rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Dawno nie pisałem żadnej opinii, ale w tym przypadku jednak muszę, bo komiks zostawił mnie jednak w poczuciu pewnego... niesmaku? Zażenowania? Oczywiście ktoś mógłby napisać "toż to Serpieri, mogłeś się spodziewać ostrej jazdy!". To prawda, jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy komiksem spod znaku "seks i przemoc", ocierającą się o pornografię dystopią, a Druuną.

I piszę to, widząc naprawdę sporo elementów wartych pochwały. Komiks wygląda pięknie - i to nie tylko, gdy w kadrze znajduje się tyłek protagonistki. Miasto pogrążające się w szaleństwie, ruinie i degrengoladzie, mutanty atakujące zwykłych ludzi i owi ludzie coraz mocniej przypominający zwierzęta - świat Druuny odpycha już od pierwszych stron. Podobała mi się historia, niekoniecznie odkrywcza, ale posiadająca kilka ciekawych twistów oraz ogólny nastrój opowieści, który najprościej dałoby się streścić jako "kiła i mogiła". I naprawdę chciałbym lubić ten komiks... gdyby nie był tak k*rewsko dzbanowski.

Jasne, mamy lata 80, Heavy Metal, golizna i odcięte kulasy, rozumiem. Rozumiem, że główna bohaterka częściej paraduje nago, niż w jakimkolwiek przyodziewku; że jest uosobieniem tropu Madonny i Ladacznicy (w tym przypadku jest obydwiema); przeżyłbym już nawet, że niemal każde jej zetknięcie się z mężczyznami kończy się seksem. Nie polubiłbym, ale przeżył. Tyle że nie, autorowi to nie wystarcza i dlatego niemal każda kobieta w "Druunie" zostaje wcześniej czy później zgwałcona (z wyjątkiem starej prostytutki, która zaraz ginie i oprawczyni, należącej do aparatu władzy). I nie, nie dam się przekonać, iż wynika to ze względów fabularnych, że Serpieri chciał "ukazać absolutny upadek ludzkości", bo pokazał to wystarczająco dobitnie w innych miejscach. Nie, te sceny - ze szczególnym uwzględnieniem sceny z mutantem - to zwykły, ordynarny fanserwis, epatujący zwykłym upodleniem, doprawionym jeszcze tropem "może boli, ale wiem, że ci się podoba". Like... WTF?

Kupiłem "Druunę" wiedziony mglistym wspomnieniem jakiś urywków, pojedynczych rozdziałów i widokiem głównej bohaterki, doprawionym poczuciem nostalgii za klimatami kina/komiksów eksploatacji. Cóż... czasem jednak warto zweryfikować swoje wspomnienia i poczytać coś przed zakupem...

Dla mnie "Druuna" jest pierwszym od wielu lat komiksem, który kupiłem i którego z całą przyjemnością się pozbędę.

Dawno nie pisałem żadnej opinii, ale w tym przypadku jednak muszę, bo komiks zostawił mnie jednak w poczuciu pewnego... niesmaku? Zażenowania? Oczywiście ktoś mógłby napisać "toż to Serpieri, mogłeś się spodziewać ostrej jazdy!". To prawda, jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy komiksem spod znaku "seks i przemoc", ocierającą się o pornografię dystopią, a Druuną.

I piszę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

[...]
Głównym bohaterem Czerwieni jest porucznik James Shelley, którego poznajemy podczas misji w Afryce, w trakcie dawania tyleż cynicznego, co niepozbawionego celnych obserwacji wykładu na temat wojen i przedsiębiorców na niej zarabiających. Dowodzi on pięcioosobową Połączoną Grupą Bojową, której zasady są proste: chronić cywilów, wyeliminować wroga i nie dać się zabić – ostatecznie nie jest to biznes wart powrotu w trumnie. Dotychczas strategia ta sprawdzała się znakomicie, ze względu na niezwykłą umiejętność Shelleya: przeczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa, zupełnie niczym „szept Boga” ostrzegający przed złem. Kiedy jednak pewnego dnia przeczucie zawodzi a porucznik cudem unika śmierci, nie przeczuwa on, że wpadnie w wir wydarzeń, które całkowicie wywrócą do góry nogami ustalony porządek świata, zmiatając z powierzchni ziemi jego przekonania o armii, korporacjach, rzeczywistości politycznej… oraz charakterze głosu Boga, którego plany niekoniecznie muszą spodobać się Shelleyowi.
[...]
Czerwień wykorzystuje motyw serialu i sama niczym taki serial akcji się prezentuje: wykorzystuje gatunkową powtarzalność i ikoniczne rekwizyty kojarzone z militarnym SF, oferuje przejrzystą narrację, dobre tempo, archetypiczne, lecz łatwe do polubienia postaci oraz wartką akcję, doprawioną kilkoma interesującymi pomysłami, których funkcja sprowadza się w dużej mierze do budowania napięcia tuż przed militarnym „mięsem”. Może to nieco irytować, jeśli ktoś chciałby nieco mocniej wgryźć się w świat przedstawiony, niemniej – jako że mamy do czynienia z pierwszym tomem trylogii – trudno orzec, jaką wagę będą miały przedstawione informacje oraz czy zostaną w jakiś sposób pogłębione. Trzymając się porównań filmowych: Czerwień to zacna, rzemieślnicza robota, której sporo brakuje do genialności, ale w swej klasie spisuje się bardzo przyzwoicie.

Pełną treść recenzji znaleźć można tutaj: http://naekranie.pl/recenzje/czerwien-wszystko-sprowadza-sie-do-konsumpcji-recenzja-ksiazki

[...]
Głównym bohaterem Czerwieni jest porucznik James Shelley, którego poznajemy podczas misji w Afryce, w trakcie dawania tyleż cynicznego, co niepozbawionego celnych obserwacji wykładu na temat wojen i przedsiębiorców na niej zarabiających. Dowodzi on pięcioosobową Połączoną Grupą Bojową, której zasady są proste: chronić cywilów, wyeliminować wroga i nie dać się zabić –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

[...]
W Wojnie starego człowieka Scalzi prezentuje rzeczywistość, w której Kolonialne Siły Obrony zadały sobie bardzo logiczne pytanie: kto jest lepszym rekrutem – młodziak bez życiowego doświadczenia, czy emeryt, który przeżył prawie osiem dekad i nie ma nic do stracenia, a jego przyszłość to wybór pomiędzy chorobą wieńcową i rosnącą niedołężnością? Osoby w wieku reprodukcyjnym czy przeniesieni do ulepszonych genetycznie ciał „weterani egzystencji”? Odpowiedź wydaje się prosta.

Co ma jednak wspólnego styl książki z tym, kim jest jej bohater? Ponieważ sama powieść jest trochę takim emerytem wsadzonym do nowego ciała: mimo dość współczesnej oprawy, całość ma mocno wyczuwalny, klasyczny feeling, kojarzący się raczej z latami 60. czy 70., niż obecną SF, przesiąkniętą pesymizmem i poczuciem niepewności. Już sama idea ponownego sięgnięcia w gwiazdy i ustawienia ludzkości w pozycji nieustraszonych kolonizatorów kosmosu wydaje się na swój sposób anachroniczna czy wręcz nieco infantylna, nie mówiąc już o uczynieniu z ludzi mocnych konkurentów w wyścigu po kawałek kosmicznego tortu. Zresztą takich przykurzonych pomysłów znaleźlibyśmy w Wojnie starego człowieka więcej: począwszy od transferu świadomości przy pomocy high-techowej wanny, poprzez neo-kolonialną transpozycję Guliwera, aż po fakt, że ulepszone ciała są… zielone.
[...]
Wojna starego człowieka, mimo (a może właśnie z powodu) mocno staroszkolnego feelingu, trzyma się bardzo dobrze: w lekki, przystępny sposób wprowadza w historię, pozwalając oswoić się z bohaterami i światem, by następnie podkręcić tempo oraz zwiększyć dramaturgię. Szkoda trochę nieco przyspieszonego i dość skrótowego finału (wieńczącego przy okazji krótki, lecz nieźle poprowadzony wątek romansowy). Niemniej zwolennicy dobrej (i niekoniecznie przekombinowanej) SF powinni być usatysfakcjonowani. I liczyć, że na kolejne tomy serii nie trzeba będzie czekać latami.

Pełną treść recenzji znaleźć można tutaj: http://naekranie.pl/recenzje/wojna-starego-czlowieka-emerytura-w-strefie-wojny-recenzja-ksiazki

[...]
W Wojnie starego człowieka Scalzi prezentuje rzeczywistość, w której Kolonialne Siły Obrony zadały sobie bardzo logiczne pytanie: kto jest lepszym rekrutem – młodziak bez życiowego doświadczenia, czy emeryt, który przeżył prawie osiem dekad i nie ma nic do stracenia, a jego przyszłość to wybór pomiędzy chorobą wieńcową i rosnącą niedołężnością? Osoby w wieku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

[...]
Nie będę ukrywał, że Zabójcza sprawiedliwość mocno przypadła mi do gustu: nie była to powieść doskonała, niemniej intrygowała konstrukcją świata, sposobem opowiadania historii, kreacją głównej bohaterki oraz niespiesznym tempem akcji, pozwalającym zarówno zbudować zarys polityki i filozofii stojącej za Imperium Raadch, jak i psychologii Breq, jej przeżyć i celów. W czym niewątpliwie zresztą pomagał fakt, iż scen bezpośredniej akcji było niewiele, zaś zasadnicza część powieści opierała się na refleksjach bohaterki oraz dyskusjach między postaciami. Zabójczy miecz niezbyt różni się pod tym względem od tomu pierwszego… problem w tym, że niekoniecznie jest to powód do radości. Nie owijając w bawełnę: ci, którzy ledwie przebrnęli przez Zabójczą sprawiedliwość, od kolejnego tomu prawdopodobnie odbiją się z hukiem. Zaś ci, którzy niecierpliwie czekali na rozwój konfliktu wokół Miannai, poczują się cokolwiek zdezorientowani.
[...]
Truizmem będzie to, co teraz napiszę, ale mam problem z oceną Zabójczego miecza. Ma niezaprzeczalne problemy z konstrukcją dramaturgiczną i utrzymaniem tempa akcji, podaje mnóstwo intrygujących szczegółów, których zwyczajnie nie wykorzystuje, podobnie jak postaci drugo- i trzecioplanowych. Używa tanich chwytów fabularnych, rozciąga epizody do niebotycznych rozmiarów, nie wspominając już, że całość sprawia wrażenie wielkiego „wypełniacza” i każe zadać sobie pytanie: „po cholerę Breq w ogóle tam poleciała?” A jednocześnie – mając świadomość tych mankamentów – czytało mi się powieść doskonale: Leckie umie aranżować sceny i sprawnie rozpisywać dialogi, nawet jeśli potem niekoniecznie kleją się ze sobą, albo tworzą coś w rodzaju kosmicznych „okruchów życia”. Coś było w tym ślamazarnym tempie i przedzieraniu się przez biurokrację, co sprawiło, że prawie pięćset stron pękło w dwa wieczory. I naprawdę, gdyby Zabójczy miecz był samodzielną powieścią, oceniłbym ją jako bardzo przyzwoitą; niestety – jako że jest to część trylogii i nie da się jej opisać bez kontekstu, całość – niestety – rozczarowuje. Ocena nieco na kredyt; nie-fani mogą spokojnie odjąć jedno oczko.

Pełną treść recenzji znaleźć można tutaj: http://naekranie.pl/recenzje/zabojczy-miecz-radchajskie-picie-herbaty-recenzja-ksiazki

[...]
Nie będę ukrywał, że Zabójcza sprawiedliwość mocno przypadła mi do gustu: nie była to powieść doskonała, niemniej intrygowała konstrukcją świata, sposobem opowiadania historii, kreacją głównej bohaterki oraz niespiesznym tempem akcji, pozwalającym zarówno zbudować zarys polityki i filozofii stojącej za Imperium Raadch, jak i psychologii Breq, jej przeżyć i celów. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Kurosawa” Piotra Sawickiego to dobry przykład publikacji, która łączy dogłębne spojrzenie na przedmiot badań i jednocześnie prezentuje go w formie dalekiej od nudnego dyskursu akademickiego.
[...]
Na początku można zadać pytanie: do kogo właściwie skierowana jest książka? Wbrew pozorom odpowiedź nie jest taka prosta – choć Sawicki dba o umocowanie w źródłach, to jednocześnie traktuje je jako wsparcie, a nie szkielet, na którym opiera się jego opracowanie. Nieobcy mu jest zarówno dyskurs akademicki, jak i fachowa terminologia, choć nie próbuje nimi onieśmielić czytelnika, przygnieść go nadmiarem szczegółów ani odstręczyć zdystansowanym, chłodnym profesjonalizmem. Przeciwnie: w parze z rygoryzmem treści idzie niemalże anarchizujący język, który akademickich redaktorów przyprawiłby o ból głowy. Sawicki pisze ze swadą, nie boi się zarówno soczystych fraz, jak i kolokwializmów, nie waha się również stawiać wyraźnych opinii, wspomaganych odrobiną złośliwości.
[...]
Nie zmienia to jednak w żaden sposób faktu, że Kurosawa to pozycja niezwykle interesująca: pasjonująco napisana, analizująca twórczość reżysera pod naprawdę szerokim kątem, dogłębnie, a przy tym nie raz i nie dwa oferująca interesującą płaszczyznę interpretacyjną. Dla osób zainteresowanych kinem (nie tylko japońskim) pozycja zdecydowanie warta polecenia.

Pełny tekst recenzji do przeczytania tutaj: http://japonia-online.pl/article/600

„Kurosawa” Piotra Sawickiego to dobry przykład publikacji, która łączy dogłębne spojrzenie na przedmiot badań i jednocześnie prezentuje go w formie dalekiej od nudnego dyskursu akademickiego.
[...]
Na początku można zadać pytanie: do kogo właściwie skierowana jest książka? Wbrew pozorom odpowiedź nie jest taka prosta – choć Sawicki dba o umocowanie w źródłach, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Anna Kańtoch powszechnie kojarzona jest przede wszystkim jako autorka fantastyki – wystarczy wspomnieć nagrodzonych Zajdlem Przedksiężycowych oraz szereg opowiadań pokroju Sztuki porozumienia. Zarazem jednak często flirtuje ona z nieco odmienną estetyką: w jej dorobku znaleźć można również powieść psychologiczną (Czarne), młodzieżową (Tajemnica Diabelskiego Kręgu), a za sprawą Łaski – także kryminał. Jak wypadły zmagania pisarki z tym gatunkiem?

Tak po prawdzie to gatunek ten nie jest dla Kańtoch obszarem całkowicie nowym czy obcym – cykl opowiadań o Domenicu Jordanie, mimo że przynależy do fantastyki, był pod wyraźnym wpływem kryminału; sama autorka również nie jeden raz wskazywała go – choćby poprzez opinie na temat wybranych powieści czy seriali – jako gatunek jej bliski. Niemniej Łaska, powieść na wskroś realistyczna, musiała być swego rodzaju wyzwaniem. Wyzwaniem, któremu Kańtoch zdecydowanie podołała – przynajmniej zdaniem osoby, która fanem tego typu książek nie jest i czytuje je raczej sporadycznie.
[...]
Przeglądając internetowe opinie na temat Łaski, raz za razem trafiałem na porównania powieści Kańtoch do skandynawskich kryminałów. Niewątpliwie coś w tym jest, niemniej nie doszukiwałbym się prób przeniesienia wprost tego modelu na grunt polski, a raczej wyczuwalnej inspiracji. Nie znajdziemy w Łasce makabrycznych zbrodni, perwersji i wszechogarniającej opresji schowanej pod fasadą ułożonego społeczeństwa. Mgielnica, w której dzieje się akcja powieści, to miejscowość mała i jak wiele rzeczy w PRL-u naznaczona swego rodzaju bylejakością, zmiksowaną dodatkowo z małomiasteczkowością. Tutaj każdy zna każdego, plotki roznoszą się z prędkością błyskawicy, a presja społeczna może doskwierać równie mocno jak milicja. Nie znajdziemy tutaj jednak rozbudowanych opisów tego „terroru opinii”: miasteczko pozostaje tłem, a jego działanie widzimy jedynie poprzez skutki; jednocześnie Mgielnica mniej zdaje się cierpieć z powodu sąsiedzkiej zawiści, plotek i szukania kozła ofiarnego, emocjonalnej znieczulicy i braku poczucia odpowiedzialności. W powieści widać przykłady przemocy w rodzinie, problemów emocjonalnych i psychicznych, które jednak nie są w żaden sposób rozwiązywane – w imię przekonania, iż jest to normalne bądź też to nie moja sprawa. Marazm i bylejakość zdają się przesiąkać każdy kąt, krusząc ład nie gorzej niż mrok i zagadki.
[...]
Jak zaznaczałem we wstępie, nie jestem zapalonym fanem kryminałów i z racji tego nie wiem, czy Łaska takowym podpasuje. Mnie zdecydowanie przypadła do gustu: niespieszną narracją, nastrojem niepewności i paranoi, interesująco wykreowanymi postaciami oraz sprawnie poprowadzoną intrygą. Fakt, tło mogłoby być nieco mocniej zarysowane, końcówka – w porównaniu z resztą powieści – wydaje się zaskakująco skondensowana, a pewne rozwiązania fabularne mogą odrobinę rozczarować, niemniej uważam Łaskę za powieść intrygującą, chwilami przyjemnie staromodną, potrafiącą umilić czas i dostarczyć emocji bez zbędnych udziwnień i kontrowersji.

Pełny tekst recenzji do znalezienia tutaj: https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2016/04/01/recenzja-laska-czyli-zagrajmy-w-potwora/

Anna Kańtoch powszechnie kojarzona jest przede wszystkim jako autorka fantastyki – wystarczy wspomnieć nagrodzonych Zajdlem Przedksiężycowych oraz szereg opowiadań pokroju Sztuki porozumienia. Zarazem jednak często flirtuje ona z nieco odmienną estetyką: w jej dorobku znaleźć można również powieść psychologiczną (Czarne), młodzieżową (Tajemnica Diabelskiego Kręgu), a za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pół wojny Joego Abercrombiego kończy historię Morza Drzazg i – jak można wysnuć z samego tytułu – nie jest to zakończenie łatwe i przyjemne. Wręcz przeciwnie: jego intensywność i kształt każą się zastanawiać, czy reklamując trylogię Abercrombiego jako serię młodzieżową, ktoś zwyczajnie nie zrobił ludzi w balona.

Oczywiście lektura zarówno Pół wojny, jak i wcześniejszych części dostarcza argumentów za tym, że istotnie możemy mieć do czynienia z powieścią young adult. Choćby bohaterowie: Abercrombie konsekwentnie za protagonistów obiera jednostki młode, nie do końca ukształtowane, podatne na wpływy i potencjalną przemianę. Najpierw mieliśmy Yarviego, potem Zadrę i Branda, tym razem zaś bohaterami czyniąc księżniczkę Throvenlandu, Skarę, oraz młodego wojownika Vansterlandu, Raitha. W obliczu ataku Najwyższego Króla, przeważających sił wroga, chwiejnego sojuszu króla Uthila i Groma-gil-Gorma oraz nieustających knowań Ojca Yarviego oboje będą musieli znaleźć w sobie siłę do przemiany i zmierzenia się z jej konsekwencjami. Dla Raitha będzie to zrzucenie skóry prymitywnego ogara wojny, wyhodowanie sobie sumienia i zetknięcie się z tak podstawowymi emocjami jak żal, smutek czy współczucie. Choć momentami przejmujący i nieźle poprowadzony, wątek ten nie do końca przekonuje – sam do końca nie byłem w stanie Raitha polubić. Co innego Skara, która przechodzi ewolucję właściwie odwrotną do Raitha: z nastolatki uchodzi buntowniczość, dziecinny upór i naiwność, zastąpione przez chłodną kalkulację, wyrachowanie i zdolność do czynienia (mniejszego) zła. Jej przemiana jest przy tym bardziej prawdopodobna: począwszy od traumy wynikłej ze śmiercią bliskich, przez nieustanną presję związaną z utrzymywaniem sojuszu w pionie, aż po rodzące się pożądanie. Nawet taki szczegół jak reakcje wymiotne na każdą decyzję buduje obraz dziewczyny, która musi zmierzyć się z ogromnym wyzwaniem, nie zawsze pozwalającym decydować jej zgodnie z własnym sumieniem.
[...]
Nie pomagał tutaj fakt, że Abercrombie ma lekkie pióro, niezły styl i potrafi zaoferować czytelnikowi zarówno chwytliwy, podszyty odrobiną humoru dialog, jak i scenę wręcz ociekającą dramatyzmem. Fakt, zdarza mu się przy tym nieco przyspieszać pewne rzeczy, inne pozostawiać do końca nierozwiązane (jak kwestia elfów i ich broni – pomysł niezbyt oryginalny, ale interesująco wpleciony, a przy okazji stanowiący apogeum wizji wojny jako piekła), ale dzięki temu osiąga niezłą kondensację i tempo. Całość czyta się naprawdę szybko i nawet kiedy akcja zwalnia, nie czuć przesadnych dłużyzn.
[...]

Pełny test recenzji do przeczytania pod adresem:
https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2016/03/18/recenzja-pol-wojny-czyli-lwy-i-pajaki/

Pół wojny Joego Abercrombiego kończy historię Morza Drzazg i – jak można wysnuć z samego tytułu – nie jest to zakończenie łatwe i przyjemne. Wręcz przeciwnie: jego intensywność i kształt każą się zastanawiać, czy reklamując trylogię Abercrombiego jako serię młodzieżową, ktoś zwyczajnie nie zrobił ludzi w balona.

Oczywiście lektura zarówno Pół wojny, jak i wcześniejszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

[...]

W recenzji Niebiańskich pastwisk przywołuję powieść Leckie nie tylko ze względu na przynależność gatunkową: porównanie tych dwóch książek jest bowiem całkiem interesujące. Chociażby kwestia settingu – i tu i tu mamy do czynienia z rozległym, kosmicznym imperium, rozciągającym się na wiele systemów, rządzonym twardą ręką władcy cieszącego się poważaniem. Z tą równicą, że gdy u Leckie imperium stało u progu wojny domowej, u Majki owa wojna dogasa: po długiej i wyniszczającej walce ostatni bastion buntowników ma zostać zdobyte, rebelianci zniszczeni, a cesarstwo odbudowane – jeszcze potężniejsze i silniejsze. Jednak finalne zwycięstwo wcale nie oznacza końca wojny, wręcz przeciwne: obydwie strony prowadziły własne gry, stronnictwa konfrontowały się i spiskowały przeciw sobie, aż nawet najwytrwalsi zaczęli gubić się w sieci intryg. Jedno jest pewne: nowy konflikt wisi w powietrzu i nie wiadomo, kto okaże się w niej ważnym graczem: grupka szeregowych żołnierzy? Ambitny arystokrata? Wierny agent służby? Szalony przywódca rebeliantów? Cwany prywatny detektyw? I gdzie u licha przebiega granica między „naszymi” a całą resztą?

Inne podobieństwo Niebiańskich pastwisk do powieści Leckie wiąże się z trudnością ze zwięzłym zarysowaniem fabuły bez zbędnych spoilerów – z tym, że u Majki wynika to nie z oszczędnej narracji, a wręcz przeciwnie: jej rozmachu, nieomalże rozbuchania. O ile jeszcze epilog wydaje się spokojny, o tyle pierwsze rozdziały od razu wrzucają czytelnika w sam środek zawieruchy, podsuwając mu bohaterów, opisy technologii i szczątkowy zarys geopolityczny, doprawiając to jeszcze bitewnym chaosem. Kto walczy, z kim i o co – to pytania, na które odpowiedź przychodzi później. I tylko po to, by jakiś czas później kolejne rozdziały wszystko to podważyły. Majka rozbija narrację na kilka równolegle prowadzonych wątków i choć czytelnik spodziewa się, że wcześniej czy później się ze sobą splotą, czasem trudno się przestawić, gdy akcja z samego środka konfliktu nagle przeskoczy do łapsa prowadzącego sprawę zaginionego brata po drugiej stronie Wspólnych Przestrzeni. Ładnie rozciąga to intrygę, dodając jej rozmachu (przy okazji pokazując, że na wojnie każdy może zarobić swoje) choć jednocześnie sprawia, że w całej tej sieci spisków można się zwyczajnie pogubić – zwłaszcza, że każdy zdaje się tutaj rozgrywać własną grę, kieruje się innymi ideami, a stronnictwa zmieniają się jak w kalejdoskopie.

[...]

Niebiańskie pastwiska to powieść ze wszech miar godna polecenia. Nie jest idealna: czasem przydałoby się zaciągnąć hamulec i nieco zwolnić; niektóre wątki i postaci epizodyczne kończą w – nomen omen – próżni; część bohaterów jest dość schematyczna i nijaka, a trzeci akt wydaje się zbyt skondensowany, zwłaszcza w porównaniu do aktu pierwszego – sam nie obraziłbym się za dodatkowe sto-sto pięćdziesiąt stron. Wciąż pozostaje to jednak wciągająca, brawurowo napisana książka przygodowa, zachwycająca tempem, emocjami i pomysłami. Zdecydowanie warto mieć na półce.

Pełny tekst recenzji znaleźć można tutaj: https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/11/15/recenzja-niebiansie-pastwiska-czyli-bogowie-naszych-czasow/

[...]

W recenzji Niebiańskich pastwisk przywołuję powieść Leckie nie tylko ze względu na przynależność gatunkową: porównanie tych dwóch książek jest bowiem całkiem interesujące. Chociażby kwestia settingu – i tu i tu mamy do czynienia z rozległym, kosmicznym imperium, rozciągającym się na wiele systemów, rządzonym twardą ręką władcy cieszącego się poważaniem. Z tą równicą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Drugi tom Autorów kina azjatyckiego stanowi kontynuację serii zapoczątkowanej w 2010 roku, której celem była prezentacja zbioru esejów pióra polskich filmoznawców, poświęconych twórczości wybranych reżyserów z Azji. W przypadku recenzowanej publikacji od razu rzucają się w oczy dwie sprawy: ślicznie zaprojektowana okładka (stanowiąca miłą odmianę po graficznym koszmarku z pierwszego tomu) oraz nazwiska twórców, którym poświęcono eseje, świadczące o tym, iż ponownie największą popularnością cieszyły się wschodnie rejony kontynentu.

Recenzowanie tego rodzaju zbiorów zawsze bywa nieco kłopotliwe: oto mamy grupę tekstów różnych autorów, operujących różnym stylem, przyjmujących niekiedy różne sposoby analizy, co do pewnego stopnia uniemożliwia syntetyczny opis książki (choć pomocny tutaj okazuje się zastosowany w publikacji podział narodowościowy). Niemniej lektura przynosi kilka refleksji natury ogólnej. Przede wszystkim cieszy, że autorzy podjęli trud wyjścia poza stricte filmowe kategorie analizy, redukując zagadnienia opisu strony formalnej na rzecz zarysowania szerszego kontekstu historyczno-kulturowego. W przypadku pisania o utworach pochodzących z innego kręgu kultury, operujących często odmiennym kluczem estetycznym, zawsze istnieje ryzyko nakładania na nie siatki znanych sobie, rodzimych pojęć i sądów. Mam wrażenie, że badaczom piszącym w Autorach kina azjatyckiego II udało się tego uniknąć. Znaczną ilość miejsca poświęcono kwestiom politycznym (jak w przypadku tekstu Krzysztofa Loski o Nagise Ōshimim), filozoficznym (wątki cnót konfucjańskich u Anga Lee) czy religijnym (wątki buddyjskie i chrześcijańskie u twórców z Korei Południowej), nie zapominając jednak również o wpływie kina hollywoodzkiego, jego konwencji i strategiach twórczych, które miały wpływ choćby na Park Chan-wooka czy Tsui Harka. Jednocześnie autorzy esejów nie waloryzują opisywanego kina z punktu widzenia anglosaskiego czy europejskiego widza, więc uwag o „chińskim kiczu” czytelnik tutaj raczej nie spotka.

Większość autorów postawiła również w swych analizach na przyjrzenie się twórczości reżyserów w porządku chronologicznym, poczynając od produkcji najwcześniejszych. Nie jest to może strategia wyjątkowo oryginalna, niemniej pozwala w dość czytelny sposób przedstawić dorobek reżysera, ewolucję jego stylu oraz podejmowanych tematów, zwłaszcza w przypadku, gdy jest ona eklektyczna bądź zmienna i trudno odnaleźć w niej jeden wyraźny lejtmotyw (jak w przypadku filmów Chena Kaige czy Kim Ki-duka). Efekty nie zawsze bywają powalające: wspomniany tekst o Kim Ki-duku autorstwa Andrzeja Pitrusa, mimo interesujących uwag, z uwagi na zastosowany schemat wydaje się nieco powierzchowny i zdawkowy, choć z drugiej strony ten sam model opisu doskonale sprawdza się chociażby w eseju poświęconym Angowi Lee autorstwa Agnieszki Kamrowskiej. Zdarzają się również przykłady odmiennego podejścia – jak w esejach Joanny Aleksandrowicz czy Rafała Syski, gdzie w strukturze tekstu wiodącym elementem staje się nie chronologia, lecz stylistyczne dominanty lub powracające obsesyjnie tematy, wokół których obraca się problematyka opisywanych filmów. Widoczna jest przy tym dążność badaczy do wyodrębnienia jednego bądź kilku zasadniczych wątków, stanowiących podstawę dla dalszej analizy twórczości reżyserów. Potencjalnie mogło prowadzić to do zbyt wąskiej interpretacji dzieł artystów, w ostateczności jednak pozwoliło ująć ich twórczość w sposób nieco bardziej zwarty, stanowiący rodzaj continuum, a nie zbioru odrębnych tytułów.

[...]

Autorzy kina azjatyckiego II to niezwykle interesująca publikacja, stanowiąca świetną odpowiedź na popularność kina azjatyckiego i jego paradoksalny brak w polskich kinach. Zapełnia niektóre „białe plamy” w rodzimej literaturze filmoznawczej, w innych miejscach dokładając kolejną cegiełkę do naszego księgozbioru. Wypada tylko pogratulować i liczyć, że na kolejny tom nie trzeba będzie czekać kolejnych pięciu lat.

Treść pełnej recenzji znaleźć można tutaj: https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/10/07/recenzja-autorzy-kina-azjatykicego-ii-czyli-dla-kazdego-cos-dobrego/

Drugi tom Autorów kina azjatyckiego stanowi kontynuację serii zapoczątkowanej w 2010 roku, której celem była prezentacja zbioru esejów pióra polskich filmoznawców, poświęconych twórczości wybranych reżyserów z Azji. W przypadku recenzowanej publikacji od razu rzucają się w oczy dwie sprawy: ślicznie zaprojektowana okładka (stanowiąca miłą odmianę po graficznym koszmarku z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zabójcza sprawiedliwość narobiła sporo zamieszania, zgarniając konsekwentnie najważniejsze nagrody przyznawane w dziedzinie literatury fantastycznej, w tym Hugo, Nebulę, Locusa oraz nagrodę Arthura C. Clarke’a. Dwa lata po premierze książka trafiła do naszego kraju, reklamowana gdzieniegdzie hasłem o „najlepszej powieści SF XXI wieku”. Cóż, osobiście uważam tę ocenę za przesadzoną, co nie zmienia faktu, że utwór Ann Leckie jest tak dobry, jak koślawe jest tłumaczenie jego tytułu. Czyli bardzo.

[...]

Nie jest łatwo streścić fabułę Zabójczej sprawiedliwości w taki sposób, by była zrozumiała, a jednocześnie nie ujawnić zbyt wiele – czego niestety nie udało się wydawcy, ochoczo informującemu o losach „Sprawiedliwości Toren” w materiałach promocyjnych. Do pewnego stopnia jest to zrozumiałe – od samego początku autorka podsuwa czytelne przesłanki co do losów statku, zarazem jednak odwleka moment definitywnego wyjaśnienia. W czym zresztą pomaga rozbicie narracji na dwa wątki: teraźniejszy – przedstawiający podróż Breq i Servaiden, oraz prezentowane w formie retrospekcji działania bohaterki jeszcze jako „Sprawiedliwość Toren” oraz Esk Jeden (oddział serwitorów) na planecie Shis’urna. Leckie nie spieszy się z odpowiedziami: stosuje liczne elipsy, urywa wątki w kulminacyjnym momencie, motywy zarysowane w jednej płaszczyźnie czasowej wyjaśnia jakiś czas później w drugiej. Obie ścieżki splatają się ze sobą mniej więcej w połowie powieści i de facto wtedy dopiero działania Breq oraz jej zamierzenia zaczynają nabierać wyraźnych kształtów. Wydawałoby się zresztą, że jest to doskonały moment na zdynamizowanie akcji i nabranie rozpędu, tymczasem jakiegoś szczególnego wzrostu tempa nie da się odczuć – może poza emocjonującą i świetnie napisaną końcówką.
Powieść określana jest jako space opera, ale przestrzeni kosmicznej nie uświadczy się w niej zbyt wiele, nie wspominając już o walce. W ogóle starć w książce Leckie ze świecą szukać – najczęściej są krótkie i traktowane jako zło konieczne. Kto szuka celebracji walki, przemocy i jakkolwiek pojmowanego heroizmu, zawiedzie się sromotnie. Głównym napędem intrygi są dialogi i przemyślenia postaci, niekiedy niezrozumiałe i dopiero z czasem nabierające znaczenia, jakby naznaczone swego rodzaju paranoją, nie pozwalającą mówić nikomu wprost, jasno i wyraźnie. Z drugiej strony niespieszne tempo akcji i przeniesienie akcentu na warstwę opisową pozwoliło autorce na lepsze zarysowanie charakterów postaci oraz stworzenie interesującej wizji świata przedstawionego, zawierającego zresztą szereg intrygujących konceptów.

[...]

Zabójcza sprawiedliwość to książka intrygująca, sprawnie napisana, odkrywająca swoje karty powoli, lecz niezwykle mocno angażująca emocje czytelnika. Tak, wymaga na początku skorygowania swoich przyzwyczajeń i ogarnięcia dość upierdliwej wojskowej nomenklatury, jednak w ramach rekompensaty pozwala wejść w ciekawie skonstruowany świat, którego większość tajemnic pozostaje jeszcze zakryta. Trudno powiedzieć, by szturmem wdarła się na podium najlepszych powieści SF tego wieku, niewątpliwie jednak powinna znaleźć swoje miejsce w każdym tego rodzaju rankingu, bo całkowicie nań zasługuje.

PS. W kwestii tłumaczenia – jeśli trzymać się tytulatury oryginalnej oraz polskiej, bardzo chciałbym zobaczyć na własne oczy kogoś, kto przyjdzie do księgarni i z poważną miną powie: „Szukam Zabójczego miecza Ann Leckie, macie może?”.

Pełny tekst recenzji znaleźć można tutaj: https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/09/04/recenzja-zabojcza-sprawiedliwosc-czyli-moralne-sprawiedliwe-i-pozadane/

Zabójcza sprawiedliwość narobiła sporo zamieszania, zgarniając konsekwentnie najważniejsze nagrody przyznawane w dziedzinie literatury fantastycznej, w tym Hugo, Nebulę, Locusa oraz nagrodę Arthura C. Clarke’a. Dwa lata po premierze książka trafiła do naszego kraju, reklamowana gdzieniegdzie hasłem o „najlepszej powieści SF XXI wieku”. Cóż, osobiście uważam tę ocenę za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Terror Dana Simmonsa raz już został wydany w naszym kraju – w 2008 roku wprowadziło go na rynek Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA, jednak trudno powiedzieć, by odniósł spektakularny sukces (o czym świadczyć mogło choćby późniejsze „życie” książki w dyskontach książkowych). Teraz wydawnictwo Vesper oferuje nowe, wzbogacone wydanie powieści Simmonsa i bardzo chciałbym, żeby zyskała ona popularność, na jaką zasługuje.

Z drugiej strony może oczekuję nieco zbyt wiele, bo Terror zdecydowanie nie jest powieścią łatwą w obsłudze – i nie mam tu na myśli jedynie jej objętości. Simmons w charakterze ramy fabularnej wykorzystuje autentyczne wydarzenia z połowy XIX wieku, kiedy to w 1845 roku z Anglii wyruszyła wyprawa złożona z dwóch okrętów: HMS Erebus i HMS Terror. Dowodzona przez doświadczonego sir Johna Franklina, świetnie wyekwipowana i zaopatrzona w prowiant na niemal trzy lata podróży, wyruszyła na poszukiwanie legendarnego już Przejścia Północno-Zachodniego, które skróciłoby podróż w kierunku Pacyfiku. Do dzisiaj, mimo niemalże czterdziestu ekspedycji ratunkowych, nie udało się ustalić dokładnego przebiegu wyprawy Franklina i losów niemalże 130-osobowej załogi – poza oczywistym faktem, iż zakończyła się katastrofą, oba okręty zostały utracone, a ślad po marynarzach zaginął (o czym można zresztą przeczytać w posłowiu autorstwa Grzegorza Rachlewicza dodanemu do nowego wydania). Tę właśnie lukę wypełnia w swojej powieści Simmons, serwując czytelnikowi świetnie napisaną, trzymającą w napięciu mieszankę powieści marynistycznej, thrillera oraz horroru.

[...]

Ten drobiazgowy styl w połączeniu z częstymi zmianami perspektywy i przeskokami czasowymi sprawia, że Terror czyta się powoli. Czytelnik cały czas zawieszony jest w lepkiej atmosferze niepewności, odmawia mu się definitywnych odpowiedzi, raczy elipsami, pozwala ugrzęznąć w długim, gęstym opisie lodowego piekła lub ciężkiej, okrętowej rzeczywistości, by nagle uderzyć nagłym skokiem tempa albo podrzucić element układanki, którego brak uwierał jak kamień w bucie. Z pewnością wiele osób zirytuje się tak znaczącymi zabiegami retardacyjnymi, ale osobiście uważam to za całkiem dobre rozwiązanie, pozwalające między innymi lepiej zarysować kontekst oraz charaktery poszczególnych bohaterów: dowódców, oficerów i marynarzy, mających swoje własne historie, nadzieje, plany oraz uprzedzenia i tok myślowy charakterystyczny dla przedstawicieli XIX-wiecznego imperium kolonialnego.

[...]

Niezależnie jednak od odpowiedzi na to pytanie, jedno jest pewnie: powieść Simmonsa to kawał świetnej, trzymającej w napięciu i znakomicie napisanej literatury, wykorzystującej konwencje gatunkowe, a jednocześnie uciekającej od prostych i oczywistych rozwiązań. Jeśli kogoś nie przeraża duża objętość i drobiazgowy styl, a lubi poczuć dreszcz, Terror powinien być dobrym rozwiązaniem na upalne, letnie dni.

Pełny tekst recenzji można znaleźć tutaj: https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/08/25/recenzja-terror-czyli-biala-pustka/

Terror Dana Simmonsa raz już został wydany w naszym kraju – w 2008 roku wprowadziło go na rynek Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA, jednak trudno powiedzieć, by odniósł spektakularny sukces (o czym świadczyć mogło choćby późniejsze „życie” książki w dyskontach książkowych). Teraz wydawnictwo Vesper oferuje nowe, wzbogacone wydanie powieści Simmonsa i bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Japonia to kraj niesamowitych kontrastów, wokół którego narosła masa stereotypów oraz wyobrażeń nie zawsze mających odzwierciedlenie w rzeczywistości. Z jednej strony tradycja samurajów, zuniformizowani pracownicy korporacji, nowoczesne technologie, tłumy na ulicach i uprzejmość na każdym kroku, z drugiej – rzeczywistość przesycona erotyzmem, gangsterzy urządzający sobie piknik w parku, otaku, śmierć z przepracowania, humanoidalne roboty-towarzyszki i wiele innych. Nic dziwnego, że historia Europejki, pracującej w charakterze hostessy i brutalnie zamordowanej w kraju o niemal legendarnym poziomie bezpieczeństwa musiała intrygować. W przypadku Richarda Lloyda Parry’ego owo zaintrygowanie przerodziło się w pełnowymiarowy reportaż o życiu i śmierci Lucie Blackman, której pokawałkowane ciało znaleziono zakopane w płytkim grobie w 2001 roku.

Na początku należałoby jednak dać potencjalnym czytelnikom słowo ostrzeżenia: jeżeli ktoś spodziewa się po Ludziach, którzy jedzą ciemność wycieczki po mrocznych zakamarkach Tokio, spoglądania w jego skorodowane, skorumpowane oblicze, kryjące się pod maską nowoczesności i porządku, to obawiam się, że raczej się zawiedzie. Niewątpliwie część winy leży w przygotowanym przez wydawnictwo książkowym blurbie, sprowadzającym treść do chwytliwego hasła Są narkotyki, jest seks, jest zbrodnia. Nie powiem – dobre wyczucie rynku, co nie zmienia jednak faktu, że cytat jest kuriozalny, podobnie jak fragment opisu: Tokio – miasto mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet (dość mało wyszukane nawiązanie przyznać trzeba). Po czymś takim można się było spodziewać, że Tokio będzie mieć w reportażu zasadnicze znaczenie, podczas gdy u Parry’ego stanowi ono właściwie tło. Owszem, zagłębia się on w kwestię tak zwanego „wodnego biznesu” i zakres pracy hostess, charakter wizyt cudzoziemców w Japonii i to, jak są traktowani przez miejscowych, specyfikę pracy policji i japońskiego wymiaru sprawiedliwości, ale trudno powiedzieć, by dokonywał pod tym względem jakiejś pogłębionej analizy. Dla osób interesujących się Krajem Kwitnącej Wiśni niewątpliwie będą to informacje już znane – Parry bowiem zajmuje się nimi na tyle, na ile potrzebne mu są do zakreślenia ram dla historii wspomnianej już Lucie Blackman.

[...]

Reasumując: Ludzie, którzy jedzą ciemność to interesujący reportaż o losach rodziny, którą los naznaczył ogromną tragedią, jak na ironię, wydarzającą się w jednym z najbezpieczniejszych miejsc na świecie. Książka Parry’ego stanowi ciekawe studium reakcji bliskich, mediów i organów ścigania na tak potworną zbrodnię. Czy jednak faktycznie wystarcza to do nazwania Tokio „miastem mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet”? Chyba jednak nie. Nie uznaję tego reportażu za najbardziej porywający kawałek literatury, jaki przeczytałem ostatnimi czasy, niemniej jego lektura była całkiem satysfakcjonująca, choć mam wrażenie, że lepiej ocenią ją osoby interesujące się Japonią jedynie od święta.

Pełny tekst recenzji dostępny tutaj: https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/08/12/recenzja-ludzie-ktorzy-jedza-ciemnosc-czyli-smierc-w-raju/

Japonia to kraj niesamowitych kontrastów, wokół którego narosła masa stereotypów oraz wyobrażeń nie zawsze mających odzwierciedlenie w rzeczywistości. Z jednej strony tradycja samurajów, zuniformizowani pracownicy korporacji, nowoczesne technologie, tłumy na ulicach i uprzejmość na każdym kroku, z drugiej – rzeczywistość przesycona erotyzmem, gangsterzy urządzający sobie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 47 roninów Mike Richardson, Stan Sakai
Ocena 7,1
47 roninów Mike Richardson, St...

Na półkach: , , ,

47 Roninów rozpoczyna się zdaniem: „Znać tę historię, to znać Japonię”. I nie jest ono aż tak przesadzone, jak mogłoby się początkowo wydawać, trudno bowiem znaleźć opowieść, która byłaby równie mocno rozpowszechniona i zakorzeniona w japońskiej kulturze co Chūshingura właśnie. Dość powiedzieć, że samych filmowych reinterpretacji powstała grubo ponad setka, a dodać należy też przedstawienia teatralne, powieści, seriale oraz dzieła plastyczne. I – jak pokazuje recenzowany komiks – wciąż powstają nowe.

[...]

W przypadku 47 Roninów owa opowieść o odwadze, obowiązku i determinacji jest dodatkowo podkreślana przez warstwę graficzną. Odpowiadający za nią Stan Sakai dał się poznać przede wszystkim jako autor serii Usagi Yojimbo, dla którego tematyka samurajska nie była nowością. Porównując szatę graficzną przygód długouchego ronina z recenzowanym komiksem, widać znacznie większy nacisk położony na detal, zarówno gdy chodzi o tła (wnętrza i plenery zaprojektowane są z pomocą materiałów historycznych), jak i elementy ubioru oraz rynsztunek. W materiałach dodatkowych Sakai zdradza, iż inspiracją w czasie prac nad komiksem były kompozycje artysty ukiyo-e Ogaty Gekko, również ilustrującego Chūshingurę. Wpływy jego estetyki najlepiej widać w przypadku postaci, a wzbogacona o charakterystyczną dla Sakaia, mocno wystylizowaną kreskę, daje efekt sylwetek lekko uproszczonych, a jednocześnie niesamowicie ekspresyjnych, gdy chodzi o emocje. Wystarczy spojrzeć na bohaterów, by momentalnie odczytać ich przymioty: spokój i hart ducha Asano, mądrość i determinację Ōishiego, wreszcie niegodziwość Kiry, przypominającego momentami archetypicznego villaina. Trudno też nie wspomnieć o kolorach, dzięki którym rysunki Sakaia wyglądają doskonale jak nigdy: z dużymi plamami barwnymi, lekko ograniczonym światłocieniem i wyraźnym konturem, co również mocno zbliża estetycznie 47 Roninów do prac ukiyo-e.

[...]

Pełny tekst recenzji znaleźć można tutaj:
https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/05/15/recenzja-47-roninow-czyli-honor-pozostanie-nietkniety/

47 Roninów rozpoczyna się zdaniem: „Znać tę historię, to znać Japonię”. I nie jest ono aż tak przesadzone, jak mogłoby się początkowo wydawać, trudno bowiem znaleźć opowieść, która byłaby równie mocno rozpowszechniona i zakorzeniona w japońskiej kulturze co Chūshingura właśnie. Dość powiedzieć, że samych filmowych reinterpretacji powstała grubo ponad setka, a dodać należy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyznam się od razu: z twórczością Joego Abercrombiego styczności dotychczas nie miałem. Owszem, kojarzyłem nazwisko, kojarzyłem tytuły książek, kojarzyłem też sporo pozytywnych opinii pod adresem jego pisarstwa, jednak moja ówczesna awersja do fantasy skutecznie zniechęcała do zweryfikowania tych ocen. Teraz, gdy z fantasy się przeprosiłem, wpadło mi w ręce "Pół króla", czyli Abercrombie w wersji dla młodzieży… i przyznam, że wygląda to całkiem dobrze.

[...]

"Pół króla" na pewno nie stanowi literackiego odkrycia, niemniej jest to powieść przyjemna w odbiorze, lekka, nieźle napisana i podejmująca próby gry ze schematami gatunku, z chęcią więc sięgnę po kolejne tomy trylogii, gdy już się ukażą na rynku. Na osobach, które zjadły na fantasy zęby, raczej nie zrobi wielkiego wrażenia, ale jeśli ktoś szuka prezentu dla młodszego rodzeństwa, propozycji dla osób zaczynających przygodę z fantastyką lub po prostu lekkiej, rozrywkowej lektury do pociągu," Pół króla" powinno się sprawdzić.

Pełny tekst recenzji znaleźć można tutaj:
https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/06/12/recenzja-pol-krola-czyli-zemsta-jednorekiego/

Przyznam się od razu: z twórczością Joego Abercrombiego styczności dotychczas nie miałem. Owszem, kojarzyłem nazwisko, kojarzyłem tytuły książek, kojarzyłem też sporo pozytywnych opinii pod adresem jego pisarstwa, jednak moja ówczesna awersja do fantasy skutecznie zniechęcała do zweryfikowania tych ocen. Teraz, gdy z fantasy się przeprosiłem, wpadło mi w ręce "Pół...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pamięć wszystkich słów jest dobrym zaprzeczeniem tezy, iż długie cykle fantasy szybko tracą impet, wałkując wciąż jeden i ten sam schemat. W przypadku Opowieści z meekhańskiego pogranicza widzimy jednak stałą (choć niepozbawioną potknięć) ewolucję: Północ-Południe oferowało doskonałe opowieści o góralach i irytującego wojownika Issaram; Wschód-Zachód nieco wyrównało poziom historii z kolejnych krańców imperium, kładąc jednocześnie jeszcze większy nacisk na wątki Nieśmiertelnych; Niebo ze stali znamionował powrót do wątków Kennetha i Kailean, choć przesiadka na format powieściowy sprawiła, że całość była miejscami przyciężka. Czwarty tom zaś… cóż, nie wiem, czy nie mamy przypadkiem do czynienia z najlepszą odsłoną Meekhanu. [...]

Opowieści z meekhańskiego pogranicza – jeśliby spojrzeć na stojący za nimi koncept – to cykl w gruncie rzeczy prosty: bazujący na czytelnych skojarzeniach kulturowych, odsyłający do znanych motywów, operujący konsekwentnie narracją opartą na heroizmie i pełnej rozmachu intrydze. I będzie to prawda. Podobnie jak prawdą będzie stwierdzenie, że trudno znaleźć obecnie tytuł, który równie mocno działałby na poziomie czystych emocji, który tak skutecznie mieszałby ze sobą pragnienia, lęki i pragmatyczne obserwacje, wykorzystując w tym celu siłę opowieści. Jasne, nie każdemu przypadnie do gustu spory (choć moim zdaniem ciekawie poprowadzony) wątek romansowy, podobnie jak fakt, że w kwestii Nieśmiertelnych Wegner każdą udzieloną odpowiedź zaopatrzył w kolejne pytania. Ale to są sprawy drugorzędne. Najważniejsze, że Pamięć wszystkich słów to prawdopodobnie najlepsza rzecz, jaka przytrafiła się Meekhanowi od czasu Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami. A być może najlepsza, jaka przytrafiła się w ogóle.

Pełny tekst recenzji można znaleźć tutaj:
https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/04/30/recenzja-pamiec-wszystkich-slow-czyli-bogowie-tez-kantuja-w-kosci/

Pamięć wszystkich słów jest dobrym zaprzeczeniem tezy, iż długie cykle fantasy szybko tracą impet, wałkując wciąż jeden i ten sam schemat. W przypadku Opowieści z meekhańskiego pogranicza widzimy jednak stałą (choć niepozbawioną potknięć) ewolucję: Północ-Południe oferowało doskonałe opowieści o góralach i irytującego wojownika Issaram; Wschód-Zachód nieco wyrównało poziom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pierwszy tom zbiorczego wydania Kronik Amberu to właściwie spełniony sen miłośników fantasy: potężna (i masakrująca nadgarstki w autobusach) księga, wypełniona jedną z najlepiej opowiedzianych historii, jakie zdarzyło mi się czytać i która – mimo dobrych czterdziestu lat na karku – nadal zaskakuje świeżością, rozmachem i ogromem autorskiej wizji. [...]

Kroniki Amberu to niewątpliwie klasyka fantasy, ale co ważniejsze – wciąż doskonale się trzymająca. Jasne, chwilami Zelazny daje się ponieść wizjom podróży przez cienie, dialogom zdarza się (z rzadka) brzmieć nieco naiwnie, a zakończenie należy do gatunku „ale jak to już koniec?!”, niemniej jest to tylko kropla goryczy w morzu czystej przyjemności. Zelazny stworzył świetnie napisaną, wciągającą opowieść o rodzinie, władzy, pragnieniach i poczuciu odpowiedzialności każącym czynić rzeczy niekiedy szalone. Jest tu groza, odrobina melodramatu, trochę komedii, sporo ironii i odwołań do światowej kultury, które zapewne zadowolą miłośników wtrętów intertekstualnych. Jeśli szukaliście kiedyś solidnego, zagranicznego fantasy, no to już nie musicie szukać.

Pełny tekst recenzji do znalezienia tutaj: https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/04/20/recenzja-kroniki-amberu-tom-1-czyli-pedz-az-po-krance-ziemi/

Pierwszy tom zbiorczego wydania Kronik Amberu to właściwie spełniony sen miłośników fantasy: potężna (i masakrująca nadgarstki w autobusach) księga, wypełniona jedną z najlepiej opowiedzianych historii, jakie zdarzyło mi się czytać i która – mimo dobrych czterdziestu lat na karku – nadal zaskakuje świeżością, rozmachem i ogromem autorskiej wizji. [...]

Kroniki Amberu to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwszy tom Kronik Wardstone raczej nie przykułby mojej uwagi w księgarni: raz, że okładka i wydanie nie pozostawiają wątpliwości co do przynależności gatunkowej powieści (młodzieżowe fantasy w estetyce, za którą nieszczególnie przepadam), dwa, że oparty na motywach książki Josepha Delaneya film Siódmy syn swoim kształtem i zawartością niespecjalnie zachęca do sięgnięcia po literacki pierwowzór. Stał się on jednak impulsem do wypuszczenia kolejnego wydania tomu pt. Zemsta czarownicy… i wyprowadzenia mnie z błędu. [...]

Zemsta czarownicy to całkiem przyjemna, sprawnie napisana powieść fantasy, której największym mankamentem jest to, iż stanowi przede wszystkim wprowadzenie do Kronik Wardstone. Niewątpliwie przypadnie do gustu młodszym czytelnikom, a i starsi mogą uznać jej lekturę za lekką i odprężającą. Sympatyczni bohaterowie, interesujący świat, przygoda z odrobiną dreszczyku – czego chcieć więcej?

Pełny tekst recenzji tutaj: https://pozagranicawzroku.wordpress.com/2015/05/05/recenzja-zemsta-czarownicy-czyli-uroki-zycia-czeladnika/

Pierwszy tom Kronik Wardstone raczej nie przykułby mojej uwagi w księgarni: raz, że okładka i wydanie nie pozostawiają wątpliwości co do przynależności gatunkowej powieści (młodzieżowe fantasy w estetyce, za którą nieszczególnie przepadam), dwa, że oparty na motywach książki Josepha Delaneya film Siódmy syn swoim kształtem i zawartością niespecjalnie zachęca do sięgnięcia...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wojna świrów Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz jr
Ocena 6,3
Wojna świrów Dawid Kain, Kazimie...

Na półkach: ,

"Wojna świrów" to rzecz intrygująca, nawet jeśli miejscami wystawia poczucie dobrego smaku na próbę. To świat groteskowy i z gruntu posmodernistyczny, gdzie myśl skacze od skojarzenia do skojarzenia, często spuszczając logice ciężkie manto. Czasem grzebie się w pijackim bełkocie lub rzuca się w szale zapożyczeń, by następnie wyciszyć się i zgnieść duszną atmosferą (segment "Opcja" Dawida Kaina, chyba najlepszy w całej książce, działa niby solidny walec, powoli i bezlitośnie torując sobie drogę pod czaszką). Całość przypomina wykwit kuchni fusion, którego przepis brzmi obrzydliwie, ale ostateczny efekt jest zaskakująco smaczny. Szkoda tylko, że całość da się przeczytać w zasadzie w jedno dłuższe popołudnie…

http://pozagranicawzroku.blogspot.ie/2014/08/recenzja-wojna-swirow-czyli-pijany.html

"Wojna świrów" to rzecz intrygująca, nawet jeśli miejscami wystawia poczucie dobrego smaku na próbę. To świat groteskowy i z gruntu posmodernistyczny, gdzie myśl skacze od skojarzenia do skojarzenia, często spuszczając logice ciężkie manto. Czasem grzebie się w pijackim bełkocie lub rzuca się w szale zapożyczeń, by następnie wyciszyć się i zgnieść duszną atmosferą (segment...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam problem, czy polecać "Ad Infinitum". Z czystym sercem zrobić tego nie mogę, bo początek strasznie mi się dłużył, odrzucał mało interesującym wątkiem obyczajowym oraz sylwetkami bohaterów, których w dużej części trudno nazwać uczestnikami intrygi (wyglądają raczej na obserwatorów, idących tam, gdzie ich fala poniesie) i mętnymi niekiedy rozważaniami Tomasza. Z drugiej strony nie mogę przejść obojętnie wobec faktu, że gdy powieść już się rozkręciła, to potrafiła zaskoczyć spójną konstrukcją dramaturgiczną, interesującymi rozwiązaniami fabularnymi, nieźle budowanym napięciem oraz przyjemnym stylem, dobrze radzącym sobie zarówno ze scenami akcji, jak i opisem zagadnień z dziedziny fizyki. Myślę, że miłośnikom thrillerów powieść Protasiuka powinna przypaść do gustu, podobnie jak osobom cierpliwym i lubiącym układać fabularne puzzle. Reszta… cóż, niech sprawdza na własną odpowiedzialność.

http://pozagranicawzroku.blogspot.com/2014/05/recenzja-ad-infinitum-czyli-boskie.html#more

Mam problem, czy polecać "Ad Infinitum". Z czystym sercem zrobić tego nie mogę, bo początek strasznie mi się dłużył, odrzucał mało interesującym wątkiem obyczajowym oraz sylwetkami bohaterów, których w dużej części trudno nazwać uczestnikami intrygi (wyglądają raczej na obserwatorów, idących tam, gdzie ich fala poniesie) i mętnymi niekiedy rozważaniami Tomasza. Z drugiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Conan Barbarzyńca i Królowa Czarnego Wybrzeża to przykład produkcji przygotowanej z pieczołowitością i rozmachem, świetnie brzmiącej i całkiem wciągającej. Słuchowisko nie ustrzegło się oczywiście pewnych mankamentów, a i materiał wyjściowy nie należał do literatury bardzo wymagającej, ale nie wpływa to zbyt mocno na przyjemność ze słuchania – ta zaś jest całkiem spora. Co prawda całość nie powala długością (trwa raptem 106 minut), ale przynajmniej czas ten wypełniony jest rozrywką na wysokim poziomie.

http://pozagranicawzroku.blogspot.com/2014/05/recenzja-conan-i-krolowa-czarnego.html

Conan Barbarzyńca i Królowa Czarnego Wybrzeża to przykład produkcji przygotowanej z pieczołowitością i rozmachem, świetnie brzmiącej i całkiem wciągającej. Słuchowisko nie ustrzegło się oczywiście pewnych mankamentów, a i materiał wyjściowy nie należał do literatury bardzo wymagającej, ale nie wpływa to zbyt mocno na przyjemność ze słuchania – ta zaś jest całkiem spora. Co...

więcej Pokaż mimo to