-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński23
Biblioteczka
2017-11-23
2017-10-13
2017-10-04
2017-09-10
2012-06-02
2015-08-03
2014-03-22
2013-05-05
2010-08-17
Coś niesamowitego:) Napiszę więcej, jak się pozbieram albo jak już przeczytam "Trzynaście" i "Jedenaście", ale wiem, że... nigdy nie będzie takiego lata... Chociaż nie - właściwie już teraz mogę coś napisać. Dłuuuuuuugo się przymierzałem do czytania, najpierw mentalnie. Potem, jak już zdobyłem "Dwanaście" i "Jedenaście", to coś mi mówiło: "nie zaczynaj czytać, póki nie będziesz miał wszystkiego", a ja głupi nie posłuchałem. Przegrałem jakieś dwie licytacje na allegro - bo w normalny sposób "13" dostać to jak 6 w Lotto - i stwierdziłem a niech tam... i zacząłem czytać i wcale nie było łatwo zacząć naprawdę, ale jak już zacząłem, to nie było łatwo skończyć, znaczy przerwać nie było łatwo, a właściwie to trudno było przestać czytać. I włóczyłem się z Mistrzem po Krakowie i zacząłem pić wódkę z tonikiem i z cytrynką i smakowała mi wódka z tonikiem i z cytrynką. A później przyszli Mistrz i Mango i Misiek Wteklocki i Duża Ładna Pani z telewizji... i znowu zarwałem noc i rano nie mogłem wstać do pracy. Ale jednak wstałem, bo pomyślałem, że przecież pojadę do biura, co prawda to nie to Biuro, to całkiem inne biuro, ale zawsze... a suka odeszła. Ale wróci. Mistrz mówi, że one zawsze wracają...
Coś niesamowitego:) Napiszę więcej, jak się pozbieram albo jak już przeczytam "Trzynaście" i "Jedenaście", ale wiem, że... nigdy nie będzie takiego lata... Chociaż nie - właściwie już teraz mogę coś napisać. Dłuuuuuuugo się przymierzałem do czytania, najpierw mentalnie. Potem, jak już zdobyłem "Dwanaście" i "Jedenaście", to coś mi mówiło: "nie zaczynaj czytać, póki nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-02-16
Zastanawiam się, czy to było „uwikłanie” czy może raczej „dotknięcie”. Nie wiem jeszcze na pewno, co zrobiło na mnie większe wrażenie w trakcie lektury. Bo, że jestem pod dużym wrażeniem tej książki – to rzecz pewna. Wszystko mi odpowiadało, przeczytałem „jednym tchem” a jeszcze kilka niuansów i kontekst, w jakim dosyć nieoczekiwanie ta książka mi się objawiła, przydały czytaniu dodatkowych smaczków.
Zacznę od podobieństw z głównym bohaterem. Nie chodzi niestety o niemalże zwierzęcy magnetyzm i fizyczną atrakcyjność warszawskiego prokuratora – a szkoda, ale i tak troszkę się nazbierało. A to kierunek studiów, a to trzydzieste szóste urodziny w 2005 roku, a to zadziwiająco zbieżne z moimi poglądy, w które autor ubrał Teodora Szackiego, a do których jeszcze pozwolę sobie wrócić. Wszystko to niezmiernie przyjemnie łechce moje ego i sprawia, że odczuwam znaczną wspólnotę losów z bohaterem „Uwikłania”. Czyżby klasyczne syndromy kryzysu wieku średniego?
Rzecz druga – znacznie pewnie ciekawsza dla potencjalnych czytelników tego tekstu – to kontekst, w jaki wpisało mi się „Uwikłanie”, w jaki „uwikłał mnie” Zygmunt Miłoszewski. Złożyło się tak, że pewnego wieczoru obejrzałem film pod tytułem „Kret” w reżyserii Rafaela Lewandowskiego z Borysem Szycem w roli głównej, a dzień później „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” Antoniego Krauze. A potem wziąłem do ręki tę książkę. Te dwa – obejrzane wcześniej - filmy stworzyły właśnie ów specyficzny kontekst.
I choć ani uwikłanie nie jest od początku tak oczywiste, ani dotknięcie tak niespodziewane, to ten brak oczywistości odnosi się do akcji powieści, zaś brak niespodzianki do oglądu całości spraw w szerszym omawianym kontekście uzupełnionym przez wymienione filmy. To coś, co poczułem czytając „Uwikłanie” było jak lodowate, przerażające tchnienie z samego dna piekła z czasów, w które przenosi nas„Czarny czwartek”.
Grudzień, dwadzieścia lat przed upadkiem PRL. To wtedy – moim zdaniem - rozpoczął się początek końca tamtego ustroju. Bezsensowna rozgrywka na szczytach komunistycznej władzy, stała się przyczyną okrutnej i krwawej rozprawy z trójmiejskimi robotnikami, protestującymi przeciw podwyżkom. Ten bunt jeszcze udało się zdławić, dwa kolejne również, ale to właśnie z tego czasu wywodzą się korzenie wszystkich „Bolków”, „Kretów”, „Olinów”. Służby Bezpieczeństwa PRL toczyły swoją wielką grę ze społeczeństwem. W tej grze nie można było z nimi wygrać a mimo to wciąż ktoś próbował i często płacił za to wysoką, bardzo wysoką cenę.
Blisko dwadzieścia lat po upadku PRL - mniej więcej w tym samym czasie - toczy się akcja „Kreta” i „Uwikłania” i w obu przypadkach zaskakująca jest ponadczasowa moc piętna odciskanego przez tamte - minione już zdawałoby się - czasy na życiu współczesnych bohaterów.
Cytując jednego z bohaterów powieści: „PRL (…) była zbrodniczym systemem opartym na represjonowaniu i gnębieniu obywateli przy pomocy wszelkich środków, gdzie najwięcej do powiedzenia miał, jakkolwiek by to patetycznie zabrzmiało, aparat terroru, czyli wszechobecne, inwigilujące niemal wszystkich i w każdej chwili gotowe zareagować służby”
Jak się okazało można było obalić system, można było rozwalić cały blok sowiecki i samo ZSRR, ale to nie oznaczało jeszcze pogrzebania wszystkich upiorów przeszłości. Członkowie dawnych peerelowskich służb, zabezpieczyli się na przyszłość chowając niejednego „trupa w szafie”.
Prokurator Szacki zmierzyć miał się z banalną z pozoru, dosyć standardową sprawą. Ograniczony krąg podejrzanych, znane narzędzie, miejsce i czas popełnienia zbrodni. W zasadzie wystarczyło odkryć motyw. Całkiem niespodziewanie dla Szackiego, poszukiwania motywu zabójstwa doprowadziły go do konfrontacji z ludźmi bez skrupułów, zdecydowanymi za wszelką cenę strzec tajemnic niewyjaśnionej zbrodni sprzed lat.
Bohater filmu Lewandowskiego podjął rękawicę, ale on miał przeciw sobie tylko jednego przeciwnika. Czy Teodor Szacki rozpocznie tę grę? Czy może ją rozpocząć? Czy ma jakiekolwiek szanse? Odpowiedzi w książce, ale nie zazdroszczę mu wyborów, przed którymi go postawiono.
A i jeszcze ta wspólnota poglądów, o której wspominałem na wstępie. W dwóch kwestiach zgodność jest stuprocentowa. Pierwsza, to – niezwykle obrazowo i dosadnie opisane - odczucia towarzyszące Szackiemu w związku z wizytą w centrum handlowym. Nie pomylę się chyba wiele twierdząc, że podobne myśli towarzyszą znacząco większej części męskiej populacji. Przez te dwie strony czułem się jakbym był w skórze bohatera. Druga kwestia, dotyczy przekonania o gwałtownej dewaluacji informacji. Jesteśmy bombardowani z wielu stron, wielką liczbą wiadomości, newsów, serwisów, reklam, analiz i czego tam jeszcze. Każda z nich ważniejsza od poprzedniej, każda z nich ostrzejsza, bardziej głośna i natarczywa. Każda z nich chce przebić się do naszej świadomości i zagościć tam na dłużej i stać się bodźcem, przyczynkiem do jakiejś reakcji, a tymczasem.... Przypadło mi w udziale podobne doświadczenie jak Teodorowi Szackiemu. Mniejsza już o to, z jakiej przyczyny, ale kilka miesięcy temu wyłączyłem się z bieżących informacji i zacząłem przeglądać prasę codzienną z około dwutygodniowym poślizgiem. I cóż się okazało? Nic nie straciłem. Zdecydowaną większość informacji, nawet osiemdziesiąt procent, mogłem sobie darować. Przetrwały i pozostały w mojej świadomości tylko te, rzeczywiście dla mnie ważne, rzeczywiście wnoszące coś do mojego życia i oglądu świata. I to było dobre doświadczenie.
Że mało o samej książce, o jej treści? Książka broni się sama, a czytelnicze konteksty nadadzą jej indywidualnych kolorów i półcieni. Świetnie się to czyta.
Zastanawiam się, czy to było „uwikłanie” czy może raczej „dotknięcie”. Nie wiem jeszcze na pewno, co zrobiło na mnie większe wrażenie w trakcie lektury. Bo, że jestem pod dużym wrażeniem tej książki – to rzecz pewna. Wszystko mi odpowiadało, przeczytałem „jednym tchem” a jeszcze kilka niuansów i kontekst, w jakim dosyć nieoczekiwanie ta książka mi się objawiła, przydały...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-08-16
Jednym okiem zaledwie zerkałem na ekran i nie w pełni rejestrowałem rozwój akcji emitowanego właśnie kryminału. Zauważyłem co prawda, że Tommy Lee Jones ugania się po jakichś bagnach, a przez te same pewnie bagna ucieka jakiś Murzyn, ale to pozwoliło jedynie na refleksję, iż nie są to U.S. Marshals z filmu Stuarta Bairda.
Intensywność wydarzeń pozaekranowych nie pozwoliła mi się skupiać zbyt dokładnie na perypetiach jednego z moich ulubionych aktorów. Film dobiegł sobie do końca i jak zwykle w takiej sytuacji pojawiły się napisy i muzyka w tle. I ta muzyka sprawiła, że osłupiałem. Co to jest? Kto to gra, skąd, gdzie? Ta muzyka niosła w sobie tyle tajemnicy, melancholii, jakiejś takiej nieuchwytnej tęsknoty i zwykłego piękna, że wwierciła mi się w głowę i prawie natychmiast rozpocząłem proces poszukiwań. Koniec nitki zaledwie był w moich rękach – a w zasadzie w głowie – ale potem już poszło dosyć szybko. Tytuł utworu, a z jakiej płyty? Aha… a z jakiego filmu? No tak „In the electric mist” – przemilczę polską wersję tytułu, bo to fałszywy trop. Jest film, jest i ścieżka dźwiękowa do filmu autorstwa Marco Beltramiego, a na końcu tej ścieżki genialny utwór „La Terre tremblante”.
No, ale o książce miało być, zaraz więc będzie. Wkrótce na portalach aukcyjnych rozpocząłem poszukiwanie płyty ze ścieżką dźwiękową (łatwo nie było) i filmu a przy tej okazji dowiedziałem się, że film ów nakręcono na podstawie powieści niejakiego Jamesa Lee Burkea. Doszła więc książka do kompletu. Perypetii było sporo, ale w końcu komplet 3 wydawnictw wylądował na moim biurku. Film na półkę, najpierw książka. Kolejność musi być zachowana a ten pierwszy raz, o którym wspominałem we wstępie był taki jakby go wcale nie było. No więc, film na półkę, płyta CD do odtwarzacza, pachnąca, nowiuteńka książka w ręce i…. I taki sposób polecam każdemu, kto ma czytanie „Elektrycznej mgły” dopiero przed sobą.
Popłynąłem. Zatraciłem się w tej opowieści rozgrywającej się wśród bagien Atchafalaya, w lasach i parowach rozciągających się w delcie Mississippi. Wyobrażałem sobie ognie błądzące po trzęsawiskach, zapach drewna butwiejącego w rozlewiskach, pomruki aligatorów, krzyki tysiąca ptaków, plusk wody zwiastujący toczoną gdzieś pod powierzchnią walkę o przetrwanie, stojące, duszne, gorące powietrze i ciemne, zwiastujące huragan chmury nadciągające znad Zatoki Meksykańskiej. W takim otoczeniu wiodą swój niespieszny żywot potomkowie Cajunów, rdzennych mieszkańców południowej Luizjany. Le Burke opisuje te okolice w niezrównany – moim zdaniem - sposób. Równie intensywne są opisy wyjątkowej przyrody, jak i nie zawsze najpiękniejszych siedlisk i przybytków ludzkich. To musiało być niezłe wyzwanie dla tłumacza, któremu – w mojej opinii – ten ostatni sprostał.
Akcja powieści toczy się w końcówce lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Mimo upływu lat, wciąż żywe są problemy społeczne związane z segregacją rasową, tak charakterystyczne dla południowych stanów USA. Co prawda to tylko Luizjana a nie „płonąca” niegdyś Missisipi, czy będące ostoją zakapturzonych członków klanu, sąsiednie Alabama i Tennessee, ale to jednak Południe jak się patrzy. Murzyn to Murzyn, Smoluch, Czarny a nie jakiś Afroamerykanin. Agentka FBI meksykańskiego pochodzenia to wciąż budzący złość wielu ludzi wyjątek od reguły i nawet budzący powszechny strach gangster jest „tylko” makaroniarskim pomiotem, który wciąż ma coś do udowodnienia całemu światu.„Każdy z nas w taki czy inny sposób, zbiera bawełnę dla białego pana” zwykł powtarzać jeden z bohaterów powieści – biały nawiasem mówiąc. Tu – na Południu - jakiekolwiek zmiany zachodzą niezwykle powoli. Życie płynie swoim rytmem wyznaczanym porami roku i w zasadzie głównym powodem zmian są dosyć często nawiedzające te tereny huragany. Po ich przejściu zwykle trzeba coś odbudować, albo zburzyć do reszty i postawić na nowo, albo zmierzyć się z tym co odkryją, co odsłonią, co wydobędą spod pokrywy mułu, szlamu i muszli po małżach.
Tym razem był to spętany łańcuchami szkielet człowieka z przestrzeloną golenią. Do pracującego w biurze szeryfa Davida Robicheaux, niegdyś porucznika nowoorleańskiej policji, informacja o znalezisku trafia za pośrednictwem nawalonego jak stodoła gwiazdora filmowego, którego ekipa kręciła film o wojnie secesyjnej w okolicach Spanish Lake, na północ od miasta New Iberia, a który to gwiazdor urządził sobie pijacki slalom ulicami miasteczka. Robicheaux jest trzeźwym alkoholikiem a w młodości był świadkiem egzekucji na bagnach Atchafalaya w którą nikt nigdy mu nie uwierzył, albo o której nikt nigdy nie chciał słuchać i pamiętać. Nie zignorował więc tej informacji lecz podążył jej tropem prosto w grzęzawisko ludzkich grzechów, wad, słabości, skrywanych pragnień i namiętności.
A, że cajuńskie mokradła pełne są niewyjaśnionych tajemnic i niewytłumaczalnych zjawisk, mamy zagadkowe zdjęcie sprzed lat, płonące nocą ogniska w obozowisku piechoty z czasów wojny secesyjnej, jednonogiego generała konfederatów i przesłanie które nam niesie. Przesłanie o konieczności trzymania się zasad, zawsze i za wszelką cenę, bo „(…)walka nigdy nie jest skończona, a pole bitwy nigdy nie jest do końca nasze”.
Czy można wytrwać w wierności zasadom? Czy Dave Robicheaux wytrwa w nich rozdarty pomiędzy chęć wyjaśnienia zbrodni a bezpieczeństwo bliskich? O tym przekonać się trzeba samemu czytając świetnie napisaną powieść Burkea. Ja już rozglądam się za pozostałymi powieściami tego autora.
No i obejrzałem film, uważnie tym razem. Niezły, ale podkreślam: najpierw książka! A muzyka… genialna, tak jak powieść.
“In the Electric Mist with Confederate Dead” (2009) reż. Bertrand Tavernier; scen. Jerzy Kromolowski, Mary Olson-Kromolowsk
“In the Electric Mist”(2009)Soundtrack music by Marco Beltrami,
Jednym okiem zaledwie zerkałem na ekran i nie w pełni rejestrowałem rozwój akcji emitowanego właśnie kryminału. Zauważyłem co prawda, że Tommy Lee Jones ugania się po jakichś bagnach, a przez te same pewnie bagna ucieka jakiś Murzyn, ale to pozwoliło jedynie na refleksję, iż nie są to U.S. Marshals z filmu Stuarta Bairda.
Intensywność wydarzeń pozaekranowych nie pozwoliła...
2010-06-01
Uwielbiam takie tajemnice. Jeżeli – jak powiedział Javier Cercas – „praca nad powieścią jest jak podróż w nieznane”, tak dla mnie książka nieznanego mi autora jest właśnie taką pełną tajemnic eskapadą… To trochę jak loteria, trochę jak hazard. Rzadko jednak ryzykuję pełna pulę. Najczęściej otwarcie jest dosyć mało kosztowne – bo z koszyka z tanią książką – i jako takie niesie ze sobą określone ryzyko. Płacąc „normalną” – horrendalną – cenę za książkę, raczej unikam ryzyka. Przeceny i promocje sprawiają, że podejmuję grę, albo jak kto woli, kupuję bilet w nieznane.
Na razie mam umiarkowane szczęście, bo głównie trafiam na pełne niespodzianek, fascynujące albo co najmniej mało nużące wyprawy, choć „all inclusive w baraku” zamiast obiecywanych luksusów też mi się niestety zdarzył (http://lubimyczytac.pl/ksiazka/29807/statek-smierci/opinia/8408849#opinia8408849; http://lubimyczytac.pl/ksiazka/116476/gabinet-osobliwosci/opinia/6979858#op...)
Takim właśnie biletem w nieznane była książka o przewrotnym – jak na zachętę do podróżowania – tytule „Raptowny fartu brak”. Kupiłem, odstała swoje na półce, oczywiście bezpośrednio przed lekturą nie przeczytałem notki z tyłu okładki… i poszło.
Same zaskoczenia. Pierwsze to takie, że trafił mi się pakiet krótkich wycieczek, zamiast jednej, długiej – na co wskazywały rozmiary książki – podróży. „Raptowny…” to po prostu zbiór opowiadań i - wierzcie bądź nie – ostatecznie dotarło to do mnie dopiero po kilku „rozdziałach”. Przy czwartym lub piątym opowiadaniu, uświadomiłem sobie, ze teraz nie ma już najmniejszych szans, aby te wszystkie wątki zbiegły się gdzieś w jedna akcję. Poczułem się oszukany, ale za chwile przyszła refleksja. Zaraz, zaraz chłopie… kupiłeś imprezę „last minute” w budzie na targu z transportem lotniczym za 1 zł - czego można było oczekiwać. Tym bardziej, że jak się okazało, na obwolucie autor lojalnie informował z czym będę miał do czynienia. Gwoli ścisłości – ku mojemu kolejnemu już zaskoczeniu – stwierdziłem, że ten sposób podróżowania może sprawiać mi całkiem sporą frajdę, tym bardziej, że oferta biura E.Dębski to naprawdę bardzo szeroki wachlarz atrakcji. Czegóż tu nie ma.
Lubicie rollercoster? No to jazda! Bo już tytułowe opowiadanie niesie ze sobą wrażenia porównywalne z miejscówką w pierwszym wagoniku kolejki górskiej. Lucky Szczęściarz z super giwerą wydaje się być idealnym kandydatem na bohatera powieści. Zrządzeniem losu trafia na planetę Jol-C, gdzie wszystko co żyje poluje na ludzi a najgroźniejsze są Kolbobumy. Jedyna nadzieja dla niego to bystre oko, szybka ręka i stary, zgryźliwy, mocno upierdliwy środek lokomocji, którym Luck przemierza górską przełęcz.
Tymczasem Jadraydon Hutterecci - Cesarz Dziennikarzy, gwiazda wielu publikatorów i prezenter najpopularniejszego programu Sieci IMI, z błogosławieństwem samego Ministra Informacji leci na Sakramencką Dziwkę. To znaczy, to nie znaczy, że jest napalony na niesamowicie wyjątkową Damę o dosyć swobodnych obyczajach, ale zmierza do więzienia położonego w najczarniejszym z czarnych zakątków galaktyki, aby przeprowadzić wywiad z Łasicą, tj. Gentisem Metsegonem specem od ucieczek.
Potem natykamy się na Kita, Martinsona i Babuschkę tworzących zespół pilotów Floty Dalekiego Patrolu. Okazuje się, że „Kolacja na koszt szefostwa” może okazać się „Bronią obosieczną” o czym przekona się „Much” ale „Pasożyt” już nie.
Przy okazji „Krachu operacji „Szept Tygrysa” razem z dowodzącym fregatą Maratem Bodo wpadamy na 84 sekundy w tajemnicze pole o niezwykłych właściwościach i budzimy się nadzy w przestrzeni kosmicznej na lewo…, nie, na prawo od jedynego modułu statku, który jakimś cudem ocalał i sobie leci… obok.
I tak przez cały czas. Wciąż jeszcze podświadomie szukałem jakiegoś wspólnego mianownika, usiłowałem łączyć wątki, znajdować podobieństwa aż do momentu kiedy pojawił się pan Ponseloy i jego adept Anytymon Smith i przeraziła mnie, ale tak naprawdę mnie przeraziła „Bomba DEMONA” a opowieść definitywnie rozpadła się na wiele historii. O DEMONIE nie napiszę nic. Niech każdy spróbuje „rozbroić” tę Bombę samodzielnie. Uprzedzam tylko, że w perspektywie są jeszcze Święty Mikołaj, Gandalf w Trójkącie Bermudzkim i Kraina zaginionych bajtli. Uff… sporo tego.
Z zamieszczonej wewnątrz okładek informacji wynika, że nakładem Fabryki słów ukazało się już 15 książek Eugeniusza Dębskiego. Czy sięgnę po nie? Nie wiem. Dziś nie potrafię się jednoznacznie zdeklarować. „Raptowny fartu brak” zaspokoił – chyba na długo - moje łaknienie tego typu literatury. Przeczytałem i już. Ale niektóre z opowiadań zamieszczonych w tym tomie, to prawdziwe perełki. A Bomba DEMONA to prawdziwa BOMBA!
Uwielbiam takie tajemnice. Jeżeli – jak powiedział Javier Cercas – „praca nad powieścią jest jak podróż w nieznane”, tak dla mnie książka nieznanego mi autora jest właśnie taką pełną tajemnic eskapadą… To trochę jak loteria, trochę jak hazard. Rzadko jednak ryzykuję pełna pulę. Najczęściej otwarcie jest dosyć mało kosztowne – bo z koszyka z tanią książką – i jako takie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to