Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

To nie będzie moja ulubiona książka du Maurier, chociaż ma to wszystko, co w jej twórczości cenię. Przede wszystkim połączenie powieści obyczajowej z gotyckimi elementami i bardzo dobrze wykreowaną drugoplanową postać Gartred, czyli femme fatale i antagonistkę głównej bohaterki, Honor. Fragmenty z nią przyciągały moją uwagę, podobnie jak toksyczna relacja ojciec–syn, czyli generał (ukochany Honor) i niespełniający jego ambicji dziedzic. Tak, to zdecydowanie dwa moje ulubione wątki w książce. Sama intryga rozwija się niespiesznie, ale w interesującym kierunku, chociaż „obranie” treści z niektórych faktów historycznych dodałoby nieco dynamiki.

A co z najpiękniejszym, łamiącym stereotypy romansem? Owszem, jest, a i jego początki dokładnie takie, jakie powinny być. Ale z upływem lat… Potrafię zrozumieć inne czytelniczki, ale ja – no cóż – nie polubiłam generała i przychylam się do opinii jego otoczenia. Gdyby popuścić wodze wyobraźni i gdyby to nie była fikcja, to nie zdziwiłabym się, widząc historię tego związku w pozycjach typu biografie, reportaże z cyklu „Kobiety dyktatorów” itp. Moim zdaniem, Richard Grenvile zdecydowanie ma zadatki na dyktatora, a Honor jest od niego emocjonalnie uzależniona. Tak, tak, wiem. Kobieta nie chce się z nim formalnie wiązać, stale udowadnia, że sama o sobie decyduje, jest autorytetem dla rodziny itd., itp. Ale czy naprawdę? Ja w to nie wierzę. Dlatego związek tych dwojga, owszem, trafił do mnie, ale nie chwycił za serce.

Cieszę się jednak, że przeczytałam „Generała i pannę”, chociaż nie będę wracać zbyt często do tej lektury.

To nie będzie moja ulubiona książka du Maurier, chociaż ma to wszystko, co w jej twórczości cenię. Przede wszystkim połączenie powieści obyczajowej z gotyckimi elementami i bardzo dobrze wykreowaną drugoplanową postać Gartred, czyli femme fatale i antagonistkę głównej bohaterki, Honor. Fragmenty z nią przyciągały moją uwagę, podobnie jak toksyczna relacja ojciec–syn, czyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Premia należy się dla tego, kto pisał blur, bo wyszło intrygująco i ciekawie. Ale (!) czytelnik, który przy wyborze książki kieruje się notkami z okładki, może poczuć się wprowadzony w błąd. Ja, na przykład, oczekiwałam elementów powieści gotyckiej, może realizmu magicznego, a momentami nawet gęsiej skórki i nieco grozy w entourage’u niezwykłej Pragi. A dostałam…

Pokuszę się o krótkie wyimki z początkowych stron dotyczące opisu głównej bohaterki: „…rękawy porządnego płaszcza przewiązanego paskiem i równie bezbarwnego jak ona sama…” i „Co mogłoby cię skłonić do zwrócenia uwagi na tak nijaką postać… Nic, zupełnie nic…”. Dlaczego te cytaty?

Nie są one jakieś wyjątkowe – autorka dość często przypomina o przeciętności Helen i to nie zmienia się do końca książki, bo bynajmniej nie jest to historia o przemianie, dojrzewaniu czy jakimś katharsis. Moim zdaniem, ta powieść jest dokładnie taka, jak jej bohaterka i spokojnie mogłabym się bez niej obyć. Chociaż główny punkt wyjścia – oparcie się na wierzeniach o Melmoth, przeklętej, nieśmiertelnej obserwatorce ludzkich zachowań – jest ciekawy i daje dużo możliwości. Co z tego, jeśli niewykorzystanych…

Cała książka to dość dziwne, neurotyczne zachowania Helen po przeczytaniu pewnych wspomnień wojennych i właściwie kilka opowieści snutych w czasie uroczystości dla pewnej dokuczliwej staruszki. Tematem wyznań uczestników spotkania są – ich zdaniem –„naganne” uczynki, które popełnili, i dlatego – według nich – powinni spotkać (co nie znaczy, że spotkali) Melmoth. Nie powiem, czyny te mają pewien ciężar gatunkowy (czasami bardzo duży) i nie pozostawiają obojętnym, ale są nierówno przedstawione, zarówno pod względem stylu, jak i objętości (od kilku kartek do niemal nowelki). Czy to przeszkadza? Jeżeli chodzi o styl, to właściwie nie, bo narratorzy są różni, ale objętość… Okazuje się, że tak. W tych najkrótszych (np. opowieść staruszki) nie udało mi się nawet znaleźć motywacji popełnionego czynu… Nie zmieściła się? A może była między wierszami, tak jak Melmoth, która pojawiała się tak sporadycznie, jakby miała przypomnieć i usprawiedliwić fakt, że jej imię stało się tytułem książki…

W stosunku do tej pozycji miałam zdecydowanie inne oczekiwania. Nie powiedziałabym, że był to do końca zmarnowany czas, ale spędzony „jałowo”. Podsumowując, nie mam zamiaru do tej pozycji kiedykolwiek wracać ani nikogo do niej namawiać, co więcej, nie korci mnie szukanie innych tytułów tej autorki. Przygodę z „Melmoth” uważam za definitywnie zakończoną.

Premia należy się dla tego, kto pisał blur, bo wyszło intrygująco i ciekawie. Ale (!) czytelnik, który przy wyborze książki kieruje się notkami z okładki, może poczuć się wprowadzony w błąd. Ja, na przykład, oczekiwałam elementów powieści gotyckiej, może realizmu magicznego, a momentami nawet gęsiej skórki i nieco grozy w entourage’u niezwykłej Pragi. A dostałam…

Pokuszę...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Armie Zdobywcy Jean-Pierre Dionnet, Jean-Claude Gal, Picaret
Ocena 7,4
Armie Zdobywcy Jean-Pierre Dionnet...

Na półkach: , ,

Klasyk. Powrót do czasów bohaterów fantasy, ale nie tylko jeżeli chodzi o postaci, bo również atmosferę, kreskę czy fabułę. Pierwsze opowieści są krótkie, na miarę magazynów komiksowych czy antologii. Przekaz i schemat wszystkich historii jest (jak dla mnie) prosty – tam gdzie zbrodnia, musi być i kara. To – w kolejnym uproszczeniu – taki „wyciąg” z legend i podań, czyli „gdzieś już widzieliśmy, słyszeliśmy i czytaliśmy podobne motywy”, ale jest to podane i narysowane w taki sposób, że to nie przeszkadza. Mnie się podobało :).

Najdłuższa opowieść (Cykl Arna) wymaga trochę skupienia, bo mamy tu przeskoki zarówno między lokalizacjami, jak i postaciami, a także pojawiają się retrospekcje. A ponieważ nie ma wyraźnych rozgraniczeń między ww. scenami można na chwilę stracić wątek, więc sugeruję przeczytanie całości przy jednym podejściu, ale...

(Tutaj muszę sama sobie zaprzeczyć 😉) Z drugiej strony, rozłożenie czytania reszty historii w czasie jest w pewnym sensie wymagane. Dołączam się do czytelników, którzy uważają, że papier kredowany nie jest dobry dla tej pozycji. Nie tylko lampka się odbija, ale światło dzienne również, co bardzo męczy oczy, zwłaszcza przy niemal 200 stronach „obsesyjnie szczegółowej kreski i pełnych rozmachu kadrach”.

Klasyk. Powrót do czasów bohaterów fantasy, ale nie tylko jeżeli chodzi o postaci, bo również atmosferę, kreskę czy fabułę. Pierwsze opowieści są krótkie, na miarę magazynów komiksowych czy antologii. Przekaz i schemat wszystkich historii jest (jak dla mnie) prosty – tam gdzie zbrodnia, musi być i kara. To – w kolejnym uproszczeniu – taki „wyciąg” z legend i podań, czyli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Najsłabsza część z całego cyklu. W dwóch pierwszych tomach doceniałam równomiernie rozłożone i dobrze wyważone: humor, intrygę (choć nie zawsze wysokich lotów) i motywy obyczajowe. W trzeciej części zgrzyta…

Cały wątek kryminalny, czyli coś, na czym ma się opierać książka, jest taki jak – nie przymierzając – intryga ze spotkaniem na „balu tajemnic”, w czasie którego ma „zatriumfować sprawiedliwość”, czyli wydumana i naiwna jak osoba, która to sprokurowała (żeby było jasne, nie mam tu na myśli autorki, tylko postać przez nią stworzoną, która inspirację czerpała z filmów).

Gdyby nie warstwa obyczajowa, pozwalająca lepiej poznać seniorkę rodu, a przy okazji osoby Marka Garstki i Straszewicza, którzy wreszcie zaistnieli (dotąd byli przede wszystkim postaciami mocno drugoplanowymi), powiedziałabym, że mogłabym się obyć bez tej części cyklu.

Co prawda, tajemnice (m.in. główna przewijająca się przez całą serię) zostały wyjaśnione, ale niektóre (te wprowadzone w tym tomie) w taki sposób, że zaczęłam wątpić w dojrzałość, doświadczenie i inteligencję bohaterek (patrz: akcja Marii i Anieli z niespodziewanym „gościem” w pokoju, czy wszystkie wybory, motywacja i argumenty Zofii Szyszki).

Przyznaję, że rekonstrukcja ostatniego dnia życia Bolesława Garstki (motyw, sprawca, przebieg zbrodni) satysfakcjonuje mnie, jednak reszta nie. W pamięci pozostaną mi dwa pierwsze tomy cyklu „Garstki z Ustki” i może jakieś fragmenty z „Denata wieczorową porą”. Szkoda…

Najsłabsza część z całego cyklu. W dwóch pierwszych tomach doceniałam równomiernie rozłożone i dobrze wyważone: humor, intrygę (choć nie zawsze wysokich lotów) i motywy obyczajowe. W trzeciej części zgrzyta…

Cały wątek kryminalny, czyli coś, na czym ma się opierać książka, jest taki jak – nie przymierzając – intryga ze spotkaniem na „balu tajemnic”, w czasie którego ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka „Kolonie i obozy czyli…” to garść wspomnień autorki (łącznie z tymi najwcześniejszymi, kiedy sama była kolonistką) i uwag (na poły praktycznych) z kolejnych etapów drogi zawodowej – pełnienia obowiązków wychowawczyni kolonijnej i funkcji dyrektorki kolonii.

Brakowało mi tu emocji, anegdotek (które w przedstawionej formie nie do końca nimi były) i odrobiny przygody, by uznać to za coś więcej niż zapis spostrzeżeń i nauk, którymi autorka z racji swojego doświadczenia (niezaprzeczalnie bogatego) chce się podzielić lub dać im upust.

Nie nazwałabym tej pozycji rozrywkową i nie radziłabym jej zabierać z tym przeznaczeniem na urlop, ponieważ jest ona zdecydowanie dla określonej grupy odbiorców, czyli m.in. kadry kolonijnej, pedagogów i rodziców (tych aż „za bardzo” zaangażowanych w wychowanie).

Jednak nie żałuję lektury i potraktowałam ją jako ciekawostkę, zwłaszcza że nie jest to obszerna pozycja. Ale cóż, w pewnym sensie znajduję się w „targecie”.

Książka „Kolonie i obozy czyli…” to garść wspomnień autorki (łącznie z tymi najwcześniejszymi, kiedy sama była kolonistką) i uwag (na poły praktycznych) z kolejnych etapów drogi zawodowej – pełnienia obowiązków wychowawczyni kolonijnej i funkcji dyrektorki kolonii.

Brakowało mi tu emocji, anegdotek (które w przedstawionej formie nie do końca nimi były) i odrobiny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mocne. Mamy tu: chciwość, przemoc, władzę, seks, zakazane związki, zbrodnie, poczucie winy, politykę itp. Jednym słowem – i twierdzę to z pełną świadomością – dramaturgia jak u Szekspira, tylko w innej konwencji i okolicznościach, czyli klasyk dla starszych czytelników.

Z czym miałam problem? Z imionami bohaterów, także tych drugoplanowych, ale spowodowane to było różnicami kulturowymi. Jednak intryga rozwija się na tyle sprawnie, że czytelnik połapie się prędzej czy później w tym „kto, co, z kim i kogo”.
Proponuję też nie sugerować się okładką, która może mylić, co do treści. Przyznam się, że wzięłam się za czytanie dopiero wtedy, gdy poznałam opinie innych czytelników i przeczytałam streszczenia.

Ale gdy wreszcie zaczęłam, to – po początkowym przydługim rozbiegu – uczestniczyłam z własnej woli w tym kilkusetstronicowym maratonie, mimo że był on momentami kontrowersyjny, prowokujący i denerwujący (niektóre postawy bohaterów). Może jednak właśnie z tych powodów oceniam „Ayako” jako ciekawe doświadczenie warte powtórzenia w przyszłości.

Mocne. Mamy tu: chciwość, przemoc, władzę, seks, zakazane związki, zbrodnie, poczucie winy, politykę itp. Jednym słowem – i twierdzę to z pełną świadomością – dramaturgia jak u Szekspira, tylko w innej konwencji i okolicznościach, czyli klasyk dla starszych czytelników.

Z czym miałam problem? Z imionami bohaterów, także tych drugoplanowych, ale spowodowane to było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo dobra zabawa, pozycja warta poświęconego czasu.

Jedna rzecz zabiła mi ćwieka, ale ponieważ jestem umiarkowaną fanką kryminałów, więc nie wiem, czy moja wątpliwość ma rację bytu. Już od samego rozpoczęcia z przytupem, czyli od „zajścia z zejściem” prowadzone są przesłuchania, mimo że właściwie nie wiadomo (patolog wydaje opinię w połowie książki), czy w zgonie brały udział osoby trzecie, czy doszło do niego z przyczyn naturalnych. Czyli rozumiem, że organy ścigania zajęły się działaniami operacyjnymi, żeby mieć część roboty zrobionej na zaś, gdyby się okazało, że to morderstwo, ale jeżeli nie – to kilka godzin spędzili na pracy śledczej w chaosie wydawnictwa JaMas w celu…? Taka sztuka dla sztuki?

I zdarzył się jeden fragment, który wręcz zmęczył mnie, skonfundował, a nawet – uważam – że książka nic by nie straciła, gdyby został on wycięty przez redaktora 😉. Chodzi o słowotok właściciela wydawnictwa, pana „Mlaskacza”, w trakcie przesłuchania. W przedstawionej formie monolog ten kosztował obniżenie oceny całości o jedną gwiazdkę...

Ale, podsumowując, moje czepialstwo jest spowodowane brakami w wiedzy i te drobiazgi nijak nie przeszkodziły mi w błyskawicznym pochłonięciu książki, wprawieniu w dobry humor i wytypowaniu na „wieczne przechowanie” w pamięci kilku scenek czy powiedzonek. Polecam.

Bardzo dobra zabawa, pozycja warta poświęconego czasu.

Jedna rzecz zabiła mi ćwieka, ale ponieważ jestem umiarkowaną fanką kryminałów, więc nie wiem, czy moja wątpliwość ma rację bytu. Już od samego rozpoczęcia z przytupem, czyli od „zajścia z zejściem” prowadzone są przesłuchania, mimo że właściwie nie wiadomo (patolog wydaje opinię w połowie książki), czy w zgonie brały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka kameralna i dość statyczna. Główna bohaterka, Sarah, jest średnio poczytną pisarką, ale za to z dużym bagażem problemów, zwłaszcza z samą sobą. Aby dojść do ładu, odizolowuje się i wynajmuje dom, w którym z czasem zamieszka również pewna malarka. I to właściwie wszystko, jeżeli chodzi o ludzi. Trzecim bohaterem jest DRZEWO, które rośnie w pobliżu domu, i jest związane z prastarym kultem.

„Czerwone drzewo” C.R. Kiernan to nie jest horror, a może raczej horror ocierający się o studium psychologiczne. Tu minispoiler ;) – to czytelnik po zakończeniu lektury zdecyduje czy wszystko, co się wydarzyło, jest wynikiem działania czynników paranormalnych, czy może jakiejś psychozy.

Interesująca książka, choć nie miałam przy jej czytaniu wypieków ani nie odczuwałam strachu. Może przez to, że C.R. Kiernan chcąc „udowodnić autentyczność” dziennika Sarah, zastosowała pewien zabieg – swoją drogą – ciekawy. Bohaterka (przypominam – pisarka) w którymś momencie przyznaje, że krytycy zarzucają jej słabość do dygresji i… tak jest rzeczywiście. W jej „pamiętniku/relacji” zdarzają się krótkie wstawki ze znanych dzieł literackich, aluzje do popkultury itp., tudzież opisy snów, które potrafią być nużące, czasem nawet niezrozumiałe i niekoniecznie wnoszą coś do – i tak powolnej – akcji.

Budowa książki C.R. Kiernan również jest nietypowa. Nie należy omijać fragmentów od wydawcy, zwłaszcza „Przedmowy”, bo w tym przypadku wydawca jest postacią fikcyjną, drugoplanową, która może nie pojawia się fizycznie, ale jest istotna. Warto też uprzedzić, że główna bohaterka jest homoseksualistką. Dlaczego kładę na to nacisk? Bo nie pozostaje to bez wpływu na całość.

Przyznaję, że przy lekturze „Czerwonego drzewa” momentami dość się męczyłam, jednak nie żałuję przeczytania. Było to dla nietypowe doświadczenie, a niektóre wątki świetnie sprawdziłyby się w „głównym nurcie”, czyli w filmie lub książce z gatunku stricte horror.

Książka kameralna i dość statyczna. Główna bohaterka, Sarah, jest średnio poczytną pisarką, ale za to z dużym bagażem problemów, zwłaszcza z samą sobą. Aby dojść do ładu, odizolowuje się i wynajmuje dom, w którym z czasem zamieszka również pewna malarka. I to właściwie wszystko, jeżeli chodzi o ludzi. Trzecim bohaterem jest DRZEWO, które rośnie w pobliżu domu, i jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podobało mi się, ale… Chyba nie tak bardzo jak większości czytelników.
Czytając ten pamiętnik (bo tak odebrałam „A ja żem jej powiedziała…”), wcale nie chciałabym się zamienić miejscami z autorką, jej niską samooceną, niby-akceptacją dodatkowych kilogramów, zazdrością... Nie przeczę, że jest to napisane ze swadą i komentarze są trafne, ale cały czas myślałam, że to maska, próba dodania sobie animuszu (zresztą wiele razy było to napisane wprost, ale czy ktoś w to uwierzył?).
Natomiast bardzo mi się podobały tytuły, czy też motta kolejnych rozdziałów/felietonów. To były „złote myśli” i kwintesencja rozważań autorki, dla których możliwe, że wrócę jeszcze kiedyś do tej pozycji.
Czytając tę książkę, czułam się trochę tak, jak przy oglądaniu „Dnia Świra” Marka Koterskiego. Niby zabawne, ale przy scenach, które w kinie wywoływały salwy śmiechu widzów, nie możesz się dołączyć, ponieważ tak naprawdę są to obrazki smutne, a bohater niemogący odnaleźć się we współczesnym świecie – przygnębiający.

Podobało mi się, ale… Chyba nie tak bardzo jak większości czytelników.
Czytając ten pamiętnik (bo tak odebrałam „A ja żem jej powiedziała…”), wcale nie chciałabym się zamienić miejscami z autorką, jej niską samooceną, niby-akceptacją dodatkowych kilogramów, zazdrością... Nie przeczę, że jest to napisane ze swadą i komentarze są trafne, ale cały czas myślałam, że to maska,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dla mnie to nie jest stricte kryminał, ale pewnie dlatego wsiąkłam. Obok porównania autora „1793” do tuzów klasycznej powieści kryminalnej, dorzuciłabym jeszcze inny gatunek. Jeżeli ktoś lubi klimaty z opowieści niesamowitych E.A. Poe albo cykl Marka Krajewskiego o Breslau, to wciągnie go „scenografia”, naturalizm opisów i epoka. Książka mroczna, momentami obrzydliwa i odstręczająca. Ale mimo to nie można być wobec niej obojętny, bo…

Wiele tu się dzieje – wszystko jest przemyślane, wątki umiejętnie połączone ze sobą. Teoretycznie główną osią „1793” są poszukiwania psychopatycznego mordercy, a przede wszystkim ustalenie tożsamości ofiary. Na drugim planie (ale czy na pewno?) mamy przemiany społeczne, ówczesne realia, które pod znakiem zapytania stawiają istotę człowieczeństwa w XVIII w., a także kwestię zbrodni i kary. Główni bohaterowie nie są kryształowi, ale mimo to trzymam ich stronę, bo przyszło im żyć w takich parszywych czasach...

Uważam, że nagroda „Szwedzka Książka Roku 2018” jest jak najbardziej zasłużona i szykuję się na kolejne części.

Dla mnie to nie jest stricte kryminał, ale pewnie dlatego wsiąkłam. Obok porównania autora „1793” do tuzów klasycznej powieści kryminalnej, dorzuciłabym jeszcze inny gatunek. Jeżeli ktoś lubi klimaty z opowieści niesamowitych E.A. Poe albo cykl Marka Krajewskiego o Breslau, to wciągnie go „scenografia”, naturalizm opisów i epoka. Książka mroczna, momentami obrzydliwa i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdybym była teologiem, filozofem itp. dałabym 10 punktów (niewątpliwie arcydzieło). Ale nie jestem… Zaczęłam czytać tę książkę, może nie tyle dla rozrywki, bo podejrzewałam, że łatwo nie będzie, ale przede wszystkim z ciekawości, co zainspirowało Iwaszkiewicza czy Pendereckiego. Jednak z perspektywy „zwykłego czytelnika” przyznałabym jej 1 punkt. Dlatego nie oceniam ani nie wyliczam średniej. Nie skończyłam. Dla mnie to za wysokie progi…
Dwa pierwsze rozdziały (w dużym uproszczeniu) to dywagacje – m.in. na temat historii kościoła i wynikających z tego okoliczności, które dotyczą tła opowieści i wpływu na osobowość bohatera i jego otoczenia. Żmudne, trudne, czasochłonne, ale do przeczytania i daje możliwość docenienia warsztatu autora i jego dogłębnego przemyślenia tematu.
Natomiast utknęłam na rozdziale trzecim, który – jak dla mnie – był monografią na temat samotranscendencji, z kilkoma wtrąceniami, że kwestie, o których mowa, będą omawiane w kolejnych rozdziałach (wszystkich jest jedenaście). Nie starczyło mi sił, żeby zobaczyć, w którą stronę to pójdzie, poddałam się i odłożyłam „Diabły z Loudun” na wieczne nieprzeczytanie. Przyznaję – większości treści po prostu nie zrozumiałam.
Jeszcze jedna uwaga/ostrzeżenie do osób, które mają „zakodowany imperatyw” czytania przypisów (co osobiście pochwalam, bo nie opracowuje się ich po to tylko, żeby były ;)). Jest ich dużo i są obszerne.
Chylę czoła przed czytelnikami, których ta lektura wzbogaciła, zrozumieli ją i nie mieli ochoty rzucić książką o ścianę. Podziwiam…

Gdybym była teologiem, filozofem itp. dałabym 10 punktów (niewątpliwie arcydzieło). Ale nie jestem… Zaczęłam czytać tę książkę, może nie tyle dla rozrywki, bo podejrzewałam, że łatwo nie będzie, ale przede wszystkim z ciekawości, co zainspirowało Iwaszkiewicza czy Pendereckiego. Jednak z perspektywy „zwykłego czytelnika” przyznałabym jej 1 punkt. Dlatego nie oceniam ani nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W czasie czytania „Tajemniczej śmierci…” czułam raczej gorzki niż słodko-gorzki smak ironii czarnego kryminału. Nie trafił do mnie prezentowany humor.
W książce przeplatają się dwie narracje (+ retrospekcje) prowadzone na zmianę przez autorkę i psa Gucia. Elementy „humorystyczne” pojawiają się w relacjach zdawanych przez elokwentnego przedstawiciela świata zwierzęcego. A ponieważ jest on równorzędnym narratorem, humoru jest tu zatrzęsienie... Do tego stopnia, że przyćmiewa resztę i po przeczytaniu pamięta się dowcipnego psa, a nie wątki, problemy i patologie, które są kwintesencją intrygi.
Jest to co najmniej dziwne, bo wszystkie pozostałe, ludzkie postaci są nieszczęśliwe... Każda skrywa jakąś tajemnicę i ugina się pod ciężarem przeszłości lub teraźniejszości… Nagromadzenie patologii i niepowodzeń jednostek w otoczeniu tak huraoptymistycznie nastawionego psa jest momentami wręcz naciągane. Np. trudno było mi uwierzyć w romans nastoletniej Ewy, ale nie dlatego, że to niemożliwe, ale jej wybranek… Kontrowersyjny wybór... (i nie chodzi tu o wiek).
Nie przypadło mi też do gustu wklejenie pod koniec książki wstawki o losach uczestników tego „komicznego dramatu lub kryminału” pół roku po rozwiązaniu zagadki. Ten zabieg, w stylu amerykańskich filmowych produkcji, wydaje się lekko naiwny i w niektórych przypadkach ociera się o happy end.
Podejrzewam, że dam jeszcze szansę Guciowi i sięgnę kiedyś po kolejny tom. Na razie jednak muszę nieco odpocząć od rubaszności na klatkach schodowych wypełnionych odorem moczu i kapusty...

W czasie czytania „Tajemniczej śmierci…” czułam raczej gorzki niż słodko-gorzki smak ironii czarnego kryminału. Nie trafił do mnie prezentowany humor.
W książce przeplatają się dwie narracje (+ retrospekcje) prowadzone na zmianę przez autorkę i psa Gucia. Elementy „humorystyczne” pojawiają się w relacjach zdawanych przez elokwentnego przedstawiciela świata zwierzęcego. A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie mogę się pozbyć wrażenia, że – z tomu na tom – z Alicji robi się taka Mary Sue, czyli bohaterka, która ma górę zalet, ale już wad jakoś mniej, a jeżeli w jej nieustanne pasmo sukcesów wciśnie się jakieś negatywne zdarzenie, to i tak wyjdzie z tego obronną ręką. Ponadto gdy jeden z drugoplanowych bohaterów sugeruje, że pasującym do Alicji vel Aliny pseudonimem byłaby Ałbena, to – wybaczcie – zabrzmiało to tak, jakby główna bohaterka była alter ego autorki i jej fantazji ukrytych pod płaszczykiem „literatury pięknej”.
Naprawdę cenię prozę pani Grabowskiej. Jestem pod wrażeniem „Stulecia Winnych”, a pierwszy tom „Alicji w krainie czasów” zainteresował mnie i zaostrzył apetyt. Ale w drugiej części… przestałam sympatyzować z Alicją. Zdecydowanie więcej życia i „bogatsze” wnętrze mają bohaterzy drugoplanowi – na kanwie historii chociażby poszczególnych członków cyrkowej trupy można by stworzyć nie jedną książkę, że o Emily-Charlotte nie wspomnę.
Wiem, że dzięki staraniom matki i machlojek z „siłami nieczystymi” Alicja ma predyspozycje do ciekawego życia i bycia wszechstronną, ale bez przesady. Nie zdziwię się, jeżeli w kolejnej części oprócz zawodu lekarza, projektantki mody, krawcowej i modelki, a także artystki cyrkowej, szpiega itp. zostanie pisarką. Dla mnie opowieści, którymi raczyła wdzięcznych słuchaczy na kolejnych etapach życia (jako pacjentka, pielęgniarka, sprzedawczyni w salonie Coco Chanel, żona itp.) były zbędnym zapychaczem – mnie nie wciągnęły, a nawet nużyły i niecierpliwie wyglądałam ich końca, bo na pointę raczej nie liczyłam.
Mimo wszystko za jakiś czas sięgnę po kolejny tom, bo nie lubię niedokończonych serii. Ale, niestety, tylko dlatego…

Nie mogę się pozbyć wrażenia, że – z tomu na tom – z Alicji robi się taka Mary Sue, czyli bohaterka, która ma górę zalet, ale już wad jakoś mniej, a jeżeli w jej nieustanne pasmo sukcesów wciśnie się jakieś negatywne zdarzenie, to i tak wyjdzie z tego obronną ręką. Ponadto gdy jeden z drugoplanowych bohaterów sugeruje, że pasującym do Alicji vel Aliny pseudonimem byłaby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opowiadania krótkie i może mało klasyczna groza, ale miło się czytało. Momentami taka XIX-wieczna „Gęsia skórka” dla młodzieży, czyli włosy dęba ze strachu nie stały, ale elementy niesamowitości były.

- Pierwsze dwa opowiadania: „O goblinach, które porwały grabarza” i „Baron na Grogzwig” odebrałam jako wprawki i szkice przed „Opowieścią wigilijną”. Bohaterowie o dyskusyjnych przymiotach ducha mają we śnie lub na jawie „niesamowite” wizje umoralniające.

- Opowiadanko „Do czytania o zmierzchu” jest właśnie takie, jak jego tytuł. Narrator w czasie swoich wypraw, podsłuchuje rozmowę grupy mężczyzn, którzy umilają sobie czas niezwykłymi opowieściami. Bardzo stereotypowymi.

Podsumowując, pierwsze trzy opowiadania trochę mnie rozczarowały. Ale od tego momentu akcja się rozkręca ;). Kolejne pięć mniaturek trzyma poziom i wiem, dlaczego Dickens znalazł się w serii „Biblioteczka grozy”.

- „Duch z pokoju panny młodej” – zgadzam się z innymi opiniami, najlepsze opowiadanie, w którym jest wątek m.in. przemocy psychicznej i jej konsekwencji. Robi wrażenie…

- „Proces o morderstwo” – Narrator zostaje ławnikiem w procesie, podczas którego jest obecny duch ofiary, widoczny tylko dla bohatera. Może akurat sposób zawiązania akcji i jej przebieg nie jest bardzo oryginalny, ale pointa opowiadania zrobiła na mnie wrażenie.

- „Dróżnik” – opowiadanie w klimacie i stylu polskiego Stefana Grabińskiego, czyli w dużym uproszczeniu „tematyka kolejowa".

- „Kapitan morderca i układ z diabłem” – bardzo ciekawe i ze szczyptą ironii. Ponieważ narracja jest pierwszoosobowa, nie wiem, czy to fikcja, czy jednak Dickens nie przemyca wątków autobiograficznych. Jeżeli tak, to jest to w dwójnasób ciekawe. Narrator wspomina swoją piastunkę, która raczyła go różnymi opowieściami, najczęściej strasznymi, i sugeruje, że nie pozostało to bez wpływu na jego psychikę i późniejsze życie. A opowieści palce lizać… Dosłownie… Jedna z nich dotyczy Sinobrodego, a w wersji współczesnej narratorowi – Kapitana Mordercy, który był z zamiłowania kanibalem. Przed kolejnymi nocami poślubnymi, ostrzył sobie zęby… Resztę pozostawiam domysłom… Dziwnie to zabrzmi, ale naprawdę dobrze się bawiłam przy tym opowiadaniu.

- „Kopia matki” – pewien porucznik w stanie spoczynku średnio dogaduje się ze swoim bratem, a zwłaszcza jego żoną. Uważa, że kobieta jest przeciwko niemu i niechętnie na niego patrzy… W wyniku zrządzenia losu, pułkownik zostaje opiekunem małego bratanka, który dziedziczy po rodzicach fortunę i… patrzy na swojego nowego opiekuna jak matka, czyli ciągle z dezaprobatą. Według pułkownika są to wystarczające powody, żeby w jakiś sposób pozbyć się dziecka…

W mojej ocenie, całość zbioru „Dróżnik" składa się ze sprawnie i lekko napisanych opowiadań w dość współczesnym stylu (może to zasługa tłumacza). Nie odczuwało się archaizmu, a czasem pojawiała się szczypta humoru.

Opowiadania krótkie i może mało klasyczna groza, ale miło się czytało. Momentami taka XIX-wieczna „Gęsia skórka” dla młodzieży, czyli włosy dęba ze strachu nie stały, ale elementy niesamowitości były.

- Pierwsze dwa opowiadania: „O goblinach, które porwały grabarza” i „Baron na Grogzwig” odebrałam jako wprawki i szkice przed „Opowieścią wigilijną”. Bohaterowie o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak mogłabym jednym słowem podsumować tę książkę? Otóż przychodzi mi do głowy jedno: „poprawna”. Pomysł na treść i oprawę graficzną super, ale… przyjęta koncepcja kojarzy mi się z podręcznikiem do nauki języka obcego. W takich podręcznikach po części gramatycznej i zawierającej rozmówki/dialogi sytuacyjne jest część „ubarwiająca” – wstawka w formie wycinka z gazety, fragmentu pamiętnika, listu itp. Dla mnie cała „Tajemnica klejnotu…” jest taką rozbudowaną „wstawką”. Nawet informacje na marginesach i podane w książce ciekawostki przypominają mi słowniczki w podręcznikach lub encyklopediach popularnonaukowych dla dzieci. Ilustracje też są stylizowane na tego typu publikacje. Estetyczne, interesujące, ale... Zabawne, nawet dopatrzyłam się podobieństwa jednej z bohaterek, Cressidy Finch, do aktorki grającej pannę Jane Marple w angielskich kryminałach pokazywanych w telewizji.

Czy to źle? Nie, to intrygujące i w pewien sposób ciekawe i na pewno na brak walorów edukacyjnych nie można narzekać, ale równocześnie jest takie… grzeczne. Brak mi tu pazura…
Odnoszę wrażenie, że autorka miała misję – chciała by czytelnikowi pozostało w pamięci coś po lekturze. W pełni to pochwalam, ale wolę, żeby cel ten nie był osiągany w literaturze pięknej tak wprost, "łopatologicznie".

Książka jest przyjazna dla młodszego czytelnika – minimum opisów, a jeśli są to proste, krótkie. Ktoś by powiedział, że to dobrze, ale dla mnie w efekcie zabrakło atmosfery – w końcu dzieciaki były w Egipcie, rozwiązywały zagadkę sprzed trzech tysięcy lat, maszerowały po katakumbach. Aż się prosi o więcej, a wyszło takie trochę ubogie… Na przykład scena nieplanowanego wpadnięcia do wody z krokodylami (pomijam, że działo się to pod ziemią), która powinna przyprawić czytelnika o dreszcze (swoją drogą w filmie byłaby to okazja do wielu zbliżeń), tu wyglądała następująco:
„Ostatni w kolejce był Martin. Jeden nieuważny ruch i chłopiec wpadł do wody…
- Ratunku! – zawołał, wymachując gwałtownie rękami.” (str. 156)
Od połowy książki zaczęło się dziać więcej, ale i tu nie wyszło to poza czytankę w podręcznikach.

Mimo tego narzekania, „Tajemnicę klejnotu Nefertiti” polecam młodszym czytelnikom. Ciekawa i wizualnie dopracowana, ale wypieków na twarzy podczas jej czytania nie uświadczyłam. Podobała mi się jednak na tyle, że sięgnę po kolejne tomy „Kronik Archeo”. Tak jak wspomniałam – poprawna.

Jak mogłabym jednym słowem podsumować tę książkę? Otóż przychodzi mi do głowy jedno: „poprawna”. Pomysł na treść i oprawę graficzną super, ale… przyjęta koncepcja kojarzy mi się z podręcznikiem do nauki języka obcego. W takich podręcznikach po części gramatycznej i zawierającej rozmówki/dialogi sytuacyjne jest część „ubarwiająca” – wstawka w formie wycinka z gazety,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dołączam się do opinii czytelników, którzy ocenili „Jak wytresować smoka” mocno poniżej pięciu gwiazdek i mieli – delikatnie mówiąc – obiekcje co do siermiężnych motywów przeważających w lekturze.

Ze swojej strony mogę dodać, że Osesek był samolubem, manipulatorem i - w stosunku do Czkawki - momentami niewiele się różnił od jego gnębicieli. Tak, tak – wiem, że to charakterystyczne cechy smoków w tym uniwersum, ale łudziłam się, że Osesek będzie wyjątkiem – w końcu nie bez powodu został głównym smoczym bohaterem.

Jest jeszcze coś, co bardzo, ale to bardzo mnie irytowało. Jeżeli autorka stworzyła świat – wyspę Głuplandię, pokrętne nazwy (plemiona Kudłatych Chuliganów i Zakutych Pał) i imiona, które są zabawne tylko przy dużej dozie bezkrytycyzmu (jeśli przedstawiciel starszego pokolenia nosi imię Stary Dziad, jest mi go po prostu szkoda), to dlaczego nie wymyśliła też pasującej do tego mitologii. Po co w te wszystkie smarki, zadki i inne przaśności wciskać Thora (nawet jeśli jego imię pojawia się przygodnie)? Używając eufemizmu – trochę mnie to zdegustowało.

Przeczytałam całość błyskawicznie, ale to nie zmienia faktu, że wymienione defekty zniesmaczyły mnie i kolejne części będę omijać szerokim łukiem.
Jest jednak coś, co zwróciło moją uwagę w sensie trochę bardziej pozytywnym - rysunki. Nie dały one jednak rady zatrzeć miałkości treści... A szkoda – nie miałabym nic przeciwko lekturze à la „Dziennik Cwaniaczka” w innej „scenografii”. Nie tym razem jednak…

Dołączam się do opinii czytelników, którzy ocenili „Jak wytresować smoka” mocno poniżej pięciu gwiazdek i mieli – delikatnie mówiąc – obiekcje co do siermiężnych motywów przeważających w lekturze.

Ze swojej strony mogę dodać, że Osesek był samolubem, manipulatorem i - w stosunku do Czkawki - momentami niewiele się różnił od jego gnębicieli. Tak, tak – wiem, że to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Akcja nie zwalnia… Mija rok, a Seth i Kendra ponownie trafiają do Baśnioboru, który jest permanentnie zagrożony. Po stronie dziadków i tych „dobrych”, pojawiają się trzy nowe osoby – bardzo ciekawi dorośli, którzy więcej wiedzą o magii niż przeciętny człowiek. A to tylko część z atrakcji...
Trzeba powiedzieć, że autorowi na pomysłach nie zbywa, wręcz – można powiedzieć – ten tom to jeden wielki gejzer inwencji. Skąd więc tym razem niższa ocena niż w przypadku części pierwszej? To, co napisałam o ilości pomysłów i co na ogół uznawane jest za zaletę, okazało się wadą. Większość książki czytałam z wypiekami na twarzy, jednak w finale autor przedobrzył i przekombinował (chodzi o cały wątek i rozgrywkę w tzw. odwróconej wieży). Odniosłam wrażenie, że autor w ramach przygotowań do filmu na podstawie książki chce sobie ułatwić pracę nad przyszłym scenariuszem i uczynić obraz na taśmie jak najbardziej atrakcyjnym – na podstawie tego, co przeczytałam w tej części, w filmie nie zabraknie efektów specjalnych w 3D, fajerwerków i podskoków widza w fotelu kinowym. W wydaniu papierowym/książkowym trochę mi się dłużyło i pojawiła się nieraz niepoprawna myśl „Ale pojechał…”. Poza tym zaniepokoił mnie pewien trend, który pojawił się kilka razy – przemoc. Scena, kiedy Seth nakazuje magicznemu stworowi, żeby zbliżającego się wroga „nie zabijał, tylko mu połamał nogi” wzbudziła we mnie sprzeciw, niemile zaskoczyła i obniżyła ocenę całości.
Dlatego do kolejnych części podchodzę z nieufnością i nadal uważam, że nie jest to pozycja dla najmłodszych. Mimo tego sięgnę po nie, dlatego bo m.in. relacje między rodzeństwem rozbrajają mnie. W momencie, gdy czytam o Kendrze, że „niestety w ten sposób powierzyła ogromną odpowiedzialność komuś [Seth], kto lubił wkładać sobie frytki do nosa”, uśmiech sam mi się pojawia i odczuwam przymus sięgnięcia po kolejny tom.

Akcja nie zwalnia… Mija rok, a Seth i Kendra ponownie trafiają do Baśnioboru, który jest permanentnie zagrożony. Po stronie dziadków i tych „dobrych”, pojawiają się trzy nowe osoby – bardzo ciekawi dorośli, którzy więcej wiedzą o magii niż przeciętny człowiek. A to tylko część z atrakcji...
Trzeba powiedzieć, że autorowi na pomysłach nie zbywa, wręcz – można powiedzieć –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ech, tak już się dzisiaj nie pisze… A szkoda, bo opisy podróży i krajobrazów, o dziwo, nie znudziły tylko zachwyciły swym staroświeckim urokiem i drobiazgowością. Tak jakbym czytała inwokację z „Pana Tadeusza” tylko że prozą nie wierszem. Trzymając się porównań – z kolejnymi stronami pojawia się klimat i akcja jak z „Ballad i romansów”, a momentami motywy, których nie powstydziłby się E.A. Poe. Nie do końca jest to jednak opowieść niesamowita, ale obyczajowo-niesamowita z psychologicznymi (!) wtrętami. I tak, nie przeczę, były momenty, że ta obyczajowość nużyła – stąd taka ilość gwiazdek, a nie większa.Ale spokojnie - powieść jest krótka.

A o co w tym wszystkim chodzi? Narrator w czasie podróży po Litwie i terenach przygranicznych zatrzymuje się w pewnej miejscowości. Rezygnuje z noclegu w oberży i postanawia skorzystać z gościny w tajemniczym, opuszczonym dworze. Odwodzi go od tego pomysłu pewien żebrak, opowiadając historię tego przybytku, która właściwie stanowi główną treść „Czerczej mogiły”. W dużym skrócie – chodzi o konflikt między nowym właścicielem dworu (nieznane pochodzenie, mrukliwy, nietowarzyski, a co za tym idzie – niepopularny w rejonie) a jego sąsiadem i przeciwieństwem. Kością niezgody jest pewien kurhan, usypany w zamierzchłych czasach. Według jednej strony jest to kurhan wyznaczający granicę majątku, według drugiej – mogiła, a jedynym sposobem rozstrzygnięcia sporu jest jej rozkopanie…

Ech, tak już się dzisiaj nie pisze… A szkoda, bo opisy podróży i krajobrazów, o dziwo, nie znudziły tylko zachwyciły swym staroświeckim urokiem i drobiazgowością. Tak jakbym czytała inwokację z „Pana Tadeusza” tylko że prozą nie wierszem. Trzymając się porównań – z kolejnymi stronami pojawia się klimat i akcja jak z „Ballad i romansów”, a momentami motywy, których nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Skusiłam się na lekturę z powodu autora. Jego „Malutka Czarownica” należy do moich ulubionych książek z dzieciństwa. Cóż „Krabat” do nich nie dołączy, bo… trąci myszką. Niektóre pomysły są ciekawe i sprawdziłyby się w jakiejś odświeżonej wersji, ale obecnie "Krabata" odbieram jako ciekawostkę z pogranicza folkloru i etnografii. Nazywanie tej pozycji fantastyką, to za dużo powiedziane, zwłaszcza że kolejne części składowe (trzy) – opisujące lata nauki młynarczyka Krabata/początkującego czarownika – mają ten sam schemat, a zwroty akcji są stonowane, przewidywalne i raczej nie przyspieszają pulsu.

Skusiłam się na lekturę z powodu autora. Jego „Malutka Czarownica” należy do moich ulubionych książek z dzieciństwa. Cóż „Krabat” do nich nie dołączy, bo… trąci myszką. Niektóre pomysły są ciekawe i sprawdziłyby się w jakiejś odświeżonej wersji, ale obecnie "Krabata" odbieram jako ciekawostkę z pogranicza folkloru i etnografii. Nazywanie tej pozycji fantastyką, to za dużo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy polecam? Tak, ale mam mieszane uczucia, jeżeli chodzi o odbiorcę, a dokładniej jego wiek i doświadczenia. Mnie książka się podobała, wciągnęła i z niecierpliwością czekałam na dalszy ciąg. Tyle tylko, że... jestem „mocno dorosłą” osobą, lubię fantastykę, baśnie, realizm magiczny i nie pogardzę horrorem, więc pomysł autora na rezerwat z magicznymi istotami i zagrożenia, z tym związane, przypadły mi do gustu. Myślę, że spodoba się to też czytelnikom w wieku bohaterów – Kendry i Setha – czyli 11-, 13-latkom. Natomiast radzę „opiekunom” przeczytać chociaż część „Baśnioboru” przed obdarowaniem nim młodszych czytelników, np. przedszkolaków czy dzieci, które po obejrzeniu kolejnych odcinków „Scooby Doo” mają problemy z zaśnięciem. To, co dla mnie jest zaletą, czyli dosadne, realistyczne opisy, może okazać się zbyt realne dla malucha z bujną wyobraźnią. Rodzic może stanąć przed wyzwaniem - jak przekonać młodego słuchacza/czytelnika, że w pobliżu domu, w kępie drzew nie mieszka wiedźma ze „spróchniałymi zębiskami” i „parchatą skórą” albo wściekła trolica pod każdą piaszczystą górką.
A zalety, które sprawiają, że sięgnę po kolejne tomy? Należą do nich młodzi bohaterowie – rozterki, jakie mają, i ich podejście są jak z „życia wzięte”. Kendra, starsza siostra – na pierwszy rzut oka, trochę zbyt wzorowa, na drugi – konkretna, odpowiedzialna i ostrożna. Natomiast młodszy brat – niefrasobliwy, mający tysiące pomysłów na minutę i chcący sprawdzić, niezależnie od konsekwencji, wszystko, co zabronione (znałam takie rodzeństwa ;).
Kolejną zaletą są dorośli bohaterowie – dziadkowie. Dawno nie czytałam książki, w której dziadkowie są ważni nie tylko dla bohaterów (z powodu więzi rodzinnych), ale są również interesujący – mają odpowiedzialne zajęcie i pełnią istotną rolę: ich wiedza i opanowanie budzą podziw. Nie są tylko tłem czy elementem scenografii, pomagają Kendrze i Sethowi, a czasami ratują im nawet skórę (zdarza się, że oni są ratowani przez wnuki).
Dla mnie wyciągnięcie dziadków z cienia i uczynienie z nich aktywnych dorosłych, a nie zniedołężniałych staruszków, którzy w dodatku mają potężną magiczną wiedzę niedostępną dla innych dorosłych, jest czymś, co wyróżnia tę książkę.

Czy polecam? Tak, ale mam mieszane uczucia, jeżeli chodzi o odbiorcę, a dokładniej jego wiek i doświadczenia. Mnie książka się podobała, wciągnęła i z niecierpliwością czekałam na dalszy ciąg. Tyle tylko, że... jestem „mocno dorosłą” osobą, lubię fantastykę, baśnie, realizm magiczny i nie pogardzę horrorem, więc pomysł autora na rezerwat z magicznymi istotami i zagrożenia,...

więcej Pokaż mimo to