-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2019-04-08
2016-04-20
To druga taka książka w ciągu ostatniego miesiąca. Pierwsza „poleciała” po 27 stronach, w tej nie dociągnąłem nawet do tego miejsca. Mógłby ktoś zapytać: a co można powiedzieć o książce po 20 stronach? Odpowiadam poniżej.
Mniejsza już o maksymę, wedle której „życie jest zbyt krótkie, by czytać dobre książki, należy czytać te bardzo dobre”, bo kategoria nawet zbliżona do „dobre” jest nieosiągalna dla „Detektywów…”, tak jak Stolnikówna dla Jacka Soplicy. Czytam naprawdę dużo, przeczytałem pewnie już dziesiątki tysięcy stron książek dobrych i słabych, i chyba doszedłem właśnie do wniosku, że skoro mam już czytać coś dla przyjemności, to raczej nie powinno mnie to męczyć. A „Detektywi…” męczą. Męczą schematyzmem i przewidywalnością, męczą tanim blichtrem i prostactwem, męczą - w końcu – nudą. Czy ktoś chce czytać nudne kryminały? No, myślę, że nie sądzę, a to jest nudne i słabe, jak ostatnie filmy ze Stevenem Segalem. Przypomina skrzyżowanie „Dynastii” z „Warsaw Shore”. Szkoda czasu nawet na opisywanie treści, bo to nawet poniżej poziomu wprawek literackich Harlana Cobena. Tamto „dzieło” jednak zmogłem – i to w całości, tego wytworu duetu Patterson – „ktoś tam” nie zdzierżyłem.
A wszystkiemu - jak zawsze - winny pieniądz, mamona, złoty cielec. Dzieła spółek autorskich wywołują u mnie – na ogół – stan podwyższonej odporności na chałę, bo to rzadko oryginalna twórczość, a zwykle wykorzystywanie znanego nazwiska do promocji badziewia. Książki mało znanych autorów „w cudowny” sposób stają się owocem współpracy ze starszym i bardziej doświadczonym kolegą i dojenie naiwniaków trwa w najlepsze.
Pierwszy raz z takim „lewarowaniem” sprzedaży spotkałem się wiele lat temu przy książkach sygnowanych nazwiskiem Alistaira Macleana. Potem podczepiano się pod Ludluma, pod wspomnianego już wcześniej Cobena, ale chyba najwięcej takich kooperacji zaliczył właśnie Patterson. Po co? „Kasa misiu” jak mawiał nieoceniony specjalista od „golenia frajerów”, kiedy był jeszcze trenerem kopaczy nożnych w Nowym Dworze Mazowieckim.
Szczerze, z pełnym przekonaniem ostrzegam – szkoda czasu. Nie twierdzę, że ta książka nie znajdzie zwolenników, może nadaje się do pociągu, albo na plażę, albo też gdzieś indziej, ale – nie chcąc nikogo urazić – podejrzewam, że to będzie męka dla każdego, kto przeczytał w życiu trochę książek. Dla kogoś będącego na początku drogi czytelniczej może nie, ale naprawdę szkoda na nią czasu. Ja się dałem naciągnąć na wydatek – Was ostrzegam.
To druga taka książka w ciągu ostatniego miesiąca. Pierwsza „poleciała” po 27 stronach, w tej nie dociągnąłem nawet do tego miejsca. Mógłby ktoś zapytać: a co można powiedzieć o książce po 20 stronach? Odpowiadam poniżej.
Mniejsza już o maksymę, wedle której „życie jest zbyt krótkie, by czytać dobre książki, należy czytać te bardzo dobre”, bo kategoria nawet zbliżona do...
2016-03-19
Niedawno jeden ze znajomych, życzliwie i z troską niejaką, zwrócił mi uwagę, że w zasadzie marnuję czas pisząc opinie na temat nieważnych, nic nie znaczących książek. A to jakieś nudy historyczne, a to kryminały sprzed wieków, albo jakieś brednie fantastyczne. „Wziąłbyś przeczytał coś istotnego, coś co właśnie jest na tapecie, czym pasjonują się wydawcy, krytycy i czytelnicy. Modne żeby było a najlepiej kontrowersyjne. A tak, co? Piszesz o tych zapomnianych bzdetach z kosza z tanią książką, albo z innej wyprzedaży i pies z kulawą nogą tego nie czyta.”
No, ale co ja mam zrobić, skoro „popularne nowości” na ogół uruchamiają u mnie systemy ostrzegawcze, a moje zwoje neuronów migotają i świecą jak świąteczny TIR producenta znanego gazowańca.
Kilka razy uległem – z różnym przyznaję skutkiem – ale jedna z ostatnich nowości wprawiła mnie w prawdziwą konfuzję. Powodów było kilka. Pierwszy, ta książka - informacje o niej – jest wszędzie… żeby w księgarniach. Dworzec, kiosk, stoisko z prasą, stacja benzynowa – to już pewien standard, no ale facet od cateringu promujący bestseller wraz z sałatką z tuńczykiem i kanapką z jajkiem (pozdrowienia dla pogromcy WallMartu)??? Może właśnie dlatego, czytaj „dzięki takiej promocji”, ale chyba głównie po to aby mnie dobić, ta książka wygrała w plebiscycie LC na Książkę 2015 roku.
Prawda: „de gustibus non disputandum est”. Prawda: “lepiej być w mniejszości”. Prawda: na szczęście jest wybór. Kolejna prawda: dobrze, że mam jakieś punkty odniesienia, bo przeczytałem „Blackout” i „Znalezione nie kradzione” nominowane w tej samej kategorii. Dlaczego zatem po 27 stronach – z ulgą – odłożyłem tę książkę na najciemniejszą z półek?
Postanowiłem spróbować raz jeszcze. W końcu 27 stron to betka, może za drugim podejściem dotrę dalej? Może nie miałem nastroju? Albo zmęczony byłem nazbyt, a „Dziewczynę…” należy próbować posiąść z umysłem świeżym i wypoczętym? Spróbowałem… i nic z tego.
Pewnie było coś w moim nastawieniu, bo Szanowna Małżonka moja potrzebowała na „Dziewczynę z pociągu” raptem jednej podróży pociągiem (nota bene) do stolicy i z powrotem, a na ogół podobają nam się te same powieści. Na ogół…
Niedawno jeden ze znajomych, życzliwie i z troską niejaką, zwrócił mi uwagę, że w zasadzie marnuję czas pisząc opinie na temat nieważnych, nic nie znaczących książek. A to jakieś nudy historyczne, a to kryminały sprzed wieków, albo jakieś brednie fantastyczne. „Wziąłbyś przeczytał coś istotnego, coś co właśnie jest na tapecie, czym pasjonują się wydawcy, krytycy i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2007
Wielkie rozczarowanie, choć właściwie nie... w zasadzie niczego innego się nie spodziewałem - książkę przeczytałem na filmie usnąłem ;/ a jedyne co mi z niej pozostało w pamięci, to ciekawy, precyzyjny opis "złotej proporcji". I tyle - kompletnie nie rozumiem o co było tyle szumu.
Wielkie rozczarowanie, choć właściwie nie... w zasadzie niczego innego się nie spodziewałem - książkę przeczytałem na filmie usnąłem ;/ a jedyne co mi z niej pozostało w pamięci, to ciekawy, precyzyjny opis "złotej proporcji". I tyle - kompletnie nie rozumiem o co było tyle szumu.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2008-01
Strasznie męczyłem się czytając :( a bez fałszywej skromności mogę przyznać, że jeśli jakiś tekst drukowany mnie męczy to prawdobodobnie z nim jest coś "nie teges". Eneidę Wergiliusza, tłumaczoną na nasz ojczysty język klasycznym polskim heksametrem - pożarłem, "Waverley" Waltera Scotta - mimo powalających opisów przyrody i zmieniającej się pogody po każdym wejściu, któregoś z bohaterów do budynku - pokonałem... a to? Hmmm, obawiam się, że kluczową przeszkodą w łatwym i przyjemnym odbiorze tego tekstu było tłumaczenie. Nie pamiętam już kto przekładał owo dzieło - bo "z pożyczenia" z nim obcowałem, ale może to i lepiej, bo sam temat ciekawym wielce być się wydawał i potencjał w sprawnie zarysowanej intrydze też mógł być ogromny. Z żalem wielkim przyznaję, że samodzielna lektura kilkuset stron tego tekstu w rodowitym języku Szekspira, to dla mnie zbyt wielkie poświęcenie, ocenę oprę więc na tym co w naszej mowie ojczystej wyczytać zdołałem a to było, bardzo średnie :-/. Nie znoszę nie doczytanych książek, więc tę też skończyłem, ale polecę ją tylko desperatom, którzy spędzają akurat wakacje na Bora-Bora i nierozważnie jedynie tę pozycję umieścili w podręcznym bagażu a reszta rzeczy - niefartownie znalazła się w drodze do Auckland :)
Słabo, słabo, słabo, dłużyzny i oczywistości a z tematu można było wyciągnąć znacznie więcej. I jakby to napisał taki Dan Brown na przykład, to pewnie już byłaby ekranizacja i bestseller jak się patrzy ;)
Nie żebym uwielbiał Dana Browna, ale o tym w innej opinii. http://lubimyczytac.pl/ksiazka/48033/kod-leonarda-da-vinci/opinia/325948#op...
Strasznie męczyłem się czytając :( a bez fałszywej skromności mogę przyznać, że jeśli jakiś tekst drukowany mnie męczy to prawdobodobnie z nim jest coś "nie teges". Eneidę Wergiliusza, tłumaczoną na nasz ojczysty język klasycznym polskim heksametrem - pożarłem, "Waverley" Waltera Scotta - mimo powalających opisów przyrody i zmieniającej się pogody po każdym wejściu,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-07-28
Duże rozczarowanie. Dawno już tak się nie zawiodłem i dawno już nie dałem się tak zwieść zapowiedzi na okładce. Niestety bardzo wyraźnie czuje się "pióro" dwóch różnych autorów, dwa różne style i wyraźny podział ról autorskich. Momentami czyta się naprawdę nieźle a niektóre rozdziały to prawdziwa męczarnia. Panowie - aż do przesady - starają się epatować wiedzą "na każdy temat", ale przesadzają z nadmierną drobiazgowością i przeładowaniem szczegółami. Podane to zostało w taki sposób, że na dłuższą metę jest niestrawne. A i jeszcze to obowiązkowe, łopatologiczne, kilkustronicowe końcowe wyjaśnienie.
Wiem, że autorzy są bardzo "płodni" i regularnie wypuszczając na rynek owoce swojej twórczości dorobili się nawet licznej rzeszy fanów. Być może "coś tam jest w środku" jak śpiewała Kasia Nosowska, ale ja tego nie znalazłem. Dla mnie - strata czasu.
Duże rozczarowanie. Dawno już tak się nie zawiodłem i dawno już nie dałem się tak zwieść zapowiedzi na okładce. Niestety bardzo wyraźnie czuje się "pióro" dwóch różnych autorów, dwa różne style i wyraźny podział ról autorskich. Momentami czyta się naprawdę nieźle a niektóre rozdziały to prawdziwa męczarnia. Panowie - aż do przesady - starają się epatować wiedzą "na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-11-01
Tuż po przeczytaniu oceniłem na 4 gwiazdki – znaczy, że „może być”. Minęło kilka tygodni od lektury i… ja nie pamiętam o czym to było!!! Sam sobie jestem winien. Trafiają mi w ręce różne takie wynalazki literackie i kurzą się gdzieś na półkach, aż przychodzi ich pora i… bywa bardzo, bardzo różnie. Pomyślałem sobie – skrobnę dwa słowa, a tu pustka w głowie. Na sklerozę jeszcze zbyt wcześnie, zaryzykuję więc twierdzenie, że to raczej ów tekst, do którego miałem się odnieść „nie dał mi szansy”.
Zostawiłem sobie kilka kółek ratunkowych w postaci wynotowanych z książki cytatów – jestem zwolennikiem tezy, że w każdym „dziele pisanym” znaleźć można coś mniej lub bardziej wartościowego, albo przynajmniej jakąś zgrabną dykteryjkę czy anegdotę – i jedna z tych odautorskich uwag znakomicie nadaje się na złośliwe podsumowanie całości: „Sukces na samym początku potrafi człowieka załatwić szybciej niż ostrze noża między żebrami, zwłaszcza jeśli ktoś myśli, że to pierwsze stało się dzięki jego umiejętności, podczas gdy w rzeczywistości chodzi tylko o łut szczęścia”. Otóż, moim zdaniem, autor jest bezpieczny, sukces mu nie grozi, bo umiejętności takie sobie a owego „łutu szczęścia” i 16 ton by brakło. Obniżam ocenę do „bardzo słaba”…, bo książka jest bardzo słaba.
Tuż po przeczytaniu oceniłem na 4 gwiazdki – znaczy, że „może być”. Minęło kilka tygodni od lektury i… ja nie pamiętam o czym to było!!! Sam sobie jestem winien. Trafiają mi w ręce różne takie wynalazki literackie i kurzą się gdzieś na półkach, aż przychodzi ich pora i… bywa bardzo, bardzo różnie. Pomyślałem sobie – skrobnę dwa słowa, a tu pustka w głowie. Na sklerozę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Rzeczywistość wciąga bardziej niż fikcja”
Bułhakow napisał, że „fakty to najbardziej uparte rzeczy na świecie” i przez długi czas ta maksyma i jej oczywistość robiły za swoisty wzorzec z Sevres. Niestety obecnie fakty traktuje się z coraz większą rezerwą. Szczególnie widoczne jest to w sposobie opisywania wydarzeń historycznych.
„Fajność” i atrakcyjność opisywanych wydarzeń są znacznie ważniejsze niż prawda. Za tą m.in. przyczyną współczesny odbiorca ogląda ciemnoskóre damy dworu w popularnym serialu o XVI wiecznej Anglii, jest świadkiem nie mogącego nastąpić zbliżenia Williama Wallace’a o walecznym sercu z Izabelą Francuską i może zachwycać się przygodami potomka Walkirii, „szlachetnego bojownika o wolność i demokrację”, grafa Clausa ze Stauffenbergów. To co dałoby się jednak „od biedy” usprawiedliwić w odniesieniu do kultury masowej, nie znajduje żadnego uzasadnienia w literaturze faktu albo pragnącej za taką uchodzić.
Ukazała się niedawno na naszym rynku książka autorstwa Elisabeth Asbrink, 1947. Świat zaczyna się teraz. Autorka jest Laureatką Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, którą otrzymała w 2014 r. za książkę „W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa”. Osobiście uwielbiam „podróżować z Herodotem”, ale biorąc pod uwagę to, co dzisiaj wiemy o Kapuścińskim i jego twórczości (nie tylko w świetle znakomitej biografii Artura Domosławskiego), informacja o tej nagrodzie to raczej ostrzeżenie niż rekomendacja.
Lekko się uprzedziłem, jednakże w mojej ocenie temat był frapujący a pomysł na książkę znakomity, więc rzuciłem się na nią jak książę Bogusław na Oleńkę… i z podobnym skutkiem, przy czym to sama autorka skutecznie ostudziła mój zapał. Już we wstępie poznałem sposób na zniechęcenie świadomego, polskiego czytelnika do lektury. Wystarczy, aby na trzech stronach wyliczania strat po IIWŚ ani razu nie wspomnieć o Polsce, ale ronić krokodyle łzy nad cierpieniem Niemców. Tragiczny los szkockiego Clydebank, austriackiego Wiener Neuestad i zniszczonego Berlina „poruszyły” mnie do głębi i wyostrzyły krytycyzm, słusznie -jak się okazało. A miało być tak pięknie….
Rok 1947. Drugi rok pokoju po wywołanej przez Niemców rzezi, która zmniejszyła populację ludzką o ponad 60 milionów istnień. Jak o tym zapomnieć? Czy można zapomnieć? A może to konieczne, żeby żyć? Życie nieustannie podąża dalej, mimo usilnych starań człowieka pielęgnującego w sobie gen autozagłady. Te pytania pojawiają się wprawdzie gdzieś na marginesach, ale -mimo wysiłków autorki – odpowiedzi, jeśli już ich doczekamy, mają mało uniwersalny charakter. Dwanaście miesięcy drugiego roku pokoju, tak upragnionego przez zwykłych ludzi (bo politycy i wojskowi zawsze mają w planie jakąś wojnę), autorka przepuściła bowiem przez ciasne sito swoich wspomnień, wyobrażeń i wymysłów o nich. Tak, to nie pomyłka, piszę o wymysłach.
Razi nachalny prezentyzm autorki, przez co jej opowieść o 1947 r. traci jakikolwiek odcień obiektywizmu. Nie wiem, dlaczego zakwalifikowano to jako literaturę faktu, skoro opisywane wydarzenia autorka zna wyłącznie z gazet, wspomnień, z książek i trudno w jej przypadku nawet rozważać znany reporterski dylemat, czy jedynie rejestrować i opisywać świat, czy też kreować jego wizję w zgodzie z „jedynie słuszną ideą” (dopasowywać do z góry założonej tezy), jaka by ona nie miała być. Pani Asbrink najwyraźniej opowiedziała się za tą drugą wizją, bliską patronowi nagrody, którą ją uhonorowano.
Można oczywiście odnieść wrażenie, że wybrane przez autorkę wątki dają przekrojowy obraz tamtego świata. Norymberga i rozliczenia po II WŚ, odradzający się zaraz po wojnie nazizm w krajach skandynawskich i w Ameryce Południowej, „oczywiście” antysemityzm w Europie Środkowej, rasizm w Hollywood, a na okrasę Orwell, narodziny słynnego „kałacha”, Plan Marshalla, UFO i najlepszy moim zdaniem wątek o Theloniousie Monku, ale to kompletny groch z kapustą.
Z jednej strony podział Palestyny i Indii, czy początki międzynarodowych regulacji dotyczących ludobójstwa, czyli wydarzenia doniosłe i istotne dla dalszych dziejów świata, z drugiej związek ikony feminizmu Simony De Beauvoir i – szczęśliwie nie tłumaczonego na język polski – pisarza Nelsona Algrena, czyli prototyp patchworkowych związków dzisiejszych celebrytów, bez szacunku dla małżeństw, przysięgi, wierności obowiązkom itp.
Klucz doboru? Wedle autorki następujący: „Zdarzenia układają się obok siebie, a ja spośród nich wybieram. (…) to proste równanie: czas, wydarzenia plus wybór. Wynik: drut kolczasty.” Według mnie to przejaw tego, co Paweł Lisicki nazwał trafnie holocaustianizmem. Wyznawcy tej nowej „religii” dzielą historię świata na okres przed i po holokauście, a opowieść o Zagładzie wypierać ma jakąkolwiek inną narrację o II WŚ. Obsesje nie mają powodów. To czyni je obsesjami, jak mawiał Clint Eastwood.
Ten „drut kolczasty”, a w zasadzie opleciona nim rodzinna opowieść, to miała być chyba w zamyśle autorki fastryga łącząca wszystkie inne wątki. Tymczasem ten trzynasty rozdział jest jak klin wciśnięty pomiędzy czerwiec a lipiec 1947 roku. Ani ta historia wyjątkowa ani wciągająca, przynajmniej dla polskiego czytelnika, którego program minimum obejmuje „Opowiadania” Borowskiego, „Medaliony” Nałkowskiej, „Rozmowy z katem” Moczarskiego czy wspomnienia Grzesiuka i wynurzenia pani Asbrink o koszmarze wojny z perspektywy węgierskiego Żyda nie wywołują żadnych nadzwyczajnych wrażeń. Być może i autorka jest tego świadoma i dlatego chętnie sięga po dopalacze, podkręcając swoją historię, koloryzując, czy mijając się z prawdą.
Oto niektóre tylko z - delikatnie mówiąc - nieścisłości, na które trafimy u pani Asbrink: [Rafał Lemkin] <b>uciekł z Polski przed nazistami</b> (s.71), dwóch, młodych mężczyzn w obozie koncentracyjnym w Polsce (s.99), rodzinę wywieziono do polskiego miasta Oświęcim, nazywanego przez Niemców Auschwitz (s.126), czy chce pan wrócić do Polski? [po wojnie] – Nie. (…) wszystkich tam zamordowano. Nienawiść wobec Żydów narasta, a pogromy są coraz częstsze (s.177)
Takie książki jak „1947. Świat zaczyna się teraz” są jak mech albo zaprawa, wypełniająca luki pomiędzy głazami kłamstw i obelg pod adresem Polski i Polaków. W przystępnej formie, miejscami zajmująco i ze swadą, sączy się opowieść pozostająca w jednym nurcie z kłamstwami Tomasza Grossa, Jana Grabowskiego i Barbary Engelking. Ale to nie jest „antypolskie” dzieło. Ostrze wymierzone jest w inną stronę. W stronę Polski już nie warto, bo rola współsprawców już się do nas przykleiła. Czego jednak wymagać od obcokrajowców, skoro pan pełniący funkcję wiceprezydenta Gdańska, obarcza Polaków współwiną za wywołanie II WŚ i zrównuje w swej wypowiedzi losy 11-letniej Polki, spalonej żywcem w budynku Poczty Polskiej i niemieckiej dziewczynki, której domek dla lalek zniesiony do schronu w Berlinie w kwietniu 1945 roku, stanowi eksponat w Muzeum II WŚ.
Pani Asbrink mierzy wyżej z infantylizmem rewolucjonistki, której przeszkadza odziedziczona tożsamość religijna i narodowa. Z naiwną wiarą w to, że „prawa człowieka” równouprawnienie, emancypacja i tego typu inne wymysły lewicowych lekkoduchów mogą zastąpić prawa naturalne, Asbrink snuje mgliste jak senne mary rozważania na temat nieuniknionego upadku państw narodowych, które - zdaniem autorki - doprowadziły do wybuchu I WŚ, a więc i II WŚ, a więc i do Zagłady. O elementarne braki wiedzy autorki nie posądzam, pozostaje więc nieumiejętność analizy zdarzeń i faktów, albo premedytacja bliska przedsięwzięciom finansowanym przez znanego światowego filantropa, wywodzącego się zresztą z węgierskich Żydów. Izraelski pisarz Yoram Hazani w książce „Cnoty nacjonalizmu” napisał, że „jedyną alternatywą dla nacjonalizmu jest imperializm. To nie państwa narodowe wywołały ostatnie wojny w Europie tylko wielonarodowe imperia i ich imperialne ambicje.” Po co nam więc kolejne wielonarodowe imperium? No, chyba że udałoby się te narody poodcinać od ich korzeni i tradycji, od Boga… I w tym tkwi sedno przesłania pani Asbrink.
Problem w tym, że to jednak nic innego, jak tylko ładnie opakowana intelektualna pustka, jak w tym fragmencie: „Nigdy więcej. Te słowa powtarzają się jak frędzle chusty modlitewnej, tak jakby Bóg istniał”. O ileż mocniej brzmią słowa Daniela Rufeisena, polskiego Żyda, konwertyty, katolickiego księdza, który na pytanie „gdzie był Bóg” kiedy likwidowano getto w Mirze, odpowiadał krótko: „Bóg był z tymi, którzy ginęli”. To jest jednak refleksja poza zasięgiem Elisabeth Asbrink.
Pani Katarzyna Tubylewicz napisała, że to „ważna, inteligentna i otwierająca oczy na wiele spraw opowieść…” itd. Czy Inteligentna to opowieść? – użyłbym raczej określenia zgrabna. Czy ważna? - śmiem wątpić. Może jedynie dla niektórych mocno zideologizowanych środowisk. Dla mnie mogłoby jej nie być.
W przypadku 1947. Świat … przewodnie hasło serii reporterskiej Wydawnictwa Poznańskiego, które pozwoliłem sobie przyjąć jako tytuł tego tekstu, okazało się być mocno przewrotne. Rzeczywistość 1947 roku była znacznie bardziej fascynująca i zachęcam do samodzielnego przyjrzenia się tym 12 miesiącom,
„Rzeczywistość wciąga bardziej niż fikcja”
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toBułhakow napisał, że „fakty to najbardziej uparte rzeczy na świecie” i przez długi czas ta maksyma i jej oczywistość robiły za swoisty wzorzec z Sevres. Niestety obecnie fakty traktuje się z coraz większą rezerwą. Szczególnie widoczne jest to w sposobie opisywania wydarzeń historycznych.
„Fajność” i atrakcyjność opisywanych...