-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać405
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant12
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać5
Biblioteczka
„Krzyk Persefony” Joanny Pypłacz to powieść grozy osadzona w realiach XIX-wiecznego Krakowa. Nad powieścią unosi się klimat półmroku i melancholii. W zakamarkach szarości skrywa się mroczna siła szukająca dusz, które ściągnie w odmęty świata Hadesa. W książce ukazano ścieranie się dwóch sił: pragnienia życia i śmierci. Joanna Pypłacz wykorzystała mit o Persefonie, greckiej bogini porwanej przez Hadesa, władcy umarłych, do podziemnego świata i zgrabnie wplotła w fabułę powieści. Czytelnik nieustannie stoi na krawędzi odgraniczającej rzeczywistość od metafizyki. Przyjemny dla mnie nastrój niepokoju wywołującego gęsią skórkę zaliczam na plus.
Muszę jednak napisać „ale”, bo o ile klimat książki szaro – ponuro – smętny mi bardzo odpowiadał, to brakowało mi napięcia i uczucia przerażenia, od którego pociłyby się mi dłonie, a serce waliło. Oczekiwałabym czegoś ciut mocniejszego od powieści grozy, chciałabym nakryć się kołdrą i zasłonić oczy. Nic takiego się nie wydarzyło. Nie mniej jednak książka trzyma poziom, bo autorka ma lekkie pióro i nasycony półmrokiem styl. Dzięki czemu tak dobrze czytało mi się tę książkę.
Historia napisana przez Joannę Pypłacz wpisuje się w XIX - wieczną rzeczywistość. Młoda kobieta z dobrego domu, Gertruda Lange poślubia przystojnego, młodego właściciela fabryki porcelany Wincentego Swobodzińskiego. Pożycie młodej pary nie układa się najlepiej. Mąż okazuje się oprawcą, a żona niebawem musi się bronić, aby ocalić życie. Ponieważ rani poważnie męża, trafia do aresztu. Nie wiele znaczy, że zrobiła to w obronie własnej, bo kobiety nie miały zbyt wiele praw w tamtych czasach. Żeby uratować ją od więzienia, czy nawet stryczka adwokat obiera pewną strategię, w wyniku której Gertruda trafia do szpitala psychiatrycznego. Podoba mi się podjęcie tematu praw kobiet przez autorkę, bo choć dziś czasy są inne, to wciąż mniej zarabiamy, a sfeminizowane zawody są lekceważone i wygląda na to, że nadal walczymy ze stereotypami. Kobieta w XIX wieku była puchem marnym, a w XX wieku, żeby się wyzwolić, nie pozostało jej nic innego, jak zrzucić suknię i wciągnąć portki.
„Krzyk Persefony” łączy w sobie bardzo dobry styl, nawiązania do literatury i sztuki, a także charakteryzuje się mrocznym klimatem gatunku, który reprezentuje.
„Krzyk Persefony” Joanny Pypłacz to powieść grozy osadzona w realiach XIX-wiecznego Krakowa. Nad powieścią unosi się klimat półmroku i melancholii. W zakamarkach szarości skrywa się mroczna siła szukająca dusz, które ściągnie w odmęty świata Hadesa. W książce ukazano ścieranie się dwóch sił: pragnienia życia i śmierci. Joanna Pypłacz wykorzystała mit o Persefonie, greckiej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kolejny raz sięgnęłam po klasykę.
Brutalne, przesiąknięte krwią kryminały ostatnio nie są dla mnie. Sięgam po klasykę, w których akcja toczy się nieśpiesznie, a autor kładzie nacisk przede wszystkim na intrygę. „Rosmary znaczy pamięć” Agathy Christie to kryminał, w którym istotne znaczenie dla rozwiązania zagadki ma ciąg zdarzeń. Tym tym razem autorka rozbudowała tło obyczajowe i wprowadziła wątek romantyczny, grający jednak marginalną rolę.
Mija rok od samobójczej śmierci Rosemary Barton, a jednak wciąż pozostaje żywa w pamięci bliskich jej osób, siostry Iris i męża Georg'a. Piękna Rosemary potrafiła zawrócić niemal każdemu mężczyźnie w głowie, prowadziła tak zwane światowe życie i nagle to życie przerwała. Powodem mogła być depresja po przebytej grypie, jak wykazało śledztwo w tej sprawie. Powód wydaje się dość błahy, zwłaszcza nieutulonemu w żalu mężowi. Komuś zależy, aby utrzymać wersję o samobójstwie, mężowi zaś zależy na prawdzie.
Christie wykreowała szpaler postaci, wśród których ciężko wskazać jednoznacznie winnego. Niemniej jednak pod koniec udało mi się co nieco przeczuć. Prawdopodobnie dlatego, że autorka wykorzystała w książce ponownie wzory osobowości takie jak typ dobrego przedsiębiorcy, panienki z dobrego domu, czarnej owcy. Łatwiej było przewidzieć, w którą stronę potoczy się akcja kryminału biorąc za przykład wcześniejsze powieści pisarki. Z pewnością działa to na niekorzyść powieści. Zwłaszcza w przypadku tego gatunku literackiego oczekuję zaskoczenia oraz swego rodzaju pointy na finał.
Kolejny raz sięgnęłam po klasykę.
Brutalne, przesiąknięte krwią kryminały ostatnio nie są dla mnie. Sięgam po klasykę, w których akcja toczy się nieśpiesznie, a autor kładzie nacisk przede wszystkim na intrygę. „Rosmary znaczy pamięć” Agathy Christie to kryminał, w którym istotne znaczenie dla rozwiązania zagadki ma ciąg zdarzeń. Tym tym razem autorka rozbudowała tło...
Po raz kolejny sięgnęłam po kryminał Agathy Christie z Herkulesem Poirot w roli głównej. „Wigilia Wszystkich Świętych” to wielopłaszczyznowa, misternie utkana historia pewnego morderstwa. Podczas przyjęcia w Halloween ginie dziewczynka. Zostaje utopiona w wiadrze wody z jabłkami. Tego samego wieczoru przechwalała się, że była świadkiem morderstwa.
Ponownie uległam czarowi pedantycznego detektywa, w towarzystwie którego czuję się znakomicie.
W rozwiązaniu zawiłej zagadki pomaga mu znana powieściopisarka Ariadna Oliver. Wspólnie depczą po piętach mordercy. Strach ma wielkie oczy. Czy zabójca popełni błąd? Być może znów zaatakuje.
Mogłabym mnożyć przymiotniki wyrażające mój zachwyt. Christie trzyma poziom. Wyobraźnia pisarki jest, niczym studnia bez dna, z której czerpie pomysły nie garściami, a wiadrami. Nakłada jedną siatkę zdarzeń na drugą, przeplata przeszłość z teraźniejszością. Za każdym razem w błyskotliwy sposób wyprowadza czytelnika w pole, więc nie chcę się rozpisywać i powtarzać. Pasjonaci kryminałów będą uraczeni frapującą zagwozdką kryminalną. Z pewnością nabiorą apetytu na kolejne.
Literacki kącik Sary
sarasamusionek.blogspot.com
Po raz kolejny sięgnęłam po kryminał Agathy Christie z Herkulesem Poirot w roli głównej. „Wigilia Wszystkich Świętych” to wielopłaszczyznowa, misternie utkana historia pewnego morderstwa. Podczas przyjęcia w Halloween ginie dziewczynka. Zostaje utopiona w wiadrze wody z jabłkami. Tego samego wieczoru przechwalała się, że była świadkiem morderstwa.
Ponownie uległam...
Poradniki nie są moją domeną. Zazwyczaj ich nie czytam. Kiedy przyszła oferta książki do recenzji pomyślała, że warto przekonać się, dlaczego ludzie kupują tego typu książki. Czy rzeczywiście znajdują złote środki na własne bolączki, czy odkrywają sposoby, aby osiągnąć sukces zawodowy, czy też harmonię duchową?
Bodo Schäfer został milionerem mając 30 lat. Postanowił podzielić się trzydziestoma zasadami, które pozwolą każdemu przekuć marzenia w rzeczywistość w książce „Zasady zwycięzców”. Osobiście podchodzę z rezerwą do tego typu rewelacji.
Co się okazało pod koniec lektury? Z wieloma stwierdzaniami autora zgadzam się, inne wydały mi się utartymi hasłami, które mogą, lecz nie muszą pomóc w osiągnięciu celu. Gdyby tak łatwo przychodził sukces po przeczytaniu poradnika, to czyż nie bylibyśmy wszyscy milionerami żyjącymi w zgodzie ze wszechświatem? Uważam, że należy wziąć pod uwagę podłoże kulturalno-społeczne.
Autor doświadczenie zdobywał w Niemczech. A wiadomo, co kraj, to obyczaj. Różnice potrafią być zasadnicze. Zastanawia mnie, czy bycie „orłem”, do czego Bodo Schäfer zachęca, nie jest zbytnim wyjściem przed szereg, co w niektórych polskich kręgach jest niedopuszczalne. Co o tym sądzicie? Czy obserwujecie zmiany na swoim podwórku zawodowym? Czy jeśli pracujemy ciężej, lepiej, mocniej, wybijamy się na tle innych, jesteśmy doceniani przez szefa? Jeśli tak, to książka będzie idealna, aby udoskonalać ten sposób myślenia.
„Zasady zwycięzców” mają przejrzystą strukturę. Podzielona na rozdziały, każdy z nich omawia jedną zasadę. Autor przytacza coś na kształt przypowieści, aby łatwiej dotrzeć do czytelnika. We wstępie dowiadujemy się pokrótce jak z trudnościami radził sobie sam autor oraz jak należy podchodzić do przedstawionych w książce zasad.
„Niektóre zasady wydają się wzajemnie wykluczać. Jednak trzeba pamiętać, że zasady zwycięzców odnoszą się do naszego życia, a ono jest pełne paradoksów: to, co powoduje sprzeczności, stanowi w rzeczywistości różne części większej całości.” 1
Chociaż stawiam tyle znaków zapytania, nie oznacza to, że książka nie wniosła nic wartościowego. Zasady proponowane przez Schäfera z psychologicznego punktu widzenia otwierają człowieka na świat. Suma summarum książkę oceniam pozytywnie, ponieważ autor zdołał zachęcić mnie do pokonywania własnych strachów, zarządzania stresem i niepoddawania się problemom.
Schäfer, B (2018). Wstęp (s.10), Zasady zwycięzców, Frampol:Wydawnictwo Aktywa
Literacki kącik Sary
sarasamusionek.blogspot.com
Poradniki nie są moją domeną. Zazwyczaj ich nie czytam. Kiedy przyszła oferta książki do recenzji pomyślała, że warto przekonać się, dlaczego ludzie kupują tego typu książki. Czy rzeczywiście znajdują złote środki na własne bolączki, czy odkrywają sposoby, aby osiągnąć sukces zawodowy, czy też harmonię duchową?
Bodo Schäfer został milionerem mając 30 lat. Postanowił...
Czy wierzycie w anioły, istoty niebiańskie, bliskie Bogu? Tym razem miałam okazję przeczytać powieść Izabeli Zawis „Światło anioła” opowiadającą historię walki dobra ze złem, w której główną rolę odgrywają właśnie anioły.
Nastoletnia Megan na pierwszy rzut oka jest typową nastolatką. Ma to szczęście, że jest powszechnie lubiana. Potrafi zjednać sobie rówieśników i nauczycieli. Czy coś kryje się za tymi wspaniałymi umiejętnościami interpersonalnymi? Czas pokaże. Niespodziewanie jej życie z dnia na dzień zmienia się za sprawą pewnego chłopaka, którego widzi w swoim lustrze. Zaintrygowani? Zdradzę, że tym chłopakiem jest Adam, jej Światło. W takim razie kim jest Megan? Aniołem? Jaka jest ich rola? W tym momencie odsyłam do książki.
„Światło anioła” to lekka, przyjemna młodzieżówka na jeden lub dwa wieczory. Można oderwać się od rzeczywistości śledząc losy bohaterów, a dzieje się w ich życiu sporo. Autorka zadbała, by z każdą stroną tempo akcji wzrastało, a czytelnik się nie nudził.
Powieść napisana jest w pierwszej osobie, a główną narratorką jest Megan. Kila rozdziałów napisana jest z perspektywy Adama. Pierwsza osoba pozwala odczuwać emocje bohaterów oraz patrzeć na świat ich oczami.
O ile fabuła mnie zaciekawiła, a postaci polubiłam, to zabrakło mi miejsca akcji. Co to znaczy? Postaci mają angielsko brzmiące imiona: Megan, Jill, Ian, jednak w książce nie ma wyjaśnienia, choćby wzmianki, gdzie akcja się toczy, w jakim mieście, kraju. Może miało być to bez znaczenia. Dla mnie akcja jakby była zawieszona w próżni. Na szczęście sferze anielskiej autorka poświęciła więcej uwagi, dzięki czemu łatwiej było mi rozeznać się w zamyśle autorki.
Chociaż temat dobra i zła przewija się w literaturze nieustannie, Izabela Zawis potrafiła stworzyć oryginalną historię, w której w klarowny sposób zawarła ważne przesłanie. Wartości bohaterów są jednoznaczne. Odrobina przejrzystej opowieści bez relatywizmu i usprawiedliwiania zła.
Bohaterów jej książki cechuje charakterystyczna dla młodych ludzi świeżość spojrzenia na świat, bezkompromisowe dążenie do celu, a jednocześnie wewnętrzne rozterki wynikające ze znalezienia się w nowych dla siebie sytuacjach. I właśnie tym mnie ujęli.
Myślę, że mogłabym sięgnąć po kontynuację tej historii.
Czy wierzycie w anioły, istoty niebiańskie, bliskie Bogu? Tym razem miałam okazję przeczytać powieść Izabeli Zawis „Światło anioła” opowiadającą historię walki dobra ze złem, w której główną rolę odgrywają właśnie anioły.
Nastoletnia Megan na pierwszy rzut oka jest typową nastolatką. Ma to szczęście, że jest powszechnie lubiana. Potrafi zjednać sobie rówieśników i...
Pulsujący szybkim rytmem niebanalnej miłości romans Jolanty Kosowskiej „Trzy razy miłość” skradł mi poprzedni weekend. Od pierwszych stron autorka umiejętnie buduje napięcie bawiąc się narracją. Wyczekiwałam z niecierpliwością, co wydarzy się na kolejnej stronie. A serce łomotało w piersi.
Nie mogłam nacieszyć się zmysłowym, romantycznym językiem pisarki. Delikatnym, ale i budzącym niepokój stylem. Kunszt pisarski autorki wzmacnia siłę oddziaływania powieści na czytelnika. Mnie pochłonęła bez reszty. Żyłam życiem Łukasza i Martyny. Młodych ludzi, którzy zdawali się być dla siebie stworzeni.
Ponownie w powieści Jolanty Kosowskiej spotykamy bohaterów zafascynowanych medycyną. Martyna ją studiuje, Łukasz kończy fizjoterapię, ale również marzy o medycynie. Trudno się dziwić pisarka z zawodu jest lekarzem. Znany sobie obszar umiejętnie wykorzystuje w tworzeniu kolejnych historii dając im solidne ramy. Ale nie tylko. Jest coś jeszcze. Bardzo ważnego. Znając podłoże medyczne chorób znakomicie ukazuje skutki ich działania na życie, losy ludzi, na decyzje które podejmują, zwłaszcza gdy nie są świadomi swojej choroby, która już cichaczem podkopuje ich życie, związki, relacje z innymi ludźmi, gmatwa je, wynaturza. A człowiek zdaje się być w matni, zadaje sobie pytanie dlaczego, i nie ma nad tym kontroli, nie ma kontroli nad tym, co dzieje się wokół niego.
Jedyne momenty, kiedy tempo akcji nieznacznie zwalnia, to gdy autorka stosuje powtórzenia scen, aby przywołać zdarzenie, które miało już miejsce, ale tym razem z perspektywy innego bohatera. Sam zabieg jest uzasadniony w kontekście tej powieści. Tempo spowalnia tylko na chwilę i zaraz znów przyspiesza nie dając ochłonąć czytelnikowi z emocji.
„Trzy razy miłość” to powieść o kipiącej namiętnością miłości, przyjaźni, poszukiwaniu swojego miejsca w świecie, budowaniu relacji z innymi. Autorka potrafiła uruchomić wszystkie moje zmysły w trakcie czytania. Nie tylko widziałam, słyszałam, ale i czułam zapachy unoszące się w powietrzu.
Ponownie miałam przyjemność obcować z twórczością autorki i ponownie mnie wzruszyła.
Pulsujący szybkim rytmem niebanalnej miłości romans Jolanty Kosowskiej „Trzy razy miłość” skradł mi poprzedni weekend. Od pierwszych stron autorka umiejętnie buduje napięcie bawiąc się narracją. Wyczekiwałam z niecierpliwością, co wydarzy się na kolejnej stronie. A serce łomotało w piersi.
Nie mogłam nacieszyć się zmysłowym, romantycznym językiem pisarki. Delikatnym, ale i...
„Lwowski ptak” delikatny, kruchy, wrażliwy, a zarazem silny, wytrwały, stanowczy.
Duch walki o skrawek ojczyzny, o miasto Lwów, wstępuje w piętnastoletnią Tońkę i pcha w zamęt bitewny. Nie pozwala wycofać się, każe walczyć do końca. Obrona Lwowa ukazana oczami dziewczęcia z trudem trzymającego karabin.
Nie ona jedna chwyciła za broń, by walczyć o wolność, o swój dom. Kilkaset młodych ludzi, nierzadko jeszcze dzieci, stanęło na linii ognia w listopadzie 1918 roku. Wówczas to Ukraińcy postanowili przejąć władzę we Lwowie, a ich celem było utworzenie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej.
„Lwowski ptak” jest kolejną powieścią Piotra Tymińskiego, która bardzo obrazowo przybliża losy naszego kraju. Nie jest to bynajmniej zbiór faktów, sucho przedstawionych, trudnych do zapamiętania, lecz pełne napięcia, zwrotów akcji wspomnienia nastolatki. Zabieg ten sprawił, że zdarzenia stają żywo przed oczami a postaci w nich uczestniczące stają się nam bliższe, prawdziwsze. Bohaterowie nabierają ludzkich kształtów i przestają być jedynie nic niemówiącymi nazwiskami znanymi z kart podręczników.
Antonina wraz z koleżanką Krystyną wracają z kościoła, wówczas zostają zaczepione przez ukraińskich żołnierzy. W ten sposób wpadają w wir zdarzeń, w których panienki z dobrych domów nie powinny uczestniczyć. Tońka pod wpływem patriotycznych uczuć, sytuacji, których jest świadkiem i uczestnikiem podejmuje decyzję. Ścina włosy, przybiera imię Hopolit i staje się młodzieńcem walczącym o ukochany Lwów.
Autor niewątpliwie posiada talent, dzięki któremu potrafił oddać dynamikę i dramatyzm akcji. Miałam wrażenie, że płynę wartkim nurtem niesiona słowami pisarza. Autor postarał się, aby słownictwo oddało ducha epoki. Nie przytłacza nadmiarem skomplikowanych wyrażeń, zachowuje przejrzystość języka.
Mam wrażenie, że Piotr Tymiński jest prekursorem nowego nurtu polegającego na fabularyzowaniu historii, przedstawianiu jej z perspektywy zwykłego człowieka. Owszem na rynku wydawniczym jest wiele powieści historycznych, jednak u tego autora obserwuję dbałość o detale w odniesieniu do ubioru, przestrzeni, postaci, a przede wszystkim o zachowanie prawdy historycznej.
„Lwowski ptak” delikatny, kruchy, wrażliwy, a zarazem silny, wytrwały, stanowczy.
Duch walki o skrawek ojczyzny, o miasto Lwów, wstępuje w piętnastoletnią Tońkę i pcha w zamęt bitewny. Nie pozwala wycofać się, każe walczyć do końca. Obrona Lwowa ukazana oczami dziewczęcia z trudem trzymającego karabin.
Nie ona jedna chwyciła za broń, by walczyć o wolność, o swój...
Młodość przywodzi na myśl niewinność, świeżość, prawo do prób i błędów. Z czasem osobowość kształtuje się pod wpływem doświadczeń, nabiera intensywności. Wybieramy ścieżki, których żałujemy bądź sami jesteśmy zaskoczeni obraną drogą. Oscar Wilde w „Portrecie Doriana Graya” mistrzowsko analizuje cechy, które nosimy w sobie. Czasem mamy większą lub mniejszą potrzebę by być atrakcyjnym dla innych, ale w każdym z nas to pragnienie jest. Dorian uwodzi swoim wyglądem, nie wątpi w swój seksapil. Przegląda się w głodnych pożądania spojrzeniach ludzi wokół. Tymczasem piękno jest ulotne. Zatrzymać je na zawsze stanie się jego celem.
Wilde popisał się kunsztem literackim. Powieść o młodzieńcu umykającemu starości nadal pobudza wyobraźnię czytelników. W mojej wyobraźni wciąż rozgrywają się sceny z powieści. Analizuję spojrzenie autora na ludzką moralność. Czy właśnie taka jest prawdziwa twarz naszej natury?
Mroczna, niepowtarzalna, oryginalna, wciągająca, przejmująca taka jest fabuła powieści.
Książkę przeczytałam w wersji anglojęzycznej. Jest to szczególna wersja tego działa. Przeznaczona do nauki angielskiego. Została zredagowana przez zespół specjalistów, Martę Fihel – anglistkę z wieloletnim stażem, prof. dr hab. Dariusza Jemielniaka tłumacza agencyjnego i książkowego, Grzegorza Komerskiego – absolwenta filozofii, również tłumacza oraz Macieja Polaka filozofa, z zamiłowania historyka obyczajowości i kultury w czasach nowożytnych.
Egzemplarz książki jest nietypowy. Lekturę rozpoczęłam z pewną rezerwą. Lubię książki anglojęzyczne, ale bez przeróbek. Tym bardziej cieszę się, że książka zrobiła na mnie pozytywne wrażenie. „The Picture of Dorian Gray. Portret Doriana Graya w wersji do nauki angielskiego” przypomina podręcznik i, jak przyznają sami autorzy, jest nim. Tekst powieści przeredagowano tak, aby był adekwatny dla osób prezentujących poziom B2 w języku angielskim, czyli średnio-zaawansowany według wyznaczników British Council.
Książka została opatrzona w słowniczek objaśniający trudniejsze słownictwo umieszczony na marginesie. Czytelnik nie musi siedzieć ze słownikiem w ręku, czy wyszukiwać niezrozumiałych słówek w internetowych translatorach. Przyznam, że to wygodne rozwiązanie.
Na zakończenie każdego rozdziału omawiane są zagadnienia leksykalne i gramatyczne. A w części z ćwiczeniami każdy chętny może teorie przekuć w praktykę. Tym bardziej, że na końcu książki umieszczono klucz do testów. Na bieżąco po rozwiązaniu zadania można sprawdzić, czy udzielone odpowiedzi są poprawne. Wśród ćwiczeń znajdują się między innymi krzyżówki, zadania True/False (prawda/fałsz), transformacje.
Sporą ciekawostką był dla mnie komentarz przybliżający angielską kulturę i historię. Swoiste wejrzenie w niektóre elementy angielskiej kultury. Objaśniono skąd wziął się i jak wielka wagę ma Order Podwiązki, którego nazwa, sami przyznacie, brzmi dość komicznie, czym był wiktoriański clubbing, a także Covent Garden.
Nauka języka angielskiego, którą można połączyć z czytelniczą pasją i świetna zabawa pod postacią gier słownych. Książka stanowi rewelacyjną odskocznię od typowych, momentami nużących monotonią podręczników.
Młodość przywodzi na myśl niewinność, świeżość, prawo do prób i błędów. Z czasem osobowość kształtuje się pod wpływem doświadczeń, nabiera intensywności. Wybieramy ścieżki, których żałujemy bądź sami jesteśmy zaskoczeni obraną drogą. Oscar Wilde w „Portrecie Doriana Graya” mistrzowsko analizuje cechy, które nosimy w sobie. Czasem mamy większą lub mniejszą potrzebę by być...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wyruszyłam w podróż nieznaną wraz z bohaterką „Niepamięci” Jolanty Kosowskiej. Była to podróż po bezdrożach ludzkiego umysłu, serca,... duszy. Wraz z Kasią czułam radość, smutek, lęk. Jak to możliwe? Lekkie pióro pisarki sprawiło, że stałam się częścią tej historii. Namalowała słowem obraz intensywny, pochłaniający. Wystarczyło, że raz na niego spojrzałam i już nie oderwałam oczu ani na moment. Musiałam doświadczyć tego co jej bohaterka. Chłonęłam każdą scenę niepokojąc się o finał tej niezwykłej powieści.
Jolanta Kosowska poruszyła w swojej książce temat niepamięci wstecznej. Szczęśliwa młoda kobieta u progu życia, które wydawać by się mogło, będzie usłane różami, wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności i doznanego urazu zapada w śpiączkę. Po przebudzeniu nie pamięta kim jest, ani co wcześniej robiła, a otaczający ją świat jest obcy i daleki.
Autorka z niezwykłą wnikliwością opisuje stany emocjonalne bohaterki, przeżycia wewnętrzne, które determinują jej zachowania nie do końca zrozumiałe dla ludzi obok. Kasia jeszcze przed wypadkiem doświadczyła wiele w życiu. Te doświadczenia składają się na jej złożoną osobowość, która sprawia, że bohaterka dokonuje nieoczywistych wyborów.
Talent pisarki do tworzenia pogłębionych psychologicznie portretów postaci jest dla mnie oczywisty. Bohaterowie drugoplanowi towarzyszący Kasi w jej podróży w głąb siebie są nie tylko nietuzinkowi, ale niczym z krwi i kości. W tym momencie nadmienię, że pisarka postanowiła odkrywać kolejne fragmenty całej historii udzielając głosu kolejnym postaciom i wysuwając je na pierwszy plan. Historię Kasi poznajemy z perspektywy kilku bohaterów. Ten zabiegł sprawił, że w każdej kolejnej części poznajemy tę historię z innej perspektywy. W pewnym momencie, kiedy kolejny bohater zabrał głos, poczułam przesyt. W moim odczuciu to jedyny mankament tej powieści.
„Niepamięć” zapadła mi w serce, ujęła romantyczną aurą, skłoniła do głębszych przemyśleń nad istotą człowieczeństwa. Wyjątkowa powieść obyczajowa o ludziach szukających szczęścia, a jednocześnie mijających się wzajemnie.
Wyruszyłam w podróż nieznaną wraz z bohaterką „Niepamięci” Jolanty Kosowskiej. Była to podróż po bezdrożach ludzkiego umysłu, serca,... duszy. Wraz z Kasią czułam radość, smutek, lęk. Jak to możliwe? Lekkie pióro pisarki sprawiło, że stałam się częścią tej historii. Namalowała słowem obraz intensywny, pochłaniający. Wystarczyło, że raz na niego spojrzałam i już nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W „Pragnieniu” Jo Nesbø skonstruował krwawą intrygę, na samą myśl której przechodzą mi ciarki po plecach. Ktoś morduje młode kobiety w bestialski sposób. Grupa kryminalnych ściga potwora bezskutecznie. Komendant policji Mikael Bellman decyduje się wezwać człowieka z jednej strony wycieńczonego pracą policyjną, a z drugiej człowieka, którego nazwisko budzi powszechny respekt, Harrego Hole.
Moje pierwsze spotkanie z Harrym Hole było dla mnie zdumiewające z kilku powodów. Po pierwsze nie sądziłam, że polubię tę postać, po drugie że przypadnie mi do gustu jego legenda. A Harry Hole jest legendą w książce, jak również wśród czytelników tej serii (takie moje spostrzeżenie). Gdzie się pojawi tam biją mu pokłony. Najdziwniejsze, że nie ma w tym próżniaczej buty. Okazuje się, że Hole taki jest. To znaczy ma talent do łapania psychopatów i najwyraźniej jest uzależniony od tego. Nie odpuści póki nie dopadnie kata niewinnych ofiar. Jest skłonny do poświęceń i radykalnych, nietuzinkowych kroków. Przypominał mi nieco Brudnego Harrego (Clint Eastwood), który jest moim topowym gliniarzem w świecie fikcji.
Jo Nesbø świetnie podrzuca czytelnikowi ślady, myli tropy. Czekasz na rozwiązanie zagadki z zapartym tchem. Wydaje mi się, że „Pragnienie” reprezentuje klasyczny już, chyba..., nurt skandynawski. Trochę dylematów postawił autor przed głównym bohaterem, trochę wątków obyczajowych w tle, odrobina myśli społecznej, dywagacje filozoficzne mordercy o własnych poczynaniach. Wszystko obleczone mroczną aurą podsycającą emocje czytelnika.
„Pragnienie” nie zawodzi, może początek ma wolniejsze tempo, na szczęście fabuła rozpędza się, by w finale usatysfakcjonować podwójnie. Przeczytajcie a dowiecie się, dlaczego podwójnie.
Jo Nesbø wypracował sobie na tyle bardzo dobry warsztat pisarski, że „Pragnienie” oglądałam, nie czytałam. Ta książka sprawdziłaby się na ekranach kin jako kryminał i thriller w jednym.
Literacki kącik Sary
sarasamusionek.blogspot.com
W „Pragnieniu” Jo Nesbø skonstruował krwawą intrygę, na samą myśl której przechodzą mi ciarki po plecach. Ktoś morduje młode kobiety w bestialski sposób. Grupa kryminalnych ściga potwora bezskutecznie. Komendant policji Mikael Bellman decyduje się wezwać człowieka z jednej strony wycieńczonego pracą policyjną, a z drugiej człowieka, którego nazwisko budzi powszechny...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Romans Wszech-czasów
Lew Tołstoj stworzył wielowątkowe arcydzieło odzwierciedlające mozaikę społeczną współczesnej mu Rosji. Ona piękna, niestety zamężna Anna Karenin(tak Karenin – w tytule Anna Karenina, bo przynależna mu - Kareninowi- na zawsze), On wolny duch, przystojny Aleksy Wroński i ten stojący na drodze do szczęścia mąż, odpychający i wiecznie moralizujący niezachwiany autorytet i mąż stanu Aleksy Karenin.
Co ludzie powiedzą?
Anna Karenina jest powieścią społeczno-psychologiczną. Tołstoj szczegółowo opisuje stany emocjonalne bohaterów. Każdy z nich jest targany własnymi pragnieniami i dążeniami. Niewątpliwie autor wykłada w ten sposób własne spojrzenie na religię i społeczeństwo. W każdym społeczeństwie i epoce człowiek ma swoje powinności od których próbuje uciec, a człowiek pragnący być uczciwy i prawy cierpi katusze, jeśli osiąga szczęście drogą nieakceptowaną społecznie.
Kobiety?
Tołstoj wiele uwagi poświęca kobietom. Opisuje ich rozważania. Zagląda w dusze. Czy trafnie niech czytelnik oceni sam. Cóż należy pamiętać, że pierwszym redaktorem i sekretarzem Tołstoja była jego żona. Za geniuszem mężczyzny stoi kobieta? Kto to wie, ile pracy w książce tej jest pisarza, a ile redaktora?
Kreator świata
We współczesnych powieściach na każdej stronicy czytelnika dopadają schematy i skróty. Akcja musi mieć tempo, a opisy zdawkowe są w dobrym guście. U Tołstoja spotykamy prawdziwy świat opisany, tak jak świat powinien być przedstawiony czytelnikowi, by mógł być zrozumiany i w całości odebrany. Szczegóły uwypuklają charaktery postaci, nadają charakter miejscom, w których toczy się akcja, tworzą klimat powieści.
Wspaniała książka warta przeczytania, nawet jeśli ktoś widział ekranizację.
Literacki kącik Sary
sarasamusionek.blogspot.com
Romans Wszech-czasów
Lew Tołstoj stworzył wielowątkowe arcydzieło odzwierciedlające mozaikę społeczną współczesnej mu Rosji. Ona piękna, niestety zamężna Anna Karenin(tak Karenin – w tytule Anna Karenina, bo przynależna mu - Kareninowi- na zawsze), On wolny duch, przystojny Aleksy Wroński i ten stojący na drodze do szczęścia mąż, odpychający i wiecznie moralizujący...
„Przybysz” – powrót do domu
Przemijanie dotyka każdego z nas. Pamięć o przeszłości nadaje wszystkiemu sens. Buduje naszą tożsamość. Dzięki niej stajemy się świadomi, kim jesteśmy. Tym bardziej cieszę się, że Bronisław Przybysz zdecydował się podzielić z nami wspomnieniem ucieczki z transportu do III Rzeszy, które w literacką szatę ubrał Piotr Tymiński. Bowiem książka historyczna „Przybysz” opiera się na wydarzeniach autentycznych. Oczami dziecka widzimy okropności wojny siejącej spustoszenie. Przemoc, głód, ścielące się wokoło ciała ludzi, w których chwilę wcześniej tętniło życie. Z początku wszystko wydaje się przygodą, ale główny bohater szybko przekonuje się, że ta przygoda niesie ze sobą widmo śmierci. Piotr Tymiński poprowadził narrację w pierwszej osobie. Moim zdaniem była to słuszna decyzja. Młody bohater, choć prostymi słowami, to bardzo sugestywnie i wprost opowiada o trudach tułaczki i niebezpieczeństwach czyhających w jej trakcie.
II wojna światowa ma się ku końcowi. We wsi Marki, w pobliżu Warszawy, mieszka Bronek Przybysz nazywany w domu „Dzidkiem”. Chłopak pogodny i lubiący zabawy z kolegami. Niespodziewanie w jego wsi pojawiają się Niemcy. Wyciągają mieszkańców z domów, zabierają ze sobą. Kolumna ludzi sunie do przodu. Wśród nich jest Bronek i jego rodzina. Nagle ktoś wykrzykuje, że prowadzą ich na wywózkę na roboty albo do obozu koncentracyjnego. Ktoś woła, że trzeba uciekać. Tłum w panice rozpierzcha się na boki. Ludzie ratują się ucieczką. Niemcy puszczają serię z karabinu maszynowego. Bronek gubi się w ludzkiej masie, traci bliskich z oczu. Pech chce, że wpada wprost na niemieckiego żołnierza i w efekcie trafia do bydlęcego wagonu, w którym ludzie umierają z wyczerpania w trakcie podróży.
Na kolejnym etapie podróży poznaje chłopaka, mniej więcej w swoim wieku, który przedstawia się imieniem Jurek. Jurek trzeźwo patrzy na świat. Mało o sobie mówi, bo lepiej nic nie wiedzieć, by nie wydać na przesłuchaniu. Obaj chłopcy są zgodni, że jeśli chcą przeżyć, muszą uciec. Podróż bydlęcym wagonem – myślę, że sama nazwa nasuwa wnioski, perspektywa katorżniczej pracy dla wroga mobilizuje ich do działania. Jurek staje się przewodnikiem Bronka. Daje cenne wskazówki, dzięki którym mogą przetrwać w tułaczej drodze do domu.
Historia nastoletniego chłopca uciekającego z niemieckiego transportu poruszyła we mnie najczulsze struny. Nie wiem, czy powinnam o tym pisać, ale chcę się z wami tym podzielić: łzy ciurkiem leciały mi po policzkach. Popłakałam się na koniec. Książka liczy zaledwie 154 strony, ale one wystarczyły, żeby wywołać u mnie wielkie wzruszenie. Przywołały opowieści mojej babci o tamtych czasach, jej trudnym losie i ciężkiej pracy przymusowej u Niemców. Takie historie nie pozwolą zapomnieć o zwykłych ludziach żyjących w okresie wojennej zawieruchy, postawionych w sytuacjach wymagających hartu ducha, wytrzymałości a czasem podejmowania decyzji, których w innych okolicznościach nigdy by nie podjęli.
To już druga książka Piotra Tymińskiego, która wbiła mnie w fotel. Nie mogłam oderwać się od lektury. Chwilami wstrząsająca, sprowokowała u mnie mnóstwo refleksji nad przeszłością. To dobra pozycja dla miłośników historii, zwłaszcza tych zainteresowanych losami zwykłych ludzi a nie wielką polityką, z którą mamy do czynienia w szkole. Świadectwo postaw ludzi, którzy w nieludzkich czasach okazali ludzkie oblicze. Zdecydowanie warto poświęcić czas „Przybyszowi”.
„Przybysz” – powrót do domu
Przemijanie dotyka każdego z nas. Pamięć o przeszłości nadaje wszystkiemu sens. Buduje naszą tożsamość. Dzięki niej stajemy się świadomi, kim jesteśmy. Tym bardziej cieszę się, że Bronisław Przybysz zdecydował się podzielić z nami wspomnieniem ucieczki z transportu do III Rzeszy, które w literacką szatę ubrał Piotr Tymiński. Bowiem książka...
Jeżeli ma się do czynienia z kryminałem, trup pojawić się musi obowiązkowo. Agatha Christie nie obawiała się złamać tej zasady pisząc „Trzecią lokatorkę”. Dlatego przez dwie trzecie książki Herkules Poirot prowadzi śledztwo w sprawie zbrodni, której prawdopodobnie nie było. Słowo prawdopodobnie jest kluczowe w tym przypadku. Słynny detektyw nie złoży broni, dopóki jest cień możliwości, że popełniono morderstwo. Trzeba tylko odnaleźć trupa.
Tym razem Christie raczy nas klimatem Londynu połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Dorasta pierwsze pokolenie urodzone zaraz po II wojnie światowej. Pokolenie szukające wolności i swobody, eksperymentujące z narkotykami. Mamy możliwość wejść od kuchni do świata artystycznej cyganerii Londynu.
Ale zacznę od początku. W biurze Poirot nieoczekiwanie zjawia się młoda dziewczyna. Oświadcza, że chyba kogoś zabiła. Przyszła po pomoc, ale na widok detektywa stwierdza, że jest za stary. Biedny Poirot jest dotknięty do żywego. Jednak nie na tyle, by nie zająć się tą sprawą, mimo że dziewczyna go nie zatrudniła. Jej mętny wzrok, ogólne zagubienie i dziewczęcość sprawia, że zaintrygowany detektyw podejmuje się rozwikłać zagadkę. Ale jaką?
Pomocy szuka u sławnej powieściopisarki kryminałów Ariadny Oliver, która szybko zdobywa imię i nazwisko dziewczyny oraz adres. Okazuje się, że u Poirot zjawiła się Norma Restarick, córka bardzo bogatego handlowca. Niebawem dziewczyna znika. Poirot brnie dalej. Teraz wie na pewno, że młodej osobie coś grozi. Zamierza ją odnaleźć i ustrzec przed być może morderstwem.
Poznajemy, jak zwykle u tej autorki, grupę wyrazistych bohaterów. Ariadna Oliver jest klasycznym przykładem komizmu postaci. Wprowadza do historii sporą dawkę humoru. Jej stroje, fryzury, pozy bawią prawie do łez. Nastrój powieści wraz z jej pojawieniem się nabiera przyjemnej lekkości. Dla kontrastu, kiedy poznajemy Davida Bakera owiewa nas aura tajemniczości. Chłopak Normy Reastrick jest malarzem, wolnym duchem, wykorzystującym urok osobisty dla własnych celów. Poznając Davida poznajemy cechy artystów ówczesnego Londynu. Autorka zgrabnie żonglując postaciami, które pojawiają się i znikają w odpowiednim momencie buduje klimat kryminału.
Miałam ogromną przyjemność towarzyszenia Herkulesowi w jego zmaganiach. Poirot składa w całość kolejne elementy kryminalnej łamigłówki, by na koniec, jak zwykle wszystkich zaskoczyć. Przyznam, że był tylko jeden moment już blisko finału, gdy poczułam się nieco znużona powtórzeniami. Rozumiem, że autorka mieliła raz jeszcze znane fakty, aby przybliżyć tok rozumowania detektywa, ale dla mnie było to niepotrzebne.
„Trzecia lokatorka” Agathy Christie nie jest obszerną powieścią. To dobry kryminał. Fani prozy Christie będą ukontentowani, ja byłam.
Literacki kącik Sary
sarasamusionek.blogspot.com
Jeżeli ma się do czynienia z kryminałem, trup pojawić się musi obowiązkowo. Agatha Christie nie obawiała się złamać tej zasady pisząc „Trzecią lokatorkę”. Dlatego przez dwie trzecie książki Herkules Poirot prowadzi śledztwo w sprawie zbrodni, której prawdopodobnie nie było. Słowo prawdopodobnie jest kluczowe w tym przypadku. Słynny detektyw nie złoży broni, dopóki jest cień...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przez moment myślałam, że tym razem się zawiodę, wynudzę i niczego nie zyskam. Błąd. „Labirynt śmierci” Philipa K. Dicka poprowadził mnie przez kolejne subiektywne warstwy rzeczywistości.
Znudzony swoją pracą Ben Tallchief wysyła na jedną z boskich planet modlitwę o przeniesienie. Chce znaleźć bardziej interesującą i twórczą pracę. Modlitwę kieruje do Orędownika. A jeśli ona zawiedzie, to powtórzy prośbę wysyłając modlitwę raz jeszcze, tym razem do Konstruktora. Modlitwa wypuszczona przewodami przynosi skutek. Ben dostaje to, o co poprosił. Tak przynajmniej sądzi. Na nowej planecie poznaje ludzi nad wyraz skrajnych w postawach i zachowaniach. Wszyscy czekają na dalsze instrukcje dotyczące misji na Delmak-O. Wzajemne animozje stoją na dalszym planie. Bohaterowie skrywają swoje bolączki wciąż wierząc, że mają szansę odmienić życie. Najwyraźniej coś w nich pęka, gdy nie otrzymają żadnych instrukcji odnośnie zadań na nowej planecie. Zawiedzeni i rozgoryczeni dają upust własnym frustracjom.
Czy na pewno żyjemy w realnym świecie? Czym jest rzeczywistość? Czy Bóg nad nami czuwa, czy nas porzucił dawno temu?
Dick we właściwym dla siebie stylu szuka odpowiedzi na te pytania. Czternaście jednostek trafia na obcą planetę. Od początku są wobec siebie nieufni i wrogo nastawieni. Szybko orientują się, że są poddani jakiemuś eksperymentowi. Przybyli w nowe miejsce licząc na realizację własnych ambicji, marzeń. Każdy bohater nosi w sobie odrębny świat. To utrudnia dojście do porozumienia. Do głosu dochodzi zakorzeniony indywidualizm silniejszy niż działania w grupie i współpraca. Uczestnicy zaczynają ginąć jeden po drugim w tajemniczych okolicznościach. Kto jest mordercą? Czy to naprawdę Niszczyciel Formy?
Istotą „Labiryntu śmierci” w mojej opinii jest poznanie samo w sobie. Poznajemy świat takim jakim widzą go nasze oczy, słyszą uszy, czują palce, smakuje podniebienie i przyjmujemy jako prawdę i rzeczywistość. Dick podważa wszystko co oczywiste i dodaje pytania o Stwórcę. W stworzonej przez niego, na potrzeby książki, religii, modlitwę wysyła się kablem w przestrzeń galaktyki w nadziei, że dotrze na boskie planety. Stwórca nie jest bytem pewnym. Bohaterowie wypytują siebie nawzajem o kontakt z Nim szukając potwierdzenia jego istnienia.
Rzeczywistość planety Delmak-O budzi wątpliwości. Każdy z bohaterów widzi ją odmiennie. Kluczem ma być ruchomy budynek. To w nim kryją się odpowiedzi na pytania egzystencjalne. Czy aby na pewno?
Tak właśnie jest u Dicka. Wciąż napotkać można znak zapytania. Dick stawia pytanie i zaraz rozpoczyna poszukiwanie odpowiedzi. Kieruje swoich bohaterów w przedziwne, nierealne miejsca, by zaraz zracjonalizować owo miejsce, to co tam się znajduje i zachowania bohaterów, których w to wszystko wplątał. A potem znów pojawia się w fabule element, który ją odrealnia. Czytelnik pyta sam siebie: na czym stoję? Wiem, czy nie wiem?
Odrobina wariactwa jest normą u tego autora. Osobiście widzę w „Labiryncie śmierci” sporą porcję sensu, który mi zasmakował. Popłynęłam z nurtem. Przez chwilę uległam złudzeniu, że wiem dokąd zmierzam. Byłam pewna, że autor zaserwował mi coś, co doskonale znam. Byłam w błędzie (jak piszę na początku). Świat zaczął się rozpadać. A mi było z tym dobrze. Każdy kto nie boi się odpowiedzi na pytanie: czy jest w tym wszystkim sens, czy go nie ma? Śmiało niech przeczyta „Labirynt śmierci”.
Przez moment myślałam, że tym razem się zawiodę, wynudzę i niczego nie zyskam. Błąd. „Labirynt śmierci” Philipa K. Dicka poprowadził mnie przez kolejne subiektywne warstwy rzeczywistości.
Znudzony swoją pracą Ben Tallchief wysyła na jedną z boskich planet modlitwę o przeniesienie. Chce znaleźć bardziej interesującą i twórczą pracę. Modlitwę kieruje do Orędownika. A jeśli...
Tatarska dzikość zawładnęła moim sercem!
Choć od zakończenia lektury minęło trochę czasu, wciąż przeżywam uczucia bohaterów, uczucia gorące, wręcz parzące, buchające ogniem, gwałtowne, otumaniające, pchające do czynów odważnych, niebezpiecznych, chwalebnych i tych niegodnych także. Wspominam opiekuńczą Bӧrte, dziką Petję, mściwą Ofkę, słodką i silną zarazem Klarusię Kadyszewiczównę. Rozpamiętuję rycerzy i wojowników walczących, kochających, nienawidzących, ambitnych i ginących na polu walki.
„Dzikie serca” Aleksandy Katarzyny Maludy to powieść, która porwała mi serce i nim zawładnęła. Autorka stworzyła romans historyczny w najlepszym wydaniu.
Książka dobrze wydana, z przyciągającą uwagę okładką, emanująca jakąś tajemnicą. A w środku kilka zdań od samej autorki. Czytelnik dowiaduje się, że ma dwie możliwości czytania. Pisarka podjęła się napisania opowieści o dwóch tatarskich rodach obejmującej przeszło sześćset lat. Autorka przybliża w ten sposób losy przodków Klary Kadyszewiczównej, której przygody również w książce są zawarte, ale ujęte w odrębną całość. I tak czytelnik ma szansę wyboru. Albo przeczytać książkę po kolei (od pierwszego rozdziału do dziewiętnastego) albo zacząć od rozdziałów dotyczących Karusi a potem przeczytać historię jej przodków (lub na odwrót). Osobiście wybrałam pierwszą opcję i nie żałuję. Fabuła książki jest spójna a wszystkie wątki dopięte.
Autorka skrupulatnie odtwarza w każdym rozdziale kolejną epokę sięgając czasów Chingis – chana żyjącego w Wielkim Stepie, podbojów tatarskich, ich wielkiej potęgi, przez walki na Rusi w 1240, czasy przemian religijnych (przyjmowanie chrześcijaństwa), połączenie Polski i Litwy, walki z krzyżakami, wolności szlacheckiej, aż do zaborów. A wszystko to stanowi tło dla ludzkich losów, miłości i namiętności. Barwny styl autorki wsparty rzetelną wiedzą historyczną składa się na wartość „Dzikich serc”. Pisarka potrafiła oddać ducha każdej epoki, w którą wkraczała.
Historię Kary Kadysiewiczównej określiłabym jako delikatną, bardziej wymuskaną od historii jej babek i praprababek. Ale i Kalara żyje w epoce, w której kobieta ma być eteryczna, cicha i uległa, tylko że ona taka nie potrafi być a dzika, tatarska natura szuka ujścia dla siebie.
Klara jest córką dwójki bohaterów „Zesłanej miłości”, Franciszka Kadyszewicza oraz Ludwiki Kadyszewiczowej. Podczas gdy Pani Ludwika zostaje na Syberii, by prowadzić tam interesy, pan Franciszek wraca z zesłania. I jak to on uważa, że powinien być słońcem w układzie słonecznym swojej rodziny. Tymczasem jego córka potrzebowałaby wsparcia, gdyż podejmuje naukę w Aleksandryjsko-Maryjnym Instytucie Wychowania Panien, by zostać nauczycielką. Jednak Klara czuje powołanie dla siebie na scenie. Niestety bycie aktorką w XIX wieku to wielkie wyzwanie.
„Dzikie serca” są spełnieniem marzeń każdej amatorki romansu historycznego. Myślę jednak, że każdy książko-maniak znajdzie w tej lekturze ogromną przyjemność, gdyż wzbudza nie lada emocje i dostarcza wielu wzruszeń.
Tatarska dzikość zawładnęła moim sercem!
Choć od zakończenia lektury minęło trochę czasu, wciąż przeżywam uczucia bohaterów, uczucia gorące, wręcz parzące, buchające ogniem, gwałtowne, otumaniające, pchające do czynów odważnych, niebezpiecznych, chwalebnych i tych niegodnych także. Wspominam opiekuńczą Bӧrte, dziką Petję, mściwą Ofkę, słodką i silną zarazem Klarusię...
Philip Kendrick Dick w swej twórczości łamie schematy i to jest najlepsze. Proces czytania „Ubika” zaliczany jest do „doznań „estetycznych i metafizycznych”, jak napisał Łukasz Orbitowski w przedmowie. Jednocześnie informuje czytelnika skąd Dick czerpał inspiracje. Ze stanów odurzeń po zażyciu narkotyków. Być może szokować ten fakt i podważać sens takiej literatury. Nadmienię tylko, że w latach 60-tych ubiegłego stulecia patrzono inaczej na te sprawy. W świadomości społeczeństwa konsekwencje stosowania narkotyków nie były powszechnienie znane. Za to, jak pisze Orbitowski, pamiętano czasy drugiej wojny światowej i trudy wojenne, które były znośne właśnie dzięki amfetaminie. Jestem daleka od wybielania autora. Dla niektórych „Ubik” jest fenomenalnym dziełem a dla innych bzdurą szaleńca.
Nie wiem, jak odebrałabym „Ubika”, gdybym nie żyła w dobie internetu, social mediów i nie była świadoma relatywności tych światów. Nasze myślenie zmieniło się a odbicie „Ubika” znajdziemy w twórczości wielu twórców filmowych, którzy podważają realność otaczającego nas świata. Nie chcę „wskazywać palcem” tytułów, by tym którzy nie czytali, nie nasuwać rozwiązań.
Joe Chip pracownik korporacji Glena Runcitera poznaje Pat Conley dziewczynę o niezwykłych zdolnościach paranormalnych. Potrafi ona cofnąć w czasie zdarzenie, tak by nie zaistniało. Dowiadujemy się, że gdy była małą dziewczynką stłukła wazon. Ponieważ jej rodzice byli jasnowidzami przewidzieli to i ukarali tydzień przed zdarzeniem. A kiedy stało się to naprawdę, mała Pat tak długo i intensywnie myślała o tym, że nie chce by wazon się stłukł, aż pewnego dnia okazało się, że wazon stoi na swoim miejscu a rodzice niczego nie pamiętają. Joe przedstawia Pat swojemu szefowi Glenowi i zostaje ona przyjęta do korporacji. Razem z innymi osobami o zdolnościach paranormalnych udają się na planetę Lunę, by tam zneutralizować działania innych ludzi o zdolnościach niezwykłych. Na Lunie dochodzi do wybuchu i ginie Glen Ruciter. Przewożą go do Moratorium Ukochanych Współbraci, by wprawić go w stan półżycia. I co dalej? No cóż dalej już nie zdradzam.
„Ubikiem” można się zachwycić lub od razu uznać za bełkot wariata. Nie sądzę by było coś pomiędzy. Nie w tym przypadku. Osobiście należę do grona tych zachwyconych. Myślę, że jest to kwestia gustu książkowego. „Ubik” poddaje w wątpliwość realność wszystkiego a przy tym podkreśla jak bardzo chcemy, aby świat stanowił spójną i logiczną całość. Warto przeczytać i poznać inną perspektywę patrzenia na świat.
Literacki kącik Sary zaprasza
sarasamusionek.blogspot.com
Philip Kendrick Dick w swej twórczości łamie schematy i to jest najlepsze. Proces czytania „Ubika” zaliczany jest do „doznań „estetycznych i metafizycznych”, jak napisał Łukasz Orbitowski w przedmowie. Jednocześnie informuje czytelnika skąd Dick czerpał inspiracje. Ze stanów odurzeń po zażyciu narkotyków. Być może szokować ten fakt i podważać sens takiej literatury....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przeczytawszy opis fabuły na okładce zdecydowałam, że muszę „Fobosa” przeczytać. Jak tylko w domu zajrzałam do środka i odkryłam, że to romans w kosmosie dopadły mnie wątpliwości. W dodatku z ust znajomego usłyszałam, że książka przepełniona jest utartymi schematami, wręcz tanimi sztuczkami mającymi poruszyć czytelnika.
Pełna sprzeczności zabrałam się za lekturę. Będę szczera, intryga wciągnęła mnie i chciałam więcej, czytałam więc więcej i szybciej.
Powrócę do fabuły. Prywatna firma Atlas Capital przejmuje NASA – Narodową Agencję Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej. Zamyka wszystkie programy oprócz jednego związanego z podbojem Marsa. W ich posiadaniu z dnia na dzień znajduje się kosmodrom, centrum kontroli lotów kosmicznych w Houston, statek czekający na orbicie okołoziemskiej a nawet sprzęt kiedyś zrzucony na Marsa w trakcie misji bezzałogowych. Mają jeden cel zbić na tym jeszcze większy majątek, niż już jest w ich posiadaniu. A przecież nie ma lepszego na to sposobu, jak reality show (ludzie są głodni cudzych emocji) oraz media społecznościowe. Projekt zyskuje chlubną nazwę Genesis, gdyż głównym założeniem ma być kolonizacja czerwonej planety. W programie berze udział sześć dziewcząt i sześciu chłopców, którzy mają dobrać się w pary na podstawie sześciominutowych randek, by następnie założyć rodzinę na odległej planecie.
Wyprawę w kosmos obserwujemy oczami Leo Ognistowłosej, czyli osiemnastoletnej Leonor, specjalistki w dziedzinie medycyny (skrywającej tajemnicę, która spędza jej sen z powiek – emocje już są zapewnione). Ponieważ akcja biegnie dwutorowo – na Marsie i Ziemi, tempo jest takie jakie być powinno – w sam raz. Napięcie rośnie, ale nie opada nagle jak przekłuty balon. Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie. Skupia się na postaci Sereny McBee producentki show oraz Andrew Fishera, syna jednego z pracowników programu Genesis. Przy krótkim streszczeniu wymieniłam trzech bohaterów a mogłabym więcej, gdyż jest ich sporo. Autor zadbał by prezentowali sobą całą gamę osobowości od wyboru do koloru, dla każdego coś się znajdzie. Tak więc Fobos zawiera wszystko to co książka, mająca się sprzedać, powinna zawierać.
Niezrozumiała jest dla mnie konstrukcja książki. Oprócz podziału na rozdziały opatrzone tytułami, książka podzielona jest na akty, które kojarzą mi się bardziej ze sztuką teatralną niż powieścią. W dodatku jest napisana w czasie teraźniejszym. Przez co miałam nieodparte wrażenie, że czytam suchy jak wiór scenariusz filmowy (lub właśnie sztukę), który sam w sobie nie posiada literackiej wartości, gdyż w historię z założenia tchnąć życie mają dopiero aktorzy. Już wcześniej spotkałam się z takim prowadzeniem narracji. Nie mogę się przyzwyczaić. Nie potrafię wczuć się w historię. Styl autora staje się miałki, trudny do przełknięcia. Dla mnie to mankament.
Fobos została ogłoszona wspaniałą książką science-fiction podczas gdy bardziej ona skupia się na relacjach międzyludzkich niż na eksploracji kosmosu. Kosmos jest tu przygrywką, a pierwsze skrzypce grają ludzki emocje, które – choć tego nie chcemy – kierują nami bardziej niż zdrowy rozsądek. Nie można odmówić powieści poruszania ważnych kwestii, choćby akceptacji samego siebie. Myślę, że fani gatunku Young Adult będą usatysfakcjonowani lekturą. Nie jestem pewna, czy jest to książka, którą można polecić każdemu bez względu na wiek. Dlatego wstrzymam się z jednoznacznym osądem.
Przeczytawszy opis fabuły na okładce zdecydowałam, że muszę „Fobosa” przeczytać. Jak tylko w domu zajrzałam do środka i odkryłam, że to romans w kosmosie dopadły mnie wątpliwości. W dodatku z ust znajomego usłyszałam, że książka przepełniona jest utartymi schematami, wręcz tanimi sztuczkami mającymi poruszyć czytelnika.
Pełna sprzeczności zabrałam się za lekturę. Będę...
Jest rok 1934, tuż przed Bożym Narodzeniem. W opactwie benedyktyńskim w Krzeszowie przebywa Gustaw Dewart, kryminalny śledczy Kripo. Przyjechał na wypoczynek wraz z wujem Ferdinandem Pointstinglem znajomym samego opata Alberta Pallentina. Kiedy dochodzi do serii nieszczęśliwych wypadków, urlop policjanta kończy się, gdyż na prośbę Pallentina podejmuje prywatne śledztwo.
Przyznam, że książkę zaczynałam czytać z duszą na ramieniu. Po lekturze „Będę Cię szukał, aż Cię odnajdę” byłam zachwycona. Nowa książka autora wywołała u mnie stan podekscytowania a jednocześnie niepewności. Czy kryminał retro trafi w mój gust tak jak młodzieżówka z wątkiem s-f?
Moje obawy szybko się rozwiały. „Imię Pani” mrocznym klimatem zburzyła niewzruszoną tafle spokoju i wpłynęłam na morze napięcia i domysłów.
Zimne, surowe mury opactwa kryją tajemnicę, która sprowadza na mnichów śmierć. Miejscowa policja uparcie trzyma się jednej wersji – były to wypadki. Z tym, że kostucha zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Ginie coraz więcej ludzi i to spoza klasztoru. Dewart nie daje za wygraną i wbrew wszystkiemu, łącznie ze zdrowym rozsądkiem, usiłuje dojść do prawdy. Ktoś na każdym kroku krzyżuje mu szyki, ktoś dybie na jego życie. Ale też jest ktoś kto nad nim czuwa. Niepozorny zakonnik Wacław Lubomski, który często pojawia się, by podać Dewartowi pomocną dłoń i przypomnieć, że opatrzność nad nim czuwa. Dewart siłuje się na uprzejmości, ale dawno przestał wierzyć w te rzeczy a w sercu nosi żal do Stwórcy o tragedię, która dotknęła jego rodzinę. Tragicznie utracona miłość nie daje o sobie zapomnieć. Przeciwnik zamierza to wykorzystać bez skrupułów. Trudności piętrzą się przed bohaterem. Silne emocje targają nim a czytelnik jest w ich epicentrum.
„Imię Pani” zawładnęło mną od początku do końca. Trudno mi dobrać słowa, aby oddać klimat książki, która z jednej strony bucha ascezą cechującą mnichów, a z drugiej bogactwem symboliki malowideł i rzeźb opactwa w Krzeszowie. Autor skwapliwie skorzystał z owej symboliki, by usnuć misterną intrygę. Nie mogę się oprzeć porównaniu Krzysztofa Koziołka do Dana Browna (którego „Początek” mam w planach), gdyż jego bohater podobnie wykorzystuje zabytki na skalę europejską znajdujące się w Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej, aby trafić na tajemniczy ślad. Ale książka... Ach...
Jest rok 1934, tuż przed Bożym Narodzeniem. W opactwie benedyktyńskim w Krzeszowie przebywa Gustaw Dewart, kryminalny śledczy Kripo. Przyjechał na wypoczynek wraz z wujem Ferdinandem Pointstinglem znajomym samego opata Alberta Pallentina. Kiedy dochodzi do serii nieszczęśliwych wypadków, urlop policjanta kończy się, gdyż na prośbę Pallentina podejmuje prywatne śledztwo.
...
O „Obcej” napisano wiele, zrecenzowano wielokrotnie, przybliżono fabułę powieści mniej lub bardziej dokładnie. I wcale mnie to nie dziwi.
Uczucie pielęgniarki pracującej w czasie II wojny światowej w szpitalu polowym oraz Szkota żyjącego w roku 1743 wywołało i u mnie wypieki na twarzy. A najbardziej obawiam się, że wpadłam jak śliwka w kompot i będę chciała towarzyszyć Claire Randall i Jamiemu Fraserowi w ich romansie silniejszym niż czas do ostatniego tomu.
Claire wraz z mężem spędza wakacje w Szkocji. Jest rok 1945, miasteczko Inverness. Właśnie skończyła się wojna, życie stopniowo na powrót normalnieje. Mąż Claire Frank Randall zapaleniec – historyk poszukuje swoich korzeni oraz zgłębia stare szkockie rytuały. Natrafiają na stary kamienny krąg. Gdy Claire przypadkiem ponownie trafia w pobliże kręgu i dotyka jednego z głazów, przenosi się w odległe dla niej czasy a współczesne młodemu Szkotowi, który wpada jej w oko.
Diana Gabaldon zgrabnie przenosi czytelnika z jednej rzeczywistości w drugą. Ale nie to jest najważniejsze. Namiętność i pasja te słowa cisną mi się na usta. „Obca” to stuprocentowy romans skupiony na relacji głównych bohaterów, ich przeżyciach i motywach działania. Oczekiwałam lekkości i przyjemności z odrobiną erotycznego dreszczyku i dostałam to. Oderwałam się od rzeczywistości, zrelaksowałam, a nawet pośmiałam.
Literacki kącik Sary
sarasamusionek.blogspot.com
O „Obcej” napisano wiele, zrecenzowano wielokrotnie, przybliżono fabułę powieści mniej lub bardziej dokładnie. I wcale mnie to nie dziwi.
Uczucie pielęgniarki pracującej w czasie II wojny światowej w szpitalu polowym oraz Szkota żyjącego w roku 1743 wywołało i u mnie wypieki na twarzy. A najbardziej obawiam się, że wpadłam jak śliwka w kompot i będę chciała...
Polecam! Na chwilę obecną niech starczy to za całą recenzję.
Polecam! Na chwilę obecną niech starczy to za całą recenzję.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to