-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik249
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2020-08-29
2020-07-15
Przyznam szczerze, że lubię od czasu do czasu przeczytać dobrą książkę popularnonaukowa. A taką niewątpliwie jest DO BOJU Mary Roach, która czytałem ostatnio praktycznie w każdej wolnej chwili (i zamiast kłaść się spać o rozsądnej porze). O czym jest książka? W skrócie autorka słowami swoimi, oraz osób których pracy mogła się przyjrzeć, przedstawi nam różne naukowe osiągnięcia, które łączy jeden cel - zachowanie zdrowia i życia żołnierzy w czasie wojny oraz pokoju.
Z pomocą przychodzi oczywiście technika, lata badań oraz wyciąganie wniosków z różnych konfliktów zbrojnych, w jakie zamieszane były Stany Zjednoczone na przestrzeni dekad. O niektórych przypadkach już słyszałem, aczkolwiek tutaj autorka oferuje nam kontekst i komentarz osób, które zgłębiają dane zagadnienie od lat. Oczywiście, nie da się żołnierza ubrać zawsze na każdą okazję. Jako czytelnik dowiedziałem się, z jakimi celami, ograniczeniami i wyzwaniami mierzą się poszczególne zespoły naukowe. Od piechura, przez lotnika a na marynarzu kończąc - jak zwiększyć szanse, żeby każdy z nich wrócił do domu, z jakże różnych stanowisk, w pełni zdrowia? Czy odpowiedź znajdziemy pod mikroskopem, czy też... coś "podpowiedzą" zwłoki poległych? Niektóre autentyczne historie zawarte w książce można określić jednym słowem - fascynujące.
Niewątpliwa zaleta stylu Roach jest lekkość z jaką przekazuje czytelnikowi informacje. Naukowe dane łatwo przedstawić jako suche, nudne fakty. A tam, gdzie pisze się o wojnie, pojawia się makabra - rany i trupy (nierzadko zmasakrowane). Autorce udaje się znaleźć zloty środek, pisząc przede wszystkim ciekawie i zajmująco. Plus za ujmowanie niektórych wiadomości w przystępny sposób - można napisać, że stoi się metr od innej osoby, albo że stoi się tak blisko, że czuł jej szampon. Tak, to robi różnice (chyba ze ktoś jest z Ministerstwa Miar i Wag ; ).
Wróże książce spory sukces, a według mnie przyczynia się do tego trzy elementy - talent Mary Roach, interesujące osoby które podzieliły się z nią swoja wiedza, oraz przekład Bartosza Salbuta.
Podziękowania dla Nerd Kobiety, dzięki której książka wpadła w moje ręce.
Przyznam szczerze, że lubię od czasu do czasu przeczytać dobrą książkę popularnonaukowa. A taką niewątpliwie jest DO BOJU Mary Roach, która czytałem ostatnio praktycznie w każdej wolnej chwili (i zamiast kłaść się spać o rozsądnej porze). O czym jest książka? W skrócie autorka słowami swoimi, oraz osób których pracy mogła się przyjrzeć, przedstawi nam różne naukowe...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-20
Główny bohater książki przybywa do wsi Choły w związku z dość makabryczną śmiercią małego dziecka. Obstawiałem zatem, że z tego punktu wyjścia fabuła mogła pójść tylko w jednym z kilku kierunków. I... autor wpuścił mnie w maliny. Już od początku wyczuwa się, że mieszkańcy wioski mają swoje za uszami, a taki “szpicel z urzędu” nie będzie miał łatwo. Mimo to nie byłem przygotowany na to, co wydarzyło się dalej.
Pierwsze rozdziały książki określiłbym jako kameralne. Bohater, a zarazem narrator, stara się przebić przez barierę nieufności mieszkańców różnymi metodami. Akcja rozgrywa sie głównie w domach mieszkańców Chołów. Śledztwo toczy się powoli, w sumie pojawia się więcej pytań niż odpowiedzi. Nasz bohater może podpaść miejscowym albo swoim przełożonym - żadna opcja nie jest zbyt obiecująca.
Potem akcja nabiera rozpędu i zaczyna się jazda bez trzymanki. Fabuła wskakuje na nowe tory, rzekłbym nawet, że na nowy poziom ( ;) do tych, którzy książkę czytali).
Autorowi naleza się brawa za to, że nie zrobił ze swojego bohatera typowego terminatora (który zreszta tez moglby nie podolac zadaniu). Łatwo przyszło mi utożsamienie się z tym nieszczęśnikiem – facet miał pecha i władował sie w niezłą kabałę. Ale jest sprytny i ma analityczny umysł.
Kiedy racjonalne poglądy zderzają się czymś, czego nie da się wytłumaczyć, jedynie w kiepskich historiach bohaterowie tak od czapy zaczynają celnie zgadywać co się dzieje i jak się wyplątać w kłopotów (jak gdyby przeczytali wcześniej scenariusz). Bohater Pieśni Chłów – wręcz przeciwnie. Jest troche desperacji, strachu i poruszanie się po omacku, a potem? Napis na murze głosił kiedyś: “przebiłeś głową mur? Gratuluje – jesteś w następnej celi”.
Bardzo dziwią mnie bohaterowie, którzy szybko odnajdują się w niecodziennych sytuacjach. Jeżeli stawką gry jest nasze zdrowie lub życie, na podjecie decyzji jest mało czasu, brakuje "danych" i znajomości zasad gry – często dokonuje się złych wyborów. Potem ponosi ich konsekwencje (albo ktoś inny je poniesie).
Gdy akcja przenosi się wioski do lasu, z klimatów kryminału przeskakujemy w fantastykę podszytą grozą. Z jednej strony mamy swoistą obcość lasu i wszystkiego, co w nim mieszka. Z drugiej strony wychwytuję się jednak, że jest w tym wszystkim jakiś większy sens, jakieś zasady (o ktorych niektóre z postaci zdają się wiedzieć). Dla mnie jest to kolejny z plusów Pieśni Chołów – oddanie tych dwoch przeciwstawnych, aczkowiek połączonych aspektów. Zbyt często widziałem taki patent, który się jednak rozlazło w szwach. Widzimy świat oczami bohatera, ale czy jest on nadal osobą poczytalną?
Zawsze chwalę autorów za dobre, plastyczne opisy – tutaj znalazłem ich bardzo dużo (w tym takich zwyczajnych, “o życiu”). Miejscami miałem wrażenie, że autor troszkę przeszarżował, ale gdy weźmie sie pod uwage kontekst (narracja pierwszoosobowa, czy sceny w których bohater jest pod wpływem różnych substancji), wszystkie elementy wpadają na swoje miejsce.
W sumie Pieśń Chołów to bardzo dobra “jednostrzałówka”. Jednak świat wykreowany na potrzeby tej opowieści jest tak pojemny, że nie dziwiłoby mnie, gdyby autor napisał coś jeszcze w tym uniwersum. Rozumiem, że ta tematyka nie każdemu może przypaść do gustu, ale to mogę powiedzieć o każdej książce. To była bardzo ciekawa, psychodeliczna podróż.
Główny bohater książki przybywa do wsi Choły w związku z dość makabryczną śmiercią małego dziecka. Obstawiałem zatem, że z tego punktu wyjścia fabuła mogła pójść tylko w jednym z kilku kierunków. I... autor wpuścił mnie w maliny. Już od początku wyczuwa się, że mieszkańcy wioski mają swoje za uszami, a taki “szpicel z urzędu” nie będzie miał łatwo. Mimo to nie byłem...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-07
Krzysztof Haladyn konsekwentnie powiększa swój dorobek literacki. Po dwóch książkach osadzonych w uniwersum S.T.A.L.K.E.R’a, świetnym opowiadaniu w antologii “Idiota Skończony” oraz pierwszym tomie cyberpunkowego Cyfraka, autor po raz kolejny zmienia klimaty. Tym razem akcja rozgrywa sie w Polsce, podczas Drugiej Wojny Światowej. Śledzić będziemy losy partyzantów z Armii Krajowej, którzy zmagają się z Armia Czerwona. I nie tylko…
W Ostatnim Namaszczeniu bohaterem oraz narratorem jest niejaki “Ksiadz”. Pseudonim nie jest przypadkowy, choc wiara mężczyzny zostaje wystawiona na ciężką próbę. Nie jest to jednak kolejna, pełna patosu opowieść o bohaterskich żołnierzach. Autor poszedł w nieco innym kierunku – skupia się na tym mniej doniosłym aspekcie walki z najeźdźcami, a całość okrasza licznymi elementami paranormalnymi. Okultyzm i wojna moga się niektórym czytelnikom kojarzyć na przykład z grami typu Wolfenstein czy filmami z serii Outpost. Według mnie nie jest to ta sama kategoria wagowa (przypomniał mi się za to film Deathwatch, z którym książka ma kilka wspólnych mianowników).
Krzysztof Haladyn wiarygodnie oddał nastroje panujące w oddziale. Ich los jest nie do pozazdroszczenia – wegetacja w lesie, walka podjazdowa z przeciwnikiem, który ma przewagę liczebną oraz zaopatrzenie. Tu już nie chodzi o to, że można zginąć. Presja psychiczna jest olbrzymia, wyczuwa się wszechobecną desperacje. Niepewność, co przyniesie jutro i czy wszystkie te starania mają jakiś sens. W tą ponurą atmosferę dość dobrze wpisuje się wątek paranormalny. Kiedy zupełnie przypadkowo Ksiądz znajduje starą książeczkę z instrukcjami, jak przeprowadzić rożnego rodzaju obrzędy, akcja wskakuje na nowy tor. Zaczyna się jazda bez trzymanki.
Partyzanci nękają wroga, ale zbliża się zima. Jak daleko można posunąć się w walce o ojczyznę oraz o własne przetrwanie? Czy cel uświęca środki? Gdzie przebiega granica, której nie można przekroczyć i jakie są konsekwencje podejmowanych decyzji (zwłaszcza, gdy czas nagli i nie ma się wystarczająco informacji)? Na te istotne, poważne pytania czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam, czytając "Ostatnie Namaszczenie".
Książka napisana jest konkretnym stylem, choć czasami miałem wrażenie, że dialogi są nieco zbyt współczesne. Jeżeli zaś chodzi o zakonczenie – według mnie troszkę za szybko to wszystko pobiegło do przodu. Polecam ja osobom, które lubią te konkretne klimaty. Ostrzegam, że nie jest to jedynie “opowieść z dreszczykiem” – niektóre wydarzenia przedstawione w Ostatnim Namaszczeniu sa naprawdę “mocne" i mogą jeszcze przez jakiś czas zostać z czytelnikiem. Las bywa mroczny, ale dużo mroku jest też w nas samych. Kto sieje wiatr, zbiera burze.
Jest jeszcze jedna kwestia, którą chciałbym poruszyć. Ze względu na tematykę i datę premiery, zapewne wiele osób założy, że Ostatnie Namaszczenie jest kolejna książką-manifestem. Jednych oburzy obecność partyzanta o ksywie Bury, inni uznają, że szkaluje się AK. Tymczasem wszyscy powinni się uspokoić – to książka, fikcja z elementami fantastycznymi. Książkowy Bury to nie jest TEN “Bury”, a autor po prostu opowiedział pewna historię, a nie wciska czytelnikowi swoje teorie i poglądy.
Krzysztof Haladyn konsekwentnie powiększa swój dorobek literacki. Po dwóch książkach osadzonych w uniwersum S.T.A.L.K.E.R’a, świetnym opowiadaniu w antologii “Idiota Skończony” oraz pierwszym tomie cyberpunkowego Cyfraka, autor po raz kolejny zmienia klimaty. Tym razem akcja rozgrywa sie w Polsce, podczas Drugiej Wojny Światowej. Śledzić będziemy losy partyzantów z Armii...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-24
Kopuła to przykład książki, o której dowiedziałem się zupełnie przypadkowo. Zdobycie egzemplarza nie było łatwe, ale lektura wynagrodziła mi wszystkie moje trudy. Fanom postapo tytuł książki zapewne jednoznacznie będzie kojarzył się z Kryptami, które pojawiły się w kultowej serii Fallout. Blisko, ale ja powiedziałbym, że książce jest bliżej do Szulkinowskiej "O bi O ba - koniec cywilizacji". Autor skupia się na społecznym aspekcie postapokalipsy, nie hollywoodzkich zagrywkach.
Kopuł w zasadzie jest pięć - zbudowane według planów "Wielkiego Architekta" nowożytne "arki" ukryte pod ziemia, mają zapewnić schronienie określonej liczbie ludzi przez kilka lat. Co dalej? Jeżeli powierzchnia znów będzie się nadawała do zamieszkania, ludzie będą mogli opuścić bezpieczny kąt. Jeżeli nie - Wielki Architekt pozostawił po sobie "rozwiązanie ostateczne". Znaczna większość tej niedługiej książki skupia się na spotkaniach najważniejszych osób w kopule, które składają raporty o sytuacji w swojej "sekcji" - a są nimi między innymi bezpieczeństwo, łączność, stan techniczny kopuły. Według mnie rozwiązanie jest świetne, bo zamiast oklepanych wątków (np. walki ludzi z mutantami czy bandytami) mamy tutaj klimat rodem z kryminału albo larpa typu "chamber". Natomiast zamiast strzelanin są intrygi oraz wiele (początkowo) niejasnych sytuacji. Czytelnik prawie od samego początku ma wrażenie, że coś jest nie tak, i zaczyna "obstawiać" jak rozwinie się historia i odgadnąć, co tak naprawdę dzieje się w Kopułach.
W sumie postapokaliptyczne elementy w Kopule są jedynie tłem, podobnie jak w serii metro. Tak naprawdę tą konkretną konstrukcje fabuły dałoby się przełożyć na funkcjonowanie państwa (wtedy byłoby to zebranie polityków) lub korporacji (zebranie zarządu), a akcję przenieść na statek kosmiczny. Paweł Jakubowski nie nudzi czytelnika, natomiast pomysły z kopułami oraz kopertą od Wielkiego Architekta oraz specyficznym zakończeniem trafiły w moje gusta. Warto zapoznać się z tym krótkim tekstem pokazującym inny ale ciekawy aspekt postapokalipsy.
Kopuła to przykład książki, o której dowiedziałem się zupełnie przypadkowo. Zdobycie egzemplarza nie było łatwe, ale lektura wynagrodziła mi wszystkie moje trudy. Fanom postapo tytuł książki zapewne jednoznacznie będzie kojarzył się z Kryptami, które pojawiły się w kultowej serii Fallout. Blisko, ale ja powiedziałbym, że książce jest bliżej do Szulkinowskiej "O bi O ba...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-24
Kolejny przykład nietypowej książki, której premierę zapewne przegapiło wielu z was. Jeżeli jesteście fanami klasyków jak 20000 mil podmorskiej żeglugi czy Wyprawa do wnętrza Ziemi, to zdecydowanie coś dla was. Po "Nadchodzącej rasie" nie spodziewałem się za wiele - tekst miał mieć elementy postapokaliptyczne a jego premiera miała miejsce bardzo dawno temu. I to właśnie ten ostatni fakt bardzo wpłynął na mój odbiór książki.
W skrócie: Bohater w wyniku nieszczęśliwego wypadku trafia do podziemnej jaskini, gdzie odkrywa dość osobliwe miasto. Okazuje się, że to jedna z wielu osad rasy, z którą ludzkość ma wspólnych przodków. Całkowita separacja od świata na powierzchni (po wielkim potopie - niewątpliwie wydarzeniu apokaliptycznym) nie tylko wpłynęła na styl życia oraz wygląd jej przedstawicieli. Spowodowała wytworzenie się zupełnie nowej, odmiennej technologii oraz systemu społeczno-politycznego. Wraz z głównym bohaterem, który prowadzi dziennik, dokumentując swoją niecodzienna przygodę, poznamy wszystkie osobliwości tego podziemnego społeczeństwa. Autor unika prostych rozwiązań, jak opisywanie "świata na opak". Jego wizja jest dość spójna.
Za każdym razem, gdy zabieram się za książkę napisana przed dekadami, mam te same obawy. Archaiczny język, inny poziom techniki (o którym trzeba sobie przypominać kilka razy podczas lektury) oraz niekiedy zupełnie inny pogląd na temat tego co jest ciekawe, co straszne itp. Czy podołam? Człowiek współczesny rozumie i może więcej niż nasi przodkowie z czasów Verne, toteż czasem mimochodem czytelnik uśmiecha się z politowaniem nad kolejną dziwną przygodą, akapitem który miał budzić grozę, a zamiast tego jest komiczny. Przyznaje, że byłem mile zaskoczony "Nadchodzącą rasą". Tekst zestarzał się "godnie", autor ma zupełnie inny styl niż np. Poe czy Lovecraft. Wszystko jest zrozumiałe a co dla mnie najważniejsze - ma sens. Biorąc pod uwagę datę powstania "Nadchodzącej rasy", Edwarda Bulwera-Lyttona, mogę określić jako wizjonera. Potwierdza się powiedzenie, według którego fantastyka odpowiada na pytania, które zadamy sobie jutro. Jeżeli zaś chodzi o ustrój panujący w podziemnym mieście, to jeszcze kilka dni po lekturze zastanawiałem się, czy mamy szanse na osiągnięcie takiej harmonii, czy też - zgodnie z poglądami podziemnie rasy - pozostaniemy w wielu aspektach barbarzyńcami.
Nie spotkałem się z fragmentami, w których autor "lałby wodę". "Nadchodząca Rasa" to książka niedługa, poukładana i ciekawa, warto dodać ją do swojej fantastycznej biblioteczki.
Kolejny przykład nietypowej książki, której premierę zapewne przegapiło wielu z was. Jeżeli jesteście fanami klasyków jak 20000 mil podmorskiej żeglugi czy Wyprawa do wnętrza Ziemi, to zdecydowanie coś dla was. Po "Nadchodzącej rasie" nie spodziewałem się za wiele - tekst miał mieć elementy postapokaliptyczne a jego premiera miała miejsce bardzo dawno temu. I to właśnie ten...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-24
Rzadko kiedy mam czas i chęć wrócić po raz kolejny do tej samej książki. Mrocznego Zbawiciela, jeszcze w wydaniu dwutomowym, czytałem lata temu. Wzbudził we mnie mieszane uczucia, niestety prawdopodobnie moja pierwsza recenzja tekstu przepadła na zawsze. Z okazji jednotomowego wznowienia wydanego przez Fabryke Słów czytelnik ma szanse, bez czekania, poznać wszystkie przygody niejakiego R.C.
Według mnie wszystkie książki Zambocha mają podobny styl, niezależnie od wybranej tematyki. Przyznam szczerze, że nie jestem fanem wszystkich jego charakterystycznych "manier" - mam wrodzoną awersje do postaci "przekoksowanych", ponieważ siłą rzeczy wymuszają one modyfikacje w fabule. To taka swoista eskalacja - potężny bohater wymaga potężnych przeciwników, co z kolei wymaga przerysowanych pojedynków.
R.C. - paskudny "pozszywaniec", uzbrojony po zęby cyborg, podróżuje przez postapokaliptyczny świat starając się przeżyć kolejny dzień, a być może dowiedzieć czegoś więcej o swojej przeszłości. Uniwersum wykreowane przez Zambocha w "Mrocznym Zbawicielu" to bardzo osobliwy miks, ale akurat ten element podoba mi się w książce najbardziej. W tym świecie na szlaku można spotkać prostego pasterza z samopałem, niebezpiecznego i trudnego do zabicia upiora, duchy oraz cyborga, który jest bardziej maszyną niż człowiekiem. Nawet główny bohater korzysta ze swojego teleskopowego oka, lornetki z demonem zaklętym w środku, zmieniającej kształty metalowej ręki czy też noża-miecza, który kryje w sobie nieznaną moc. Nie jest to co prawda klimat "Shadowrun" czy "Arcanum", ale autor stworzył sobie bardzo szerokie pole do manewru.
"Mroczny Zbawiciel" to książka brutalna - główny bohater posiada zdolność regeneracji (której limitów w sumie nie poznajemy) a sam w walce używa strzelby, granatnika oraz rewolweru wysokiego kalibru. Starcia są więc długie, opisywane z krwistymi detalami. Po jakimś czasie czytelnik przestaje się zastanawiać, czy R.C. podoła zadaniu - pozostaje tylko kwestia jak. Książka ma swoje dobre momenty, według mnie są głównie te, w których nasz heros nie kozaczy w boju, nie musimy czytać o jego erotycznych podbojach. Pozostaje także wątek przeszłości RC. Finałowy zwrot akcji zapewne podzieli czytelników - jednych ucieszy, a inni uznają, że klimat siada. W kontekście pozostałych książek Zambocha, które czytałem, "Mroczny Zbawiciel" zajmuje ostatnie miejsce na podium. Jeżeli waszym marzeniem jest stworzenie prywatnej biblioteczki postapokaliptycznej, warto rozważyć dodanie tego tytułu do kolekcji.
Rzadko kiedy mam czas i chęć wrócić po raz kolejny do tej samej książki. Mrocznego Zbawiciela, jeszcze w wydaniu dwutomowym, czytałem lata temu. Wzbudził we mnie mieszane uczucia, niestety prawdopodobnie moja pierwsza recenzja tekstu przepadła na zawsze. Z okazji jednotomowego wznowienia wydanego przez Fabryke Słów czytelnik ma szanse, bez czekania, poznać wszystkie...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-16
Są takie książki, po lekturze których jeszcze przez jakiś czas nachodzą człowieka różne przemyślenia. Weźmy taka postapokalipsę – gatunek stosunkowo niedawno się wykrystalizował i obecnie cieszy się wielka popularnością. Fani zajmujący miejsce w tej dość hermetycznej niszy zorientowali się, że nagle ich szeregi rosną i że są bombardowani filmami, ksiazkami, grami i imprezami spod znaku atomowego grzyba i zombiaka. Tylko czy to dobrze?
Pieśń o Warszawie zrobiła na mnie ogromne wrażenie już na etapie tworzenia. Przede wszystkim nie została napisana przez osobę przypadkową, niezorientowaną albo nieznaną. Dominika Tarczoń już od lat zajmuje się promocją oraz recenzowaniem książek postapokaliptycznych. Na jej blogu można znaleźć wiele krytycznych uwag pod adresem niektórych tytułów. Jeżeli niektórych to obruszyło i zaatakowali klasycznym “jak jesteś taka mądra, to sama coś napisz”, właśnie trafia się okazja sprawdzić, co też Nerd Kobieta stworzyła. Głęboko wierzę w regułę, która mówi, iż większość pisarzy tworzy książki, które sami chcieliby czytać.
W chwili obecnej mam dość klonów Metra, Mad Maxa oraz Falloutów. Ze świeczką szukać nowatorskich rozwiązań, które nie serwują nam znanych kliszy (wspomnę tu chociaż "Czarownicę znad Kałuży"). Nawet utalentowani twórcy mogą odgrzać ten sam kotlet tylko kilka razy. Jeżeli powiem Wam, że historia Oskara zaczyna się w warszawskim metrze, długo po apokalipsie, zapewne cześć z Was przewróci oczami i jednym tchem wymieni książki publikowane w ciągu ostatniej dekady, które z Pieśnią o Warszawie maja ten wspólny mianownik.
Tylko że to dopiero początek naprawdę ciekawej przygody młodego chłopaka. Zbyt wiele historii postapokaliptycznych to w sumie “akcje w ruinach”. Walka o przetrwanie, przeszukiwanie zgliszcz w poszukiwaniu jedzenia czy schronienia, walka z innymi ocalałymi czy zdziczałymi zwierzętami – to pasuje również to sytuacji aktywnego konfliktu zbrojnego, zbombardowanego miasta. To, o czym autorzy często zapominają to zmiana mentalności, która powinna być wyraźnie zarysowana. Jeżeli rodzisz się kilkanaście lub kilkadziesiąt lat po apokalipsie, w świecie który jest w sumie śmietnikiem, średnia życia jest krótka i nie ma czegoś takiego jak edukacja, twoje potrzeby oraz percepcja są diametralnie inne niż człowieka współczesnego. Autorka o tym nie zapomniała – dlatego też, według dzisiejszych standardów, Oskarowi zdarza się zachować tak jak osoba w jego wieku, czasem doroślej, a czasem jak dziecko. Zarysowanie tych różnic, w połączeniu z opisem świata (na powierzchni!) i kilkoma ciekawymi postaciami (Finka rządzi!), które poza Oskarem wysuwają się na pierwszy plan, to był właśnie przepis na sukces Dominiki Tarczoń.
Chłopak nie wyrusza na swoja krucjatę sam, po drodze przyjdzie mu zwiedzić nowe rejony, poznać inne osoby i zweryfikować swoja, dość skromna przecież, wiedze o świecie. W sumie zaryzykowałbym stwierdzenie, że dość spory ciężar spada na ramiona Oskara, ale to przecież postapokalipsa, a nie rurki z kremem. Wraz z kolejnymi rozdziałami czytelnik nie tylko śledzi rozwój akcji, ale i poznaje przeszłość chłopaka. Życie w metrze nie jest usłane rożami, ale daje jakieś poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Zatem motywy osoby, która postanawia je opuścić, muszą być konkretne. Autorka zadbała o to, żeby to wszystko "miało ręce i nogi". Poza elementami przygodowo-poznawczymi w książce znajdziecie także kilka intryg. Nawet ja – przedpremierowy recenzent i “beta-czytacz” - nie wiem, jak rozwiną się wszystkie wątki w sadze.
Podsumowując – POW nie jest klonem metro czy też sagi Bartka Biedrzyckiego. Jest oddzielnym uniwersum, któremu zdecydowanie warto dać szanse. Ostatecznie o tym, jakie książki czytamy decydujemy my, wspierając piszących. Pieśń o Warszawie nie wyczerpuje jeszcze tematu, zatem mam szczera nadzieje, że wkrótce Dominika Tarczoń zaatakuje ponownie. W oczekiwaniu na premierę POW proponuje Wam zapoznać się z opowiadaniem “Filtr”.
Są takie książki, po lekturze których jeszcze przez jakiś czas nachodzą człowieka różne przemyślenia. Weźmy taka postapokalipsę – gatunek stosunkowo niedawno się wykrystalizował i obecnie cieszy się wielka popularnością. Fani zajmujący miejsce w tej dość hermetycznej niszy zorientowali się, że nagle ich szeregi rosną i że są bombardowani filmami, ksiazkami, grami i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-14
Pierwsza część Szczurów Wrocławia miała premierę w kwietniu 2015 roku. Długo przyszło nam czekać na kontynuacje sagi o nieumarłych, w międzyczasie ukazały się inne książki Roberta Szmidta (w tym dwie z uniwersum METRO). Z moją (pozytywną) opinią o “Chaosie” możecie zapoznać się na Lubimy Czytać, a ja jedynie krótko wspomnę, że książka spotkała się z mieszanymi rekcjami czytelników. Jedni chwalili “bohatera zbiorowego” oraz nietypowe zombiaki, dla innych to były główne zarzuty wobec Szczurów Wrocławia. Rozumiem także, że dla wielu realia komunistycznej Polski to większe science fiction niż powłóczące nogami trupy. Bywa.
Gdy skończyłem czytać “Chaos” zastanawiałem się, jak autor wybrnie z pewnych fabularnych rozwiązań. Chociażby charakterystyka zombiaków pojawiających się na kartach książki Roberta Szmidta sugerowała, że będzie bardzo, bardzo ciężko je pokonać. Poza tym autor eliminował swoich bohaterów tuzinami. Drugi tom sagi uznaje za bardziej wyważony - akcja nie gna na łeb na szyje, nie skacze między wieloma lokacjami czy bohaterami. Można wyróżnić trzy główne watki, które niekiedy się przeplatają. “Kraty” to nie jest podtytuł przypadkowy (okładka też nie) – wrocławskie więzienie jest dla fabuły niezwykle ważne. Czytając "Kraty" dowiecie się dlaczego.
Dużo łatwiej śledzić losy postaci, także czytelnicy którzy zmagali się z licznymi przeskokami w “Chaosie” powinni być zadowoleni. Dzięki obserwacjom poczynionym przez kilka rozgarniętych postaci (jak doktor Arendzikowski), poznajemy nowe fakty o nieumarłych. Dla mnie jest to również wyjaśnienie niektórych sytuacji z tomu pierwszego oraz potwierdzenie pewnych teorii, które obmyśliłem w czasie czytania Chaosu. Zombie zebrały już krwawe żniwo, aczkolwiek we Wrocławiu nadal walczą o przetrwanie ostatnie niedobitki. Sytuacja wygląda tragicznie, a na horyzoncie pojawia się kolejne zagrożenie. Będzie brutalnie i krwawo. Na sytuacje, które maja miejsce w “Kratach” nie przygotowały nas nawet rzeźnie z “Chaosu”. Tym razem Robert Szmidt sięgnął po inne “narzędzia” i przyznam szczerze, że niektóre fragmenty książki mogą naprawdę wstrząsnąć wrażliwymi czytelnikami. A bardzo jestem ciekaw reakcji innych ludzi. Jeżeli książki budzą emocje, myśli się o fabule długo po lekturze to znaczy, że autor odwalił kawał dobrej roboty.
W sumie przyczepiłbym się tylko do dwóch rzeczy: jedna jest "kosmetyczna" (narrator czasem używa mocniejszego słownictwa, a mi to nigdy nie pasowało w historiach, w których narrator nie jest zarazem bohaterem), druga to lekki rozdźwięk miedzy ostatnim rozdziałem a epilogiem (dlatego czekam na tom trzeci).
Kontynuacje książek (również filmów i gier) nierzadko są słabsze od pierwszych tomów. Zwłaszcza w trylogiach – otwarcie i finał z przytupem, a części środkowe są często tylko łącznikiem miedzy nimi. W przypadku Krat spokojnie mogę powiedzieć, że tom drugi jest lepszy od pierwszego. Nadal trzyma w napięciu, autor sprawnie prowadzi wątki i stawia fabułę na pierwszym miejscu. Decyzje i działania bohaterów mają konsekwencje - jak w życiu nie zawsze te, na które się liczyło (w Chaosie był to na przykład plan pozbywania się zarażonych poprzez kremację). Ludzie giną z wielu powodów – głupota, przypadek, działanie bądź bierność innych, bycie w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze (akurat to ostanie mogę nawet zdefiniować – Wrocław, sierpień 1963 jest niewłaściwym miejscem i niewłaściwą porą). Wiele rozdziałów kończyłem z planem "na to posiedzenie wystarczy", a wychodziło na to, że nadal siedzę i czytam. Rano wstawałem do pracy jak prawdziwy zombie,
Jako bonus otrzymujemy opowiadanie "Szkodniki" Piotra T. Dudka. Tekst, który mi się w sumie podobał, aczkolwiek to zupełnie inny klimat (dużo luźniejszy). Początkowo założyłem, że jest to opowiadanie osadzone w uniwersum Szczury Wrocławia. Można je sobie zostawić na deser. Mam za sobą tuziny książek o zombiakach, większość napisaną przez amerykańskich autorów. I wiecie co? Po przeczytaniu "Krat" pomyślałem, że wcale nie odstajemy od czołówki.
Dziękuje Squonkowi z Trzynastego Schronu oraz wydawnictwu Insignis za możliwość zapoznania się z tekstem przed premierą.
Pierwsza część Szczurów Wrocławia miała premierę w kwietniu 2015 roku. Długo przyszło nam czekać na kontynuacje sagi o nieumarłych, w międzyczasie ukazały się inne książki Roberta Szmidta (w tym dwie z uniwersum METRO). Z moją (pozytywną) opinią o “Chaosie” możecie zapoznać się na Lubimy Czytać, a ja jedynie krótko wspomnę, że książka spotkała się z mieszanymi rekcjami...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-10
ZIEMIA ZŁYCH UROKÓW. TOM I
Witamy w Zonie kolejnego debiutanta – Jacka Klossa z Lublina. Wraz z grupką bohaterów czytelnik rusza w kolejna wyprawę poza kordon. Miałem okazję przeczytać przedpremierowo e-booka tuż przed Falkonem, moją analizę książki znajdziecie poniżej.
Głównym bohaterem książki jest niejaki Kojot – stalker z Polski. Poznajemy go, gdy wraz ze swoim towarzyszem, Świetlikiem, przeżywa chyba najgorszy dzień w życiu. Wyprawa do Zony nie należy do udanych, stalker ma problem z przetrawieniem całej sytuacji. Ale zawsze może być gorzej, o czym Kojot przekonuje się dość szybko. Czeka go kolejna “chodka”, nie do końca z wyboru.
Zawsze bardzo ostrożnie podchodzę do książek debiutantów, zwłaszcza jezeli na okładce zasygnalizowano, że to początek serii. Fabryczna Zona ma szczęście do autorów – jednostrzałówka Joanny Kanickiej przypadła mi do gustu, trylogię Slawomira Nieściura uważam za absolutnego "debeściaka" serii z pomarańczowym trójkątem. Książka Jacka Klossa jest typowa opowieścią o stalkerach i Zonie pełnej mutantów, anomalii oraz ludzi, którzy znaleźli się w strefie z różnych powodów. Znalazłem w niej wątki, sceny i koncepty, które przypadły mi do gustu. Kojot nie jest przepakowanym bohaterem, zmaga się ze swoimi demonami, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, w jak kiepskim położeniu sie znalazł. Scena spotkania z matką kolegi, wydarzenia z baru, akcja ze smutnymi panami i makarowem w aucie – to wszystko wyszło bardzo dobrze. Jest klimat i fabuła zmierza w ciekawym kierunku.
Niestety jak to bywa z początkującymi twórcami trafiło się kilka potknięć, które rażą zwłaszcza, gdy trafimy na ich nagromadzenie. Autor powinien bardziej zaufać czytelnikowi, chociażby w kwestii zapamiętywania wydarzeń i ich znaczenia, unikać zbędnych powtórzeń. W kilku miejscach jest nieco za bardzo łopatologicznie, niektóre z opisow wydały mi się nie do końca trafione. Nie wszystkie, ale niektóre sceny akcji tracą swoją dynamikę gdy czytelnika zarzuca się zbędnymi detalami tudzież rozmyślaniami postaci na które nie czas i miejsce. W jednym momencie miałem wrażenie, że zbyt wielki ciężar rzucono na barki bohaterów. Brakowało mi trochę wyraźniejszego zarysowania niektórych postaci (tak, by nie były tylko ksywa kogoś, kto nosi taki a taki ekwipunek), co najlepiej wychodzi poprzez umiejętne wrzucanie detail.
Reasumując: pierwsza połowa książki podobała mi się dużo bardziej. Nie mam pojęcia dokąd zmierza opowieść, natomiast na pewno wiem, że chcę poznać jest zakończenie. Przez kolejne tygodnie autora czeka istny wysyp recenzji. Mam nadzieję, że jak najwiecej z nich będzie zawierać konstruktywną krytyke, która pomoże Jackowi w ulepszeniu swojego warsztatu. Pisanie nie jest łatwe. Jak na debiut to jest naprawdę dobry start, teraz czas na szlify.
ZIEMIA ZŁYCH UROKÓW. TOM I
Witamy w Zonie kolejnego debiutanta – Jacka Klossa z Lublina. Wraz z grupką bohaterów czytelnik rusza w kolejna wyprawę poza kordon. Miałem okazję przeczytać przedpremierowo e-booka tuż przed Falkonem, moją analizę książki znajdziecie poniżej.
Głównym bohaterem książki jest niejaki Kojot – stalker z Polski. Poznajemy go, gdy wraz ze swoim...
2018-08-03
Z wiekiem zmieniły mi się gusta – zamiast czytać o heroicznych wyczynach jednostek, wole czytać o tak zwanych zwykłych ludziach, którzy czasem chcą po prostu przeżyć kolejny dzień. Książka Joanny Kanickiej wpasowuje się w moje zainteresowania doskonale, bowiem jej bohaterowie nie ratują świata ani nie zajmuja się wynalezieniem "leku na całe zło". Siedzą w Zonie i jak to na stalkerów przystało – starają się przeżyć - a zarobek oznacza wyprawę w Zone. Taki właśnie wypad jest punktem wyjściowym historii opisanej “Bagnie Szaleńców”
Mam wyrobione zdanie na temat znacznej większości autorów, którzy wydali książki pod szyldem Fabrycznej Zony. Nie wiedziałem, w jakim stylu pisze Joanna, ale jak dotąd każdy z powodzeniem znalazł w uniwersum Stalkera swoja niszę. Gdybym miał polecić książkę osobom zainteresowanym i zorientowanym powiedziałbym, ze stylem najbliżej jej do tych Noczkina. Gdzieniegdzie wtrącono zabawny, pasujący komentarz – może nie w takiej ilości jak u Nieściura, ale uśmiałem się nie raz.
Historia jest dobrze napisana, ma ciekawe postacie, wiele dobrze poprowadzonych wątków z konkretnymi zwrotami akcji (takimi życiowymi). Ale najbardziej podobają mi się bohaterowie, którzy nie są “przepakowani” (to bywa prawdziwa zmorą). Jest miedzy nimi chemia, łatwo zrozumieć nielatwe relacje miedzy niektórymi, ich decyzje, pomyłki.
Fabuła “Bagna szaleńców” nie jest taka prosta, jak by się na początku mogło wydawać. Wraz z pokonywaniem kolejnych rozdziałów wszystko układa sie w logiczną całość. Gdybym miał opisać książkę jednym słowem, powiedziałbym, że jest… smutna. Bez zdradzania fabuły nie mogę tego dobrze uargumentować, ale po przewróceniu ostaniej kartki zapewne zrozumiecie. Życie nie zawsze sprowadza się do bilansu wygranych i przegranych. Mi wystarczy, że historia ma “ręce i nogi”. Bardzo szybko pożerałem kolejne rozdziały, a to zdarza się tylko w przypadku tekstów dobrze napisanych i ciekawych.
Zona to motyw, który przeszedł długi szlak – z książki do filmu, potem do gier, teraz znów do książek. Po drodze przeszedł wiele metamorfoz. Cieszy mnie bardzo, że kolejny autor odnalazł swój sposób na jej opisanie. Jeżeli potencjał tkwiący w Zonie jest skończony, najwyraźniej zostało nam jeszcze sporo do odkrycia. Mam nadzieję, że Joanna Kanicka nadal będzie jednym z tych autorów, dzięki którym spoglądamy na uniwersum Stalkera z coraz to innej perspektywy.
Z wiekiem zmieniły mi się gusta – zamiast czytać o heroicznych wyczynach jednostek, wole czytać o tak zwanych zwykłych ludziach, którzy czasem chcą po prostu przeżyć kolejny dzień. Książka Joanny Kanickiej wpasowuje się w moje zainteresowania doskonale, bowiem jej bohaterowie nie ratują świata ani nie zajmuja się wynalezieniem "leku na całe zło". Siedzą w Zonie i jak to na...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-03
Po wydaniu stalkerskiej trylogii o stalkerze Miszy oraz szalonej jednostrzałówki o bandziorze zwanym Sztywnym, Michał Gołkowski zajął się innymi projektami. Chociaż fani nagminnie męczyli go o "więcej stalkera", autor skupił się na tłumaczeniach oraz pisaniu książek w innych klimatach (wspomnę Moskala, Komornika i Stalowe Szczury). Przekazał pałeczkę innym, więc gdy ogłoszono plany wydania “Powrotu” w ramach pomarańczowej serii Fabrycznej Zony, wielu uznało to za typowy miśkowy żart.
Ku zaskoczeniu (i uciesze) fanów “Powrót” jednak się ukazał, pozostaje jednak pytanie czy wracanie do zamkniętej, bądź co bądź, historii po długiej przerwie ma sens? Pierwsze, co rzuca się w oczy po przeczytaniu początkowych rozdziałów, to zmiana klimatu. Oryginalna trylogia przyzwyczaiła nas do specyficznej tematyki i scenerii. Wiadomo – Zona, anomalie, emisje, mutanty. Lokalny folklor. Tym razem autor bardziej eksploruje wątek metafizyczny. Zmienił się Misza, zmieniła się Zona, ale ich specyficzna więź pozostała.
Misza na Dużej Ziemi czuje się po prostu źle, chociaż stara się jakoś trzymać. Nie dziwi więc, ze gdy bliżej nieokreślona organizacja robi mu wjazd do firmy, a do drzwi puka stary znajomy, stalker przygotowuje się do powrotu do Zony. Po co i jak dokładnie to zrobi, tego dowiecie się czytając “Powrót”. Książka przypomina mi filmy sensacyjne z lat 80tych. Tam również były: akcja, elementy kryminału i wątek samotnego bohatera, który musi rozliczyć się ze swoja przeszłością. To oczywiście wiąże się z wizytą na “starych śmieciach” oraz spotkaniem ze starymi przyjaciółmi (z tymi, którzy jeszcze żyją).
Jestem ciekaw jak czytelnicy odebrali wprowadzenie do fabuły kolejnej postaci kobiecej, wzorowanej w pewnym stopniu na osobie, która akurat kojarzę. Pojawia się jeszcze jedna postać, którą zapewne pamiętają fani pomarańczowej serii. Akurat to spotkanie jest mocno psychodeliczne, ale wpasowuje się w klimat książki. Jeżeli chodzi o samą postać stalkera Miszy, to widać, że okrzepł trochę po swoich licznych przygodach w Zonie, ale w niektórych scenach nadal troche “bucuje”. Plus dla autora za bycie konsekwentnym.
Ciężko mi jednoznacznie ocenić “Powrót” – z jednej strony doceniam to, że Michał nie ciągnie tematu dokladnie w ten sam sposob, odcinajac kupony od trylogii. Zamiast tego skupił się na tematyce, która co prawda już pojawiała się w jego trylogii, ale nie dominowała. Jak każda książka stalkerska, jest to taki “film drogi”, okraszony przemyśleniami głównego bohatera, który czasem troszke terminatorzy. Pod koniec robi się za bardzo Holywoodzko jak na mój gust.
Po wydaniu stalkerskiej trylogii o stalkerze Miszy oraz szalonej jednostrzałówki o bandziorze zwanym Sztywnym, Michał Gołkowski zajął się innymi projektami. Chociaż fani nagminnie męczyli go o "więcej stalkera", autor skupił się na tłumaczeniach oraz pisaniu książek w innych klimatach (wspomnę Moskala, Komornika i Stalowe Szczury). Przekazał pałeczkę innym, więc gdy...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-24
Ostatnia część stalkerskiej trylogii Sławomira Nieściura. Jak to zazwyczaj bywa z końcowkami serii – przed lekturą konkretne obawy. Czy autor zamknie calosc z przytupem, albo chociaz utrzyma poziom do którego nas przyzwyczail, czy też wszystko sie porozłazi i zostana pytania bez odpowiedzi?
W trzeciej odsłonie cyklu nie ma przeskoków w czasie – akcja idzie do przodu. Czasem wolniej, ponieważ rozdziały przenosza nas wszędzie tam, gdzie akurat trafiają grupy różnych bohaterów. Po raz kolejny dialogi, opisy miejsc i sytuacji utwierdzają mnie w przekonaniu, że Sławomir Nieściur ma naprawde spory talent jeżeli chodzi o “malowanie słowem”. Naprawdę bardzo łatwo albo wejść w skórę bohaterów, albo chociaż stanąć obok nich praktycznie w każdej scenie. Obraz, dźwięk, zapach, wyważona ilość detali - idealna mieszanka. Po raz trzeci widzę tu wszystkie elementy, które urzekły mnie w poprzednich odsłonach. Nie zapomijcie przeczytać dodatkowego opowiadania o Aloszy.
Nie trzeba byc ani fanem ani znawca uniwersum, żeby naprawdę dobrze się bawić czytając “Do zobaczenia w piekle”, bo autor nie szarżuje. A mógł - to przecież trzeci tom. Mutanty czy anomalie przedstawione są przede wszystkim opisowo, a dopiero potem z nazwy. Znalazło się miejsce na specyficzne, aczkolwiek pasujace żarty. Autor ma wyczucie jeżeli chodzi o te sprawy - zwłaszcza dowcipami słownymi trafia w dziesiątkę. Zona jest jak siła natury – dzieją sie w niej rzeczy niezwykłe i jeżeli ktoś ma pecha, nie ma znaczenia jak jest przygotowany – kostucha wyciągnie po niego łapy. Kto nie rozumie tej prostej prawdy, często ginie.
Mam wrażenie, że autor solidnie przygotował się do pisania, zasięgając rady specjalistów z kilku dziedzin. Musze przynac ze po tak dlugiej przerwie i takiej masie postaci miejscami trudno bylo sledzic poczynania niektorych grup (to samo uczucie towarzyszyło mi podczas lektury tomu drugiego). W sumie przyczepiłem się tylko do jednej rzeczy (scena z przyświecaniem sobie zapalniczką) więc całość stoi na naprawdę wysokim poziomie. Jeżeli chodzi o zakończenie - czy spodoba się fanom serii? Myślę, że opinie mogą być podzielone. Na pewno czytelnik nie spodziewa się... pewnego rozwiązania.
Podsumowując - jeżeli spodobały wam się poprzednie części jestem przekonany, że będziecie zadowoleni. "Do zobaczenia w piekle” zdecydowanie robi więcej, niż tylko daje radę. Problem z dobrymi seriami jest zawsze ten sam – kończą się. Pozostaje odstawić na wirtualną półkę przeczytaną książkę i liczyć na to, że za jakiś czas autora najdzie wena na spisywanie kolejnych historii. Nawet jeżeli już nie stalkerskich.
Ostatnia część stalkerskiej trylogii Sławomira Nieściura. Jak to zazwyczaj bywa z końcowkami serii – przed lekturą konkretne obawy. Czy autor zamknie calosc z przytupem, albo chociaz utrzyma poziom do którego nas przyzwyczail, czy też wszystko sie porozłazi i zostana pytania bez odpowiedzi?
W trzeciej odsłonie cyklu nie ma przeskoków w czasie – akcja idzie do przodu....
2018-06-08
"Europa jesienią" to przykład książki, wobec której miałem pewne oczekiwania, a dostałem coś zupełnie innego. Bardzo trudno sklasyfikować jednoznacznie dzieło Dave Hutchinsona - w zasadzie jest to dość zręczny miks patentów, klimat opowieści zmienia się wraz z kolejnymi rozdziałami. Mamy tu wątki szpiegowskie, polityczne, science fiction bliskiego zasięgu oraz obyczajowe.
Głównym bohaterem jest Rudi, którego poznajemy jako kucharza w krakowskiej knajpie. Sen eurosceptyków spełnił się - Europa jest podzielona bardziej, niż kiedykolwiek. Państwa, państewka, państwa miasta - niegdyś części tego samego kraju, teraz sąsiedzi robiący sobie nawzjem na złość. Istny koszmar dla osób, które dużo podrózują, o czym wkrótce przekona się Rudi, gdy zdecyduje się zmienić swoje życie.
Ze wszystkich wątków i konceptów, które autor zawarł w książce, najbardziej prominentnym jest organizacja Les Courers de Bois. W pewnym sensie można ich określić jako apolitycznych szmuglerów. Paczka, dane, osoba - jezeli masz pieniądze i wiesz, jak ich znaleźć, przerzucą coś dla ciebie przez niejedną granice. A to dopiero początek tego, co przygotował autor. Działalność "kurierów" nierzadko oznacza długie przygotowania do akcji, i w tych właśnie momentach możemy poznać różne regiony i ich mieszkańców. Wielu z Was być może bywało w przywołanych miejscach.
To bardzo dziwnie uczucie, czytać o Europie po kryzysach gospodarczych i pandemii (szkoda, że nie poświecono temu wątkowi więcej czasu - prawdziwa apokalipsa). Narrator opisuje nie tylko miejsca i wzajemne relacje ludzi, ale także ich mentalność. Wiele fragmentów odnosiło się do czegoś doskonale mi znanego, ale jakby wypaczonego, niczym obraz w krzywym zwierciadle. Zastanawiałem się, na ile niektóre wizje Hutchinsona są prorocze.
W pewnym momencie w książce pojawia się na poły legendarny wątek, który Rudi zaczyna badać. To, do czego sie "dokopie" to jeden z najwiekszych zwrótów akcji, jakie znam. Niestety jest to miecz obosieczny - z jednej strony wyjaśnia się wiele tajemnic z rodziałów poprzednich. Z drugiej - na usta ciśnie sie pytanie "Jak?". I mam nadzieje, że otrzymamy na nie odpowiedzi w kolejnych dwóch tomach.
"Europa jesienią" to przykład książki, wobec której miałem pewne oczekiwania, a dostałem coś zupełnie innego. Bardzo trudno sklasyfikować jednoznacznie dzieło Dave Hutchinsona - w zasadzie jest to dość zręczny miks patentów, klimat opowieści zmienia się wraz z kolejnymi rozdziałami. Mamy tu wątki szpiegowskie, polityczne, science fiction bliskiego zasięgu oraz obyczajowe....
więcej mniej Pokaż mimo to
Trudno mi było uwierzyć, ze drugi i ostatni tom serii czytam ponad dwa lata po premierze pierwszego Cyfraka. Prawdopodobnie to z tego powodu czytając pierwsze rozdziały byłem nieco zdezorientowany, zupełnie jak główny bohater - Neth. Ci z was, którzy wolą kupować skończone sagi, nie powinni tego doświadczyć. Nasz bohater wrócił do Polis i odstawił niezły numer. Będzie się musiał odnaleźć w nowej sytuacji, a czasu na myślenie nie ma za dużo - jest na liście osób poszukiwanych przez RepTek zajął zaszczytne, pierwsze miejsce. Rozpoczyna się pościg, a ucieczka nie jest łatwa w mieście pełnym kamer... nie zapominajmy także o lawinie, która wywoła Neth i która sunie do przodu niezależnie od tego, co o niej myśli nasz haker.
Siadając do napisania niniejszej opinii odświeżyłem sobie ta o poprzedniej książce. Mając przed oczami pełny obraz serii doszedłem do wniosku, że w historia w sumie dzieli się na trzy części (mniej więcej połowa pierwszego tomu - A. B to druga połowa i pierwsza połowa drugiego tomu. Następnie druga połowa drugiego to C). Swego rodzaju klimat i tematyka nieco zmieniają się w każdej z tych odsłon i nie jest to rzecz dla mnie nowa. Chociażby Igrzyska Śmierci przechodzą podobna metamorfozę (i nie przywołuje tej serii bez powodu - jest jeszcze jeden wspólny mianownik, aczkolwiek nie zdradzę szczegółów bo to byłby spoiler). Moim problemem (jako jednego z wielu czytelników) jest to, że początek opowieści podobał mi się najbardziej. Autor napisał taka historie, jaka urodziła mu się w głowie, wiec po prostu nasze drogi zaczęły się lekko rozchodzić. Stąd moja ocena. Cyfrak: Antywirus to nie jest książka zła. Spodziewałem się obrania odmiennego kierunku. Jakiego? Tego sam do końca nie wiem.
Ta środkowa, najdłuższa część, bardzo kojarzy mi się z grami komputerowymi, zaś ostatnia z wysokobudżetowy filmami akcji/SF. Dlaczego? Choć konstrukcja świata, fabuły oraz samego bohatera daje autorowi książki spore pole do popisu, Neth jest niczym bohater strzelanki, który niebezpiecznie blisko zbliża się do momentu, w którym monitor wyświetli GAME OVER, by szybko złapać apteczkę i przejść do przerywnika filmowego, a potem nowego rozdziału. Jak już wspomniałem fabuła w sumie to tłumaczy, aczkolwiek Netha nie poznajemy jako "kozaka". Ja akurat bawię się świetnie śledząc losy postaci, która nie stosuje z rozwiązań siłowych (wspomnę tu inne serie Fabryki Słów - stalkerska sagę Noczkina oraz cykl Kornewa). Pościg siepaczy RepTeku robi się miejscami nieco wtórny. Myślę, że brakuje tu jakiegoś przerywnika z efektem "wow", który podkręciły atmosferę (zwrot akcji, interwencja arcyciekawej postaci. To akurat bardzo subiektywne kryteria - niektórzy powiedzą, ze taka postać to Stella) i nieco przełamać monotonię.
Finał książki, a zatem i serii, jest mocno hollywoodzki. Dochodzi do spodziewanej eskalacji, każda ze stron musi zagrać va bank i kto pierwszy odpadnie, ten przegrywa. Trochę jak gdyby w filmie o bokserach w finałowej walce na ring wrzucić piły łańcuchowe i miotacze ognia. Spodziewamy się epickiego pojedynku, ale nie w takiej skali.
Jeżeli chodzi o swego rodzaju zarzuty, z mojego punktu widzenia za mało jest Cyfraka w tym drugim Cyfraku, a wątek Stelli jest absolutnie niepotrzebny. Miejscami zastanawiały mnie również dialogi, zwłaszcza te o żywności dostępnej w Polis (z jednej strony podkreślanie nowych wersji znanych nam posiłków, z drugiej podkreślanie, że w sumie żaden z bohaterów nie ma skali porównawczej. Z kolei Majster ma bardzo mala biblioteczkę obelg. Ale to tylko semantyka a nie jakiś super zarzut). Zakończenie pozostawia spory niedosyt, ale zarazem otwiera furtkę. Przy odrobinie samozaparcia spokojnie można by otworzyć obydwoma Cyfrakami cale ciekawe uniwersum.
Trudno mi było uwierzyć, ze drugi i ostatni tom serii czytam ponad dwa lata po premierze pierwszego Cyfraka. Prawdopodobnie to z tego powodu czytając pierwsze rozdziały byłem nieco zdezorientowany, zupełnie jak główny bohater - Neth. Ci z was, którzy wolą kupować skończone sagi, nie powinni tego doświadczyć. Nasz bohater wrócił do Polis i odstawił niezły numer. Będzie się...
więcej Pokaż mimo to