-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2021-12-08
2021-11-17
2020-02-25
"Kiedy wykluczymy to co niemożliwe, zostaje to co nieprawdopodobne."
Przyznaję, pomarudziłem trochę przy recenzowaniu drugiej części trylogii białego miasta, co nie oznacza, że nie czekałem niecierpliwie na Władców czasu, tom wieńczący cykl o Vitorii (stolicy Kraju Basków). Eva Garcia Saenz De Urturi rozbłysła niczym supernowa i po trzech powieściach można zaryzykować twierdzenie, że nie powinna mieć problemu z utrzymaniem się na pisarskiej górce. Setki tysięcy sprzedanych egzemplarzy debiutanckiego tomu powieści sprawiły, że Netflix błyskawicznie nabył prawa do ekranizacji i już 6-go marca br. będziemy mogli przekonać się, jak Białe miasto i jego okolice zaprezentują się na ekranie. Plenery powinny być jednym z atutów tej produkcji, tak jak są atutem literackiego pierwowzoru.
Pięknie opisywana Vitoria i jej okolice stanowią jeden z elementów wpływających na świetny odbiór trylogii, która wpisuje się w nurt tzw. kryminałów miejskich. Vitoria jest po prostu jednym z głównych bohaterów powieści i czasem przyciąga uwagę nawet bardziej, niż wykreowane na kartach książki postaci. To zjawisko znamy co najmniej od czasów "Ulissesa", który sprawił, że każdego roku setki turystów przemierza Dublin śladami pana Blooma z książką Jamesa Joyce’a pod pachą. Jestem przekonany o tym, że już wkrótce pojawią się w ofercie turystycznej imprezy o nazwie "Śladami Krakena", "Vittoria z inspektorem Ayalą", albo "Mroczne zakątki Białego miasta" itp. Czego zatem można spodziewać się biorąc do ręki trzeci tom tego swoistego „przewodnika” po stolicy prowincji Alava?
W trakcie promocji czytelniczego bestsellera dochodzi do tajemniczego zabójstwa. Po raz kolejny śledczy Ayala przyklęknie przy zwłokach, by wymówić swoje „zaklęcie”: "tu kończy się twoje polowanie a zaczyna się moje". Tradycyjnie już klucza do współczesnych wydarzeń będzie musiał szukać w przeszłości, a my – podobnie jak w poprzednich częściach cyklu - będziemy śledzić rozwijający się równolegle wątek historyczny. W pierwszym tomie była to frankistowska Hiszpania, w drugim lata 90. XX wieku, tym razem wehikuł czasu przenosi nas do ostatniej dekady XII stulecia, do czasów rywalizacji królestw Kastylii i Leonu.
Autorka nie eksperymentuje, trzyma się sprawdzonych schematów, „kupionych” już przez czytelników kilkaset tysięcy razy. Czy to źle? Moim zdaniem nie. Cytując niezapomnianego inżyniera Mamonia z filmu Rejs (1970, reż. M.Piwowski): "najbardziej podobają nam się te piosenki, które już słyszeliśmy". Skoro podobało się nam poprzednio, spodoba się i teraz. Zatem trup ściele się gęsto, a żadna z tych śmierci nie należy do gatunku takich, o których można by myśleć ze spokojem. Kolejny seryjny zabójca gra na nosie vitoryjskim policjantom, którzy nie mają pomysłu jak się do niego dobrać. Na planie nieoczekiwanie pojawiają się postaci z poprzednich części, a bliscy Krakena raz po raz wystawiani są na niebezpieczeństwo itd. itp.
Bardzo łatwo wpaść w pułapkę myślową, że wszystko już wiemy, nic nas nie może zaskoczyć, a autorka ukryła kilka asów w rękawie. Jakie to atuty? Zdradzanie ich w recenzji byłoby zbrodnią równie wielką, jak te opisane na kartach powieści, podpowiem więc tylko, że kiedy zbyt mocno koncentrujemy się na tym czego szukamy, nie dostrzegamy tego co znajdujemy. To parafraza powiedzenia jednego z bohaterów Jo Nesbo, ale bardzo uniwersalna i dająca się zastosować również do inspektora Wydziału Kryminalnego komisariatu w Vitorii.
Władcy czasu to nie jest opowieść w typie historyjek o dochodzeniach prowadzonych przez panną Marple, czy też nieco irytującego Belga z zabójczym wąsikiem z powieści Agaty Christie. To brutalna, pełna przemocy i gwałtu historia o błędach, które popełniamy jako jednostki i jako społeczeństwo, i o cenie, jaką przychodzi nam za te błędy zapłacić. Inspektor Unai de Ayala stanął przed dramatycznym wyborem, który rozdarł mu duszę i serce. Zawahał się, którą z dwóch najukochańszych osób ratować, a nie mógł obu. „Ta wątpliwość zmiażdżyła go, całkowicie zrównała z ziemią jego siłę woli”. Te wątpliwości miażdżą również nas czytelników, a autorka nie waha się naruszać kolejnych tabu, obowiązujących dotąd w literaturze kryminalnej. A może to tabu tylko dla mnie? Może zależy to wyłącznie od indywidualnej oceny i wrażliwości? Warto przekonać się samemu.
"Kiedy wykluczymy to co niemożliwe, zostaje to co nieprawdopodobne."
Przyznaję, pomarudziłem trochę przy recenzowaniu drugiej części trylogii białego miasta, co nie oznacza, że nie czekałem niecierpliwie na Władców czasu, tom wieńczący cykl o Vitorii (stolicy Kraju Basków). Eva Garcia Saenz De Urturi rozbłysła niczym supernowa i po trzech powieściach można zaryzykować...
2019-11-29
Zbrodnia w Białym Mieście
Mało rzeczy na świecie obarczonych jest równie wielkim obciążeniem co sequel. Nie dość, że – jak bohater filmu Marka Koterskiego, Adaś Miauczyński (Nic śmiesznego, 1995) – jest zawsze drugi, to nieustannie porównuje się go z poprzednikiem, zarzucając mu wtórność, brak świeżości i „jazdę na opinii”. Bezspornym faktem jest (przynajmniej w sztuce popularnej), że kontynuacje rzadko osiągają poziom udanego poprzednika.
Wśród produktów X Muzy z czystym sumieniem wymienię trzy takie pozycje: Ojciec Chrzestny 2, Imperium kontratakuje i Terminator 2 – Dzień sądu. W beletrystyce, a precyzyjniej rzecz ujmując, w powieści kryminalnej. takich przypadków mogę wskazać więcej, poczynając od cyklu o Harrym Hole (Jo Nesbø), przez Larssonowe Millenium, do rodzimych autorów opowieści o prokuratorze Szackim (Zygmunt Miłoszewski), komisarzu Popielskim i radcy kryminalnym Mocku (Marek Krajewski). To subiektywny wybór i taka też będzie recenzja najnowszej powieści Evy Garcíi Sáenz de Urturi. Rytuały wody to kontynuacja bestsellerowej Ciszy białego miasta, która wiosną zawojowała polskich czytelników. Wydawnictwo MUZA zaanonsowało wysyłkę drugiego tomu Trylogii Białego Miasta z ponad miesięcznym wyprzedzeniem. Czekałem. Na pierwszy tom wystarczyły mi dwa dni, więc może i teraz... Nie, teraz nie wystarczyły. Przez głowę przewijał mi się motyw z wiersza polskiej noblistki, wyśpiewany przez Korę i zespół Maanam: Nic dwa razy się nie zdarza. Nie tym razem.
Fani trylogii Evy Garcíi Sáenz de Urturi – zaliczam się do nich – pamiętają dramatyczne wydarzenia wieńczące koniec pierwszego tomu. Główni bohaterowie wychodzą z tarapatów żywi (ledwie), ale nie w komplecie i nie bez uszczerbku na zdrowiu. Śledczy Unai Lopez de Ayala cierpi na afazję Broki, która jest skutkiem poważnej rany głowy, zadanej mu przez byłego męża jego przełożonej, podkomisarz Alby Diaz de Salvatierry, która spodziewa się dziecka i nie jest do końca pewna, czy tatusiem przyszłej latorośli jest Unai, czy prawowity (były już, bo martwy) małżonek, sprawca rozciągniętej na wiele lat krwawej zemsty na społeczności baskijskiej stolicy. Lubię zdania wielokrotnie złożone, ale wierzcie mi, naprawdę musiałem się postarać, żeby to streścić i nie uronić nic istotnego. Scenarzyści południowoamerykańskich tasiemców wzięliby taki motyw w ciemno. Ja jednak oczekiwałem innego rozłożenia akcentów. Liczyłem na więcej dreszczyku, suspensu i napięcia, a mniej mocno rozwlekłych dylematów głównego bohatera. Mamy nietypową, wyrachowaną i wystylizowaną zbrodnię, która jest początkiem całego ciągu zła. W górach znaleziono ciało kobiety w ciąży. Bez wątpienia to morderstwo. Ofiara została utopiona w zabytkowym celtyckim kotle z wodą i powieszona za nogi na drzewie. Sprawca inspirował się pochodzącym sprzed wieków rytuałem potrójnej śmierci. Dotykamy ważkich problemów: dobrego i złego rodzicielstwa, despotycznych i toksycznych bliskich, obciążeń wynikających z pokoleniowego łańcucha przemocy. Mamy sięgające głęboko w przeszłość korzenie zbrodni. Mamy baskijskich górali i ich przepiękną krainę. Są elementy fascynującej i długiej historii tego regionu. Mamy w końcu naprawdę ciekawych i wyrazistych bohaterów, a jednak... czegoś mi zabrakło. Podobne uczucie towarzyszyło mi w czasie zimowych IO w Salt Lake City w 2002, kiedy Adam Małysz pojechał jak po swoje, a wrócił „tylko” ze srebrem. Wiem, to niemądre. Wiem, że odniósł sukces i wciąż pozostaje dla mnie Wielkim Mistrzem, ale... był drugi. Niecierpliwie czekałem na Rytuały wody, bo „kupiłem” tę baskijską historię w całości. Z cudownym klimatem białej Vittorii, z jej duchowością, charakternością mieszkańców pięknej, nieprzystępnej krainy, z ciężkim bagażem historycznych zaszłości, zarówno tych w czerwono - złotych odcieniach kastylijskich, jak i w biało-zielono-czerwonych barwach Baskonii. Uwiodła mnie Eva García Sáenz de Urturi pięknym słowem, rytmem i czymś jeszcze, czego nie umiem określić, a czego zabrakło mi w drugim tomie.
I nagle sobie uświadomiłem. Sprawdziłem, porównałem Rytuały wody z Ciszą białego miasta i zrozumiałem, że kluczową różnicę zrobiła... zmiana tłumacza. Już po kilkunastu stronach zacząłem tęsknić za klimatem pierwszej części, nie rozumiejąc, dlaczego. Taki fajny kryminał był, komu to przeszkadzało? Czy Rytuały wody mnie rozczarowały? Tak. Czy to słaba książka? Nie. Jednak, moim zdaniem, mogłaby być lepsza. Czy przeczytam Władców czasu, ostatni tom trylogii? Ależ oczywiście! Ale na koniec wyartykułuję wyraźnie, czego oczekuję od wydawcy: Joanno Ostrowska wróć!
Zbrodnia w Białym Mieście
Mało rzeczy na świecie obarczonych jest równie wielkim obciążeniem co sequel. Nie dość, że – jak bohater filmu Marka Koterskiego, Adaś Miauczyński (Nic śmiesznego, 1995) – jest zawsze drugi, to nieustannie porównuje się go z poprzednikiem, zarzucając mu wtórność, brak świeżości i „jazdę na opinii”. Bezspornym faktem jest (przynajmniej w sztuce...
2019-02-01
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA otrzymałem egzemplarz książki autorstwa pani o bardzo długim hiszpańskobrzmiącym nazwisku. Nie do zapamiętania po pierwszym razie. Po drugim też nie.
Pociągnięte karminową szminką zmysłowe usta, które zawłaszczyły okładkę nasunęły mi jak najgorsze skojarzenia. Zapachniało Greyem i tego typu literaturą „na wagę”. Nie czytałem blurbów. List z zachętą od Wydawcy też gdzieś się zapodział, otworzyłem książkę i… wsiąkłem na 2 dni.
Wyłączyłem się, oderwałem od świata zewnętrznego a pani Eva Garcia Saenz de Urturi (teraz już pamiętam) ujęła mnie za rękę jak dziecko i zabrała na miesiąc do Hiszpanii, a ściśle mówiąc do Kraju Basków. Tam, pomiędzy 24 lipca a 27 sierpnia dokonał się spektakularny finał wydarzeń, których geneza sięgała wczesnych lat siedemdziesiątych ub. stulecia.
To nie był spokojny czas w prowincji Alava. Dobiegały końca rządy gen. Franco, a baskijska organizacja terrorystyczna ETA (Euskadi Ta Askatasuna) eskalowała konflikt z rządem w Madrycie, domagając się niepodległości dla Kraju Basków. Jednak to nie te dramatyczne wydarzenia polityczno-społeczne staną się zarzewiem zbrodni. W prowincjonalnej Vitorii zdarzyło się coś banalnego. Coś, co może wydarzyć się każdego dnia, pod każdą szerokością geograficzną. On spotkał ją, a ona „podobała mu się znacznie bardziej niż powinna”. Między bodźcem a reakcją jest czas na wybór. Potem decyzja, a potem są już tylko konsekwencje, z którymi trzeba się zmierzyć. Mogą być dobre, mogą być niedobre. Często można to ocenić wyłącznie z dłuższej perspektywy czasowej. Bardzo często z następstwami takich wyborów, wiele lat później, mierzyć się już będzie całkiem ktoś inny.
W tym przypadku ten ktoś nazywa się Unai Lopez de Ayala. Dobiega właśnie czterdziestki i jest inspektorem miejscowej policji, specjalizującym się w profilowaniu przestępców. Wstąpił do służby po serii brutalnych podwójnych morderstw sprzed dwóch dekad, która jak sam to wyraził „fascynowała mnie i – przyznam szczerze – spędzała mi sen z powiek”. Winnym zbrodni uznany został Tasio Ortiz De Zarate, miejscowy VIP i telewizyjny celebryta, a pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że tym, który go ujął, był jego własny brat-bliźniak, Ignacio.
Ayala wielokrotnie rozważał odwieczny problem każdego policjanta, z którym zmierzyć musiał się Ignacio Ortiz De Zarate, aresztując bliźniaka. Gdyby osoba, którą najbardziej kochasz okazała się mordercą, wydałbyś ją czy ukrył prawdę? Szczęśliwie dla niego, dotychczas nie musiał odpowiadać sobie na to pytanie, ale cała sprawa i jej rozstrzygnięcie stały się mitem założycielskim jego policyjnego powołania.
I teraz, po dwudziestu latach, w wigilię Dia Del Blusa, tradycyjnego święta vitoriańskich bractw miejskich, w Starej Katedrze odnalezione zostają zwłoki dwojga młodych ludzi, a okoliczności zbrodni zdają się być niemal identyczne jak w tamtej serii sprzed dwóch dekad. Przypadek? Naśladowca? A może okrutny plan kontynuacji zbrodni, obmyślony przez wciąż odbywającego karę Tasio, który właśnie szykuje się do opuszczenia murów więzienia i nawiązuje kontakt mailowy z inspektorem, zapraszając go do gry w odnalezienie mordercy?
Wystarczająco intrygujące? Moim zdaniem tak, a dodatkowych plusów i plusików jest co niemiara. Po pierwsze znakomite tło, czyli fantastycznie opisana prowincja Alava z Vitorią na czele. „Ciszę białego miasta” można traktować jak swego rodzaju przewodnik po stolicy Kraju Basków i okolicach. Docenią to na pewno miłośnicy powieści Krajewskiego (Wrocław) i Jo Nesbo (Oslo), że wymienię moich ulubionych. Po drugie profesjonalne przygotowanie autorki, która przygotowując się do pisania ukończyła kurs kryminologii i medycyny sądowej i najzwyczajniej w świecie wie o czym pisze.
Po trzecie ciekawostki, których autorka nie szczędzi, ale niektóre z nich, tylko wprawne oko wyłowi. Wskażę tylko dwie. Pierwsza, taka erudycyjna. Parę zwłok dwudziestolatków znaleziono w pochodzącej z XIV wieku Katedrze Świętej Marii (Stara Katedra). Zmierzający na miejsce zbrodni Ayala przechodzi obok stojącego opodal postumentu Kena Folleta, znakomitego walijskiego pisarza. Okazuje się, że postawiono go tam, ponieważ z dziejów budowy tejże właśnie świątyni Follet zaczerpnął pomysł, który wykorzystał i rozwinął w powieści „Świat bez końca”.
Druga to „oczko”, które puszcza nam autorka snując swą opowieść. Jedną z kluczowych postaci powieści, w sensie wartości informacji, których dostarcza inspektorowi Ayali, jest stary mistrz kamieniarski, który nadzorował prace remontowe w starym romańskim kościółku w San Vicentejo. Ów człek zowie się Don Tribucio Saenz de Urturi. Brzmi znajomo? Przyznaję – przegapiłem to za pierwszym razem.
Jest jeszcze Dziadek de Ayala, który „przywykł do tego, by co i rusz zaczynać od zera. Trzeba mu przyznać, że nigdy się nie poddawał (…). Przestań chrzanić i wytrwaj, mówił. I to właśnie robił. Trwał”. Ale odkrywanie tej postaci pozostawiam już czytelnikom.
I jeszcze na koniec ukłon w stronę pani Joanny Ostrowskiej – nie tylko za znakomite tłumaczenie. „Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki”. Przyznaję, że już prawie zapomniałem o tym, że w beletrystyce mogą być przypisy, a tu proszę. Nie dosyć, że są i jest ich sporo, to znakomicie wpisują się w klimat powieści i zachęcają do samodzielnego zgłębiania wiedzy w objętych treścią przypisu sprawach.
Ponadto książka jest znakomicie wydana, więc moja końcowa ocena może być tylko taka… Brawo!
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa MUZA SA otrzymałem egzemplarz książki autorstwa pani o bardzo długim hiszpańskobrzmiącym nazwisku. Nie do zapamiętania po pierwszym razie. Po drugim też nie.
Pociągnięte karminową szminką zmysłowe usta, które zawłaszczyły okładkę nasunęły mi jak najgorsze skojarzenia. Zapachniało Greyem i tego typu literaturą „na wagę”. Nie czytałem blurbów....
2016-06-01
1987
2015-06-14
No dobra. Bredni sporo, nawet więcej niż sporo, ale podanych w sumie w całkiem sympatycznej i przystępnej formie. Przyzwyczaiłem się już do tego, że książki zachodnich autorów, traktujące o froncie wschodnim w czasie II WŚ, pełne są niedorzeczności , przekłamań czy po prostu głupot wszelakich. Duby smalone jak mawiano dawnymi czasy w Polszcze. Powodów do wydziwiań i załamywania rąk nad „realiami” wojny na wschodzie można przy lekturze „Piątej korony” znaleźć bez liku. Daruję sobie jednak przytaczanie ich, bo – jak już niejednokrotnie się przekonałem – moje zdziwienie nad „oczywistymi nieoczywistościami” często trafia w próżnię spowodowaną katastrofalnym – w mojej opinii – stanem wiedzy historycznej ogromnej części naszego, pochłoniętego konsumpcją dóbr materialnych, społeczeństwa. Zgodnie zatem ze starą ludową prawdą, że „mądry i tak będzie wiedział a głupi pomyśli, że tak ma być”, spuszczam zasłonę milczenia na nieścisłości i przeinaczenia. W końcu Javier Gonzales napisał „thriller z historią miłosna w tle”, a nie rozprawę filozoficzną osnutą na dramatycznych losach hiszpańskich obywateli, którzy „przeorani” koszmarem wojny domowej wybrali się z rewizytą do kraju sowieckich doradców republikańskiego rządu. To „tylko” powieść popularna, czytadło, któremu kieszonkowa forma służy znacznie bardziej niż wydanie w twardych, błyszczących obwolutach. Jeśli zabierzemy ją ze sobą do pociągu, albo na nudny weekend u rodziców żony/męża (niepotrzebne skreślić), to czas minie nam szybko i niepostrzeżenie. Tym bardziej, że ta część powieści, w której autor skupia się na malarstwie albo na realiach Hiszpanii z lat trzydziestych XX wieku, jest naprawdę ciekawa. Precyzując – część dotycząca malarstwa nie wykracza jakoś specjalnie poza to, co możemy samodzielnie wyszukać dzięki uprzejmości cioci Wiki i wuja Googla, ale już fragmenty o Hiszpanii i Hiszpanach przed, w trakcie i po wojnie domowej, to całkiem inna inszość. I znów zastrzegam – jak na pop-literaturę. Jestem zwolennikiem tezy, że prawie z każdego „słowa pisanego” można wydobyć coś wartościowego i interesującego. Dla mnie niezwykle ciekawy był cały watek dotyczący genezy powstania Błękitnej Dywizji i powojennych losów żołnierzy, wchodzących w skład tej formacji. Tego jak traktowano udział hiszpańskich ochotników w jednostkach Waffen SS kiedyś, tego jak usiłowano zacierać ślady i marginalizować weteranów walk z Sowietami w otrząsającym się z frankistowskiej hibernacji kraju, który zmierzał do ideału politycznej poprawności. To tacy trochę – zachowując proporcje - „żołnierze wyklęci”.
Resumując, niezobowiązująca, lekka lektura, która może stać się jednak inspiracją do poszukiwań i samodzielnego zgłębiania interesujących nas wątków.
No dobra. Bredni sporo, nawet więcej niż sporo, ale podanych w sumie w całkiem sympatycznej i przystępnej formie. Przyzwyczaiłem się już do tego, że książki zachodnich autorów, traktujące o froncie wschodnim w czasie II WŚ, pełne są niedorzeczności , przekłamań czy po prostu głupot wszelakich. Duby smalone jak mawiano dawnymi czasy w Polszcze. Powodów do wydziwiań i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-07
Cyberthriller – debiut literacki hiszpańskiego przedsiębiorcy, właściciela firmy software’owej. To informacja, która teoretycznie powinna obniżyć moje zainteresowanie książką do poziomu zera absolutnego. Jedyne moje doświadczenia z cyberświatem opisywanym w literaturze związane są z „Hakerem” Kevina Poulsena. Przeczytałem, odłożyłem i uznałem wtedy – lipiec 2013 r. - że to nie moja bajka. Jednak, mając w pamięci dewizę Foresta Gumpa o życiu i pudełku czekoladek, odwinąłem sreberko i… Nie był to mój ulubiony smak, ale nadzienie okazało się nieco zaskakujące i całkiem interesujące. Pewnie nie skusiłbym się na tę „bombonierkę” gdyby przyszło zapłacić mi za nią cenę wydrukowaną na obwolucie, ale skuteczną zachętą okazała się bardzo przystępna kwota w PLN widniejąca na trzeciej już z kolei naklejce z kodem kreskowym, sprowadzająca wydatek do równowartości połowy paczki papierosów.
Mniej więcej do połowy książki było „tak sobie”. Nie „nudno”, ale i nie „porywająco”, po prostu „tak sobie”. Całkiem sporo fachowej terminologii pozwalającej jednak czytać bez konieczności sięgania co chwila po słownik z zakresu nowych technologii, garść filozoficznych przemyśleń (o ich jakości wolałbym się nie wypowiadać) jednego z głównych bohaterów i dosyć ciekawie rozwijające się negocjacje handlowe dotyczące sprzedaży mającej zrewolucjonizować rynek przeglądarki internetowej, której twórcami są dwaj Hiszpanie, stanowiący chyba alter ego autora. Jeden z nich – Carlos -to właściciel niewielkiej firmy INFOCO, drugi - Max – ponadprzeciętnie zdolny programista, współpracownik i przyjaciel Carlosa. Gdzie tu thriller? – zastanawiałem się przerzucając kolejne strony. Wkrótce jednak tempo gwałtownie wzrosło i – moim zdaniem – utrzymało się aż do końca na niezłym poziomie. Bez względu na to czy Gaspar Lopez Torres samodzielnie skonstruował całą intrygę, czy tez korzystał ze wsparcia jakiegoś „ghostwritera” druga część powieści może usatysfakcjonować każdego zwolennika spisków, intryg, podstępów, gry wywiadów i… Second Life. Tak, tak wirtualny świat udostępniony internautom już w 2003 roku przez Linden Research Inc., jest pełnowymiarowym tłem a w zasadzie uczestnikiem tej historii. Właściwie od samego początku akcja toczy się równolegle w świecie realnym oraz w sieci i mam wrażenie, że w tym drugim środowisku autor porusza się znacznie pewniej, swobodniej i z dużo większą przyjemnością. Na tle dosyć schematycznie rozwijającej się intrygi w świecie rzeczywistym, w wymiarze wirtualnym jest zaskakująco ciekawie, a opis cyberataku przeprowadzanego równocześnie w obu wymiarach powinien usatysfakcjonować największych nawet malkontentów.
Nie chcę zdradzać szczegółów, ale zabawa jest przednia – nawet dla mnie, który nigdy w Second Life nie spędził ani minuty, a co dopiero dla – licznego przecież – grona zwolenników tej gry(?). No właśnie. Czy to aby na pewno tylko gra? Wirtualne wersje bohaterów (VP) jakkolwiek stworzone dla swych realnych odpowiedników (RP) i zależne od nich, dosyć szybko emancypują się i zaczynają żyć własnym życiem. Dosyć „naturalne” jest, że VP wchodzą w interakcje z innymi VP, pytanie na ile opisywane przez autora relacje bytów ze świata realnego i wirtualnego są jedynie fikcją, wytworem wyobraźni autora a na ile stały się już doświadczeniem wielu, bardzo wielu członków naszej społeczności.
W sumie książka godna polecenia. Bez pretensji do odkrywania reguł rządzących światem, ale przy swojej zdecydowanie rozrywkowej formie stawiająca jednak kilka pytań. Moim zdaniem warta tego aby wydać na nią więcej niż równowartość połowy paczki papierosów.
P.S. Postanowiłem, że dokończę jednak opinię o „Hakerze”
Cyberthriller – debiut literacki hiszpańskiego przedsiębiorcy, właściciela firmy software’owej. To informacja, która teoretycznie powinna obniżyć moje zainteresowanie książką do poziomu zera absolutnego. Jedyne moje doświadczenia z cyberświatem opisywanym w literaturze związane są z „Hakerem” Kevina Poulsena. Przeczytałem, odłożyłem i uznałem wtedy – lipiec 2013 r. - że to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-02-27
Po przeczytaniu notki wydawniczej odpowiedź na pytanie: „do jakiej kategorii należałoby przypisać tę książkę” nie wydaje się trudna, prawda? Oto następca cesarskiego tronu cudem ocalały z rzezi jaką zgotowali Rzymianom germańscy barbarzyńscy – w akcie łaski - zostaje przez ich wodza zesłany na Capri. Tam wchodzi w posiadanie potężnego artefaktu – miecza wykutego kiedyś dla samego Juliusza Cezara - a następnie przy pomocy swego mentora i nauczyciela oraz garstki wiernych legionistów ucieka z wyspy i wyrusza w niebezpieczną podróż do Brytanii, przez ogarniętą pożogą Europę. W ślad za nimi wyrusza oddział bezwzględnych prześladowców.
Najbardziej oczywista odpowiedź na zadane we wstępie pytanie, to oczywiście – powieść historyczna, choć opowieść Manfrediego bardzo luźno trzyma się faktów. Podobnie nie budzi moich wątpliwości nazywanie „Ostatniego legionu” powieścią przygodową. A jednak, ja wstawiłbym tę książkę jeszcze na jedną – pewnie zaskakującą dla wielu czytelników półkę. Być może byłoby to zaskakujące również dla samego autora, ale dla mnie „Ostatni legion” to również powieść z szeroko rozumianego gatunku post-apo, tak jak ja rozumiem to pojęcie.
Ktoś mógłby zapytać, jakim cudem, historia rozgrywająca się w V wieku naszej ery, może zostać zaliczona do takiej kategorii? Dla mnie odpowiedź jest prosta, choć może nie dla wszystkich taka oczywista. Taki wniosek nasunął się po przeczytaniu mniej więcej 1/3 książki, ale jak już cykl skojarzeń rozpoczął się i dokonał, stałem się stuprocentowo przekonany do takiej tezy. Już wyjaśniam dlaczego. Otóż w Roku Pańskim 476 nastąpiła apokalipsa. Wraz z upadkiem Rzymu pod ciosami germańskich plemion, dla ogromnej liczby mieszkańców Cesarstwa Zachodu nastąpił koniec świata, takiego jaki znali. Oczywiście data jest umowna. Świadomi wielowiekowej rzymskiej spuścizny obywatele Rzymu przez wiele lat z przerażeniem obserwowali to w co zmienia się ich uporządkowany, cywilizowany świat po kolejnych najazdach Gotów, Hunów i Wandalów. I choć niemiecki historyk Alexander Demandt wymienia aż 210 zjawisk, w których na przestrzeni wieków upatrywano przyczyn upadku, faktem jest, że zniknięcie Cesarstwa Rzymskiego z mapy świata było bezpośrednim następstwem wydarzeń z 476 r. Ironią losu jest to, że barbarzyńcy pokonali Rzym bo chcieli żyć jak Rzymianie, ale w swym szale niszczenia posunęli się zbyt daleko.
Inny historyk, brytyjski profesor Bryan Ward-Perkins w rozmowie z Adamem Tycnerem (Uważam Rze Historia, listopad 2012) stwierdza, że jeśli porównamy standard życia przeciętnego mieszkańca Półwyspu Apenińskiego z 400 roku z tym z 600 roku, to zobaczymy prawdziwe załamanie, katastrofę wręcz. Odbudowanie wymiany handlowej Italii z innymi regionami Morza Śródziemnego zajęło 800 lata a niektóre rzymskie prowincje nie podniosły się już nigdy. Jeszcze gorzej było z kulturą. Jej upadek najlepiej widać w stosunku do umiejętności czytania i pisania. Arystokracja rzymska prowadziła bogate życie kulturalne, zaczytywali się w Homerze i Wergiliuszu. Arystokraci następnej ery – feudalnej - wzbogacili się wojując, na ogół nie widzieli potrzeby, by uczyć się pisać i czytać. Trzeba było renesansu aby choć zbliżyć się do poziomu sprzed kilkuset lat.
Wizja upadku i świata „po” przedstawiona piórem Manfrediego jest znakomita. Z jednej strony dramatyczna i wstrząsająca, pozbawiająca nieomalże nadziei, z drugiej pełna momentów pozwalających bohaterom z optymizmem patrzeć w przyszłość, mimo ogromu zniszczeń i pojawiających się zewsząd przeciwności losu.
Jest w książce taka charakterystyczna scena rozgrywająca się przy stacji drogowej przy Via Postumia. Rzym upadał, ale zdobycze rzymskiej cywilizacji jeszcze trwały. Wokół walił się świat, w okrutnych okolicznościach, w straszliwych mękach ginęli legioniści Nova Invicta, masakrowano kwiat rzymskiego patrycjatu, wyrżnięto gości urodzinowego cesarskiego przyjęcia, sam cesarz i jego małżonka „dali gardło” barbarzyńcom, a kilka mil od miasta, w stacji drogowej rzymski urzędnik skrupulatnie wypełniał swoje obowiązki wobec podróżnych. Dwadzieścia dwie mile dalej powinna być kolejna stacja, potem kolejna i kolejna – o ile jeszcze jest… Kto wie co przyniesie jutro, ale dziś rzymska stacja drogowa przy Via Postumia działa, wciąż działa…
Autor ciekawie użył również „geopolitycznego” wątku rywalizacji wielkich mocarstw, która wedle żelaznych reguł gatunku post-apo skończyć może się tylko w jeden sposób – zagładą obu stron konfliktu. Powieściowy cesarz - Orestes - rozpoczął reformę Rzymu, chcąc przywrócić mu wielkość i dawne znaczenie. Na to jednak niechętnie godził się inny wielki rozgrywający ówczesnego świata – Bizancjum, które pozbywszy się konkurenta, na kilka następnych stuleci stało się centrum cywilizacji chrześcijańskiej. Złośliwym chichotem historii można chyba nazwać fakt, że prawie równo tysiąc lat potem Konstantynopol podzielił los swojego zachodniego „brata” a jego upadek stal się datą graniczną dla kolejnej epoki - średniowiecza, którą symbolicznie rozpoczął właśnie upadek Rzymu.
Ale oprócz tego wszystkiego w książce dominuje oczywiście przygoda, przygoda, przygoda… wspaniała taka, pachnąca młodością, marzeniami ze szczenięcych lat - przeżywanymi po lekturze tuż przed snem - aby samemu w czymś takim kiedyś wziąć udział.
I jeszcze jedno. Uważny czytelnik dostrzeże, że postać młodego cesarza z powieści Manfrediego, wprowadza nas w świat innej znanej legendy, będącej zalążkiem rycerskiego etosu, w której poczesne miejsce zajmuje bardzo charakterystyczny „okrągły” mebel…, ale to już całkiem inna historia.
Po przeczytaniu notki wydawniczej odpowiedź na pytanie: „do jakiej kategorii należałoby przypisać tę książkę” nie wydaje się trudna, prawda? Oto następca cesarskiego tronu cudem ocalały z rzezi jaką zgotowali Rzymianom germańscy barbarzyńscy – w akcie łaski - zostaje przez ich wodza zesłany na Capri. Tam wchodzi w posiadanie potężnego artefaktu – miecza wykutego kiedyś dla...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-17
2014-01-13
„Literatura musi zmienić postrzeganie świata, musi zmienić czytelnika, ale najpierw – i to jest warunek konieczny – musi zmienić pisarza. Zanim przystąpiłem do pracy nad „Żołnierzami spod Salaminy” byłem innym człowiekiem”.
Ten cytat z wywiadu z Javierem Cercasem wynotowałem sobie na długo przed tym zanim zdobyłem (dostałem w prezencie urodzinowym od mojej żony i syna) tę książkę. Wtedy, po przeczytaniu tego wywiadu zapragnąłem ją przeczytać choćby po to, aby sprawdzić czy to twierdzenie – bliskie mi bardzo – znajduje odbicie w tym co napisał Cercas.
Otrzymałem, przeczytałem, zrozumiałem. Zrozumiałem, że ta przemiana o której wspomina autor to najprawdziwsza prawda. Że to nie jest czcza poza obliczona na wywołanie taniego pseudointelektualnego efektu, że to szczera uwaga na temat zmiany, która zaszła w autorze podczas pisania. Nie, nie tylko pisania. Pisanie, napisanie tej powieści było jedynie końcowym akordem tej przemiany, dopełnieniem, finalnym efektem tego co działo się z Cercasem w miarę jak zagłębiał się w historię na którą natrafił trochę przypadkiem, na historię, która była jak koniuszek nitki wystającej z kłębowiska zdarzeń i ludzi. Chyba nie oczekiwał, na pewno nie oczekiwał dokąd go ta nić zaprowadzi a już na pewno nie mógł przewidzieć tego, jak pójście jej śladem wpłynie na jego dalsze życie.
Dwa pozornie niezwiązane ze sobą, równoległe wydarzenia, śmierć na emigracji sympatyzującego z republikanami poety Antonio Machado i jego matki, oraz cudowne dwukrotne ocalenie Sancheza Mazasa, jednego z filarów faszystowskiej Falangi, przez wielu obwinianego za istotne przyczynienie się do wybuchu wojny domowej, posłużyły przeżywającemu rodzaj kryzysu twórczego dziennikarzowi za kanwę okolicznościowego artykułu do gazety. Mazasa ominęły kule plutonu egzekucyjnego, a chwilę później ocalenie przyniósł mu jeden ze ścigających go republikańskich żołnierzy, który pozwolił mu zbiec. Obie historie kończą się zagadkowo. Żołnierz, który pozwolił zbiec Mazasowi dłuższą chwilę trzymał go na muszce karabinu i odszedł bez słowa. Nad grobem Antonio Machado spotkali się zaś jego dwaj bracia, którzy w wojnie walczyli po przeciwległych stronach frontu. Artykuł kończy się pytaniem o tajemnicę motywów ludzkich zachowań i o to czy ich rozwikłanie przybliżyłoby nas do poznania jakiejś jeszcze bardziej istotnej prawdy o ludziach. Efektem publikacji było kilka listów do redakcji, oraz zaproszenie na obiad od historyka specjalizującego się w tych zagadnieniach. Rozmowa z nim sprawia, że dziennikarz podejmuje decyzję o napisaniu książki o wojennych i powojennych losach Mazasa.
Obsadziwszy się w roli owego dziennikarza, Cercas podejmuje tę – wspomnianą - wyżej nić, początkowo trochę bez przekonania, trochę wbrew sobie, wbrew swoim przekonaniom i poglądom, które lokowały się zdecydowanie bliżej przegranych w tym konflikcie. Kiedy książkowa biografia falangistowskiego polityka i pisarza jest już w zasadzie ukończona, dziennikarz wciąż nie jest zadowolony z efektu. Wyraźnie czuje, że brak w niej jakiegoś bardzo istotnego, być może najważniejszego elementu i wtedy – przypadkiem – uświadamia sobie, czego. „Powieści pisze się łącząc ze sobą wspomnienia” mówił Ricardo Bolano, chilijski pisarz, który opuścił swój kraj i przyjechał do Europy po przewrocie Pinocheta. To po spotkaniu z nim właśnie, historia o Mazasie kieruje się na całkiem nowe tory, co radykalnie zmienia wydźwięk pieczołowicie konstruowanej opowieści.
„Żołnierze spod Salaminy” to książka o pisaniu książki. Składa się z trzech części, które mogą spełniać rolę wstępu, rozwinięcia i zakończenia ale równe są sobie rangą, rozmiarem i znaczeniem, a brak którejkolwiek z nich skazywałby pozostałe na swego rodzaju ułomność. Autor zbierał i układał rozsypane po całej Hiszpanii puzzle ludzkich wspomnień. Wydawało się początkowo, że nie ma szans na nic więcej niż miniaturkę a i tak nie było gwarancji, że po tylu latach wszystkie elementy układanki się odnajdą. Jednak dzięki uporowi, konsekwencji i łutowi szczęścia udało mu się stworzyć pełnowartościowy obraz uczestników tamtych wydarzeń.
Czy to powieść? Sam Cercas – pełniący w książce rolę narratora i „śledczego” - wielokrotnie twierdzi, że tak nie jest, że to historia oparta na faktach a on ją jedynie próbuje jak najbardziej wiernie odtworzyć. Moim zdaniem to jednak pełnokrwista powieść. Może bardzo specyficzna, z elementami reportażu, zaangażowana, z mnóstwem nie pozbawionych ironii autobiograficznych wtrętów, miejscami mocno obnażająca wnętrze autora, jego pragnienia i słabości w zaskakująco szczerych i głębokich komentarzach, ale jednak powieść. W stosunku do siebie i swojej roli autor jest niejednokrotnie sarkastyczny i mocno krytyczny, na pewno dużo bardziej niż do innych bohaterów z obu stron hiszpańskiej barykady, których opisuje. Tych traktuje jednakowo – z mniejszą lub większą sympatią – ale z szacunkiem. Wskazując na poplątane losy obywateli hiszpańskich rzuconych – wielokrotnie przypadkiem – na jedną bądź drugą stronę frontu Cercas nie rozważa kwestii winy, współwiny i oszalałej spirali nienawiści nakręcającej się po obu stronach konfliktu. Nie po to – moim zdaniem – powstała ta książka. Z uchwyconej przypadkiem nici autor wysnuł opowieść o prawdziwych ludziach, o autentycznych zapomnianych bohaterach, którzy potrafią zachować człowieczeństwo w najmniej nawet sprzyjających temu okolicznościach.
Cercas wygrywa szansę na unieśmiertelnienie ich, upamiętnia ich dla następnych pokoleń, niczym greccy pieśniarze żołnierzy spod Salaminy. Ludzie żyją dopóty, dopóki ktoś o nich pamięta.
Od zakończenia hiszpańskiej wojny domowej mija w tym roku 75 lat. O tym jak wciąż głębokie są podziały i rany w społeczeństwie, które po niej pozostały świadczy ten choćby cytat: „ze wszystkich historii w Historii najsmutniejsza jest niewątpliwie historia Hiszpanii, ponieważ kończy się źle”
Tak, tak w tej kategorii, „źle kończących się historii” my również mielibyśmy coś do powiedzenia i sądzę, że rywalizacja o laur zwycięzcy pomiędzy nurzającymi się w swej przeszłości Polakami i Hiszpanami byłaby bardzo zacięta. I jakkolwiek to temat na całkiem inną opowieść, to wydaje mi się, że świadomość tego braku „happy endu”, pozwala nam Polakom patrzeć na opowieść Cercasa z perspektywy niedostępnej reprezentantom wielu innych nacji.
„Literatura musi zmienić postrzeganie świata, musi zmienić czytelnika, ale najpierw – i to jest warunek konieczny – musi zmienić pisarza. Zanim przystąpiłem do pracy nad „Żołnierzami spod Salaminy” byłem innym człowiekiem”.
Ten cytat z wywiadu z Javierem Cercasem wynotowałem sobie na długo przed tym zanim zdobyłem (dostałem w prezencie urodzinowym od mojej żony i syna) tę...
2010-08-28
Zbierałem się do napisania opinii o tej książce i nie mogłem zacząć. Nie żebym nie wiedział co mam napisać, ale zaskoczyła mnie ta lektura. Objętościowo, to taki trochę większy "Tygrysek" - więc dawałem sobie na nią jeden, góra dwa wieczory - trwało dłużej. Miał to być mój pierwszy kontakt z Marquezem, więc towarzyszyła temu odrobina ekscytacji (bo taki znany i trendy kiedyś i w ogóle) i początek mnie nie zawiódł... Prawie jak u Hitchcocka - "zaczyna się od trzęsienia ziemi a potem napięcie rośnie", ale tylko do pewnego momentu. Potem coś, gdzieś rozłazi się we wszystkie strony. Może taki był zamysł autora? Punkt ciężkości przesuwa się z jednego bohatera na drugiego, z jednego wątku na kolejny i w efekcie mamy obraz południowoamerykańskiego miasteczka, które może być wszędzie i nigdzie. Nawet ze świadomością kolumbijskiego pochodzenia Marqueza, nie mogłem się początkowo pozbyć wrażenia, że to może Chile, może Argentyna, a może Boliwia. W zasadzie pasuje wszystko z wyjątkiem "portugalskiej" Brazylii. Może w tym właśnie przejawia się uniwersalizm i wspólnota losów mieszkańców tej "uboższej" z Ameryk? A to tylko zapis historii która wydarzyła się między czwartym a dwudziestym pierwszym października w mieście Macondo. W mieście, które nigdy nie poradziło sobie z przeszłością i nie ma pomysłu na to jak może wyglądać przyszłość. Jak złowrogie memento brzmią słowa piosenki mruczanej pod nosem przez o. Angela: "Od łez moich będzie wzbierać morze".
Chyba jednak sięgnę po "Sto lat samotności", nie od razu może - ale chyba jednak sięgnę.
Zbierałem się do napisania opinii o tej książce i nie mogłem zacząć. Nie żebym nie wiedział co mam napisać, ale zaskoczyła mnie ta lektura. Objętościowo, to taki trochę większy "Tygrysek" - więc dawałem sobie na nią jeden, góra dwa wieczory - trwało dłużej. Miał to być mój pierwszy kontakt z Marquezem, więc towarzyszyła temu odrobina ekscytacji (bo taki znany i trendy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-10-03
No lubię. Lubię i już. Country lubię i mam gdzieś, co na ten temat sądzą inni. Dobra, prosta wpadająca w ucho muzyka, taka „pod nóżkę”, albo odwołująca się do najprostszych ludzkich uczuć. I choć nie jestem na bieżąco i nazwiska wykonawców z aktualnego TOP-u w większości pewnie nic mi nie powiedzą, to Chrisa Stapletona i Teskey Brothers rozpoznaję, a przy standardach w rodzaju „Take Me Home Contry Roads” Johnnego Denvera czy „Heart of Gold” Neila Younga się wzruszam po prostu. Lubię takie proste wzruszenia i proste historie prostych ludzi (nie prostaków). Taki też jest „Taniec wdowca” Ricka Riordana.
Autor, którego polubiłem przy okazji obcowania z przygodami Percy’ego Jacksona, zaskoczył mnie świetną, prostą opowieścią. W mojej biblioteczce też pewnie trafi do kategorii kryminałów, bo historia detektywa Tresa Navarre i wschodzącej gwiazdy country Mirandy Daniels nosi wszelkie cechy tego gatunku, ale to przede wszystkim stara jak świat opowieść o ludzkich pragnieniach, namiętnościach i cenie, jaką przychodzi uiścić za realizacje marzeń. Rzecz w tym, że większość z nas, mniej lub bardziej chętnie, godzi się płacić za realizację swoich pragnień. Gorzej, jeśli musimy płacić za czyjeś. Kiedyś, przy okazji recenzowania całkiem innej historii (niekryminalnej i nie z USA), posłużyłem się nieco zmodyfikowanym cytatem: „za każdym mężczyzną sukcesu stoi kobieta, która nie ma co na siebie włożyć”. To oczywiście mocno seksistowskie podejście i związane z tym, że wychowałem się w patriarchalnym społeczeństwie kultywującym maczystowskie podejście do życia. Daleki jestem jednak od składania samokrytyki niczym POlitycy pewnej partii po urodzinach u red. Mazurka i mam w głębokim poważaniu polityczną poprawność, co z dziką rozkoszą dostrzegam również u autora, dworującego sobie ze zbiorowej głupoty społeczności studenckiej, która doprowadziła do dymisji leciwego znawcy średniowiecznej literatury angielskiej z powodu jego niechęci do „etnicznej dywersyfikacji programu nauczania”. Rozumiem gościa - nawet przyjmując, że Kopernik była kobietą, a Otello – bez wątpienia – Maurem. A swoją drogą – cóż to za bełkot - „etniczna dywersyfikacja programu nauczania”!!??
Ów cytat, do którego ponownie się odwołałem, w oryginale mówił o „kobiecie mającej krew na rękach” i w odniesieniu do powieści Ricka Riordana jest to znacznie bardziej trafione sformułowanie. Mężczyźni w tej powieści są mężczyznami a kobiety kobietami, ale nie takimi, o których Mickiewicz myślał pisząc o „puchu marnym i zwiewnej istocie”. Pląsające w rytmie przejmującego „Tańca wdowca” bohaterki świadome są swych potrzeb i zdeterminowane, aby je zaspokoić, A że arsenał środków niewieścich (w tym cnót tak ostatnio wyśmiewanych) jest zdecydowanie bardziej bogaty niż to, czym mogą przeciwstawić im się przedstawiciele brzydkiej płci (znów ten seksizm), robią sobie panie z panami co chcą i jak chcą. I tak z pozornie zmaskulinizowanej opowieści, pełnej kowbojskich kapeluszy, dwunastocylindrowych pick-upów, rewolwerów i testosteronu zapamiętujemy „Sierotkę Marysię” z czarnym pasem w sztuce manipulacji i bandę sfrustrowanych krasnoludów niepotrafiących zrozumieć, że są tylko pionkami w partii szachów.
„Taniec wdowca” to druga z serii siedmiu wydanych dotychczas powieści z Tresem Navarre w roli głównej - w Polsce ukazały się chyba tylko trzy tomy. Ja odkryłem ponownie pana Ricka Riordana i szczerze polecam każdemu, kto nie szuka lektury z pretensjami do literatury przez wielkie „L”, a jednocześnie oczekuje od powieści czegoś więcej, niż tylko skłębionego nadmiaru fizjologicznych namiętności i ocierającej się o pornografię dosłowności. Niejednowymiarowi bohaterowie, zjadliwy, ocierający się o błyskotliwość humor, fascynujący bezmiarem swych przestrzeni i uwielbieniem wolności Teksas… to się naprawdę dobrze czyta.
No lubię. Lubię i już. Country lubię i mam gdzieś, co na ten temat sądzą inni. Dobra, prosta wpadająca w ucho muzyka, taka „pod nóżkę”, albo odwołująca się do najprostszych ludzkich uczuć. I choć nie jestem na bieżąco i nazwiska wykonawców z aktualnego TOP-u w większości pewnie nic mi nie powiedzą, to Chrisa Stapletona i Teskey Brothers rozpoznaję, a przy standardach w...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to