-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2024-06-14
2024-06-13
Re-read "Jeżycjady" trwa. Po raczej słabo po latach przyjętej przeze mnie "Szóstej klepce" zabrałam się za "Kłamczuchę", która – pamiętam to dobrze – lata temu była u mnie bardzo nisko w rankingu wszystkich tomów tego cyklu. Byłam przekonana, że teraz również będę troszeczkę i po cichutku cierpieć w trakcie czytania. Tymczasem, tymczasem…
Aniela Kowalik zaraz kończy podstawówkę i zacznie szkołę średnią. Żyje sobie prostym życiem w Łebie razem z ojcem i nieśmiało fantazjuje o karierze aktorskiej oraz – a jakże – wielkiej miłości. Ta druga zdaje się na horyzoncie o krok, bo oto dziewczyna poznaje niejakiego Pawełka. Przystojny jak sam Adonis młodzian wpada w oko nieszczęśnicy Kowalik, a i sam wydaje się nią bardzo zainteresowany. Pech chce, że chłopak kończy właśnie wypoczynek nad morze i wraca do rodzinnego Poznania. Aniela nie rozpacza długo. Bierze zwyczajnie sprawy w swoje ręce i zostaje uczennicą Liceum Poligraficznego w Poznaniu właśnie. Za sprawą nieprzewidzianego losu i ciągu przypadków nastolatka ma okazję być bardzo blisko swojego ukochanego, ale w roli, której ta aspirująca młoda aktorka na pewno nie planowała.
Bardzo, bardzo, bardzo podobała mi się ta książka. Oczywiście, że jest moralizatorska, ale tutaj jakoś mniej to wybrzmiewa, a przynajmniej dzieje się tak przez większą część powieści. Aniela nie jest osóbką do łatwego polubienia, a jej pseudonim Kłamczuchy nie wziął się znikąd. Jest to jednak dziewczę tak pocieszne, czupurne i zahartowane, że czytanie o jej perypetiach angażowało mnie znacznie bardziej niż o nudnej, flegmatycznej Cesi (która, a jakże, też się tu pojawia i dalej jest tak beznadziejnie nijaka, jak i była w opowieści jej przeznaczonej).
Co więcej, ponieważ to nigdy nie była jakaś lubiana przeze mnie część, kosmicznie mało pamiętałam z fabuły, więc następujące po sobie wydarzenia były dla mnie naprawdę zaskakujące. Pysznie się bawiłam, a kiedy w dalszej części pojawiła się pewna postać, która mocno zakorzeni się w życiu kochanych Borejków, to aż zaczęłam zęby suszyć w uśmiechu, tak to było niespodziewane.
Ukazanie realiów epoki w punkt, wszak książka pisana w trakcie opisywanych wydarzeń. Kolejki, kartki, czyny społeczne – coś, o czym młodsze pokolenia pojęcie mają żadne (i dobrze), więc czytanie o tym może dla nich stanowić pewną egzotykę. O ile młodzież w ogóle po "Kłamczuchę" sięgnie. Podtrzymuję bowiem, że seria ta zestarzała się dość wyraźnie i jest raczej rozrywką dla sentymentu pań w różnym wieku (melduje się trzydziestka).
Ja będę czytać dalej, uwielbiam wszak tę serię i wiem, że dostarczy mi jeszcze ona masy wzruszeń i uśmiechu, nie będę sobie wszak tego odmawiać!
Re-read "Jeżycjady" trwa. Po raczej słabo po latach przyjętej przeze mnie "Szóstej klepce" zabrałam się za "Kłamczuchę", która – pamiętam to dobrze – lata temu była u mnie bardzo nisko w rankingu wszystkich tomów tego cyklu. Byłam przekonana, że teraz również będę troszeczkę i po cichutku cierpieć w trakcie czytania. Tymczasem, tymczasem…
Aniela Kowalik zaraz kończy...
2024-06-10
"Jeżycjada" to moja miłość. Śmiało można powiedzieć, że obok Harry’ego Pottera i Ani z Zielonego Wzgórza, to właśnie rodzina Borejków i spółka w głównej mierze odpowiadają za najlepsze czytelnicze wspomnienia mojego dzieciństwa, które ukształtowały późniejszą mnie. Nie wiem, ile razy czytałam moje ulubione tomy, ale każdy z wcześniejszych zaliczył u mnie przynajmniej dwukrotne czytanie. Później to już wiadomo – Małgorzata Musierowicz zdawała się niedokładnie rozumieć i tym bardziej poważać nastolatki i młode kobiety z lat dwutysięcznych. "Ciotki Zgryzotki" nie przeczytałam po dziś dzień, choć zaczynałam ją czytać z trzy razy. Ale w tym roku przyszedł czas na mój pierwszy od dziesięciu lat wielki re-read całej serii i na pewno ta ostatnia (przynajmniej póki co) doczeka się wreszcie na swoją kolej.
Początek serii nigdy nie stanowił mojego ulubieńca. Głównie dlatego, że nie spotykamy tu jeszcze Borejków, a główną bohaterką jest Cesia Żakówna. Dziewczyna, z którą ani dziś, ani tym bardziej tych piętnaście lat temu raczej byśmy się nie zaprzyjaźniły. Ceśka mieszka ze swoją liczną rodziną w domu z wieżyczką, chodzi do pierwszej klasy liceum i nieznośnie marzy o miłości oraz narzeka na swoje łydki, która uważa za zbyt grube. Ponadto dziewczyna jest – obok swojej cioci Wiesi – naczelnym popychadłem całej rodziny i to w jej oraz ciotki rękach skupiają się wszystkie domowe obowiązki, w tym gotowanie, sprzątanie, pranie i wystawanie w kolejkach po zakupy, wszak mamy połowę lat siedemdziesiątych.
Uch, inaczej chyba zapamiętałam tę historię. Dziś czytając "Szóstą klepkę" absolutnie wszystko wewnątrz mnie się skręcało. Postawa rodziny Cesi wobec niej – zwłaszcza jej rodziców – była dla mnie nie do przejścia. Myśl o tym, że taki stan rzeczy nie do końca może jest okej, pojawia się gdzieś na samym końcu tej niedługiej książeczki, przy czym też jest on bardziej zauważenia, że obok Cesi w domu jest jeszcze jej starsza siostra, więc zasadniczo praniem, gotowaniem i sprzątaniem mogą się one podzielić. W ogóle sporo jest tutaj nawiązań od autorki do tego, że zajmowanie się domem to taka dola kobieca i tak było, jest oraz będzie. Na szczęście już nie jest i to myślenie mamy już w większości za sobą i taką "Szóstą klepkę" możemy czytać z przymrużeniem oka.
Ale ci rodzice tutaj… Kurczę, średnio rozumiem państwa Żaków. Ich zainteresowanie córkami oraz domem jest dosyć ubogie i chociaż ją wykształconymi ludźmi na stanowiskach, to wydają się momentami mocno infantylni, żeby wręcz nie powiedzieć, że głupiutcy.
Nie chcę się czepiać tej książki, bo przecież czytałam ją lata temu – kiedy byłam wiekowo jej grupą docelową – i mi się podobała. Plus mam na uwadze to, że opisuje Polskę anno domini 1975, czyli już prawie pół wieku temu. Ale zgrzytała mi ta fabuła mocno. A że nie było tu moich kochanych Borejków, to te zgrzyty były tym mniej przyjemne i cięższe do pominięcia.
Czy polecam? Jeżeli macie sentyment do prozy autorki lub czasów PRL-u to jak najbardziej tak. Ale wątpię, żeby dzisiejsze nastolatki czerpały większą przyjemność z tej historii.
"Jeżycjada" to moja miłość. Śmiało można powiedzieć, że obok Harry’ego Pottera i Ani z Zielonego Wzgórza, to właśnie rodzina Borejków i spółka w głównej mierze odpowiadają za najlepsze czytelnicze wspomnienia mojego dzieciństwa, które ukształtowały późniejszą mnie. Nie wiem, ile razy czytałam moje ulubione tomy, ale każdy z wcześniejszych zaliczył u mnie przynajmniej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-08
Był taki czas, że często i chętnie sięgałam po powieści, których akcja dzieje się w trakcie II wojny światowej. Parę lat temu skutecznie jednak wyleczyłam się z tej literatury, kiedy na rynku zaczęły pojawiać się jedynie mało strawne romanse, którym wojenne tło miały tylko podbić sprzedaż. O romantyzacji wojny i holokaustu pisali już jednak znacznie mądrzejsi ode mnie, więc nie będę się tu o tym rozpisywać.
"Szklane ptaki" Zysokowskiej przyciągnęły mnie jednak do siebie, bo autorka skupiła się na opowiedzeniu historii poety Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i jego dwóch wielkich miłości – żony, ale i matki. Opowieść rozłożona na trzy głosy obiecywała mi wzruszające momenty, poruszające sceny i wojnę, która jest pełnoprawnym „bohaterem” książki. Niestety, moje oczekiwania trochę rozminęły się z tym, co dostałam.
Ufam, że postaci Baczyńskiego nie trzeba przedstawiać. Wybitny poeta tzw. Pokolenia Kolumbów, autor przejmujących wierszy, ale i poematów i opowiadań. Jego poezja popularność zaczęła zdobywać już w trakcie okupacji, choć to po wojnie – staraniami jego ukochanej matki, Stefanii – o Krzysztofie dowiedziała się cała Polska. On sam zginął w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Krótko po nim śmierć poniosła również jego żona, Barbara, która była wówczas w ciąży z ich pierwszym dzieckiem.
Krzysztof, Stefania, Barbara – to ich Katarzyna Zyskowska uczyniła narratorami swojej książki. Niestety, w książce ten podział na głosy nie jest zbyt umiejętnie poprowadzony. Każdy z bohaterów wypowiada się bowiem dokładnie w ten sam sposób, pełen metafor i poetyckości. Świetnie sprawdziłoby się to z perspektywy Krzysztofa, ale kiedy dokładnie tak samo ukazana jest narracja Stefanii, czy Barbary to traci to swój urok i staje się wtórne.
Poza tym wydaje się, jakby autorka chciała trochę za wiele srok złapać naraz. Zamiast skupić się na jednym aspekcie życie Baczyńskiego – na przykład skomplikowanej relacji łączącej jego żonę i matkę – Zyskowska nawiązuje do mnóstwa epizodów i tajemnic, o których przez długie lata nie wspominano w literaturze poświęconej poecie. Jest tu zatem sporo o namiętnościach i uczuciach, które względem Krzysztofa odczuwali inni słynni poeci i pisarze tamtego okresu. Podobnie, jeśli chodzi o zaburzoną chronologię zdarzeń. O ile nie mam nic do klamry kompozycyjnej, jaką jest dzień odnalezienia zwłok Krzysztofa, to nie do końca rozumiem, czemu miało służyć to skakanie pomiędzy wydarzeniami z Powstania, które poznajemy z perspektywy Barbary zamkniętej w piwnicy, z latami, kiedy młodzi poznali się, a następnie pobrali i próbowali tworzyć rodzinę w tych fatalnych czasach.
Ale tym, co nie podobało mi się najbardziej, są sceny ukazania śmierci Krzysztofa i Barbary, zwłaszcza Basi. Wchodzi nam tam wręcz jakiś realizm magiczny, jakieś senne majaki, które miały prawdopodobnie być czymś wzruszającym w opisywaniu tych dramatycznych scen, a – w mojej opinii – bardzo je spłycają. Sama scena, kiedy Basia ginie, jakby na własne życzenie, jest wręcz…nie na miejscu?
Uch, może po prostu spodziewałam się czegoś innego, lepszego. "Szklane ptaki" są dla mnie dość marną powieścią wypełnioną sztucznie brzmiącym poetyckim językiem, bez wyraźnego podziału na różnych bohaterów, którzy z boku wszyscy wydają się tacy sami i mówiący identycznie. To nie jest dobra książka i jeśli ktoś sięga po nią, bo chce bliżej poznać życie Baczyńskiego, to niech lepiej sobie daruje i przeczyta choćby najkrótszą biografię tego poety.
Miałam sięgać po nową powieść tej autorki o Marii Skłodowskiej-Curie, ale sobie daruję. A "Szklane ptaki" lądują w moim pudel książek na sprzedaż, bo testu półki nie zdały na pewno.
Był taki czas, że często i chętnie sięgałam po powieści, których akcja dzieje się w trakcie II wojny światowej. Parę lat temu skutecznie jednak wyleczyłam się z tej literatury, kiedy na rynku zaczęły pojawiać się jedynie mało strawne romanse, którym wojenne tło miały tylko podbić sprzedaż. O romantyzacji wojny i holokaustu pisali już jednak znacznie mądrzejsi ode mnie, więc...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-06
Kurde.
Nie wiem, co jest ze mną nie tak, ale póki co Muminki - moja ulubiona animacja wczesnego dzieciństwa - kompletnie nie broni się dla mnie w wersji książkowej te dwadzieścia parę lat później.
Wiem, że zasadniczo to nie ja jestem targetem tych książeczek, ale przez lata zdążyłam się sporo nasłuchać o tym, że to powiastki niby dla dzieci, ale mocno też dla dorosłych.
A ja się nudzę. Trzyma mnie przy Muminkach tylko głos pana Kowalewskiego, bo poznaję je w audio w jego wykonaniu.
Tutaj pojawili się już Migotka i mój first ever crush Włóczykij i nawet to nie dodało mi tego czegoś wow.
Chyba powiem sobie dość.
Kurde.
Nie wiem, co jest ze mną nie tak, ale póki co Muminki - moja ulubiona animacja wczesnego dzieciństwa - kompletnie nie broni się dla mnie w wersji książkowej te dwadzieścia parę lat później.
Wiem, że zasadniczo to nie ja jestem targetem tych książeczek, ale przez lata zdążyłam się sporo nasłuchać o tym, że to powiastki niby dla dzieci, ale mocno też dla...
2024-05-31
WRESZCIE! W KOŃCU! NARESZCIE!
Na drugi tom "Wampirzego cesarstwa" czekałam jak na zbawienie. Pierwsza część to był cud, miód, orzeszki, karmel, czekolada, ciastka, wszystko. Miałam tak ogromne oczekiwania wobec kontynuacji i tak strasznie bałam się słynnego „syndromu drugiego tomu”… Ale Jay Kristoff chyba nie potrafi mnie zawieść. Muszę zacząć bardziej wgłębiać się w jego twórczość, bo gość jest niesamowity.
Gabriel de León wciąż pozostaje zamknięty w château cesarzowej Margot, gdzie jej kronikarz i historyk w jednym Jean-François skrupulatnie zapisuje historię ostatniego Srebroświętego oraz Graala. Zakończenie pierwszego tomu zostawiło nas jednak w pewnym mocno newralgicznym momencie relacji obu panów. Gabriel nie ma jednak zbyt wielkiego wyboru, jak nie kontynuować swojej relacji, zatem on i wampir spotykają się ponownie w wieży i kontynuują swoją rozmowę. Ta jednak jest tym razem krótsza. Okazuje się bowiem, że Jean-François ma jeszcze jednego rozmówcę w château i teraz przyjdzie mu dzielić swój czas pomiędzy dwojga g o ś c i.
A historia robi się coraz ciekawsza, ale i brutalniejsza. Oto bowiem Srebroświęty dochodzi do momentu, gdzie Graal na chwilę umyka spod jego bacznego spojrzenia, choć mężczyzna nie pozostaje sam. Relacja jego oraz Dior – czyli Graala – wchodzi tutaj w ogóle na inny poziom i jest absolutnie doskonała. Nie wspominam o szczegółach, bo ciekawie jest obserwować to, jak stopniowo się ona rodzi, bez poznania wcześniej tego, co ostatecznie dzieje się z ich znajomością.
Druga część cyklu dalej trzyma ten fenomenalnie wysoki poziom co tom pierwszy. Fabularnie jest doskonale, tempo powieści jest świetne, bohaterowie wykreowani wyśmienicie, a zakończenie…o losie, zakończenie to robi Wam tak, że kontynuacji potrzebujecie na wczoraj. Jest super, super, super przemyślane i otwiera nam tyle furtek na przyszłość, że ach!
No dla mnie arcydzieło gatunku. Kochom, kochom, kochom.
Minusy? Trochę kuleje polska redakcja. Jest w książce bowiem więcej błędów i literówek niż ustawa przewiduje, zdarzają się też błędy logiczne, ewidentnie nie wyłapane podczas redagowania książki. Ale to zarzut techniczny.
Historia jest GENIALNA.
WRESZCIE! W KOŃCU! NARESZCIE!
Na drugi tom "Wampirzego cesarstwa" czekałam jak na zbawienie. Pierwsza część to był cud, miód, orzeszki, karmel, czekolada, ciastka, wszystko. Miałam tak ogromne oczekiwania wobec kontynuacji i tak strasznie bałam się słynnego „syndromu drugiego tomu”… Ale Jay Kristoff chyba nie potrafi mnie zawieść. Muszę zacząć bardziej wgłębiać się w jego...
2024-05-16
Moja relacja z twórczością Taylor Jenkins Reid nie należała jak do tej pory do zbyt udanej. Uwielbiana "Daisy Jones & The Six" to dla mnie totalny klump, a "Siedmiu mężów Evelyn Hugo" stoi od poprzedniczki raptem jeden stopień wyżej. Obie te książki były dla mnie słabe, mało angażujące, nudne i przehypowane. Uznałam, że dam autorce jedną, ostatnią szansę i jeżeli "Malibu płonie" okaże się równie mierną lekturą, to oficjalnie swój związek z prozą Reid kończę. No a ta, zamiast podarować mi na zgodę tulipana w celofanie, zaserwowała mi kosz z setką róż…
"Malibu płonie" to historia rodzeństwa Rivy. Młodzi, piękni ludzie są dziećmi gwiazdy muzyki rozrywkowej Micka. Niekoniecznie jest to jednak dla nich powód do dumy i swoje kariery rozwijają w totalnym oderwaniu od sławnego ojca. Nina to rozpoznawalna na całym świecie modelka, specjalizująca się w sesjach surfingowych, Jay jest profesjonalnym surferem, Kit fotografem, a „mała” Kit wciąż trenuje na desce, aby wreszcie prześcignąć na falach swoje sławne rodzeństwo.
Myślę, że możecie już wyczuć ten klimat plaży, oceanu i szalonych imprez. Dodajcie sobie do tego, że akcja dzieje się w sierpniu 1983 roku, a rodzinka Riva właśnie szykuje się do corocznej, wielkiej imprezy w domu Niny. Na tym evencie trzeba być, ale dostępny jest on tylko dla tych, którzy o nim wiedzą. Wszystko wskazuje na to, że tegoroczne przyjęcie będzie takie samo, jak wszystkie poprzednie. Riva muszą się jednak liczyć z tym, że tego wieczora czekać na nich będą niespodziewani goście, a wiele skrywanych tajemnic wreszcie wyleje się w świetle jupiterów i może zrobić się bardzo, bardzo brudno.
Długo zastanawiałam się, co sprawiło, że ta książka Taylor Jenkins Reid okazała się dla mnie tak świetną rozrywką, kiedy dwie poprzednie jej powieści wręcz zrównałam z błotem. Może chodzi o to, że tutaj nie mamy narracji prowadzonej na zasadzie wywiadu, ale z tego, co pamiętam, to w "Siedmiu mężów Evelyn Hugo" też nie występowała ona przez cały czas. Może zwyczajnie bardziej zżyłam się z bohaterami, mocniej interesowały i obchodziły mnie ich losy. Może to ta budowa napięcia, kiedy zbliżamy się do końca imprezy, tak mnie pochłonęła, że nie zwracałam uwagi na ewentualne niedociągnięcia. A może wszystkie te rzeczy razem wzięte.
Wierzcie mi, nie mam pojęcia, co tu się wydarzyło, ale rezultat tego jest taki, że "Malibu płonie" to jedna z lepszych książek, jakie czytałam w tym roku. Zagrało mi tu absolutnie wszystko. Mega wciągnęłam się w fabułę, interesowały mnie perypetie absolutnie wszystkich bohaterów – również tych pobocznych – a zakończenie może nie było spektakularnie odkrywcze, ale jednak mnie zaskoczyło i usatysfakcjonowało. W ogóle, rodzeństwo Riva! To są tak interesujący ludzie, tak super opisani, z wadami, zaletami, dziwactwami. Totalnie w nich uwierzyłam, co było dla mnie nie do zrobienia w przypadku Daisy Jones, czy Evelyn Hugo.
W żadnym momencie lektury nie byłam znudzona, powieść angażowała mnie od samego początku do końca. W życiu nie pomyślałabym, że perypetie surferów z lat 80. mogą okazać się dla mnie aż tak interesujące. I jeszcze jedno – nigdy nie było mi źle z tym że jestem jedynaczką. Po skończeniu tej książki zaczęłam jednak żałować, że tak jest.
Pani Reid, do następnego spotkania.
Moja relacja z twórczością Taylor Jenkins Reid nie należała jak do tej pory do zbyt udanej. Uwielbiana "Daisy Jones & The Six" to dla mnie totalny klump, a "Siedmiu mężów Evelyn Hugo" stoi od poprzedniczki raptem jeden stopień wyżej. Obie te książki były dla mnie słabe, mało angażujące, nudne i przehypowane. Uznałam, że dam autorce jedną, ostatnią szansę i jeżeli...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-04
"Świnia", "Krowa", "Wieloryb", "Maciora"… Te słowa są doskonale znane wielu – żeby nie powiedzieć, że wszystkim – osobom, które w codziennym życiu zmagają się z otyłością skrajnie olbrzymią. Ile ich jest? Tego nie wie nikt, bo nie są prowadzone żadne szczegółowe statystyki, czy badania. Ostrożnie szacuje się, że ponad 60% Polaków waży za dużo, a z otyłością mierzy się około 20% populacji naszego kraju. Co więcej, nie ma „jednej otyłości”. Mówimy bowiem o kilku jej stopniach, a w ostatnim czasie coraz częściej wspomina się o tym, aby dodać kolejny stopień.
Zaprezentowane statystyki mogą być zresztą zaniżone, bo otyłości skrajnie olbrzymiej prawie wcale nie widać w przestrzeni publicznej. Osoby ważące 200, 300 bądź więcej kilogramów w większości przypadków są więźniami swoich domów i dowiadujemy się o nich wtedy, kiedy jest już za późno.
To właśnie o tej „ukrytej” grupie chorych opowiada książka Magdaleny Gajdy. Autorka – aktualnie z prawidłową wagą ciała, ale przez większą część życia zmagająca się z otyłością – to nie tylko dziennikarka i reportażystka, ale również społeczna rzeczniczka praw osób chorych na otyłość w Polsce oraz fundatorka i prezeska Fundacji Osób Chorych na Otyłość OD-WAGA. Innymi słowy, doskonale zaznajomiona z tematem i sytuacją osób z chorobą otyłości. No właśnie, chorobą. Bo wciąż dla wielu – również lekarzy – otyłość to zaniedbanie, defekt estetyczny, a nie ciężka, wyniszczająca i wielopłaszczyznowa choroba, która wymaga złożonej pomocy medycznej i wsparcia psychologicznego.
Magdalena Gajda w swojej książce prezentuje zapis rozmów i wywiadów, które przeprowadziła z osobami zaangażowanymi w pomoc osobom z otyłością, ale i z samymi chorymi. Z opowieści m.in. pracowników socjalnych, dietetyczki, czy chirurga bariatry możemy dowiedzieć się, jak bardzo rozbudowany i długotrwały może być proces leczenia osoby chorej na otyłość skrajną. W pewnym momencie jeden z rozmówców autorki zauważa nawet trafnie, że otyłość nie jest chorobą, z której można się „wyleczyć”. Nawet po utracie wagi bowiem chory wciąż musi pilnować zaleceń związanych ze zdrowym, racjonalnym żywieniem, pooperacyjnymi wytycznymi, ale też musi pozostawać w terapii, bo często przejadanie się jest mechanizmem obronnym organizmu, służącym odstresowaniu się, uszczęśliwieniu samego siebie, czy jest też nabytą, jedyną formą nagradzania się.
Bardzo przejmujące są opowieści samych chorych. Przede wszystkim Łukasza, który ze wszystkich miał chyba najwięcej w sobie optymizmu i nadziei (czy też „nadziejki”, jak sam mówił) na lepszą przyszłość i poprawę zdrowia, a niestety nie dożył swojej operacji. To właśnie jemu autorka dedykuje swoją książkę.
Co jeszcze uderza? Dla mnie ciężkie było czytanie o tym, jak chorzy sami siebie dehumanizują. Jak mocno pogardzają samymi sobą. Wiele wspominają o bólu, jaki wyrządza im otoczenie, ale zdają się nie zauważać tego, ile krzywdy zadają sami sobie. Można momentami odnieść wrażenie, że nie szukają pomocy, bo uważają wręcz, że na tę pomoc nie zasługują, że na pewno jest na nią za późno. Często też boją się o nią prosić, bo – o czym wspomniałam na początku – wielu medyków nie traktuje ich z należytą uwagą, czy wręcz szacunkiem. Są w książce Magdaleny Gajdy opisy tego, co spotykało chorych w placówkach zdrowia. Choćby historia pani Teresy, która na kilka dni stała się pośmiewiskiem lokalnego szpitala, kiedy leżała prawie naga na szpitalnym korytarzu, gdzie mogli przyjść i „popodziwiać ją” wszyscy pracownicy szpitala, ale i inni pacjenci i ich goście.
Autorka z kolei o wszystkich chorych pisze z dużą empatią, zrozumieniem i stara się dawać im poczucie jak największego komfortu w relacji z nią. Zwraca choćby uwagę wstawka zaraz na początku, kiedy wspomina ona, że jedynym powodem, dla którego w książce pojawia się przymiotnik „otyły” – uznawany dziś za pejoratywny i stygmatyzujący – jest to, że tak mówią o sobie sami chorzy. Przywykli.
Świetny reportaż. Napisany z poszanowaniem do chorych, zwracający uwagę na kwestie zdrowotne, dostęp do leczenia, ale też zaplecze społeczne i komunikację o tej chorobie w strefie publicznej. Niestety, prawdopodobnie ci, którzy naprawdę powinni przeczytać ten tekst, aby zrozumieć złożoność choroby otyłości, pewnie nawet po niego nie sięgną, żyjąc dalej wygodnie w swojej bańce pełnej słownego okrucieństwa wobec chorujących.
Nie bądźcie jak oni.
[współpraca barterowa z Wydawnictwem RM]
"Świnia", "Krowa", "Wieloryb", "Maciora"… Te słowa są doskonale znane wielu – żeby nie powiedzieć, że wszystkim – osobom, które w codziennym życiu zmagają się z otyłością skrajnie olbrzymią. Ile ich jest? Tego nie wie nikt, bo nie są prowadzone żadne szczegółowe statystyki, czy badania. Ostrożnie szacuje się, że ponad 60% Polaków waży za dużo, a z otyłością mierzy się około...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-06-02
Sięgnęłam po "Festiwal", bo bardzo chciałam się przekonać, czym ta praca zaskarbiła sobie uczucia jurorów na tyle, że jako pierwszy komiks w historii otrzymała nagrodę (i w ogóle nominację) w Paszportach "Polityki". Autor książki, Jacek Świdziński, to trzydziestoparoletni autor komiksów charakteryzujących się, jak zdążyłam się zorientować, minimalistycznym stylem, prostą kreską oraz fabułą rozłożoną na przynajmniej kilka akcentów lub strukturą szkatułkową. "Festiwal" to pierwsza pozycja jego autorstwa po którą sięgnęłam.
To wielowątkowa opowieść o Festiwalu Młodzieży z 1955 roku, który odbył się w Warszawie. Zbliżająca się odwilż gomułkowska, zderzenie się światopoglądu młodych ludzi z bloku socjalistycznego z młodzieżą z krajów kapitalistycznych i odwrotnie stanowią podstawę do opowiedzenia kilku(nastu) historii osób w różnym wieku i o różnym zapleczu społecznym i kulturalnym. Jest w tej opowieści sporo samotności i poczucia wykluczenia, nieuleczonych traum, ale i wyzwolenia (również seksualnego), nadziei oraz poczucia spełnienia.
"Festiwal" nie jest jednak zdecydowanie komiksem dla wszystkich i mogą od tej pozycji odbić się nawet wielbiciele tej formy literackiej. Kompletna nieznajomość realiów życia tamtego okresu oraz tego, czym w ogóle był dla ludzi – nie tylko w Polsce – Festiwal Młodzieży sprawia, że sporo treści, tego „mięsa” gdzieś umyka podczas lektury. Czyta się to bardzo szybko, ale dla niezaznajomionego umysłu raczej nie zostawia po sobie śladu. Ja jestem świeżo po lekturze i mam świadomość, że bardzo wielu rzeczy nie wyłapałam w tej historii, jak i nie sądzę, aby została ona we mnie na dłużej.
Nie jestem zaskoczona, że praca ta otrzymała – bądź co bądź – prestiżowe wyróżnienie, jakim jest Paszport "Polityki". To bardzo dobrze przemyślana fabuła, interesujący rysunek i pochylenie się nad okresem w historii Polski, który wciąż nie jest dość dobrze „zaopiekowany”, jeżeli chodzi o beletrystykę w ogóle. Nie porwała mnie jednak ta opowieść, na pewno lepiej udałoby mi się ją odczytać, gdybym miała zwyczajnie większe kompetencje.
Czy jest to uniwersalna historia? Hmm, w jakimś sensie tak, ale bez głębszego kontekstu jest raczej płytka, czy wręcz momentami niezrozumiała.
Moją ulubioną, ale i tragiczną postacią z tła całego komiksu jest postać Żyda, który siedzi przez cały okres trwania festiwalu w jednym miejscu, gdzie umówił się z synem, którzy przyjechał do Polski z Izraela właśnie na to wydarzenie. Myślę, że jeśli coś ze mną zostanie w lektury "Festiwalu", to właśnie obraz tego mężczyzny przy stole.
Sięgnęłam po "Festiwal", bo bardzo chciałam się przekonać, czym ta praca zaskarbiła sobie uczucia jurorów na tyle, że jako pierwszy komiks w historii otrzymała nagrodę (i w ogóle nominację) w Paszportach "Polityki". Autor książki, Jacek Świdziński, to trzydziestoparoletni autor komiksów charakteryzujących się, jak zdążyłam się zorientować, minimalistycznym stylem, prostą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-29
Czytałam tę książeczkę lata temu (choć nadal w dorosłości) i widzę, że moja opinia o niej nie zmieniła się wcale.
Krótka opowiastka, która wprowadza do kanonu Muminka, jego Mamę i Tatusia, oraz Ryjka, tutaj jeszcze pozbawionego swojego charakterystycznego imienia.
Zobaczymy jak kolejne tomy, bo tym razem mam zamiar dzielnie przeczytać całość. Początek bez zachwytów, ot bajka dla dzieci, ale nie będę ciskać gromów, wszak nie ja jestem grupą docelową.
Audio w wykonaniu nieodżałowanego Krzysztofa Kowalewskiego. Jeżeli planujecie zapoznać się z tą historią, to gorącą polecam właśnie tę formę.
Czytałam tę książeczkę lata temu (choć nadal w dorosłości) i widzę, że moja opinia o niej nie zmieniła się wcale.
Krótka opowiastka, która wprowadza do kanonu Muminka, jego Mamę i Tatusia, oraz Ryjka, tutaj jeszcze pozbawionego swojego charakterystycznego imienia.
Zobaczymy jak kolejne tomy, bo tym razem mam zamiar dzielnie przeczytać całość. Początek bez zachwytów, ot...
2024-05-25
To jest tak naiwniutkie i tak przesłodzone, o mamo.
Ale kochom. Zero obiektywizmu, sorki bardzo. I ta Eternal Edition jest prze-pięk-na. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu, ale no ten na horyzoncie dopiero w lipcu, ech.
To jest tak naiwniutkie i tak przesłodzone, o mamo.
Ale kochom. Zero obiektywizmu, sorki bardzo. I ta Eternal Edition jest prze-pięk-na. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu, ale no ten na horyzoncie dopiero w lipcu, ech.
2024-05-23
Bardzo dobry reportaż traktujący o wszelkich patologiach budowy nowych domów i mieszkań przez deweloperów. Jest tu wszystko, co najgorsze, co może spotkać świeżych nabywców nieruchomości. Obok tematu budowania osiedli na odludziu, czy nagminnego używania tańszych zamienników materiałów do budowy przeczytamy tu też m.in. o tym, jakie praktyki stosują deweloperzy, żeby sprzedać swój produkt, oraz jakimi sposobami próbują „przeczekać” niezadowolonych klientów i ostatecznie zmusić ich, aby ci sami zapłacili za wszelkie usterki.
Emocje, które towarzyszyły mi przy czytaniu były porównywalne z tymi, które odczuwam, kiedy czytam horror lub wyjątkowo krwawy horror. Dosłownie chwilę po tym, jak zabrałam się za lekturę, podpisaliśmy z moim chłopakiem umowę z deweloperem. Nie ma jeszcze fundamentów bloku, w którym będziemy mieszkać, a oczami wyobraźni ja już widzę absolutnie każdą możliwą usterkę, która została opisana w książce Bartosza Józefiaka. Mam nadzieję, że tak, jak nie spotykają mnie wilkołaki i masowi mordercy, również i problemy z deweloperem będę mogła w swoim przypadku włożyć między bajkami.
W mojej opinii to lepszy reportaż autora aniżeli ”Wszyscy tak jeżdżą”. Do tamtego miałam trochę uwag i niekoniecznie ze wszystkim się zgadzałam, a odnosiłam wrażenie, że Józefiak bardzo usilnie naciska i próbuje przeforsować swoje własne spojrzenie na dany temat, nie dając przestrzeni dla jakiejś formy dyskusji. W ”Patodeweloperce” skupiał się na samych negatywach systemu i często nieuczciwych praktykach deweloperów, o czym pisze od razu na początku.
Polecam, bo to ciekawy reportaż, rzucający sporo światła na temat, który od wielu lat jest na ustach wszystkich i jest szeroko krytykowany, ale przy tym – z braku wyboru – całkowicie akceptowany.
Bardzo dobry reportaż traktujący o wszelkich patologiach budowy nowych domów i mieszkań przez deweloperów. Jest tu wszystko, co najgorsze, co może spotkać świeżych nabywców nieruchomości. Obok tematu budowania osiedli na odludziu, czy nagminnego używania tańszych zamienników materiałów do budowy przeczytamy tu też m.in. o tym, jakie praktyki stosują deweloperzy, żeby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-05-15
Pełna recenzja tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-17-zbroja-swiata-ken-follett.html zapraszam!
W tym tomie – ostatnim w całym cyklu – Follet zabiera nas w przełom wieku XVIII i XIX. Kingsbridge i jego mieszkańcy mierzą się z blaskami oraz cieniami tzw. Drugiej rewolucji przemysłowej, która tylko dla niewielkiej części z nich jawi się jako coś pozytywnego. Robotnicy zaczynają głośno domagać się swoich praw, co nieszczególnie podoba się potężnym przedsiębiorcom, z radnym Hornbeam na czele.
W drugiej części książki wraz z dzielnymi żołnierzami z miasta przenosimy się do Francji. Tam jesteśmy świadkami walk i potyczek brutalnej wojny, którą Anglia toczy z armią Napoleona. Jest krwawo i przerażająco, ale to też moment, w którym bohaterowie mogą odpokutować dawne grzechy i udowodnić swoją odwagę.
Niestety, ta powieść to kolejny twór Folletta, który niczym nie odstaje od poprzednika. Zmienia się sceneria i imiona, ale to ciągle jeden i ten sam kotlet, którego autor odgrzewa od lat, nie serwując czytelnikom niczego odświeżającego. Dodajmy do tego słabo wykreowanych bohaterów i mamy przepis na…porażkę.
Nie mogę dać Follettowi jednej gwiazdki, bo wciąż wartym docenienia jest jego praca wykonywana przy researchu, poza tym autor ten potrafi pisać. Szkoda tylko, że wciąż pisze jedną i tę samą opowieść.
Specjalna gwiazdka honorowa za postać Sal Clitheroe, którą KOCHAM całym serduszkiem i która ratuje dla mnie tę książkę w wielu momentach.
Pełna recenzja tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-17-zbroja-swiata-ken-follett.html zapraszam!
W tym tomie – ostatnim w całym cyklu – Follet zabiera nas w przełom wieku XVIII i XIX. Kingsbridge i jego mieszkańcy mierzą się z blaskami oraz cieniami tzw. Drugiej rewolucji przemysłowej, która tylko dla niewielkiej części z nich jawi się jako coś...
2024-05-11
Przeczytaj moją pełną recenzję o tej książce tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-16-czarownica-z-bostonu-chris.html
Świetnie skonstruowany thriller, którego akcja dzieje się w Nowej Anglii w XVII wieku. Ciągłe uczucie napięcia oraz obawa o główną bohaterkę sprawiają, że podczas lektury wciąż odczuwalne są wyraźne emocje, a przy zakończeniu sięgają już one zenitu.
Sama bohaterka jest bardzo dobrze wykreowana, nie jest pozbawiona wad i potrafi manipulować otoczeniem. Jej zachowanie i przemyślenia są typowe dla opisywanej epoki. To spory plus, nic nie irytuje mnie w powieściach historycznych tak, jak postacie, które wyprzedzają swoje czasy o całe epoki i których postawa oraz myśli są żywcem wyjęte z XXI wieku.
Książka, która przeszła bez echa, a wielka szkoda, bo jest ciekawa, trzymająca w napięciu, ale i rozrywkowa. Sporo emocji wywołało we mnie ukazanie tego, jak podchodzono do roli kobiet w społeczeństwie w tamtym czasie. Uwielbiam książki, które zostawiają we mnie jakiś ślad po przeczytaniu, a ta to zrobiła.
Ode mnie spore polecenie!
Przeczytaj moją pełną recenzję o tej książce tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-16-czarownica-z-bostonu-chris.html
Świetnie skonstruowany thriller, którego akcja dzieje się w Nowej Anglii w XVII wieku. Ciągłe uczucie napięcia oraz obawa o główną bohaterkę sprawiają, że podczas lektury wciąż odczuwalne są wyraźne emocje, a przy zakończeniu sięgają...
2024-05-07
pełna recenzja tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-15-kuky-maciej-siembieda.html
Kolejna dobra powieść Macieja Siembiedy, choć na pewno nie zostanie ona moją ulubioną z cyklu o prokuratorze Jakubie Kani.
Choć to czwarty tom, to ponieważ akcja cofa nas około dwadzieścia lat przed pierwszą częścią, bezproblemowo możecie zacząć od tej książki swoją przygodę z Kubą Kanią.
Interesująca zagadka kryminalno-historyczna, bardzo ciekawe połączenie ze sobą średniowiecza z nazistowską mitologią oraz zabobonami, a całość znajduje swoje rozwiązanie w szalonej Polsce lat 90. XX wieku.
Na minus dla mnie wątki podchodzące już praktycznie pod sciene-fiction, choć zdaję sobie sprawę, że to moja preferencja i dla wielu osób będzie to pewnie stanowiło największy plus całej książki.
Ja Siembiedę polecam zawsze, bo jego twórczość to świetna rozrywka dla wszystkich miłośników literatury w stylu Dana Browna lub Steve’a Berry’ego.
pełna recenzja tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-15-kuky-maciej-siembieda.html
Kolejna dobra powieść Macieja Siembiedy, choć na pewno nie zostanie ona moją ulubioną z cyklu o prokuratorze Jakubie Kani.
Choć to czwarty tom, to ponieważ akcja cofa nas około dwadzieścia lat przed pierwszą częścią, bezproblemowo możecie zacząć od tej książki swoją...
2024-05-06
pełna recenzja hula sobie tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-14-echo-thomas-olde-heuvelt.html
Ciekawa książka, niebanalne pomysły, fabuła i sporo żartu sytuacyjnego sprawiają, że Thomas Olde Heuvelt jest jednym z tych autorów, którego poczynania na światowym rynku bacznie śledzę.
Horror o wypadzie w góry brzmiał może trochę oklepanie, ale okazał się być historią pełną zwrotów akcji i zaskoczeń. Miałam autentyczne ciary, a prologu nie byłam w stanie czytać późnym wieczorem, bo się bałam.
Interesujący bohaterowie, niepozbawieni ludzkich cech. Wydają się być postaciami z krwi i kości, co tylko potęguje uczucie strachu, kiedy…no, dzieją im się różne rzeczy.
Nie podobało mi się zakończenie i to za nie brutalnie ucinam gwiazdki. Druga książka Heuvelta, którą czytałam i druga, w której zakończenie było w moim osobistym rankingu bardzo mocno meh. Niemniej jednak czekam w napięciu na kolejną jego powieść, która pojawić się ma na polskim rynku już niedługo i na pewno będę czytać.
Polecajka ode mnie, choć na sto procent sporo osób się od niej odbije, bo autor pisze dosyć specyficznie i nie każdemu tak prowadzona fabuła oraz bohaterowie przypadną do gustu.
pełna recenzja hula sobie tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/05/recenzja-14-echo-thomas-olde-heuvelt.html
Ciekawa książka, niebanalne pomysły, fabuła i sporo żartu sytuacyjnego sprawiają, że Thomas Olde Heuvelt jest jednym z tych autorów, którego poczynania na światowym rynku bacznie śledzę.
Horror o wypadzie w góry brzmiał może trochę oklepanie, ale okazał...
2024-04-30
Pełna recenzja o tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/04/recenzja-13-idol-w-ogniu-rin-usami.html
Interesująca lektura, którą docenią tak miłośnicy literatury azjatyckiej, jak i japońskiej oraz koreańskiej muzyki popularnej. Totalnie inny biegun niż książki „kocykowe”, typu tych proponowanych przez autora "Zanim wystygnie kawa", co pewnie sprawiło, że nie byłam w stanie tak bardzo docenić tej powieści, bo ja jednak jestem fanką prozy Kawaguchiego.
Krótka, ale treściwa, dość momentami niewygodna i niekomfortowa opowieść o patologicznym uwielbieniu do piosenkarza, które sprawia, że młoda dziewczyna kompletnie zatraca się w swoim fandomie i traci poczucie z rzeczywistością.
Sporo dość naturalistycznych opisów, które nie dla każdego będą strawne, dla mnie nie do końca były. Niemniej jednak warto spróbować lektury, bo to niewiele ponad 100 stron, więc jest to książka na jedno popołudniowe posiedzenie.
Pełna recenzja o tutaj -> https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/04/recenzja-13-idol-w-ogniu-rin-usami.html
Interesująca lektura, którą docenią tak miłośnicy literatury azjatyckiej, jak i japońskiej oraz koreańskiej muzyki popularnej. Totalnie inny biegun niż książki „kocykowe”, typu tych proponowanych przez autora "Zanim wystygnie kawa", co pewnie sprawiło, że nie byłam w...
2024-04-24
https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/04/jednym-ciagiem-2-cykl-czarodziejki.html - moja recenzja pierwszych pięciu tomów już śmiga! Zapraszam :)
https://rysava-czyta.blogspot.com/2024/04/jednym-ciagiem-2-cykl-czarodziejki.html - moja recenzja pierwszych pięciu tomów już śmiga! Zapraszam :)
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-27
To moja druga książka Christie w tym roku i mój drugi nad autorką zachwyt. Wciąż nie mogę przeboleć, że kiedyś uznałam, że to na pewno nie jest autorka dla mnie.
Pióro autorki było świetne, a o suspensie i zagadkach kryminalnych powinni się od niej uczyć wszyscy współcześni autorzy kryminałów i thrillerów.
Doskonała rozrywka dla wymagających, trzymająca w napięciu, a wisienką na tym smakowitym torcie jest jeszcze fenomenalny Krzysztof Gosztyła czytający audiobooka.
W tym tomie niezrównany Hercules Poirot i jego przyjaciel kapitan Hastings jadą do Francji, gdzie o pomoc prosi ich pewien milioner. Niestety, kiedy panowie docierają na miejsce okazuje się, ze rzeczony mężczyzna od parunastu godzin jest już martwy, a historia jego morderstwa elektryzuje całą okolicę.
Jak zwykle u Christie wszyscy wydają się winni, a rozwiązania całej zagadki naprawdę ciężko przewidzieć.
Kim tak naprawdę był zmarły milioner? Kim jest tajemnicza aktorka z pociągu, którą spotyka Hastings? I jak miłość może doprowadzić człowieka do zbrodni lub oszustwa? Odpowiedzi ma dla Was "Morderstwo na polu golfowym".
To moja druga książka Christie w tym roku i mój drugi nad autorką zachwyt. Wciąż nie mogę przeboleć, że kiedyś uznałam, że to na pewno nie jest autorka dla mnie.
Pióro autorki było świetne, a o suspensie i zagadkach kryminalnych powinni się od niej uczyć wszyscy współcześni autorzy kryminałów i thrillerów.
Doskonała rozrywka dla wymagających, trzymająca w napięciu, a...
2024-04-27
Nic specjalnego.
Z wielu propozycji autora każdy na pewno znajdzie coś dla siebie.
Przewodnikowa pozycja wydana niczym album (i w podobnej cenie) totalnie niepotrzebnie. Niestety, książka niepozbawiona wad. Sporo błędów gramatycznych, literówek, a nawet urywające się gdzieś w środku zdania.
Okej do pożyczenia z biblioteki, ale na pewno nie jest to coś wartego zakupu.
Nic specjalnego.
Z wielu propozycji autora każdy na pewno znajdzie coś dla siebie.
Przewodnikowa pozycja wydana niczym album (i w podobnej cenie) totalnie niepotrzebnie. Niestety, książka niepozbawiona wad. Sporo błędów gramatycznych, literówek, a nawet urywające się gdzieś w środku zdania.
Okej do pożyczenia z biblioteki, ale na pewno nie jest to coś wartego zakupu.
"Egipcjanin Sinuhe" to powieść, która w literaturze światowej uznawana jest za jedną z najważniejszych w historii, zaś w Finlandii – gdzie powstała – nazywana jest wręcz najlepszą i najwybitniejszą w fińskiej historii literatury. U nas może mniej znana, ale nic dziwnego, wszak „naszą” historię starożytnego Egiptu dał nam Bolesław Prus w swoim "Faraonie". Od lat jest jednakże wznawiana i moje wydanie z 2018 roku nie jest tym najnowszym.
Fabuła skupia się na życiu lekarza Sinuhe, historię poznajemy z jego perspektywy. Mężczyzna jest już prawdopodobnie u kresu życia i przebywa na wygnaniu. Chcąc zapełnić czymś czas, zaczyna spisywać opowieść o swoim życiu – od dzieciństwa z przybranymi rodzicami, poprzez edukację, bardzo nietypowy romans, podróże, aż po wydarzenia, które doprowadziły do jego wygnania z Egiptu. Opowieść Sinuhe jest fascynująca, przez jego życie bowiem przewijało się wiele znakomitych postaci. Ot, wymienić można, chociażby faraonów Echnatona i Tutanchamona oraz piękną Nefertete. Sinuhe jest bezpośrednim świadkiem – a często też uczestnikiem – wydarzeń, które wspominane są do dziś. Jak choćby wtedy, kiedy na dworze Echnatona obserwuje największy rozłam religijny w dziejach Egiptu.
Poznawanie opowieści życia lekarza, jego miłości i namiętności w wielu miejscach zaskakuje, jednakże najbardziej fascynujący jest opis życia wyższych sfer Egiptu z XIV wieku p.n.e. Mika Waltari fascynował się Egiptem od najmłodszych lat , posiadał też pewną wiedzę archeologiczną, a pomysł na powieść zaczerpnął z staroegipskiej baśni, której bohater ma na imię właśnie Sinuhe. Książka jest jednak wypełniona również bogatą symboliką. Autor czerpał bowiem inspiracje również z Biblii, ale i mitologii. Co więcej, badacze analizujący twórczość Waltariego doszukują się w niej również nawiązań do II wojny światowej, gdzie każdy z ukazanych starożytnych ludów ma swój odpowiednik w historii Europy (i tak na przykład państwo Mitanni ma symbolizować Polskę, a Hatti hitlerowskie Niemcy).
To arcytrudna książka. Większości niuansów i wspomnianych nawiązań na pewno nie udało mi się wyłapać. Ponadto, choć fascynuje mnie Egipt, to moja wiedza jest zbyt malutka, aby czerpać z "Egipcjanina Sinuhe" w pełni i rozkoszować się lekturą. Czytało mi się naprawdę ciężko tę lekturę, musiałam robić wiele przerw, wracać do poprzednich rozdziałów, a i tak w wielu miejscach czułam się zagubiona. Na pewno nie jest to odpowiednia historia do czytania nad kotletem, bo wymaga mnóstwa skupienia. Jestem pewna, że wielu czytelników odbije się od niej już na starcie, bo napisana jest też dość specyficznym językiem, ale i narracja Sinuhe nie jest do końca typowa.
Mogę powiedzieć, że trochę przemęczyłam tę książkę, ale absolutnie niczego nie żałuję, bo to wyśmienity twór literatury i nie dziwi mnie, czemu jest tak ceniony przez Finów. Doskonała powieść historyczna, napisana z poszanowaniem do samej historii, ale i czerpiąca na pęczki z symboli innych tworów kultury oraz historii współczesnej. Kiedy już przyzwyczaiłam się do stylu autora, to ciężko już było mi się oderwać i czytałam z bardzo dużym zainteresowaniem, choć nie łatwością.
Dla mnie pozycja świetna, choć bardzo trudna i na pewno nie dla każdego. Ale polecam się z nią zmierzyć, bo zdecydowanie warto.
"Egipcjanin Sinuhe" to powieść, która w literaturze światowej uznawana jest za jedną z najważniejszych w historii, zaś w Finlandii – gdzie powstała – nazywana jest wręcz najlepszą i najwybitniejszą w fińskiej historii literatury. U nas może mniej znana, ale nic dziwnego, wszak „naszą” historię starożytnego Egiptu dał nam Bolesław Prus w swoim "Faraonie". Od lat jest...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to