zioła i zaklęcia, w opowieści starych ludzi, między pobożne ludki-rachmany, które żyją w takim odludziu, że nie wiedzą, kiedy przypada święta Wielkanoc i dowiadują się o niej tylko dzięki temu, że wodami docierają do nich w czwarty tydzień po Wielkiej Nocy skorupki jaj wielkanocnych”. (str. 80).
W „Wierchach” z 1998 roku odnajduję taki zapis na temat Krygowskiego, z pewnością nekrolog: „Jego filozofia gór nie ograniczała się tylko do nich samych, czy tylko do samej turystyki górskiej: zawsze były w niej zawarte ogólnoludzkie przesłania. Uczył nas tej humanistycznej filozofii gór, przekładając ją na praktyczne działania w swojej działalności organizacyjnej i w swej twórczości pisarskiej”. Jakkolwiek można mieć zastrzeżenia co do stylu ich przekazywania, same wartości przekazywane przez Krygowskiego można uznać za cenne i ponadczasowe. Także „W litworowych i piarżystych kolebach” snuje on refleksje na temat sensu turystyki górskiej i towarzyszącej jej etosowi: „Cóż uczy jednak życia lepiej niż właśnie one [góry – przyp. T.W]. Dopiero przez nie dowiadujemy się o sobie, jacy jesteśmy naprawdę. Czasem na trudnej, niebezpiecznej wyprawie skalnej gdy idzie się z towarzyszami, przekonujemy się, że jeśli jesteśmy tylko dla siebie, to nikt nie będzie dla nas”. (str. 95-96). I jeszcze jeden cytat: „Gdy tak chodzimy górami, wododziałami, dolinami i wierzchowiną, nie spotkamy jednak żadnej prawdy, jeśli nie idziemy do człowieka. Nawet wówczas, gdy zmęczeni życiem uciekamy od ludzi w samotność. I to jest chyba najgłębszy sens naszego wędrowania. (str. 141). Warto sobie uświadomić głęboki sens tych słów, zwłaszcza dzisiaj, w czasach, w których przez góry przewija się coraz więcej ludzi nieprzygotowanych i nieodpowiedzialnych, jak choćby ci, którzy rywalizują między sobą w jak najszybszym przejściu Orlej Perci.
Władysław Krygowski spędził w górach wiele dziesiątek lat, dlatego też obserwował coraz większą powszechność turystyki. W dawnych latach w Tatrach prawie wcale nie było schronisk, a jedynie tytułowe koleby, czyli – podaję za Wikipedią –„naturalne na ogół zagłębienie czy wnęka pod dużą skałą lub skałami, gdzie można się schronić przed deszczem lub przenocować”. Krygowski już wtedy krytykował postępującą komercjalizację turystyki, pisząc: „Śmieszyły nas zawsze zjawiające się na ścieżce ze Szczyrbskiego Jeziora napisy, głoszące co pewien czas, że jeszcze tyle a tyle czasu do schroniska, gdzie «Vas Popradske pivo občerstvi»” (str. 193).
A zakończyć niniejszą recenzję chciałbym cytatem na temat samotności, tak nieodłącznie związanej z górami: „Samotność ze samym sobą, czasem zgorzkniała, czasem tylko melancholijna, zawsze wyczuwająca obcość nie wyciągniętej przez kogoś ręki. Próbujemy ją zaludnić postaciami wszystkich napisanych kiedykolwiek dramatów i komedii, wszystkich przeczytanych książek, obrazami i rzeźbami, poezją i muzyką, próbujemy znaleźć pokrewieństwo z twarzami twórców, którzy chcą nam bezinteresownie pomóc. Przywołujemy tych, którzy je stworzyli w ciągu kilkudziesięciu wieków od Biblii, a może i przed nią, aż po dni dzisiejsze. W każdej postaci coś znajomego, lecz zawodzi całość. Szukamy pomocy w dźwiękach, w mowie muzyki, w milczących dziełach znanych i nieznanych malarzy, w zatrzymanym ruchu rzeźb i kamiennym milczeniu bogów i ludzi, ale wszędzie samotność. To z pewnością jeden z najlepszych akapitów na temat samotności, jaki kiedykolwiek dane mi było przeczytać.
I dlatego mając na uwadze powyższe niezaprzeczalne wartości tej książki, wielka szkoda, że nie jest ona po prostu ciekawiej napisana. „W litworowych i piarżystych kolebach” Władysława Krygowskiego, to książka jak góry wymagająca pokory i cierpliwości. Od nas zależy co z niej zapamiętamy, jak z górskiej eskapady – mam nadzieję, że w moim przypadku będą to akurat te wszystkie rzeczy cenne i ponadczasowe, a nie chociażby to, co Krygowski zaznacza już w pierwszym rozdziale, że mianowicie swój wkład w rozwój turystyki w Tatrach mieli również emigranci rosyjscy, Włodzimierz i Nadieźda Ulianowowie – jakby nie można było wprost napisać Lenin.
„A NA DWA CIAŁA PODZIELONE CIAŁO/ SŁAWI TU OWE, KTÓRE TAM ZOSTAŁO” (SZEKSPIR)
Zamiast zapierających dech w piersiach widoków, gęsto otoczona drzewami asfaltowa droga. Niestety, wynudziłem się i zmęczyłem książką Krygowskiego, niczym na drodze z Łysej Polany do Morskiego Oka. A to niespodzianka, bo Władysław Krygowski (1906-1998) to prawdziwa legenda piśmiennictwa...
2017-05-08
DRUGIE SPOTKANIE, KTÓRE BYŁO PIERWSZYM – CZYLI O TYM, ŻE CZASEM WARTO OCENIĆ KSIĄŻKĘ PO OKŁADCE
Na początku była przepiękna okładka, na niej obraz „Pokoje nad morzem” (1951) amerykańskiego malarza Edwarda Hoppera (1882-1967), a potem było tylko lepiej. Zbiór opowiadań „Drugie spotkanie” autorstwa Macieja Miłkowskiego (ur. 1980), pisarza zupełnie dotąd mi nieznanego okazało się zaprzeczeniem tezy, że we współczesnej literaturze polskiej nic ciekawego się nie dzieje, nie ma wyrazistych postaci. Otóż – dzieje się. Otóż jest – Miłkowski. Krytycy już porównują jego pisarstwo do Calvina i Nabokova, ale to przecież nic nie znaczy.
Po debiutanckim „Wiście” (2014) to druga pozycja tego autora, wydana przez „Zeszyty Literackie” Niniejszy tomik jest zbiorem 12 krótkich opowiadań. Ich spoiwem jest podobny bohater – najczęściej jest to człowiek w wieku 35 lat, pisarz, efemeryczny, wrażliwy, zdradzający żonę. O to, jak dalece posunięty jest stopień autobiografizmu w opowiadaniach Miłkowskiego, niezręcznie więc jest się dopytywać. Zresztą w opowiadaniu pt.: „Bajka o Lesznie” sam narrator porusza tę kwestię: „Oczywiście, że życie jest dla mnie inspiracją, ale niekoniecznie moje własne. Czyli biografizmów jest, owszem, mnóstwo, ale niekoniecznie z mojej biografii. Pisanie prozy to jest klejenie cudzej autobiografii, że pozwolę sobie na taki ryzykowny aforyzm” (str.78). Myślę, że w tym momencie prawdziwa żona Miłkowskiego odetchnęła z ulgą.
Również w „Bajce o Lesznie” narrator wypowiada się na temat wyższości opowiadania nad innymi formami literackimi: „ (...) wydaje mi się, że jedno dobre opowiadanie jednak głębiej dotyka istoty życia niż wszystkie powieści świata razem wzięte. Opowiadanie łączy w sobie zalety poezji, czyli przede wszystkim zwięzłość, odpowiedzialność za słowo, z naczelną zaletą prozy, jaką jest operowanie zwykłymi słowami, no, ludzką mową po prostu. Wiersz jest jak fotografia (...), powieść jest jak tasiemcowy serial, a opowiadanie to jest film pełnometrażowy. Proszę sobie samemu odpowiedzieć, w którym gatunku powstało więcej arcydzieł” (str. 78). Później dodaje też: „Pisząc opowiadanie, trzeba sobie koniecznie na początku odpowiedzieć na kilka pytań, przy czym odpowiedź «nie wiem» jest nieraz zupełnie wystarczająca” (str. 79). Tymi oto słowami, Miłkowski de facto sam najlepiej recenzuje swoją książkę, jego opowiadania, zamieszczone w tomie „Drugie spotkanie” są doskonałą egzemplifikacją teorii wyłożonej w cytacie. W sposób dalece odbiegający od przeciętności autor dotyka istoty życia, są to bowiem opowiadania o bardzo ponurej tematyce (sprzątanie w mieszkaniu ojca alkoholika, antysemityzm, śmierć, poszukiwanie śladów przeszłości, zdrada, wyobcowanie). Jednak czyni to w bardzo specyficzny sposób, mistrzowskim językiem, potęgą wyobraźni i słowa, ukrywając bolesną niekiedy prawdę pod płaszczykiem ironii i humoru. Miłkowski uzyskuje znakomity efekt poprzez przemieszanie tonów opowieści, humoru i tragizmu – sam nazywa to (słowami jednego ze swych bohaterów) „pisaniem w tonacji dur-moll”. To sprawia, że pomimo naprawdę trudnej i miejscami bolesnej tematyki tych opowiadań, niełatwo momentami powstrzymać wybuchy śmiechu, jak choćby w opowiadaniu „Kto jest kim w psychiatrii ekwadorskiej”.
Na przestrzeni opowiadania, które, wydawać by się mogło nie stwarza pisarzowi wiele miejsca na oryginalność Miłkowski nie waha się również eksperymentować z formą, jak chociażby w opowiadaniu „Tytuł?”, gdzie cała właściwa akcja toczy się w p r z y p i s a c h komentowanego przez narratora tekstu (notabene – recenzji książki, mam nadzieję, że moja recenzja będzie na nieco wyższym poziomie niż tekst fikcyjnego Arkadiusza Siudy). Z pozazdroszczenia godną swadą i celnością komentuje Miłkowski rzeczywistość – opowiadaniu „Nieruchomości” zawdzięczam cytat, pod którym podpisuję się wszystkim możliwymi kończynami: „Gdybym miał pisać książkę o nieprzemijającym dziedzictwie nazizmu, to kolejne rozdziały zbudowałbym wokół modnych kierunków studiów. «Marketing i zarządzanie»: Goebbels i Himmler. «Public relations»: Goebbels. «Human ressources»: Himmler. Już samo to sformułowanie: zasoby ludzkie. Zarządzanie zasobami ludzkimi! Wagon węgla, wagon ludzi – te same problemy” (str. 15).
„Drugie spotkanie” to – piszę to w pełnym przekonaniu o prawdziwości moich słów – jeden z najlepszych zbiorów opowiadań ostatnich lat w literaturze polskiej, a może i w światowej. Zachwyciło mnie do tego stopnia, że już mam ochotę na nadrobienie „pierwszego spotkania”, to jest debiutanckiego zbioru opowiadań Miłkowskiego sprzed trzech lat. Omawianą książkę z całego serca polecam. Mam nadzieję, że o Miłkowskim jeszcze w środowisku literackim będzie głośno. Wygląda trochę jak Perec, pisze trochę jak Calvino i Nabokov – a dalej jest tylko lepiej. Cóż, najwidoczniej czasem warto oceniać książki po okładce.
DRUGIE SPOTKANIE, KTÓRE BYŁO PIERWSZYM – CZYLI O TYM, ŻE CZASEM WARTO OCENIĆ KSIĄŻKĘ PO OKŁADCE
Na początku była przepiękna okładka, na niej obraz „Pokoje nad morzem” (1951) amerykańskiego malarza Edwarda Hoppera (1882-1967), a potem było tylko lepiej. Zbiór opowiadań „Drugie spotkanie” autorstwa Macieja Miłkowskiego (ur. 1980), pisarza zupełnie dotąd mi nieznanego...
2017-03-18
Po różnych ostatnio czytelniczych przygodach z polską literaturą współczesną przyszedł dla mnie czas, dla równowagi, na lekturę nietuzinkowej biografii. „Był potrzebny” Juliusza Kydryńskiego (1921-1994) to opowieść o Ludwiku Pugecie (1877-1942) – znakomitego rzeźbiarza, malarza, poety i historyka sztuki, dziś już (niesłusznie) nieco zapomnianego. Biografia bardzo interesująca, mimo iż autor miejscami za bardzo popada w ton hagiograficzny i nadużywa cytatów z felietonów samego Pugeta. Nie jest to również, co we wstępie zaznacza sam Kydryński, próba komentarza, czy analizy twórczości krakowskiego artysty.
Książka ta jest ciekawa także ze względu na ukazane tło historyczne – niejako na marginesie opisywanej postaci można prześledzić sprawy, jakimi żył Kraków w pierwszych latach XX wieku – restaurację Wawelu, konflikt środowiska artystycznego z autorytarnym kardynałem Janem Puzyną (1842-1911), dyskusje na temat wyboru hymnu narodowego (Puget był autorem broszury, krytykującej „Rotę” Konopnickiej, utworu poważnie branego wtedy pod uwagę w tym kontekście), powstania legendarnego kabaretu „Zielony Balonik” w „Jamie Michalika”, czy Muzeum Narodowego w Sukiennicach. Z wszystkimi tymi ważnymi dla ówczesnej społeczności wydarzeniami związany był właśnie Ludwik Puget, jako nieodłączny uczestnik ówczesnego życia kulturalnego miasta Krakowa. Był zresztą Puget tam stale obecny, w późniejszych latach nazywany wręcz „łącznikiem kultur bardzo różnych generacji” (str, 174). Juliusz Kydryński opisuje w swojej książce również bezcenne już dziś epizody, jak konflikt w środowisku krakowskich malarzy („starzy” w opozycji do „młodych”), czy chociażby dylematy Polaków w czasie bezpośrednio poprzedzającym odzyskanie niepodległości: „Ale dokoła nas państwowość polska wydawała się nierealna, nawet gorącym sercom patriotycznym. (…) Ale państwo? Naprawdę państwo? Jakże pan sobie wystawia – mówiła mi kiedyś starsza pani, o niepospolitym zresztą i uroczym umyśle – że gdybyśmy Polskę otrzymali, to byłby na przykład polski policjant?” (str. 133).
Interesujące u Pugeta były też wewnętrzne sprzeczności, dotyczące własnego powołania – dysonans między byciem artystą a naukowcem. W wieku bodajże 19 lat zostawszy wybitnym specjalistą od rzeźby, stał się Puget łakomym kąskiem dla uniwersytetów, nie zamierzał jednak zacząć prowadzić wykładów. I mimo iż najsłynniejsi podówczas profesorowie prosili go, by zechciał wreszcie objąć uniwersytecką katedrę i habilitować się, ten konsekwentnie odmawiał. Miał bowiem w tym temacie bardzo niecodzienne poglądy, rzec by można „antyakademickie” – uważał, że wykształcenie nie jest niezbędne, by być artystą, mawiał, że „dziesięć lat na uniwersytecie to ciężka przeprawa dla talentu”, a gdy jego syn Jacek Puget (1904-1977), w późniejszych latach również wybitny artysta, przerwał naukę przed maturą, napisał w liście do żony: „moje wewnętrzne przekonanie jest, że matura jest niepotrzebna, raczej szkodliwa, niż pożyteczna, bo nasza szkoła uczy patrzeć na rzeczy od fałszywego końca, wręcz przeciwnego niż punkt widzenia artysty” (str. 40).
„Był potrzebny” to bardzo pouczająca lektura, o dużej dziś wartości dokumentalnej (napisana w 1970 roku, a opublikowana dwa lata później), przybliżająca nie tylko Ludwika Pugeta, ale również ówczesne środowisko artystyczne Krakowa, bez którego, ośmielę się stwierdzić, nie byłoby wolnej Polski. Co więcej, a jest to decydujące o wartości każdej biografii, Juliusz Kydryński był uprawniony do jej napisania, wielokrotnie stykał się bowiem w tamtych latach z Pugetem, razem z nim został aresztowany w łapance i osadzony w więzieniu Montelupich w Krakowie, a później wywieziony do obozu koncentracyjnego Auschwitz, gdzie Puget został rozstrzelany 27 maja 1942 roku.
Na koniec jednak jedno zastrzeżenie: na str. 47 pisze Kydryński o felietonach publikowanych przez Ludwika Pugeta w dzienniku „Czas” – „Redaktorem «Czasu» był wówczas Rudolf Starzewski, uwieczniony przez Wyspiańskiego jako Stańczyk w «Weselu»”. Starzewski, rzecz jasna, został sportretowany przez Wyspiańskiego jako Dziennikarz, a pomyłka Kydryńskiego wynikała zapewne z faktu, że Rudolf Starzewski (1870-1920) był członkiem tzw. „stronnictwa stańczyków”, krakowskiego środowiska konserwatywnego, skupionego wokół hrabiego Stanisława Tarnowskiego (1837-1917). Zdaję sobie sprawę z faktu, że uwaga ta jest spóźniona o blisko pół wieku, ale lepiej późno niż wcale. Mimo wszystko „Był potrzebny” szczerze polecam, nie tylko historykom sztuki, lecz również miłośnikom młodopolszczyzny, czy Królewskiego Miasta Krakowa.
Po różnych ostatnio czytelniczych przygodach z polską literaturą współczesną przyszedł dla mnie czas, dla równowagi, na lekturę nietuzinkowej biografii. „Był potrzebny” Juliusza Kydryńskiego (1921-1994) to opowieść o Ludwiku Pugecie (1877-1942) – znakomitego rzeźbiarza, malarza, poety i historyka sztuki, dziś już (niesłusznie) nieco zapomnianego. Biografia bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to1999
2016-10-14
"Dryndą po Krakowie" to zbiór felietonów Antoniego Wasilewskiego (1905-1975), znanego przed laty, choć dziś już nieco zapomnianego felietonisty "Dziennika Polskiego", rysownika, radiowca i gawędziarza. Felietony te pochodzą z okresu po powrocie autora z osiemnastoletniej emigracji w Wielkiej Brytanii.
Motywem przewodnim tych tekstów jest miasto Kraków. Z jednej strony zachwycają wspaniałe, emocjonalne opisy ukochanego miasta, przywoływanie legend, czy historycznych postaci, z drugiej zaś daje się odczuć w tych felietonach pewna dwoistość, kiedy ni stąd ni zowąd, Wasilewski dorzuca do kaflowego pieca swojej książki wielką łopatę węgla socrealizmu. Już w pierwszym felietonie dochodzi na przykład do wniosku, że dobrze się stało, że orzeł polski jest bez korony, "gdyż tę koronę już dawno utraciliśmy... więc po co ten ciężar, chociaż złoty". Zaś kilkanaście stron dalej pisze wzruszającą, lecz do bólu sztampową apoteozę Nowej Huty, gdzie nawet dziecko "potrafi odróżnić zwykłe żelazo od nierdzewnego czy stali". Felietony, składające się na zbiór "Dryndą po Krakowie" pochodzą z lat 1958-1975 (książka opublikowana została w 1976 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego) i myślę, że to właśnie tym można tłumaczyć występowanie podobnych konformistycznych "mrugnięć" do władzy.
Autor, opisując przemiany w ówczesnym mieście, wspomina Kraków z lat swojej młodości. Rzecz w tym, że dziś już nie ma nawet tego Krakowa, który nastąpił później, współczesnego autorowi "Dryndą po Krakowie".
Dlatego też, pomimo powyższych zarzutów, felietony Wasilewskiego mają dziś dużą wartość dokumentalną i ciągle są bardzo przyjemną lekturą.
"Dryndą po Krakowie" to zbiór felietonów Antoniego Wasilewskiego (1905-1975), znanego przed laty, choć dziś już nieco zapomnianego felietonisty "Dziennika Polskiego", rysownika, radiowca i gawędziarza. Felietony te pochodzą z okresu po powrocie autora z osiemnastoletniej emigracji w Wielkiej Brytanii.
Motywem przewodnim tych tekstów jest miasto Kraków. Z jednej strony...
2003
2015-12
Niby to tylko zbiór środowiskowych, barowych opowiastek. Ale opowiastek całkiem udanych. Przyjemnie jest usiąść sobie na krakowskim Rynku, na jednej z ławek okalających pomnik Wieszcza, poczekać na hejnał o pełnej godzinie i przeczytać jedno, lub dwa. A jeżeli się spodoba, wsiąść w tramwaj, pojechać na ulicę Bożego Ciała na Kazimierzu, wstąpić na piwo, lub dwa - i popatrzeć, czy przypadkiem wokół nie dzieją się nowe opowieści.
Niby to tylko zbiór środowiskowych, barowych opowiastek. Ale opowiastek całkiem udanych. Przyjemnie jest usiąść sobie na krakowskim Rynku, na jednej z ławek okalających pomnik Wieszcza, poczekać na hejnał o pełnej godzinie i przeczytać jedno, lub dwa. A jeżeli się spodoba, wsiąść w tramwaj, pojechać na ulicę Bożego Ciała na Kazimierzu, wstąpić na piwo, lub dwa - i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
DERMATOLOGIA SŁOWA
Nieodżałowana Julia Hartwig w „Zwierzeniach i błyskach” – swoim tomie lapidariów, wydanym w 2004 roku, odnotowuje kontrast między dwiema grupami elit – „są to z jednej strony eksperci, z drugiej – intelektualiści”. W przypadku Michała Rusinka (ur. 1972) powyższa dychotomia nie ma zastosowania – autor bowiem niezaprzeczalnie jest jednym i drugim. Niesłusznie redukowany wyłącznie do roli sekretarza Wisławy Szymborskiej, Rusinek jest przecież uznanym literaturoznawcą, doktorem habilitowanym, adiunktem w Katedrze Teorii Literatury przy Wydziale Polonistyki UJ. A także ekspertem – popularyzatorem, w którym można widzieć godnego następcę prof. Jana Miodka.
„Pypcie na języku” są zbiorem felietonów poświęconych różnym zjawiskom językowym, były one publikowane w latach 2013-2016 na łamach krakowskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. „Pypeć” to dermatologiczny wykwit, który uwiera, pojawiwszy się na języku, powodując, że przypominamy sobie o istnieniu tego organu. Podobnie jest, jak pisze Rusinek w przedmowie, z językiem w sensie ukształtowanego społecznie systemu budowania wypowiedzi. Zwłaszcza język polski, który „ma paradoksalną naturę: im bardziej jest poprawny, tym bardziej znika nam z oczu. Przypomina szybę, przez którą oglądamy świat: tak czystą, że nie ma jak na niej zatrzymać wzroku. Żebyśmy przypomnieli sobie o istnieniu języka, na jego powierzchni musi pojawić się rysa, błąd, odstępstwo od reguły” (str. 5). Michał Rusinek, najczęściej na podstawie własnych doświadczeń, przy użyciu krótkich, żartobliwych tekścików rozprawia się z całym szeregiem zjawisk, które zaśmiecają polszczyznę. Czyni to w przewrotnym, anegdotycznym stylu, co sprawia, że momentami trudno powstrzymać wybuchy śmiechu. I nie są to bynajmniej żarty w stylu dowcipów językoznawcy, które nie bawią nikogo innego poza innymi językoznawcami. Powstrzymam się od podawania tu przykładów komicznej strony językoznawczych wywodów autora, nie chcąc psuć Państwu przyjemności płynącej z lektury. Michał Rusinek jest znanym kolekcjonerem językowych wpadek, toteż autor przytacza ich całą masę – „pypcie” podzielone są w książce tematycznie: z życia autora wzięte, kulturalne, historyczne i nostalgiczne, współczesne, wirtualne i komórkowe, kulinarne, zapożyczone, językoznawcze, obywatelskie.
Niezwykle pożyteczna to książka – choć dowcipna i błyskotliwa, to jednak daje do myślenia. Język polski jest od lat konsekwentnie zaśmiecany – począwszy od reliktów peerelowskiej nowomowy, aż po bezrefleksyjne zapożyczenia z języków obcych, na korpodialektach i swobodnym traktowaniu deklinacji skończywszy. Dodajmy jeszcze do tego niski poziom czytelnictwa i mamy komplet. Znamienna i niepokojąca jest diagnoza, którą stawia Rusinek: „(…) znowu jesteśmy cywilizacją obrazu. Znowu, bo cywilizacją obrazu zwykło się określać średniowiecze, które ze względu na niepiśmienność ludu operowało przede wszystkim powszechnie rozumianym obrazem. (…) Spójrzmy na kolorową prasę: prawie same zdjęcia, obok których umieszcza się niewielkie, nieobciążające władz umysłowych notki (…) Oglądać jest łatwiej niż czytać” (str. 83). Na uwagę zasługuje niewątpliwie kunszt wydania „Pypciów na języku”, książka wzbogacona pięknymi rysunkami Jacka Gawłowskiego przywodzi na myśl najlepsze cracoviana z lat siedemdziesiątych/ osiemdziesiątych w stylu „postprzekrojowym”. Choć nie wszystkie zamieszczone tu felietony są na tak samo wysokim poziomie, z pewnością warto sięgnąć po „Pypcie na języku”. Zdecydowanie chciałoby się więcej – ale patrząc na dotychczasową bezrefleksyjność, z jaką kaleczona jest polszczyzna, wydanie drugiego tomu przez dermatologa słowa Michała Rusinka jest tylko kwestią czasu.
DERMATOLOGIA SŁOWA
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNieodżałowana Julia Hartwig w „Zwierzeniach i błyskach” – swoim tomie lapidariów, wydanym w 2004 roku, odnotowuje kontrast między dwiema grupami elit – „są to z jednej strony eksperci, z drugiej – intelektualiści”. W przypadku Michała Rusinka (ur. 1972) powyższa dychotomia nie ma zastosowania – autor bowiem niezaprzeczalnie jest jednym i drugim....