-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2024-05-27
2024-05-27
W sierpniu ubiegłego roku sięgnęłam po "Katedry" Claudii Pineiro. Od tej pory przeczytałam jeszcze cztery jej powieści. Włączyłam autorkę do grona moich ulubionych.
"Czas much" dedykuje ona swojej córce, ale i wszystkim córkom. To, myślę, dość znacząca dedykacja biorąc pod uwagę treść powieści.
Podobnie jak w dotychczasowych przeczytanych przeze mnie na pierwszym planie są kobiety. To one są bohaterkami, mężczyźni pozostają w tle.
Główną postacią jest tu Ines, która wychodzi z więzienia, gdzie spędziła piętnaście lat. Nie miała właściwie przez ten czas kontaktu ze światem zewnętrznym i teraz musi się oswoić z nową rzeczywistością. Można powiedzieć, że bierze sprawy w swoje ręce, zmienia nazwisko, zakłada firmę "MMM, bezpieczne zwalczanie szkodników". MMM oznacza śmierć, kobiety, muchy. Jej przyjaciółka z więzienia i wspólniczka, Rączka, zakłada "MMM agencję detektywistyczną".
Relację między nimi określiłabym mianem siostrzeństwa, choć jedna z nich bardzo chciałaby zmienić jej charakter na zdecydowanie bliższy.
Czytałam tę powieść, nie sprawdzając wcześniej, że jej początek jest w innej pt. "Twoja" wydanej razem z "Elena wie". Jednak, gdy już zaczęłam, nie było szans, abym ją odłożyła.
W "Czasie much" jest sporo nawiązań do "Twojej" i to pozwoliło mi mieć jakieś wyobrażenie na temat tego, co się wcześniej wydarzyło i w konsekwencji czego Ines trafiła za kraty.
Gdy wychodzi na wolność, stwierdza, że "straciła kluczowe lata - lata, podczas których, jak mówią, świat fiknął kozła, bo kobiety wyszły na ulice i zdołały sporo wywalczyć". Ines trochę w to powątpiewa, ale ma zamiar sprawdzić.
Uczy się, jak być "nową kobietą". Ma wsparcie Rączki, wszystko zaczyna się powoli układać. Więcej o treści nie piszę, zwłaszcza że włącza się tu wątek kryminalny. W sumie nic dziwnego, w końcu Rączka ma agencję detektywistyczną.
Jest to bardzo zajmująca powieść, w której głos ma narrator w trzeciej osobie, w pierwszej - to Ines i mamy też narrację w 1 osobie liczby mnogiej.
Świetne są rozdziały wprowadzane fragmentami kwestii chóru z "Medei" Eurypidesa. Zawierają dyskusje kobiet na temat feminizmu, roli kobiety, macierzyństwa. Są tu cytaty z książek przetłumaczonych na język polski, np. M. Duras "Pisać", A. Davis "Kobiety, rasa i klasa", jak i nieprzetłumaczonych, np. M. Mies czy N. Ginzburg.
Z książki Davis przytoczone jest zdanie, pod którym, jak sądzę, pewnie większość by się podpisała:" Niewidoczne, powtarzalne, nużące, bezproduktywne, nietwórcze - oto przymiotniki, które doskonale oddają charakter prac domowych".
Pineiro porusza w swej książce wiele istotnych kwestii związanych z postrzeganiem kobiet w społeczeństwie argentyńskim, z relacjami w małżeństwie, porozumieniem, a może raczej jego brakiem, na linii matka - córka. Stawia pytanie, za Florencią Angilettą, czy kobieta to musi być wciąż synonim matki.
Znalazło się też tu miejsce na tematykę tranzycji.
Oczywiście, zgodnie z tytułem, są tu i muchy, dużo much. Wywody entomologiczne zajmują sporo miejsca i czytałam jest z dużym zainteresowaniem. Niby zwykła, uciążliwa, brzęcząca, ale Ines w więzieniu sporo o nich się dowiedziała z różnych fachowych lektur i dzieli się swoją wiedzą z czytelnikami. Może trzeba by spojrzeć na muchy nieco łaskawszym wzrokiem?
Całość świetna, bardzo polecam prozę Pineiro, czytajcie!
W sierpniu ubiegłego roku sięgnęłam po "Katedry" Claudii Pineiro. Od tej pory przeczytałam jeszcze cztery jej powieści. Włączyłam autorkę do grona moich ulubionych.
"Czas much" dedykuje ona swojej córce, ale i wszystkim córkom. To, myślę, dość znacząca dedykacja biorąc pod uwagę treść powieści.
Podobnie jak w dotychczasowych przeczytanych przeze mnie na pierwszym planie są...
2024-05-06
"Nie ma takich światów, których nie dałoby się zmyślić pisaniem" - to słowa bohaterki "Strużek". Maria Halber pięknie stwarza swój świat, bardzo poetycko, bo to kolejna, obok niedawno przeze mnie czytanej Małgorzaty Lebdy i Urszuli Honek, poetka, która próbuje swoich sił w prozie. Trudno się dziwić, tu zawsze można liczyć na szerszy krąg odbiorców.
Mamy małe miasteczko, szkołę prowadzoną przez siostry zakonne i dwie dziewczyny - przyjaciółki, Kingę i tę drugą, która swoje imię wyjawi dopiero na ostatniej stronie powieści.
Na razie jej oczyma poznajemy ich relacje. Kinga dominuje, ma trudną sytuacje rodzinną i obowiązki. U tej drugiej niby jest lepiej pod względem materialnym, ale z więziami rodzinnymi raczej gorzej niż u przyjaciółki. Dobrze czują się razem, spędzają ze sobą wiele czasu, dorastają, dojrzewają, pojawiają się chłopcy. To zaburza ich więź.
Pojawi się temat ciąży, aborcji, protestów ulicznych. Narratorka opuści miasteczko, potem wróci.
Nie jest to długa powieść, ale dzieje się tu sporo. "Czas - przeciąg. Albo czas - ogon bezlitosnego powietrza, co mnie gnało i gnało..." - wyznaje bohaterka. Gdy wyjeżdża na studia, udaje kogoś, kim nie jest, oszukuje, choć "chciałaby nie musieć już więcej kłamać".
Czytałam i gdzieś w tle pobrzmiewało mi echo dziewczęcej przyjaźni z "Panny Nikt" Tryzny. U Halber jest jednak trochę inny rodzaj zależności, jest też zdecydowanie bardziej kameralnie, oszczędnie w słowach. Jest też smutno, myślę, że właśnie smutek zdominował moje odczucia w trakcie lektury; wiele też tu niedopowiedzeń i domysłów, "kolejnych strużek" przesączających się przez karty powieści, "strumień dni, co płynął w cieniu pęknięcia".
Różne emocje, refleksje, zachwyt nad językiem; "Strużki" to świetna lektura dla wszystkich, także dla tych, "których życie przewiało w zupełnie inne miejsca i daleko im do tamtych siebie".
"Nie ma takich światów, których nie dałoby się zmyślić pisaniem" - to słowa bohaterki "Strużek". Maria Halber pięknie stwarza swój świat, bardzo poetycko, bo to kolejna, obok niedawno przeze mnie czytanej Małgorzaty Lebdy i Urszuli Honek, poetka, która próbuje swoich sił w prozie. Trudno się dziwić, tu zawsze można liczyć na szerszy krąg odbiorców.
Mamy małe miasteczko,...
Bardzo podoba mi się autobiograficzna proza Annie Ernaux. Znam jej "Lata" i "Bliskich", wcześniej przeczytałam też "Miejsce".
W "Ciałach" noblistka sięga znów w przeszłość. Wraca do obrazu młodej dziewczyny, która, jak pisze: "kiedyś była mną". Patrzy na siebie z perspektywy minionego czasu, zagląda do starych zapisków.
"Patrząc, muszę czasami bronić się przed liryzmem gniewu lub cierpienia" - zastanawia się nad tym, co czuła wówczas, gdy decydowała się na nielegalną aborcję. Był przełom lat 1963/1964, w 1975 roku aborcja we Francji stanie się legalna, a niedawno prawo do niej wpisano do konstytucji.
Ernaux w "Zdarzeniu" napisała: "Bo poza wszystkimi społecznymi i psychologicznymi przyczynami tego, co przeżyłam, jednej rzeczy jestem pewna bardziej niż czegokolwiek: to zdarzyło się po to, bym zdała z tego sprawę". To ważny i przejmujący tekst.
Najbardziej z trzech opowiadań spodobało mi się najdłuższe, "Pamięć dziewczyny". Jest w nim próba zobaczenia osiemnastoletniej Annie Duchesne lub Annie D. z roku 1958, gdy jedzie jako wychowawczyni na kolonie.
Wreszcie samodzielna, bez kontroli rodziców, chce się zachłysnąć wolnością, marzy o pierwszym seksie. Realizuje swe pragnienia, nawet za cenę narażenia się na śmieszność. Jest w tym tekście wspomnienie nauki w szkole prowadzonej przez zakonnice, w liceum, w seminarium nauczycielskim, pamięć ważnych lektur, m.in. "Drugiej płci" Simone de Beauvoir.
Noblistka podkreśla, że "zaczęła robić z siebie postać literacką, kogoś, kto przeżywa rzeczy tak, jakby miały kiedyś zostać opisane".
Odwiedza miejsca z przeszłości, czasem i osoby. Zastanawia się nad nierealnością, jakiej nabierają minione zdarzenia. Odnajduję w refleksjach autorki wiele dla siebie, dla swojego patrzenia na to, co było.
Najkrótszy tekst to opowieść o związku kobiety dojrzałej z młodszym o 30 lat mężczyzną, związku, który "narusza normy społeczne" w znacznie większym stopniu niż gdy jest odwrotnie.
Narratorka zaznacza, że "przeżywa tę historie na oczach społeczeństwa, co przyjmuje jako wyzwanie, by zmienić obowiązujące konwencje".
Po tej kolejnej książce uważam, że Nobel dla Annie Ernaux jest absolutnie zasłużony, czekam na tłumaczenia jej następnych powieści.
Bardzo podoba mi się autobiograficzna proza Annie Ernaux. Znam jej "Lata" i "Bliskich", wcześniej przeczytałam też "Miejsce".
W "Ciałach" noblistka sięga znów w przeszłość. Wraca do obrazu młodej dziewczyny, która, jak pisze: "kiedyś była mną". Patrzy na siebie z perspektywy minionego czasu, zagląda do starych zapisków.
"Patrząc, muszę czasami bronić się przed liryzmem...
2024-03-12
Najpierw poznałam "Ogród, popiół", ponieważ Krzysztof Varga, którego zdanie sobie cenię, napisał, że "to jedna z najpiękniejszych książek, jakie człowiek może w swoim życiu przeczytać". Podpisuję się pod tą opinią.
Sprawdziłam potem, że w 2021 roku ukazał się "Cyrk rodzinny" Danila Kisa ze wstępem Krzysztofa Vargi i posłowiem tłumaczki zawierający oprócz "Ogrodu, popiołu" "Wczesne smutki" i "Klepsydrę". Na moją prośbę znalazłam tę książkę pod choinką.
Zatem mogłam już spokojnie i bez pośpiechu sięgać po nią i czytać małymi fragmentami tę prozę "oszałamiającą pięknem języka", żeby móc w pełni docenić to piękno i zachwycić się nim.
Jest to proza bardzo wymagająca i trudna. Bywało, że wracałam do już przeczytanych treści, by je przemyśleć na nowo.
Określany jako "autobiograficzna trylogia powieściowa" "Cyrk rodzinny" jest lekturą smutną. Główną postacią jest tu Edward Sam, czasem określany po prostu jako E.S. Jego pierwowzorem jest z pewnością ojciec Danila Kisa, węgierski Żyd, który zginął w Oświęcimiu. Ta niezwykła postać jest obecna we wszystkich trzech częściach książki, najbardziej zaś w "Klepsydrze".
To dla mnie najtrudniejsza część, określana przez Vargę jako "traktat filozoficzny o istocie tworzenia i koniecznej do tego samotności". Czytałam ją najdłużej, próbując wniknąć w świat Edwarda Sama, szaleńca, a może po prostu człowieka, który osiągnął "szaloną jasność umysłu", widząc straszny świat Zagłady.
Podróże, przesłuchiwanie jako świadka czy zapiski szaleńca pokazują Edwarda Sama jako myśliciela, ekscentryka, kogoś kto wie i widzi więcej. Chciałby podzielić się tą wiedzą , ale nie jest rozumiany. Ucieka, choć jego los jest już przypieczętowany. Doświadcza rozdwojenia jaźni, zastanawia się nad sensem śmierci, stawiając pytanie: "Co pozwala człowiekowi, mimo świadomości śmierci, działać i żyć jak gdyby śmierć istniała gdzieś poza nim, jakby była zjawiskiem naturalnym?"
O "Wczesnych smutkach" Danilo Kis pisze w przedmowie, że to "szkice w bloku, oczywiście kolorowe". Nie bardzo je tak widzę, bo i tu pokazany jest raczej smutny los Andreasa Sama, jego siostry Any i ich matki. Dzieci pracują jako parobkowie, matka robi swetry na drutach, by przeżyć, bez ojca, bo kuzynka Rebeka przyniosła wiadomość o jego śmierci.
Tłumaczka, Danuta Cirlić - Straszyńska, napisała w posłowiu, że "dociekanie prawdy o ojcu, a tym samym prawdy o sobie, stało się pierwszym, najistotniejszym impulsem twórczości Danila Kisa". Zaś we wstępie zatytułowanym "Piękne baśnie o śmierci" Varga zadaje pytanie: "Czy da się połączyć wstrząsające doświadczenie Zagłady z frazą, która budzi w nas melancholijny zachwyt i przepełnia czytelniczym szczęściem?"
Da się, znów zgodzę się tu z autorem "Sonnenbergu" - poczułam melancholijny zachwyt i czytelnicze szczęście. Wciąż czuję ten stan. Książka stanęła na mojej bibliotecznej półce, będzie okazja, by do niej zaglądać i upewniać się w swej "wierze w ponurą potęgę literackiego świata".
Najpierw poznałam "Ogród, popiół", ponieważ Krzysztof Varga, którego zdanie sobie cenię, napisał, że "to jedna z najpiękniejszych książek, jakie człowiek może w swoim życiu przeczytać". Podpisuję się pod tą opinią.
Sprawdziłam potem, że w 2021 roku ukazał się "Cyrk rodzinny" Danila Kisa ze wstępem Krzysztofa Vargi i posłowiem tłumaczki zawierający oprócz "Ogrodu,...
2023-11-30
Zaczęłam czytać, zdanie było długie, bardzo długie, pomyślałam, że pewnie kropka się pojawi i zrobię przerwę. Nie było jej, nawet na końcu książki.
Najpierw było mi trudno "poruszać się" w takim świecie. Po kilkunastu stronach zaakceptowałam zapis i narrację. Jej rytm wyznaczały wciąż powtarzające się słowa: :mówię", "myślę", "tak" i wiele innych, także słowa modlitwy "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario"(również w wersji łacińskiej). Bohater odmawia różaniec podarowany mu przez żonę.
Dialogi są w tekście wyróżnione, są też przecinki. Tyle o stronie graficznej, bo przecież to, co najistotniejsze kryje się w tym strumieniu świadomości narratora - bohatera, malarza Asle, wdowca.
Powieść obejmuje dwa adwentowe dni, ale w retrospekcjach poznaję inne dni z jego życia. Okaże się też, że jest i drugi Asle; bardzo wiele łączy go z tym pierwszym. Kim jest? Myślę, że na to pytanie każdy czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam. Mam swoją interpretację, ale nie będę jej zdradzać.
Transowy rytm prozy norweskiego noblisty sprawił, że chciałam czytać dalej, nie przerywać, najchętniej poznałabym całość od razu.
Jednak tak się nie dało, przerwy były konieczne na uporządkowanie myśli, wrażeń, emocji, zatrzymanie się na obrazach pokazanych przez Fossego. Obrazach także w sensie dosłownym, bo jest okazja, by razem z malarzem Asle przyglądać się namalowanemu właśnie krzyżowi Świętego Andrzeja, "gdzie linia brązowa krzyżuje się z fioletową, ściekając, pięknie się mieszają".
Patrzenie na ten i inne obrazy bohatera to dla mnie lekcja przyglądania się im, dostrzegania tego, co się w nich kryje. Są tu piękne refleksje na temat ciemności i światła obecnych na nich, na temat barw i ich odcieni.
W powieści znalazłam wiele mądrych myśli o Bogu, np. tę, że "w ciemności mieszka Bóg i z tej ciemności bije światło, niewidzialne światło".
Malarskie widzenie świata widoczne jest we wspaniałych retrospektywnych obrazach - Asle stoi w śniegu obok parku, widzi siebie i swoją zmarłą żonę Ales, rozmawiają, ona jest na huśtawce, którą on wprawia w ruch. Kładą się na śniegu, zostają potem "dwa piękne śnieżne anioły na placu zabaw".
Tyle w tych obrazach poezji, piękna zatrzymanego na chwilę, w pamięci, bo przecież Ales nie żyje; tęsknoty za nią.
Wspaniale opisana jest wyprawa dzieci, Alesa i jego młodszej siostry Alidy, nad morze. Mam ją wciąż w głowie, niemal widzę tych dwoje wędrujących wbrew zakazowi rodziców.
Oczywiście to tylko mały fragment wrażeń doznanych przy lekturze "Drugiego imienia". To proza, która zmusza do refleksji, do namysłu nad życiem (także swoim), nad kondycją człowieka, nad pięknem świata. To okazja do zatrzymania się i postawienia sobie pytań. Proza noblisty może pomóc w odpowiedziach, choć, myślę, nie są one w końcu najważniejsze. Liczy się namysł nad nimi, a może i samo postawienie pytań i szukanie odpowiedzi.
Książka na pewno zostanie w mojej pamięci i cierpliwie będę czekać na kolejne części septologii.
Zaczęłam czytać, zdanie było długie, bardzo długie, pomyślałam, że pewnie kropka się pojawi i zrobię przerwę. Nie było jej, nawet na końcu książki.
Najpierw było mi trudno "poruszać się" w takim świecie. Po kilkunastu stronach zaakceptowałam zapis i narrację. Jej rytm wyznaczały wciąż powtarzające się słowa: :mówię", "myślę", "tak" i wiele innych, także słowa modlitwy...
2023-10-19
Zainteresowała mnie powieść Małgorzaty Lebdy, wcześniej autorki kilku tomów poezji. Nie znam jej wierszy, teraz po lekturze debiutu prozatorskiego myślę, że dobrze byłoby po nie sięgnąć.
"Łakome" to piękna i poetycka powieść, zachwyciła mnie. Oszczędny, metaforyczny język, krótkie rozdziały, krótkie zdania; wszystko to uruchamia wyobraźnię.
Dom we wsi Maj blisko ubojni zwierząt od czerwca do wiosny; przez kolejne miesiące współgra ze zmieniającą się przyrodą.
To powieść o umieraniu, powolnym odchodzeniu, akceptowaniu tego, co nieuchronne.
Bohaterowie są pokazani jako część natury. Babka "broni żywego", chce ocalić życie najmniejszego stworzenia, dziadek zaprowadza porządek. Ich wnuczka ze swoją partnerką czuwa nad babką, bo dziadek, troszcząc się o swą żonę, unika jej choroby, nie chce o niej wiedzieć. Dba o dom, o to, żeby babce było ciepło i wygodnie. Zabiegi pielęgnacyjne oddaje wnuczce i Ann.
Czytam o plastrach z morfiną, o słabnącej babce, odgłosach z ubojni, o krwi zabijanych zwierząt, która wsiąka w ziemię i niszczy drzewa. Kolejne obrazy nakładają się na siebie, człowiek jest tu częścią natury, jego odchodzenie jest z nią zgodne.
Umierająca babka wciąż jest ciekawa świata, lubi słuchać o ptakach, o poezji. Ta powieść jest jak poezja. Chłonęłam pokazywane mi obrazy, widziałam ich piękno i brzydotę, czułam zapachy, słyszałam dźwięki; wzruszałam się.
Nie czułam smutku, bardziej towarzyszyło mi poczucie pogodzenia, ze światem, z naturą, z porządkiem rzeczy.
Zostanie we mnie na długo wiele obrazów: lustrzana szopa, lis w śniegu, pisklęta z Transylwanii, babka, która chce "mieć żywego w pokoju więcej".
Zostaną słowa, np. "zamężna ze światem" - "wezmę to do wiersza" - mówi bohaterka do babki. "Bierz, bierz, mówi, bierz".
Bardzo dużo w "Łakomych" poezji i... życia, jednak życia.
Zainteresowała mnie powieść Małgorzaty Lebdy, wcześniej autorki kilku tomów poezji. Nie znam jej wierszy, teraz po lekturze debiutu prozatorskiego myślę, że dobrze byłoby po nie sięgnąć.
"Łakome" to piękna i poetycka powieść, zachwyciła mnie. Oszczędny, metaforyczny język, krótkie rozdziały, krótkie zdania; wszystko to uruchamia wyobraźnię.
Dom we wsi Maj blisko ubojni...
2023-09-13
Danilo Kis, serbski pisarz urodzony w Suboticy, do tej pory był mi nieznany. Dzięki Krzysztofowi Vardze, który w tekście "Cień Danilo Kisa" ze zbioru "Czardasz z mangalicą" przybliżył mi jego sylwetkę, sięgnęłam po "Ogród, popiół". Dodatkową rekomendacją była informacja, że "to jedna z najpiękniejszych książek, jakie człowiek może w swoim życiu przeczytać".
Cieszę się, że było mi to dane, bo to rzeczywiście zachwycająca, poetycka proza; świat widziany oczyma dziecka, Andreasa Sama. Uwagę przyciąga tu ojciec chłopca, Edward, niesamowita postać, człowiek, który ucieka w obłęd, wygłasza płomienne przemowy w karczmach, "wciąż zmienia maski". Wydaje się, że to jego reakcja na Zagładę, o której nie mówi się tu wprost. Gdzieś "między wierszami" czytam o getcie, pogromie, chłopcach z Hitlerjugend. Rodzina Andreasa wciąż się przeprowadza czy raczej ucieka, cierpi głód.
Tym jednak, co mnie najbardziej urzekło w tej opowieści, jest język. Już od pierwszych stron mam wrażenie przeniesienia w czasie. Obrazy są tu tak sugestywnie i poetycko nakreślone, że robię sobie przerwy w czytaniu, by móc je w pełni odwzorować (na ile to możliwe) i dać wytchnienie emocjom. Może to brzmi nazbyt egzaltowanie, ale tak właśnie czułam.
Piękno metafor i porównań sprawiało, że chciałam je zapisywać, ale szybko uświadomiłam sobie, że musiałabym zanotować cały tekst.
"Płyną wielkie statki snu po ciemnych wodach Styksu...", "ofiara zemsty boga kwiatów", "nie potrafię uchwycić momentu, gdy anioł śmierci - ten wielki nocny motyl - zamyka mi skrzydłami powieki" - to tylko mały przykład tego wspaniałego języka przypominającego prozę Brunona Schulza. Odsyłam chętnych do zgłębienia tematu, pracy Ałły Tatarenko: Pisanie Ojca. "Gen schulzowski" w prozie Danilo Kisa.
Andreas Sam zaznacza na kolejnych stronach, że jego opowieść staje się w coraz większym stopniu historią jego ojca. Ten bowiem znika, lepiej jest przyjąć taką właśnie wersję, bo prawda jest tragiczna. Ojciec Kisa, a to jego możemy utożsamiać z Edwardem Samem, był węgierskim Żydem, który zginął w Oświęcimiu.
Andreas przywołuje wiele spotkań z ojcem w różnych jego wcieleniach. Fantazje senne, obrazy z lektur, m.in. "Chłopców z Placu Broni" czy Biblii, przetworzone w świadomości wrażliwego chłopca przenikają się ze światem realnym, tworząc niesamowite, magiczne obrazy. Są przejmujące, nostalgiczne, czasem dosłownie zapierające dech w piersiach.
Myślę, że po przerwie potrzebnej na spokojne ich przetworzenie sięgnę po kolejną książkę Danilo Kisa.
Danilo Kis, serbski pisarz urodzony w Suboticy, do tej pory był mi nieznany. Dzięki Krzysztofowi Vardze, który w tekście "Cień Danilo Kisa" ze zbioru "Czardasz z mangalicą" przybliżył mi jego sylwetkę, sięgnęłam po "Ogród, popiół". Dodatkową rekomendacją była informacja, że "to jedna z najpiękniejszych książek, jakie człowiek może w swoim życiu przeczytać".
Cieszę się, że...
2023-08-03
Olga Tokarczuk powiedziała o "Fizyce smutku": "Przejmujące studium mitu, który dzieje się zawsze i wszędzie".
W jej "Annie In w grobowcach świata" mieliśmy reinterpretację mitu o sumeryjskiej bogini miłości i wojny".
Podobnego zabiegu dokonuje Georgi Gospodinow, proponując zupełnie nowe spojrzenie na mit o Minotaurze. To nie potwór, a skrzywdzone i odrzucone przez matkę, Pazyfae, dziecko; potem zaś zdradzone przez Ariadnę, swoją przyrodnią siostrę.
To punkt wyjścia dla wielu opowieści, które przenikają się, zazębiają, przechodzą płynnie między latami i czasami. Łączy je osoba narratora, dziennikarza/pisarza. Wspomina głównie dzieciństwo; urodzony w 1968 roku pamięta lata komunistycznej Bułgarii, kraju biednego i smutnego. Widzi siebie jako dziecko, które spędzało godziny i dni czekając na rodziców.
Są tu opowieści o dziadkach sięgające czasów II wojny światowej, w których romantyzm splata się mocno z realizmem, czasem zaś skręca i w stronę magii. Nad tymi kolejnymi historiami unosi się duch empatii, a właściwie patologicznej empatii, którą diagnozuje u bohatera lekarz. Nazywa to nawet obsesyjnym syndromem empatyczno - somatycznym. To dlatego trapi go "smutek, tęsknota za czymś utraconym albo czymś, co nigdy się nie wydarzyło, co sięga do środka w ciemne korytarze przemilczanego".
Współodczuwanie bólu i smutku dotyczy nie tylko ludzi, także i zwierząt. Wiąże się też ze wspomnieniem przedmiotów, rzeczy, które odeszły, jak np. tamagotchi, magnetofony, kasety video. Powrót do przeszłości, tak silnie obecny w tej książce, znajdzie swoje wspaniałe rozwinięcie w "Schronie przeciwczasowym", który niedawno przeczytałam.
Tu, w "Fizyce smutku", jest rozdział pod takim tytułem; narrator przenosi się do piwnicy - schronu, może próbuje się schronić przed apokalipsą. Przed nastaniem roku 2000 wielu z nas miewało takie odczucia, mocno zresztą akcentowane w mediach.
W związku z tym sporo miejsca poświęca bohater kapsułom czasu, zastanawia się, co można w nich umieścić, jakie przesłanie dla przyszłości. A może zamiast urządzeń cyfrowych postawić na papier "dużo pewniejszy nośnik informacji". Zatem "pisać, pisać, pisać, zapisywać i przechowywać", bo "tylko książka jest wieczna". Zgadzam się z tym.
Wędruję więc po kolejnych stronach, zagłębiając się wraz z bohaterem w uliczki miasteczka T., do którego wraca po latach, wraca "do utraconej krainy dzieciństwa". Pisze, że to tam "wyświetla się wszystko to, co zobaczone".
"Fizyka smutku" wywołuje we mnie, gdy teraz po przeczytaniu przeglądam ją ponownie, chęć cytowania wielu wspaniałych zdań. Nie da się jednak tego zrobić, bo właściwie musiałabym całą przepisać.
"Przechadzam się sam sobotami i niedzielami świata, który w tych dniach jest bardzo rodzinny" - jak tu się nie zachwycić. Piękne jest np. gramatyczne zestawienie okresów życia - dzieciństwa i młodości z czasownikami, wieku średniego z rzeczownikami, zaś starości z przymiotnikami.
Czas, przemijanie, starość, śmierć, powroty do lat minionych, wspaniałe nawiązania do literatury, sztuki, historii, wzruszające opowieści z życia dziadków i rodziców, czasem zabawne zdarzenia z dzieciństwa, czasem dramatyczne - to wszystko jest u Gospodinowa. Właściwie to nawet dużo więcej, trudno tu wyznaczyć jakiś zakres tematyczny. Unosi się nad tym smutek, żal, nostalgia, melancholia...
"Co zostaje na końcu" - to pytanie rozbrzmiewa przed epilogiem tej niesamowitej książki.
Georgi Gospodinow w rozmowie z Michałem Nogasiem z 2019 roku powiedział: "Napisałem powieść o wykluczeniu i życiu na peryferiach świata"; dodał, że "nasze osobiste smutki, często sprawiające wrażenie niepowtarzalnych, są w zasadzie bardzo uniwersalne".
Czytajcie Georgi Gospodinowa!
Olga Tokarczuk powiedziała o "Fizyce smutku": "Przejmujące studium mitu, który dzieje się zawsze i wszędzie".
W jej "Annie In w grobowcach świata" mieliśmy reinterpretację mitu o sumeryjskiej bogini miłości i wojny".
Podobnego zabiegu dokonuje Georgi Gospodinow, proponując zupełnie nowe spojrzenie na mit o Minotaurze. To nie potwór, a skrzywdzone i odrzucone przez matkę,...
2023-07-27
Niezwykła książka, "szalona i cudowna", jak napisała o niej Olga Tokarczuk. Dałam się jej uwieść już od cytatów z różnych utworów na jej wstępie.
Wędrówki w czasie z Gaustynem, postacią wymyśloną przez narratora/autora, który dodaje, że na końcu nawet go spotkał "jako człowieka z krwi i kości", zaraz jednak uściśla, że to "niewidzialny przyjaciel". Możemy przyjąć którąś z tych opcji lub dopowiedzieć sobie jeszcze jakąś inną interpretację tego psychiatry geriatrycznego, zainteresowanego wyjątkowo przeszłością, autora "Diagnoz nowych i nadchodzących".
Dzięki niemu przemieszczamy się w czasie, wracamy do przeszłości, mamy okazję ukrycia się przed teraźniejszością w "schronie przeciwczasowym".
Zastanawiałam się w trakcie lektury i po niej, czy chciałabym z własnej woli wrócić do lat minionych i jaki to byłby okres. Doszłam do wniosku, że raczej nie, chyba wolę ten obecny czas mego życia; chociaż... może na krótko do lat studenckich, to był dobry i intensywny okres.
Niestety cofnięcie się za sprawą pana Alzheimera byłoby bardzo smutną koniecznością.
Wymyślone przez Gaustyna kliniki przeszłości są tu wszak taką wizją. Ci, którzy stracili pamięć, odnajdują się dzięki nim w minionych latach, gdy byli młodzi, cofają się do lat dzieciństwa.
Gospodinow/Gaustyn tworzy te wizje z pomocą przedmiotów, muzyki, gazet, literatury. Właśnie literatura jest tu wspaniałym punktem odniesienia. Autor nawiązuje do znanych dzieł od Homera począwszy przez Biblię po Tołstoja, Mana, Hemingwaya, Marqueza i wielu innych. Dużą przyjemność sprawiało mi odnajdywanie takich aluzji czy cytatów. Wiem też, że na pewno dużo z nich mi umknęło, gdzie mi tam do erudycji autora.
Wzruszające były dla mnie indywidualne historie ludzi z demencją, jak chociażby ta przywołująca mężczyznę pragnącego zapobiec zamachowi na Johna Lennona.
Niepokojąco zaczyna być, gdy przeszłość jak "zaraza rozpanoszyła się wszędzie"- ludowe stroje na ulicach krajów europejskich, "życie w rekonstrukcji", wizje Wielkiej Bułgarii (u nas swego czasu mrzonki o Wielkiej Lechii), narodowe szaleństwo, wreszcie referenda w sprawie przeszłości.
Ponure wskrzeszanie tego, co minione, bo na przyszłość nie ma się pomysłu; wybór czasów, w których chciałoby się żyć.
Gospodinow pokazuje , jak ludzie w poszczególnych krajach Europy decydują w sprawie przeszłości. Jest tu i Polska.
Przyznam, że czytałam o tym z napięciem i lękiem. Rekonstrukcje historyczne zawsze budziły we mnie niechęć, nigdy nie miałam ochoty przyglądać się, jak przebrani ludzie walczą, strzelają do siebie, padają zabici, są ranni, a wszystko w atmosferze rodzinnego pikniku.
Szczególne wrażenie zrobił na mnie rozdział opisujący przylot narratora do Bułgarii i udział w dwóch mitingach przed referendum; Ruchu na rzecz Komunizmu i Bułgarskich Junaków. Niesamowite jest to odtworzenie w szczegółach czasów "słusznie minionych"(okazuje się, że może wcale niesłusznie) czy powstania kwietniowego z 1876 roku.
Czas, pamięć, zapominanie, idealizowanie lat dzieciństwa, odtwarzanie smaków i zapachów, "pustoszenie pokojów naszej pamięci". Autor przestrzega, by nie odwiedzać miejsc, które opuściło się jako dziecko - "Tam. Nie ma. Nic". Wspomnienia pozostają w nas. Gdy nie mogę zasnąć, odtwarzam tamten świat.
Książka bułgarskiego pisarza to dla mnie arcydzieło skłaniające do wielu refleksji. Wypożyczam teraz jego "Fizykę smutku".
Niezwykła książka, "szalona i cudowna", jak napisała o niej Olga Tokarczuk. Dałam się jej uwieść już od cytatów z różnych utworów na jej wstępie.
Wędrówki w czasie z Gaustynem, postacią wymyśloną przez narratora/autora, który dodaje, że na końcu nawet go spotkał "jako człowieka z krwi i kości", zaraz jednak uściśla, że to "niewidzialny przyjaciel". Możemy przyjąć którąś z...
2023-06-13
Prozę izraelską poznałam trochę dzięki powieściom Meira Sheleva i Amosa Oza. Teraz czas na Zeruyę Shalev. Zaczęłam od jej najnowszej książki i po przeczytaniu wiem, że chcę poznać wcześniejsze.
Uwagę zwraca już piękna okładka, dwie kobiety, młoda w czerwonej sukience i stara z laską stoją naprzeciw siebie na szczytach gór, w dole płynie rzeka. To dziewięćdziesięcioletnia Rachel i Atara, około pięćdziesięcioletnia architektka. Łączy je postać pierwszego męża Rachel, ojca Atary. Jednak przez długie lata nie będą wiedziały o swoim istnieniu, sprawa pierwszego, zaledwie rocznego małżeństwa jednej z bohaterek pozostawała tajemnicą dla ich rodzin.
W powieści przeplatają się losy, głównie zaś przeżycia obu kobiet. Zaczyna się od lat czterdziestych ubiegłego wieku i trudnej historii Izraela. Rachel i Mano są wtedy członkami Lechi, podziemnej organizacji walczącej z Brytyjczykami i Arabami. Nie cofali się przed niczym, stosowali czasem metody terrorystyczne, Atara siedziała w więzieniu, wielu ich towarzyszy zginęło. Ich imiona bohaterka powtarza w książce kilka razy niczym litanię.
Zeruya Shalev, goszcząc niedawno w naszym kraju z okazji promocji „Losu”, mówiła w wielu wywiadach bardzo ciekawie o wątkach osobistych (jej ojciec był członkiem Lechi), o historii Izraela i przede wszystkim o jego dniu dzisiejszym. Jednak dzieje kraju nie dominują, są natomiast ważnym tłem dla wydarzeń, dla przemyśleń i refleksji bohaterek.
Rachel jest u kresu życia, wspomnienia wywołuje w niej nieoczekiwany kontakt z Atarą, którą do poszukiwań kobiety skłoniła tajemnicza wypowiedź ojca przed śmiercią. Dochodzi do spotkania, ale początkowo zbyt krótkiego, by mogło coś bliżej wyjaśnić. Kolejne zaś sprawi, że Atara długo będzie analizować swoje zachowanie.
Los; czy to on decyduje o wszystkim, czy splot różnych zdarzeń i decyzji to nasze świadome wybory? Czy zachowując się tak, a nie inaczej, musimy potem wciąż analizować, co by było, gdyby nasz wybór był inny? Jak potoczyłoby się losy Rachel, gdyby pchnęła zamknięte drzwi i wdarła się do środka, a jak Atary, gdyby zawróciła z drogi? Takie i wiele innych pytań zadają sobie bohaterki „Losu”, mierzą się z poczuciem winy.
W pięknych i długich zdaniach Zeruya Shalev oddaje ciąg wspomnień kobiet, które analizują minione lata, zastanawiają się nad swoimi małżeństwami, rodziną, relacjami z przyjaciółmi. Syn Atary, Eden, mówi: „Życie płynie naprzód i można je zrozumieć, tylko patrząc wstecz”. Z kolei syn Rachel, Amichaj, związany z ruchem chasydzkim, odwołując się do nauk swojego mistrza, rabina z Bracławia, mówi do matki, że „może przyszedł czas, by zapomnieć”. Przeszłość jednak wraca i jest ważna w tej opowieści, w której czas odmierzany jest z pomocą kalendarza hebrajskiego, gdzie sporo nawiązań biblijnych, cytatów ze Starego Testamentu.
Śledziłam losy Rachel i Atary, próbowałam wniknąć w ich świat, różny od naszego, ale przecież bliski w sferze uczuć, emocji i przeżyć. Świat wewnętrzny jest tu najistotniejszy. Rachel, będąc u kresu życia, wie, że pokierował nią los: „Tak chciał los, nie było innej drogi”. Dla Atary „rozpoczyna się nowy rok, nowy rozdział w księdze jej życia”.
Niezwykła jest ta opowieść o dwóch kobietach; czytałam powoli, by jak najdłużej obcować z bohaterkami, doświadczać wraz z nimi wspaniałych widoków „zielonego morza” i „błękitnych drzew”, „słyszeć wycie szakali w wadi”, „oglądać wschód słońca, po którym zostaje szkarłatna plama na zboczu góry Azazela”.
W myślach i refleksjach Rachel i Atary można odnaleźć własne rozterki i wątpliwości, ślady rozważań związanych z podejmowanymi decyzjami i ich konsekwencjami. Mam tę powieść, myślę, że będę do niej wracać, teraz zaś sięgnę do wcześniejszych książek Shalev „Życia miłosnego” i „Po rozstaniu”.
Prozę izraelską poznałam trochę dzięki powieściom Meira Sheleva i Amosa Oza. Teraz czas na Zeruyę Shalev. Zaczęłam od jej najnowszej książki i po przeczytaniu wiem, że chcę poznać wcześniejsze.
Uwagę zwraca już piękna okładka, dwie kobiety, młoda w czerwonej sukience i stara z laską stoją naprzeciw siebie na szczytach gór, w dole płynie rzeka. To dziewięćdziesięcioletnia...
2023-05-02
Bolechów - miejsce, gdzie jest pałac, gospodarskie domy i bloki pegeerowskie. To tam koncentruje się akcja powieści Macieja Płazy, czasem przenosi się też do Poznania czy w inne, nienazwane konkretnie miejsca.
Głównym bohaterem jest Robert, uznany malarz, nieślubny syn Łucji, wnuk Stefana, kustosza bolechowskiego pałacu zamienionego po wojnie w muzeum.
Jego losy przeplatają się z opowieścią o życiu kamieniarza Franciszka, dość tajemniczej postaci. Istotną rolę odegra tu też jego córka Urszula.
Fabułę powieści trzeba uważnie śledzić, bo wiele tu niedomówień, przemilczeń, skrytych treści. Uważności wymaga też język Płazy; długie, nawet bardzo długie zdania, wyrażenia gwarowe, neologizmy, różne ozdobniki językowe: "zgęstka", "rozstęchłe", "mszyście", "pozabijańce", "blokiśmy dostali". Wszystko to sprawia, że trzeba całkowicie "zanurzyć się" w tę prozę. Kiedy już to zrobiłam, "popłynęłam" jej nurtem.
Zachwycił mnie szczególnie świat Bolechowa i okolic przybliżany przede wszystkim przez Roberta. Malarskie widzenie krajobrazu i ludzi, bo to są właśnie tematy jego obrazów, staje się bardzo bliskie dla czytającego.
Chłonęłam barwy utrwalone przez Roberta na obrazach, poznawałam technikę tempery opisaną przez niego dokładnie. Oglądałam obrazy amerykańskiego malarza Andrew Wyetha, do których odsyła autor w posłowiu i którego obraz "Kobieta w oknie" zdobi okładkę.
Wyszukiwałam innych, o których wspomina bohater powieści: "Kobietę przy oknie" Oda Dobrowolskiego czy "Kwiaciarki" Olgi Boznańskiej.
Akcja "Robinsona w Bolechowie" obejmuje dość długi okres, zaczyna się od II wojny światowej, kończy na czasach współczesnych. Mamy okazję prześledzić przemiany społeczne, powstanie i potem upadek PGR-u, deweloperów i squatterów na poznańskiej Wildzie.
W tym zmieniającym się świecie trwałym elementem zdaje się być zagroda kamieniarza, pałac czy wędrówki Roberta po okolicy ze szkicownikiem, ołówkami i pastelami w pudełku po karmelkach "Glorja". To jednak tylko pozór, bo przecież i w tej przestrzeni dokonuje się zmiana.
Robert jako już uznany malarz mówi o trzech kolorach świata: szarym, zielonym i białym. Tak naprawdę powieść skrzy się wieloma barwami , ożywają one na obrazach Robusia (jak nazywa go stara Borkowa); to "kadmowa czerwień", "szmaragd z ultramaryną", "umbra".
Zachwyciła mnie ta "malarska" książka. Znałam wcześniej świetnego "Skorunia" i wspaniałego "Golema". "Robinsona w Bolechowie" oceniam jednak najwyżej, także przez to, że mam takie miejsce, swój "Bolechów". Jest tam również pałac (tak go wszyscy miejscowi zawsze nazywają, choć to po prostu dworek), gospodarskie obejścia i był PGR.
W pałacu mieściły się biura i mieszkania. Gdy zlikwidowano PGR, stał pusty, potem kupił go prywatny właściciel, podobnie jak popegeerowską ziemię. Dawne dworskie czworaki jeszcze za PRL-u wyburzono i postawiono "nowoczesne" bloki.
Wyjechałam stamtąd już dawno, wracam co jakiś czas i ogarnia mnie nostalgia za tym, co minęło. Doznaję też podobnego odczucia jak prof. Koziołek, który w swojej ostatniej książce napisał, że miejsca dzieciństwa zmieniają się po latach w "park miniatur".
Dzięki lekturze powieści Macieja Płazy mój dawny świat wrócił w niezmienionych proporcjach.
Bolechów - miejsce, gdzie jest pałac, gospodarskie domy i bloki pegeerowskie. To tam koncentruje się akcja powieści Macieja Płazy, czasem przenosi się też do Poznania czy w inne, nienazwane konkretnie miejsca.
Głównym bohaterem jest Robert, uznany malarz, nieślubny syn Łucji, wnuk Stefana, kustosza bolechowskiego pałacu zamienionego po wojnie w muzeum.
Jego losy przeplatają...
2023-03-21
Wspaniale było pobyć sobie w "krainie nonsensu" za sprawą tekstów Jeremiego Przybory, ale i Michała Rusinka, który przygotował ten wybór i opatrzył go ciekawym wstępem. Wyjaśnia w nim, jak trudnego zadania się podjął i że najchętniej wybrałby wszystkie teksty. Skoro tak się nie dało, to zdecydował, by zrezygnować z wierszy (te są najbardziej znane) na rzecz opowiadań i listów. To w nich, wg niego, "purnonsens objawia się w pełnej krasie". Czytałam je, mając w pamięci sylwetki Starszych Panów, bo też często jest w nich mowa o dwóch przyjaciołach.
Trudno mi tu właściwie wyróżniać któreś z opowiadań czy listów. W każdym jest mistrzostwo języka, zabawnych treści, humoru, komizmu zestawień nonsensownych zdarzeń, niedorzeczności i absurdu polskiej rzeczywistości.
Gdybym jednak miała pokusić się o wskazanie najulubieńszych tekstów, to byłoby to z pewnością "budzące grozę" opowiadanie "Ponura libacja", tajemnicze, z pogranicza świata umarłych "Ciociu, przestrasz wujka" czy wreszcie liryczne, wspomnieniowe, przywołujące pamięć żony Przybory, Alicji, zatytułowane "Płaszcz".
To w nim autor pięknie pisze o kontakcie ze zmarłymi: "Ale zmarli w rozmowach z nami milczą albo powtarzają to, co powiedzieli nam już za życia. Nie mówią nic nowego, chociaż my mamy im tyle do powiedzenia. To przede wszystkim, czym byli dla nas za życia, a o czym wtedy mówiliśmy im tak mało, tak żałośnie mało..."
Po opowiadaniach są listy - jest ich pięćdziesiąt. Są z różnych miejsc, począwszy od "Listu z ...". Dalej są m.in. z piwnicy, z ławki, z klatki schodowej i wielu innych interesujących i zaskakujących miejsc. Jest też kilka o..., np. o kominkach, o dziadku Paździerzaku. Tu nie jestem w stanie wyróżnić jakiegoś.
Zabawa przy czytaniu jest znakomita, często śmiałam się w głos i podziwiałam językowe perełki, bawienie się słowami, tworzenie takich np. nazw jak siostra Odorata z zakonu sióstr solenizantek, klasztor Ojców Azylianów, drópelek, wiedronka albo takie zdanie: "Zrazu zraz był, a potem nie było".
Miałabym ochotę cytować tu jeszcze inne żarty słowne, ale jest ich przecież mnóstwo i najlepiej czytać te teksty w całości.
Absurdy siermiężnego życia w PRL-u kontrastują tu często ze wspomnieniem lat przedwojennej elegancji, szyku, właściwych manier.
We wstępie Michał Rusinek zaznacza, że "Stanisław Barańczak pisał, że "purnonsensowa twórczość Jeremiego Przybory pomogła ludziom wyjść prawie bez szwanku z ciężkiego nonsensu PRL-u". Zauważa też, Rusinek, "że ta twórczość może także pomóc przetrwać nonsensy współczesnej polskiej rzeczywistości".
Cieszę się, że mam tę książkę, na pewno będę do niej zaglądać. Oko przyciąga nawet i okładka, kolorowa z zabawnymi ilustracjami. Bardzo zachęcam do sięgnięcia po teksty Mistrza Przybory.
Wspaniale było pobyć sobie w "krainie nonsensu" za sprawą tekstów Jeremiego Przybory, ale i Michała Rusinka, który przygotował ten wybór i opatrzył go ciekawym wstępem. Wyjaśnia w nim, jak trudnego zadania się podjął i że najchętniej wybrałby wszystkie teksty. Skoro tak się nie dało, to zdecydował, by zrezygnować z wierszy (te są najbardziej znane) na rzecz opowiadań i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-09
"Idąc, wydeptujesz drogę, a gdy obejrzysz się za siebie..." - tu bohater powieści J. G. Vasqueza kończy cytat z wiersza hiszpańskiego poety Antonia Machady, by dalej, już swoimi słowami "zacząć zastanawiać się, czy przypadkiem nie widzi teraz ścieżki, na którą już nie wkroczy". Tym bohaterem jest Sergio Cabrera, reżyser kolumbijski, który w Barcelonie uczestniczy w retrospektywie swoich filmów zorganizowanym przez Filmotekę Katalońską.
Jest rok 2016, Sergio właśnie dowiaduje się o śmierci ojca. Nie poleci na pogrzeb do Bogoty; zostanie w Barcelonie, by spotkać się z synem i ratować swoje małżeństwo.
Zdarzenia teraźniejsze przeplatane są bogatymi wspomnieniami o rodzinie Sergia, rodzicach, Fauście i Luz Elenie, i siostrze Marianelli.
W nocie "Od autora" Vasquez pisze, że książka jest "dziełem fikcyjnym, ale nie ma w niej wyobrażonych epizodów". Członkowie rodziny Cabrerów, i nie tylko oni, to postaci autentyczne. Autor informuje czytelnika o trwających siedem lat pracach nad książką, rozmowach z Sergiem Cabrerą i Carlem Crookiem (też występuje w powieści), dokumentach i zdjęciach, które od nich otrzymał.
Powstało dzieło, które czyta się wspaniale, chłonie się kolejne strony, towarzysząc Sergiowi w Barcelonie i cofając się z nim w czasie. A jest to spory skok, bo do dzieciństwa jego ojca spędzonego w Hiszpanii, czasu wojny domowej i dyktatury generała Franco. Potem wędrujemy wraz z Cabrerami przez kolejne kraje Ameryki Łacińskiej, przyglądamy się ich fascynacji komunizmem i rewolucją maoistyczną w Chinach, wreszcie pobytowi w Pekinie.
Ideologia, której wyznawcami są rodzice, przechodzi oczywiście na Sergia i jego siostrę. Rodzice zostawiają ich nawet w Chinach, by wrócić do Kolumbii i prowadzić działalność w Partii Komunistycznej Marksistowsko - Leninowskiej Myśli Mao Zetonga.
Dzieci, jako obcokrajowcy, nie są do końca włączane w życie chińskich rówieśników, a koniecznie chcą w pełni uczestniczyć w w rewolucji kulturalnej Mao. Gdy wrócą do Kolumbii, zostaną partyzantami, traktując to jako swe przeznaczenie. Kolejne zdarzenia zweryfikują ich postrzeganie rewolucyjnej dyscypliny.
Jak już pisałam, powieść czyta się znakomicie, autor pięknie oddał współczesne zdarzenia, opowieść o filmach Sergia, spotkania i rozmowy z synem w Barcelonie.
Świetne, pełne napięcia i niepokoju są obrazy z kolumbijskiej selwy, gdzie kryją się partyzanci. Vasquez każe się zastanowić nad ideologicznym zaangażowaniem całej rodziny, wiarą w wyznawane wartości, nad zostawieniem dzieci przez Fausta i Luz Elenę w Pekinie z poradnikiem spisanym przez ojca, który podkreśla w nim, że "muszą liczyć na swoje własne siły", stać się rewolucjonistami i wrócić do Kolumbii po "autentycznej transformacji"!
W powieści znalazło się też kilka czarno - białych zdjęć, na których można zobaczyć bohaterów tej niezwykłej historii.
Bardzo polecam jej przeczytanie.
"Idąc, wydeptujesz drogę, a gdy obejrzysz się za siebie..." - tu bohater powieści J. G. Vasqueza kończy cytat z wiersza hiszpańskiego poety Antonia Machady, by dalej, już swoimi słowami "zacząć zastanawiać się, czy przypadkiem nie widzi teraz ścieżki, na którą już nie wkroczy". Tym bohaterem jest Sergio Cabrera, reżyser kolumbijski, który w Barcelonie uczestniczy w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-01-04
Tegoroczna noblistka, Annie Ernaux, okazała się bardzo mało znana w naszym kraju, choć określa się ją jako "jedną z najważniejszych współczesnych pisarek francuskich".
Wypożyczyłam jedyną jej książkę, która była w katalogu mojej biblioteki. To "Miejsce", mikropowieść wydana w 1989 roku. Podobała mi się, interesująco pokazane zostały relacje autorki z ojcem, jej życie w niewielkim miasteczku i wyrwanie się ze swego środowiska. Czułam jednak niedosyt, to tylko 51 stron.
Nagroda Nobla sprawiła oczywiście, że wzrosło zainteresowanie Annie Ernaux, zaczęto ją wydawać, moja biblioteka zakupiła "Lata" i "Bliskich".
Jestem właśnie po lekturze "Lat" i przyznaję, że wzbudziły mój zachwyt. Najpierw są tu opisane obrazy, które znikną, ich wspomnienie kończą przejmujące dla mnie zdania, m.in. takie: "W rozmowach przy świątecznym stole będzie się tylko imieniem coraz bardziej pozbawionym twarzy, aż zniknie się w anonimowej masie odległego pokolenia".
Dalej noblistka wraca pamięcią do roku 1941 i pierwszego zdjęcia dziecka. Pięknie je opisuje, podobnie jak i następne; odmierzają czas, pojawia się na nich dziewczynka, dziewczyna, kobieta, matka, babcia. Przyglądamy się im oczyma narratorki i jednocześnie autorki, bo to przecież proza autobiograficzna.
Właśnie narracja jest tu bardzo ciekawie prowadzona. Pisarka najczęściej wypowiada się jako "my", zabierając głos niejako w imieniu swego pokolenia. Czasem jest też i bezosobowe "rosło się", "czekało się".
Mamy więc okazję śledzić kolejne przemiany dokonujące się we francuskim społeczeństwie. Jest tu moc obrazów pokazujących, jak zmienia się życie ludzi od lat powojennych do współczesności.
Widzimy to często na przykładzie obrazów rodzinnych niedzielnych obiadów, podczas których poruszane są tematy ważne dla jego uczestników. Widać, jak powoli oddala się wspomnienie wojny. Jest tu masa trafnych spostrzeżeń.
Trzeba naprawdę bardzo dużych umiejętności pisarskich, by przecież w niewielkiej objętościowo książce (237 stron), zawrzeć opowieść o Francji, o ważnych dla jej historii przemianach dokonujących się od lat powojennych. Oprócz istotnych dla swego kraju wydarzeń autorka przywołuje też te ze świata, np. zamach z 11 września 2001 roku.
Wraz z kolejnymi stronami więcej miejsca poświęca sprawom swego pokolenia, siebie widząc już raczej poprzez zdjęcia, też coraz rzadsze.
Pojawiają się refleksje związane z wiekiem, ze starością, chociaż tu Ernaux zauważa, że "nie starzeliśmy się", bo "żadna z rzeczy dookoła nas nie trwała wystarczająco długo, żeby się zestarzeć, były coraz szybciej zastępowane kolejnymi".
Pisząc w swojej książce o tym, że zamierza stworzyć "opowieść spisaną w czasie przeszłym niedokonanym", noblistka informuje czytelnika konkretnie, że nie będzie tu "ja" tylko "my" i "się". W zakończeniu znów powraca do obrazów, które chce uratować.
"Lata" to piękna opowieść o czasie, "w którym się już nigdy nie będzie".
Tegoroczna noblistka, Annie Ernaux, okazała się bardzo mało znana w naszym kraju, choć określa się ją jako "jedną z najważniejszych współczesnych pisarek francuskich".
Wypożyczyłam jedyną jej książkę, która była w katalogu mojej biblioteki. To "Miejsce", mikropowieść wydana w 1989 roku. Podobała mi się, interesująco pokazane zostały relacje autorki z ojcem, jej życie w...
2015-09-10
Po kilku tygodniach zeszłam z „czarodziejskiej góry” i żal, że już trzeba pozostać na nizinie. Książka Manna pozwoliła mi doświadczyć wrażenia pełnego uczestnictwa w życiu kuracjuszy sanatorium Berghof w szwajcarskim Davos. Wciąż słyszę trzaśnięcie drzwiami oznajmiające wejście pani Chauchat, widzę siedem stołów, przy których zasiadają chorzy, by spożywać pięć obfitych posiłków dziennie.
Spacery, werandowanie, mierzenie temperatury, wieczorne spotkania towarzyskie. Wspaniałe dyskusje, spory, wręcz kłótnie dwóch zajadłych przeciwników usiłujących walczyć o duszę głównego bohatera, Hansa Castorpa. Jezuita Naphta i mason Settembrini – jakże oni ze sobą rozmawiają! Wolno czytałam te ich uczone dysputy, a i tak mam wrażenie, że musiałabym sięgnąć co najmniej raz jeszcze po książkę, by zrozumieć sens ich sporów o kwestie życia i śmierci, intelektu i duchowości, wolności, religii, „pedagogicznej policji cywilizacji” i jeszcze wielu zagadnień.
Trwam w zachwycie nad mistrzostwem pisarza. Stworzył powieść, w której niewiele się dzieje, a która całkowicie przykuła moją uwagę. Chłonęłam świat „Czarodziejskiej góry” , urzekły mnie rozważania o czasie, który jest „tajemnicą – bo jest nierealny, a wszechpotężny.” Uwiodły mnie piękne opisy krajobrazu, ten „śnieg kwiatów pokryty prawdziwym śniegiem” i „zieleń łąk po nieskończonej bieli”.
Mam w pamięci wspaniale nakreślone sylwetki bohaterów. Oprócz Castorpa i jego nauczycieli widzę niesamowitego Mynherra Peeperkorna, radcę Behrensa , dra Krokowskiego. Dalej nie wymieniam, bo interesujących postaci jest bardzo dużo.
Podoba mi się sposób narracji. Wszechwiedzący narrator w liczbie mnogiej prowadzi czytelnika, zapowiada pewne zdarzenia, odwołuje się do tego, co wydarzyło się wcześniej, kieruje naszą uwagę ku temu, co nastąpi za chwilę, czy za jakiś czas.
„Oto nasz dobry znajomy, oto Hans Castorp! (…) Bądź zdrów, bądź zdrów, ty poczciwy utrapieńcze! Opowieść o tobie już skończona”.
Może wrócę do niej za jakiś czas, chciałabym… Genialna książka.
Po kilku tygodniach zeszłam z „czarodziejskiej góry” i żal, że już trzeba pozostać na nizinie. Książka Manna pozwoliła mi doświadczyć wrażenia pełnego uczestnictwa w życiu kuracjuszy sanatorium Berghof w szwajcarskim Davos. Wciąż słyszę trzaśnięcie drzwiami oznajmiające wejście pani Chauchat, widzę siedem stołów, przy których zasiadają chorzy, by spożywać pięć obfitych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-06-15
Na okładce rysunek Joanny Concejo, ośmiu panów trzyma się za ręce, tworząc kółko, w tle pejzaż górski. Otwieram książkę, stara mapa Gorbersdorfu i okolic, dalej na dwóch stronach dawna fotografia tej miejscowości (dziś Sokołowska), w której będą się rozgrywać opisane przez Noblistkę zdarzenia. Jest jeszcze fragment "Księgi niepokoju" Fernanda Pessoi o tym, że pewnych rzeczy nie da się wyjaśnić. Czy wobec tego muszą być zapomniane?
Potem wykaz osób (jak w dramacie), a wśród nich "Bezimienni mieszkańcy ścian, podłóg i stropów". Okażą się ważni!
W kłębach pary i mgły wkraczamy w świat "Empuzjonu". Tak, "my", prowadzi nas bowiem narrator w 1 os. l. mn. Mamy szansę utożsamić się z nim jako czytelnicy czy może zdystansujemy się i będziemy (będę) tropić, któż może nim (nimi) być.
Na razie poznaję głównego bohatera, Mieczysława Wojnicza, lat 24, studenta Politechniki Lwowskiej. Przybywa do uzdrowiska, by ratować swoje zagrożone gruźlicą płuca. Zakwateruje się w Pensjonacie dla Panów. Złożony z wielu przypadłości bohater oprowadza nas po kurorcie, towarzyszymy mu w spacerach, posiłkach, badaniach, wycieczkach, w czasie leżakowania. Przysłuchujemy się wraz z nim dyskusjom jego współtowarzyszy. Panowie rozmawiają głównie o kobietach, a ich mizoginistyczne wypowiedzi podnoszą nam ciśnienie.
Olga Tokarczuk w nocie autorskiej podaje, że te ich poglądy są parafrazami tekstów wielu wybitnych i znanych osób, m.in. Darwina, Miltona, Szekspira, Tomasza z Akwinu, Wagnera.
Mieczyś Wojnicz rzadko włącza się do rozmów, trzyma się trochę na uboczu, skrywa wszak swoją wstydliwą tajemnicę.
Wspomniałam o narratorze w 1 os. l.mn., tymczasem zaczyna się on powoli konkretyzować określając swój rodzaj - niemęskoosobowy - "powiedziałyśmy", "opowiedziałyśmy". Zaznacza też bardzo wyraźnie swoją obecność, zostawia np. Wojnicza samego, by podążać śladem pana Augusta, przygląda się swoim bohaterom "z dołu", "od spodu".
Bardzo lubię w prozie Tokarczuk takie fascynujące kształtowanie narratora, dające tę wspaniałą możliwość podążania za nim.
W "Empuzjonie" jest też szansa tropienia nawiązań do "Czarodziejskiej góry" Tomasza Manna. Czytałam tę powieść kilka lat temu, zachwyciła mnie i teraz chętnie wróciłabym do niej, bo na pewno umknęło mojej uwadze wiele tropów.
O swojej miłości do tej książki, o literaturze, która stawia pytania, o narratorze, płci, mizoginii mówiła Olga Tokarczuk w rozmowie z prof. Ryszardem Koziołkiem w Hali Stulecia przy okazji promocji "Empuzjonu". Bardzo polecam, można obejrzeć na YT.
Nie chodzi oczywiście o to, by nam, czytelnikom, wszystko do końca objaśnić, bo przecież każdy z nas ma sobie postawić pytania, próbować na nie znaleźć odpowiedzi, a może i czasem po prostu pozostać z pewną niewiadomą.
"My wszakże uważamy, że najciekawsze pozostaje zawsze w cieniu, w tym, co niewidoczne". - tak mówią... no właśnie, kim są te (ci), które (którzy) nam to oznajmiają? To empuzje, żeńskie wampiry, kobiety, które się mszczą?
Dostałam tę powieść w prezencie, przeczytałam raz i zaczęłam ponowną lekturę.
W Pensjonacie dla Panów zapada zmrok, kuracjusze kończą kolację, Willi Opitz podaje nalewkę Schwarmerei; przed nimi wiele wrażeń, m.in. kulinarnych, skosztują gulaszu z serc królików, które padły na zawał czy dziwnych rybnych wstążek.
Wspaniały bukowy las skrywa tajemnicze Tuntschi, zaś w niewielkiej cerkiewce zadziwia ikona Świętej Emerencji.
"Empuzjon" to piękna powieść, przeczytajcie koniecznie!
Na okładce rysunek Joanny Concejo, ośmiu panów trzyma się za ręce, tworząc kółko, w tle pejzaż górski. Otwieram książkę, stara mapa Gorbersdorfu i okolic, dalej na dwóch stronach dawna fotografia tej miejscowości (dziś Sokołowska), w której będą się rozgrywać opisane przez Noblistkę zdarzenia. Jest jeszcze fragment "Księgi niepokoju" Fernanda Pessoi o tym, że pewnych rzeczy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-07-18
Słuchałam rozmów prof. Ryszarda Koziołka z Olgą Tokarczuk. Były niezwykle interesujące, postanowiłam zatem sięgnąć po jego książkę "Dobrze się myśli literaturą". Bardzo mi się ten tytuł spodobał i zgadzam się z nim w pełni.
Profesor już w pierwszym zdaniu deklaruje: "Mam skłonność do przyznawania literaturze rangi najważniejszego składnika kultury". Podkreśla wspólnotę czytających, głosi pochwałę czytania, choć zdaje sobie sprawę ze statystyk.
Po początkowych "Deklaracjach" mamy osiemnaście esejów dotyczących konkretnych utworów i ich twórców. Zaczyna od "Lalki" Prusa. Pamiętam, że profesor w jednej z rozmów z Olgą Tokarczuk powiedział, że Wokulskiego to zna o wiele lepiej niż swojego sąsiada. W eseju "Szkopuł i koniektura" powtarza tę myśl: "Dzięki Tokarczuk więcej wiem o życiu XVIII-wiecznego Żyda z Rohatynia niż o swoim sąsiedzie z klatki". Pomyślałam, że i ja mogłabym tak powiedzieć np. o Barbarze z "Nocy i dni", do których często wracam.
Zaś prof. Koziołek na pewno zna doskonale wielu bohaterów literackich, jego wiedza i oczytanie są naprawdę imponujące, widoczne w każdym tekście. Jednocześnie czyta się je bardzo dobrze, nie są przeintelektualizowane, nie przytłaczają czytelnika mocno uczonymi wywodami.
Z wielką miłością pisze profesor o literaturze, o radości czytania i tropienia różnych kontekstów.
Szczególnie zainteresowały mnie eseje dotyczące znanych mi utworów. Zdecydowanie wyróżniam tekst "Esesman, mój bliźni" o "Sońce" Ignacego Karpowicza. Ta powieść, czytana przeze mnie w 2015 roku, poruszyła mnie bardzo, wywołała wiele emocji, które teraz powróciły. Ucieszyło mnie, że autor określił ją jako wspaniałą, "sugestywnie obrazującą fenomen uczestnictwa w życiu innych ludzi dzięki literaturze".
Dłużej zatrzymałam się też przy "Śląskiej bestii" poświęconej "Drachowi" Szczepana Twardocha. Koziołek koncentruje się tu na narratorze i na takie właśnie refleksje związane ze sposobem narracji zwracałam szczególną uwagę przy lekturze esejów. Wspomniana jest tu i Jenta z "Ksiąg Jakubowych", która, podobnie jak drach, "widzi wszystko i wszystko pamięta".
Zostaną mi w pamięci ciekawie pokazane i mało mi znane sylwetki Józefa Ignacego Kraszewskiego, Stanisławy Przybyszewskiej, Hanny Malewskiej czy Stanisława Brzozowskiego.
"Lektura jest snem"- pisze profesor - "objaśnianie przykrą jawą". Co do snu mogę się zgodzić, ale objaśnień Ryszarda Koziołka nie uznaję za "przykrą jawę", wręcz przeciwnie, to może być dalsza część pięknego snu o "literaturze, którą się dobrze myśli".
Ta książka jest tego dowodem absolutnym.
Słuchałam rozmów prof. Ryszarda Koziołka z Olgą Tokarczuk. Były niezwykle interesujące, postanowiłam zatem sięgnąć po jego książkę "Dobrze się myśli literaturą". Bardzo mi się ten tytuł spodobał i zgadzam się z nim w pełni.
Profesor już w pierwszym zdaniu deklaruje: "Mam skłonność do przyznawania literaturze rangi najważniejszego składnika kultury". Podkreśla wspólnotę...
2022-08-11
Podczas czytania brzmiała mi w głowie Księga Koheleta i fraza, że "wszystko ma swój czas". W Prawieku i okolicach mają go kolejni przedstawiciele rodu Niebieskich i Boskich, ale i inni mieszkańcy, aniołowie, Bóg, gra, grzybnia, sad, suka Lalka. Jest czas umarłych. Wszystkich nie wymienię, przenikają się, zachodzą na siebie, tak jak realizm miesza się tu z magią. Czas Gry wprowadza inne spojrzenie na Biblię i Boga w jego dziele stworzenia.
Piękna i smutna opowieść, wspaniałe obrazy przyrody i okrucieństwa człowieka. Autorka opowiada z czułością o swoich bohaterach, jej Florentynka darzy szacunkiem i zwierzęta, mówiąc o nich "psowie" i "kotowie".
Jesteśmy "więźniami czasu", powieść Olgi Tokarczuk uświadamia nam to w pełni.
Podczas czytania brzmiała mi w głowie Księga Koheleta i fraza, że "wszystko ma swój czas". W Prawieku i okolicach mają go kolejni przedstawiciele rodu Niebieskich i Boskich, ale i inni mieszkańcy, aniołowie, Bóg, gra, grzybnia, sad, suka Lalka. Jest czas umarłych. Wszystkich nie wymienię, przenikają się, zachodzą na siebie, tak jak realizm miesza się tu z magią. Czas Gry...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2008-01-01
Dwie opowieści w jednym tomie. Ponieważ wcześniej przeczytałam "Czas much" najpierw zabrałam się za "Twoją", by poznać historię Ines Pereyry, która "przez wiele lat skupiała się na Erneście (...) roztrwoniła energię, humor i czas, poświęciła na tę obsesję całe lata swojej młodości".
To zdanie z "Czasu much", bo w "Twojej" Ines wydaje się zadowolona ze swojej pozycji żony przy mężu, mieszkającej w dzielnicy rezydencjalnej, która wie, że ma "fantastyczną rodzinę".
Gdy ją bliżej poznamy, okazuje się, że wcale nie jest fantastycznie, mąż ją zdradza, a z córką licealistką nie potrafi, a może nie chce, porozumieć się.
Napięcie rośnie, Ines prowadzi swoje śledztwo, absorbuje ją to bez reszty, nie zauważa, co dzieje się z córką. Ta zaś o swoich bardzo poważnych problemach rozmawia tylko z przyjaciółką.
Ines rozpisuje swój plan działania. Gdy zmienia piaskowy żakiecik na czarną skórzaną kurtkę, wkłada dżinsy i perukę, widzimy kogoś, kto chce zmienić swoje życie.
Ponieważ poznałam najpierw Ines Expereyrę, wolę właśnie ją, a nie potulną żonę podkradającą pieniądze mężowi, naiwnie wierzącą we wszystko, co jej mówi.
Równolegle z wątkiem Ines, Ernesta i Charo rozgrywa się wątek Laury pokazany głównie przez rozmowy dziewczyny z przyjaciółką Paulą i przygodnym znajomym.
W Lali (tak nazywają ją rodzice) też dokona się przemiana w Laurę, dziewczynę, którą można polubić.
Teraz, gdy cała historia rodziny ułożyła mi się w głowie, wiem już dokładnie, jak się sprawy miały. Myślę, że przeczytanie w odwrotnej kolejności nie zaburzyło mojego postrzegania tej opowieści, a może nawet je wzbogaciło...
"Elena wie" to z kolei historia wdowy Eleny i jej córki Rity. Matka choruje na parkinsona, córka musi się nią opiekować.
Mają tylko siebie, nie bardzo mogły się porozumieć przed chorobą, najczęściej "chłostały się słowami"; teraz jest jeszcze gorzej.
Rita jest już po czterdziestce, ma swojego Roberto Almadę, ale wie, że nie uwolni się od matki. Jej choroba ją przeraża, brzydzi, nie radzi sobie z roszczeniowym usposobieniem matki. I tak próbują żyć obok siebie do czasu...
Temat choroby parkinsona dominuje, śledzimy podróż Eleny, ważną dla niej, podejmuje ją samodzielnie, mimo wielu ograniczeń. Dowie się rzeczy dla niej zaskakujących, czy je zrozumie?
W tej opowieści padają ważne pytania: o wybór, o zmuszanie do podjęcia decyzji wbrew czyjejś woli, o prawo do decydowania o sobie, o aborcję, o poczucie obowiązku wobec drugiego człowieka, o konieczność podporządkowania swojego życia drugiemu, rezygnację ze swoich potrzeb, z siebie.
To smutna i raczej przygnębiająca historia. Elena i Rita jakoś nie budzą mojej sympatii, chyba tak właśnie zostały pokazane. Nawet cierpienie Eleny, jej zmagania z chorobą niekoniecznie budzą współczucie, wydaje się ona nastawiona egoistycznie. Nie okazuje córce miłości, a więc i ta tego nie potrafi.
Claudia Pineiro opisała właściwie jeden dzień, odmierzany pigułkami, sięgający w głąb życia Eleny, Rity oraz Isabel.
Kolejna świetna powieść argentyńskiej pisarki, a właściwie dwie, choć krótkie, jednak dające tak wiele czytelniczych przeżyć.
Dwie opowieści w jednym tomie. Ponieważ wcześniej przeczytałam "Czas much" najpierw zabrałam się za "Twoją", by poznać historię Ines Pereyry, która "przez wiele lat skupiała się na Erneście (...) roztrwoniła energię, humor i czas, poświęciła na tę obsesję całe lata swojej młodości".
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTo zdanie z "Czasu much", bo w "Twojej" Ines wydaje się zadowolona ze swojej pozycji żony...