-
Artykuły„Nowa Fantastyka” świętuje. Premiera jubileuszowego 500. numeru magazynuEwa Cieślik4
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 2LubimyCzytać3
-
ArtykułyTo do tych pisarek należał ostatni rok. Znamy finalistki Women’s Prize for Fiction 2024Konrad Wrzesiński9
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 1LubimyCzytać14
Biblioteczka
2024-02-16
2023-12-29
"Battle Royale" w powyższej wersji, to tytuł, który mimo wielu zapowiedzi może dla czytelnika nadal stanowić pewnego rodzaju zagadkę. Z jednej strony, mamy utkaną historię w japońskich klimatach, z drugiej jak się zaraz okaże, sposób jej prowadzenia, bardzo przypomina jeden z głównych trybów gamingowych rozgrywek. W tym momencie już powinna zapalić się żaróweczka, bo Battle Royal w ujęciu jaki dzisiaj serwują gry, to klucz do sukcesu i lepszego zrozumienia tej historii. To nie jak podaje opis na odwrocie książki porównanie do „Władcy much” Williama Goldinga, bo idąc tym tropem, równie dobrze moglibyśmy je poszerzyć o filmowy obraz Paula Scheuringa "The Experiment" (2010) i ciągle mielibyśmy tylko ułamek tego co stworzył Koushun Takami. To właśnie wspomniany gamingowy świat idealnie ukazuje charakter tej historii, a gry takie jak H1Z1, PUGB, Fortnite, czy najmłodsza z nich Call of Duty: Warzone, pozwalają wczuć się w zadanie jakie pewnego dnia postawiono przed klasą gimnazjalistów w Republice Wielkiej Azji Wschodniej.
Koushun Takami zadbał o tło swojej historii i bardzo sprawnie wprowadza czytelnika w bezkompromisowy świat japońskiej polityki, gdzie pomijając jawne akty morderstw za uchybienia względem władzy to i słuchanie rockowej muzyki jest tu zakazanym owocem. Liczy się tylko bezwzględne posłuszeństwo i oddanie względem najwyższego Wodza. Istnieje tu również powszechnie znany program umiejętności samoobrony, niestety daleki od tego jaki pamiętamy ze szkolnych lekcji przysposobienia obronnego. Tutaj, co roku, wg komputerowego algorytmu zostaje wybrana jedna klasa gimnazjalna, która wywieziona na uprzednio wyludnioną wyspę otrzymuje jedno zadanie - przeżyć. Jak dotąd, brzmi to ciągle bezpiecznie, tyle, że klasa liczy czterdzieści dwie osoby a gra kończy się kiedy przy życiu zostanie tylko jedna. Nikt ich nie goni, nikt z zewnątrz nie będzie na nich polować, a wstępna odprawa dosadnie pokazuje, że jedyną formą ucieczki jest wygrana. Każdy dostaje indywidualne, losowe wyposażenie a wygrany otrzymuje życie w pełnym dostatku. Muszą zabijać się nawzajem, bez względu na to czy ktoś był przyjacielem, czy szkolnym wrogiem. W tym momencie trafne jest też porównanie do filmowej serii The Hunger Games (Igrzyska śmierci), a szczególnie sposób monitorowania uczestników i ich życiowych funkcji.
Wyspa, na której walczą nasi bohaterowie jest rozległym i różnorodnym terenem. Są budynki, w których można się skryć jak i znaleźć lekarstwa oraz dodatkowe pożywienie. Są lasy, pola uprawne i wyższe partie gór, z których łatwo można obserwować poniższe tereny. W tle, jedynie cisza, poza pojedynczymi strzałami z broni palnej i jękami ofiar, które właśnie odpadły z gry. I tak przez kilka dni. Dodatkowym utrudnieniem, jest wyłączanie sektorów, bo wyspa na wstępie podzielona zostaje jak szachownica. F1, C9 to przykładowe obszary, które w kolejnych godzinach są systematycznie wyłączane z wolnego dostępu, a każdy, kto nie zdąży opuścić określonego terenu na czas, ginie zabity przez nadzorujący grę system. W ten łatwy sposób zmniejsza się pole prowadzonych działań a tym samym zwiększa szansa na spotkanie z kolejnym wrogiem.
W tych okolicznościach zmienia się wszystko, a szczególnie na próbę zostaje wystawiona wartość przyjaźni pomiędzy uczniami. Zło, jakie w takich warunkach może się narodzić, pewnie inaczej wyglądałoby w przypadku dorosłych uczestników. Tutaj, jednak mamy do czynienia z nastolatkami i pewnie dlatego niektóre reakcje mogą mrozić krew w żyłach. Młodzieniec strzelający do kolegi z klasy, albo drobna koleżanka, która ze strachu podcina gardło drugiej. To mało kiedy są logiczne wybory. To często strach, obrona własna ale i czasem nienawiść oraz pragnienie wygranej. Każdym kierują inne emocje, każdy przeżywa tę grę w zupełnie inny sposób. Często przerażający.
To moje pierwsze spotkanie z japońskim pisarzem i przyznaję, że na początku miałem wiele obaw. Ta książka jednak utwierdziła mnie w przekonaniu, że podobnie jak z filmami grozy z pokroju "Ring" (1998) czy "Klątwa" (2002), powyższa historia broni się doskonale. Wszystkie te obrazy doczekały się różnych, nowoczesnych przeróbek, ale z czasem i tak przecież wraca się do korzeni. W przypadku "Battle Royale" to ciekawe doświadczenie patrzeć jak może właśnie na podstawie tej książki zrodził się nowy trend w postaci trybu gier, który dzisiaj miota emocjami masy użytkowników. Podobieństw jest masa jak np. autobus, którym jedzie wybrana klasa na domniemaną wycieczkę. Autobus, bo jak są dostarczani na miejsce pojedynku gracze Fortnite? Tym samym środkiem lokomocji. Zmniejszający się obszar gry? W grach przez mgłę lub trujący gaz ;), tutaj przez systemowe wyłączanie sektorów. Crafting, czyli tworzenie czegoś nowego z pozyskanych surowców? A jakże. Jeden wygrywa? Ot cała zabawa, tyle, że jest drobna różnica. Uczestnicy się nie odradzają i nie przystąpią do kolejnej rozgrywki.
Dużym problemem stanowiło dla mnie rozróżnianie nazwisk i imion bohaterów, bo te brzmiąc bardzo podobnie, na początku wprowadzały niemały chaos. Czasem wystarczyło zmienić końcówkę lub przestawić litery w środku, by być świadkiem przygód zupełnie innej osoby. Wraz z kolejnymi rozdziałami to jednak zanikało, bo zmniejszała się również ilość czynnie biorąc w grze uczestników. Czasem to były tylko krótkie spotkania, a dla dociekliwych przed rozpoczęciem tej opowieści, poza podzieloną mapą wyspy znajdziemy również spis wszystkich uczestników, więc można do niego wracać w każdym momencie. Dodatkowym udogodnieniem i jednocześnie spoilerem jest podawana po każdym rozdziale ilość czynnych uczestników w grze. W późniejszych etapach wyglądało to tak, że kiedy już byłem przy końcu rozdziału a tu trwała zacięta walka, wystarczyło zerknąć w dół, bądź na przyległą stronę i odczytać zapis typu: w grze zostało tyle i tyle osób.
Świetna opowieść i trudno się od niej oderwać. Twisty gonią twisty, bo choć Autor przez statystyki na końcach rozdziałów zdradza czy ktoś zginie czy nie, to przecież mimo skończonego rozdziału może okazać się, że ktoś zostaje tylko ranny. Może przeżyć starcie i dojść do formy bądź dopiero umrzeć w kolejnym przez odniesione rany. Nic tu nie jest oczywiste. Sytuacje zmieniają się wraz z obszarem działań. W jednym momencie jesteś obserwatorem dalekich potyczek, by tuż za chwilę stanąć w ich centrum. To czas kiedy każdy żywy nie jest ratunkiem, a zagrożeniem. Czas, kiedy przyjaciel staje się wrogiem.
"Battle Royale" w powyższej wersji, to tytuł, który mimo wielu zapowiedzi może dla czytelnika nadal stanowić pewnego rodzaju zagadkę. Z jednej strony, mamy utkaną historię w japońskich klimatach, z drugiej jak się zaraz okaże, sposób jej prowadzenia, bardzo przypomina jeden z głównych trybów gamingowych rozgrywek. W tym momencie już powinna zapalić się żaróweczka, bo Battle...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy dwa statki – HMS Erebus i HMS Terror – należące do angielskiej Służby Badawczej Królewskiej Marynarki Wojennej pod dowództwem sir Johna Franklina wypływały ku północnym szlakom, nikt nie przypuszczał, że będzie to ich ostatni rejs. Dwa potężne statki wyposażone w silniki parowe, wzmocnione kadłuby, niemal stu trzydziestu członków załogi, zapasy na około pięć lat rejsu, bibliotekę na tysiąc książek, czy pianolę z pięćdziesięcioma utworami. Innowacyjne technologie i przede wszystkim duma oraz doświadczenie kapitanów kontra szereg przesmyków pomiędzy wyspami Archipelagu Arktycznego. Siedemdziesiąt lat później, w podobnej chwale, swój rejs rozpoczynał RMS Titanic, który zatonął po zderzeniu z górą lodową. Patrząc z tej perspektywy, HMS Erebus i HMS Terror miały dokonać niemożliwego, bo północny szlak przez większość część roku zmieniał się w lodową bryłę.
„Terror” to opowieść zbudowana na kanwie prawdziwych wydarzeń, które miały miejsce w latach 1845 – 1848. Sam przebieg wyprawy oraz los załogi jak dotąd jest nieznany, a kolejne ekspedycje ratunkowe i znaleziska, rzucają jedynie cień wydarzeń, w jakich znaleźli się podkomendni Johna Franklina. Dan Simmons, opierając się na dostępnych informacjach oraz relacjach z późniejszych wypraw, stworzył historię niczym zaprawiony w bojach behawiorysta, która śmiało mogłaby posłużyć jako wyjaśnienie losów członków załogi i ich zachowań w obliczu nieuniknionej śmierci. Ich lęków, słabości czy też prymitywnego instynktu przetrwania.
Kiedy rozpoczynałem tę podróż, upajałem się przygotowaniami i chciałem jak najszybciej ruszyć na spotkanie z północnym szlakiem, jakbym zapomniał, że i tak nic z tego nie będzie. Trochę dziwnie czyta się historię, znając jej nieuchronne niepowodzenie. Mimo to autor szybko przywołał mnie do pionu i zaangażował do codziennych wacht, na które stawiałem się opatulony w kilka warstw odzieży, z nisko naciągniętą czapą i grubymi rękawicami. Tak, temperatura tutaj waha się od 40 do 80 stopni na minusie. Każdy dotyk gołą ręką metalowych części poszycia kończy się momentalnym przymarznięciem, a tym samym zerwaniem skóry. Do tego choroby – zapalenie płuc, gruźlica czy najbardziej zero jedynkowa, szkorbut. Wszystkie te elementy budują obraz, który daleki jest od naszego wyobrażenia zimna, w którym minus dwadzieścia potrafi paraliżować silniki samochodowe, a służby drogowe przestają sobie radzić z udrożnieniem głównych dróg. Już wtedy sytuacja wydaje się końcem świata, ale tutaj, na północnym szlaku, to zaledwie chwila wytchnienia.
Większość rozdziałów pozbawiona jest numeracji, a jej miejsce wyparły nazwiska wybranych członków załogi. To dzięki nim możemy obserwować wydarzenia z wielu punktów a przede wszystkich z różnego poziomu pełnionych funkcji członków załogi. Moimi ulubionymi były te, najbardziej odróżniające się od reszty, Harry’ego Goodsira pełniącego funkcję asystenta chirurga. Napisane kursywą i mające charakter osobistych zapisków w formie dziennika. Bez rozwlekłych opisów, przedstawiały często podsumowanie wydarzeń, jakie rozgrywały się w minionym czasie i które jako czytelnik doświadczyliśmy w paru poprzednich „imiennych” rozdziałach. Taki zabieg to świetne rozwiązanie, będące domyślną furtką, dzięki której (gdyby taki dziennik przetrwał) znalibyśmy prawdę.
„Terror” to intrygująca opowieść. Ciężka i nie chodzi mi o jej gabaryty, choć faktycznie jest opasła. Ciężka ze względu na ilość tekstu. Na monotonność, ciągły śnieg, lód i świadomość, że nie ma w niej nadziei. Czy klaustrofobiczna? Nie. Obszary, jakie doświadczamy to przecież rejs po nieznanych wodach, to wyjścia na lodową powłokę w celach zwiadowczych, czy późniejszą wędrówkę. Mimo to wciągnąłem się, czytałem niemal codziennie. Kiedy oddaliłem się zbyt bardzo, czułem tę tęsknotę za chłodem i szaleństwem, które tam doświadczyłem. Pragnąłem ją zakończyć, miałem już dość. Dość męki, jakbym podzielał te przeżywane przez bohaterów. Skończcie to, zgińcie! Po co przedłużać?! To taki moment, kiedy nie ma już sił na walkę. Kiedy pochylasz głowę i jest Ci wszystko jedno. Pierwszy raz doświadczyłem takich emocji. Zbliżając się do końca, robiłem się coraz bardziej nerwowy, chciałem krzyczeć. Nastał w końcu koniec, szybko, nie spodziewałem się. Szaleństwo.
Ps. Już teraz jestem bardziej na chłodno więc i włączył się instynkt badawczy. Książka doczekała się ekranizacji w formie serialu o tym samy tytule, który zamierzam zgłębić w najbliższym czasie. Podczas lektury co rusz jednak powracałem do innego filmowego obrazu, który poza kilkoma elementami nijak ma się do wyprawy Johna Franklina – „Walka z lodem” (2022) reżyserii Petera Flintha. Bardzo dobre kino, dużo podobieństw jak stosy z wiadomościami dla przyszłych odkrywców, czy też zagrożenia w postaci niedźwiedzi polarnych, upływającego czasu i oczywiście mrozu.
Kiedy dwa statki – HMS Erebus i HMS Terror – należące do angielskiej Służby Badawczej Królewskiej Marynarki Wojennej pod dowództwem sir Johna Franklina wypływały ku północnym szlakom, nikt nie przypuszczał, że będzie to ich ostatni rejs. Dwa potężne statki wyposażone w silniki parowe, wzmocnione kadłuby, niemal stu trzydziestu członków załogi, zapasy na około pięć lat...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-18
2021-12-17
2021-12-16
2021-12-15
2021-12-13
2021-12-10
2021-11-28
2021-11-27
I to już ostatnia część serii Obcego z Ellen Ripley w roli głównej. Kiedy pierwszy raz obejrzałem wersję filmową byłem zniesmaczony, bo na ekranie dokonało się wówczas wiele zmian, które zatrzęsły doskonałą strukturą gatunku ksenomorfów. Zbyt wiele jak na pierwszy odbiór, do którego najwidoczniej musiałem dojrzeć. Nowa mutacja, pływający obcy a i sama Ripley jakaś taka inna.
Dzisiaj, będąc po lekturze ten odbiór zmienił się diametralnie. Autorka świetnie oddaje filmowy klimat i poczułem się jakbym znowu śledził kinowe kadry. Zmiany? Oczywiście są, jak wówczas, ale tym razem chłonąłem je niczym gąbka wodę. Nowa Ripley, laboratoryjne eksperymenty i tylko załoga pozostała taka sama, niczym wykuta z niekończących się skalnych zasobów. Co prawda zmieniają się imiona, kolor skóry bohaterów czy też płeć, jednak na przestrzeni tych czterech odsłon można wychwycić schemat w ich wspólnych relacjach jak i powierzonych funkcjach.
„Obcy 4 Przebudzenie” to bardzo dobra odsłona jednocześnie pozostawiająca ciut wolnej przestrzeni by pociągnąć tę historię jeszcze dalej. W 2016 roku miała zadebiutować piąta część z Ripley, powstały szkice koncepcyjne, niestety jednak temat upadł. Po „przebudzeniu”, mam ochotę na więcej, jeszcze raz i jeszcze.
I to już ostatnia część serii Obcego z Ellen Ripley w roli głównej. Kiedy pierwszy raz obejrzałem wersję filmową byłem zniesmaczony, bo na ekranie dokonało się wówczas wiele zmian, które zatrzęsły doskonałą strukturą gatunku ksenomorfów. Zbyt wiele jak na pierwszy odbiór, do którego najwidoczniej musiałem dojrzeć. Nowa mutacja, pływający obcy a i sama Ripley jakaś taka...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-11-20
2021-11-06
Bo któż nie zna Obcego? Serii filmów z Sigourney Weaver w roli Ripley, późniejszych prequeli, crossoverów. Książek, komiksów, gier planszowych, komputerowych czy też rynku kolekcjonerskiego opartego na kseromorficznym motywie. Od premiery pierwszej części Obcego minęły już cztery dekady a ma się wrażenie, że temat ciągle żyje i ma się dobrze. Ale jak to się wszystko zaczęło?
Powyższa książka, album pozwala przenieść się w czasie i niemal zachłysnąć się atmosferą, jaka panowała podczas tworzenia pierwszej części tej kultowej serii. Od kanapowego pomysłu, poprzez plan produkcyjny, na nagrodach i podziękowaniach kończąc. Prezentowany materiał wygląda imponująco – mnóstwo anegdot, rysunków koncepcyjnych i fragmentów scenariusza, płynnie zmieniających się podczas postępujących prac i oczywiście zdjęć. Często wielkich jak ta książka.
Właśnie, rozmiar. Wielkość pozycji przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Umieszczenie tej książki na regale, by w pełni wyeksponować jej wartość, może stwarzać problemy. Jest ogromna i strasznie ciężka. Odpada więc czytanie na leżąco trzymając ją nad sobą, o czym bardzo szybko się przekonałem. Cena również, póki co, może odstraszać.
Mimo to, pozycja prezentuje się świetnie i co najważniejsze, pokazuję istotę Obcego. Pomysłu, który przedarł się przez ścianę krytyki i bardzo mocno zaznaczył swoje miejsce w otaczającym nas wszechświecie. Dla fanów tematu… niee, Oni pewnie już są po lekturze.
Bo któż nie zna Obcego? Serii filmów z Sigourney Weaver w roli Ripley, późniejszych prequeli, crossoverów. Książek, komiksów, gier planszowych, komputerowych czy też rynku kolekcjonerskiego opartego na kseromorficznym motywie. Od premiery pierwszej części Obcego minęły już cztery dekady a ma się wrażenie, że temat ciągle żyje i ma się dobrze. Ale jak to się wszystko...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-30
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o tej pozycji, ostrożnie nabrałem powietrza w płuca i powoli wypuściłem je niemal świszcząc. Jak? Każdy z autorów będzie pisał opowiadania o Iron Maiden? Przypomniały mi się zaraz płyty z serii „Rockabye Baby!”, niby znane melodie, ale daleko im do przekazania mocy względem oryginału. Nie chodziło mi nawet o autorów, bo nie wnikałem kto w tym projekcie uczestniczył. Moje nastawienie było trochę jak do cover’owania ponadczasowych zespołów gdzie łatwo się jest wyłożyć. Że z motyką na słońce, że pewnych tematów powinno się nie tykać. Wówczas odpuściłem sobie lekturę, czując, że nie jestem na nią gotowy. Cóż, minęło parę lat i oto jest. Co prawda zdobyta dopiero po ukazaniu się jej drugiej części, ale… widocznie potrzebowałem czasu, a może i dodatkowego bodźca, że skoro wyszła kolejna część to jednak warto?
Schemat jest bardzo prosty – sześciu muzyków w obecnym składzie IM, więc taka jest liczba autorów biorących udział w tym przedsięwzięciu. Piętnaście opowiadań co mogłoby odpowiadać liczbie studyjnych albumów wydanych do tego czasu, ale niestety, o jedno za mało. Niemniej jednak czytając każde kolejne potrafiłem odszyfrować takty numerów, które stały się inspiracją do ich powstania. To już coś. Dudniły mi więc w głowie a ja chłonąłem dalej ich treść. A z tą już bywało różnie. Z drugiej strony to ciekawe jak mogą być wielostronne wyobrażenia na podstawie tego samego numeru.
Kilka opowiadań mnie urzekło, mimo, że nie były straszne. Właśnie, bo to istotne. To nie jest festiwal na najbardziej upiorną historię. To przecież opowieści oparte na konkretnych dźwiękach czy tekstach. I tak jak różnorodna jest twórczość IM, taki spektakl mamy w tym przypadku. Stopień powagi, głośności czy chociażby czasu trwania. I gdybym miał wybrać najlepsze, a mógłbym bez problemu, to moim numerem jeden w tym zestawieniu jest…
… ten numer do którego autor nawiązał jest niesamowicie długi, a na winylu zajmuje całą stronę. Pierwsze skojarzenia przyjąłem bardzo osobiście, później moje wyobrażenie przyciągnęło postać graną przez Joaquina Phoeniksa w filmie Joker. Tak sobie jeszcze analizuję, nie, ten film przecież powstał dwa lata później względem antologii. Ślepy zaułek. W każdym razie, mimo wielu różnic względem kadrów z dużego ekranu, czułem podobną dramaturgię. To było ciekawe doświadczenie.
Na ciekawości muszę tu zakończyć. Ja swoją zaspokoiłem. Nie boję się kolejnej części, która już czeka na półce i która przyczyniła się do tego spotkania. Dla fanów IM prezentowany zestaw uznaję za jak najbardziej przyjazny, dla miłośników innych zespołów? Nieeee, nie czytaj! Nie możesz! Nie należysz do naszej bandy! Hehe. A tak na poważnie. Na końcu książki autorzy piszą jakie numery były ich inspiracją. Wystarczy puścić sobie wskazany numer i rozpocząć rozdział…
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o tej pozycji, ostrożnie nabrałem powietrza w płuca i powoli wypuściłem je niemal świszcząc. Jak? Każdy z autorów będzie pisał opowiadania o Iron Maiden? Przypomniały mi się zaraz płyty z serii „Rockabye Baby!”, niby znane melodie, ale daleko im do przekazania mocy względem oryginału. Nie chodziło mi nawet o autorów, bo nie wnikałem kto w tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-15
Kolejne spotkanie z Jonem Wiederhornem uważam za udane. W pierwszej jakby odsłonie tejże formy (Głośno jak diabli) autor opowiedział historię przedstawiając w niej proces ewolucji muzyki metalowej na przestrzeni dekad. Jej wczesnych inspiracji i odważnych pomysłów, które na obecny moment rozszerzyły ten gatunek do niewyobrażalnych granic, równocześnie przyprawiając o zawroty głowy każdego klasycznego fana.
Tutaj, Jon Wiederhorn poszedł krok dalej i skupił się na mroczniejszej stronie muzycznego życia – libacjach alkoholowych, narkotycznych stanach i przygodnym seksie. Niczym w tekście piosenki (Ian Dury - Sex & Drugs & Rock & Roll) wywołani do tablicy muzycy prześcigają się w setkach anegdot z ich życia, które zarówno bawią jak i przerażają. Oprócz tematu używek, przeczytamy o nieudanych trasach koncertowych, wypadkach, zdemolowanych pokojach hotelowych, bójkach jak i również pierwszych aresztowaniach.
Jest tego sporo i z czasem robi się przytłaczająco, bo ileż można czytać o rozbitych nosach czy pobudkach we własnych wymiocinach. Niemniej jednak te wszystkie powtarzające się obrazy pokazują, że każdy „szanujący się” metalowiec przechodził przez to samo. Przepadał w szybkim rytmie metalowych dźwięków, tracąc niestety czasem życie. Pomijając ostatnie zdanie, to nie jest smutna książka. To festiwal najróżniejszych zachowań, a czytając wypowiedzi muzyków odnosi się wrażenie jakby każdy kolejny chciał zaimponować drugiemu swoimi wyczynami. No cóż, tak to już jest – Sex & Drugs & Rock & Roll!
Kolejne spotkanie z Jonem Wiederhornem uważam za udane. W pierwszej jakby odsłonie tejże formy (Głośno jak diabli) autor opowiedział historię przedstawiając w niej proces ewolucji muzyki metalowej na przestrzeni dekad. Jej wczesnych inspiracji i odważnych pomysłów, które na obecny moment rozszerzyły ten gatunek do niewyobrażalnych granic, równocześnie przyprawiając o...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-12
2021-10-11
2021-10-07
2021-10-09
Gdyby tak na chwilę zakryć autora tej pozycji i skupić się tylko na okładce oraz wydawnictwie, to mógłbym przysiąc, że to co za chwilę otrzymam, będzie kolejną plagą jaka nawiedziła Suchą Beskidzką. Zmutowana okoliczna fauna w wydaniu Tomasza Siwca to najczęstszy „wrzód na d…e” mieszkańców, który w końcu pęka i pożera całą społeczność. Ale nie tym razem, bo w tym przypadku to i zupełnie inny autor, i miejsce, które zaprowadziły mnie w bardziej odległe rejony naszego globu.
John Everson i Jego miasteczko w okolicy bagien Everglades w południowej części Florydy. To właśnie tam znajduje się Park Narodowy o tej samej nazwie, a w nim, jak podaje Wikipedia ”… 350 gatunków ptaków, 300 gatunków ryb słodkowodnych i morskich, 40 gatunków ssaków i 50 gatunków gadów. W parku występuje 36 gatunków zagrożonych lub chronionych, między innymi pantera florydzka, krokodyl amerykański i manat karaibski.” Autor spośród tak wykwintnego wachlarza stworzeń wybrał dwa, swoją drogą dość niepozorne patrząc na pełną rozpiskę – mucha i pająk jest tu głównym antybohaterem – oto całe zagrożenie. Czy można na tym zbudować dobry Animal Horror?
Jak dotąd, każda nowo pojawiająca się książka Johna Eversona trafiała na moją półkę z automatu. Tak było i w tym razem, ale tu stało się coś wyjątkowego. Czytając tę pozycję, zaraz po „NightWhere”, poczułem się jakbym stanął po dwóch stronach rwącej rzeki. Z jednej strony ludzkie okrucieństwo, wulgarny ton… z drugiej, opisowo o wiele delikatniej, choć „najeźdźcy” i tak robią spore spustoszenie. Dwa różne oblicza, wykreowane przez jakże odmienny rodzaj zagrożenia. Tak, po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że to człowiek jest najbardziej nieobliczalnym złem na tej planecie.
Jeśli chodzi o fabułę… Zawsze gdzieś tam doszukujemy się logiki. Czy to zachowań, czy szukając prostego ciągu przyczynowo-skutkowego. Tutaj taki obowiązuje, jest bardzo dokładnie opisany i ciekawie wyjaśnia wszelkie pytania typu „skąd?”, „w jaki sposób?”. Wszystko podane jak na tacy by czytelnik mógł czerpać i pałać się ucztą, choć w tym przypadku niekoniecznie swoją. Trup ściele się gęsto, a okoliczna plaga konsekwentnie zawłaszcza nowe terytoria.
Jeszcze kilka słów o głównych bohaterach. To między innymi kobieta z dzieckiem, która ucieka od byłego męża by zacząć nowy etap ich życia. Student, który po stracie przyjaciół osiada się w domu zmarłego ojca. Pani, która prowadzi zajęcia w domu dla seniorów, w którym odszedł jej ojciec. Sporo różnych wątków, które mógłby być tematem niejednej książki, ale tutaj wszystkie znajdują swoje miejsce i dawkowane z aptekarską dokładnością nie wynoszą się ponad pozostałe. Wszystkie idealnie zbiegają się na tle miejscowego zagrożenia – much i pająków.
Wracając do pytania o wystarczający powód do zbudowania na tych gatunkach rasowego Animal Horroru, śmiem twierdzić, że jak najbardziej. Ciekawa historia, wszystko trzyma się koncepcji. Widziałem kiedyś zdjęcia z Australii gdzie pajęczyny zasłaniają całe drzewa, łąki… Tutaj to tylko krok dalej, więc to bardzo możliwe. Niecodzienne spotkanie.
Gdyby tak na chwilę zakryć autora tej pozycji i skupić się tylko na okładce oraz wydawnictwie, to mógłbym przysiąc, że to co za chwilę otrzymam, będzie kolejną plagą jaka nawiedziła Suchą Beskidzką. Zmutowana okoliczna fauna w wydaniu Tomasza Siwca to najczęstszy „wrzód na d…e” mieszkańców, który w końcu pęka i pożera całą społeczność. Ale nie tym razem, bo w tym przypadku...
więcej mniej Pokaż mimo to
NightWhere to miejsce gdzie spełniają się najskrytsze pragnienia. Te najbardziej wyuzdane, które na co dzień skrywane pod maską przyzwoitości, spychane są odległe rejony zapomnienia. Z czasem jednak wracają, przypominają o swoim istnieniu i ze zdwojoną siłą dążą do spełnienia. W tym celu powstał właśnie NightWhere – klub dla wszystkich tych, którzy odważyli się pójść za wewnętrznym krzykiem. Jednak to on typuje swoich gości i daje im szansę na uzewnętrznienie najskrytszych rządzy. Tutaj wszystko jest dozwolone, wszystko jest w zasięgu ręki.
Pożądanie… Dominacja… Ekstaza… Ból
John Everson stworzył przerażającą historię. Jest perwersyjna, wulgarna i do cna zepsuta. To jednak, żadna niespodzianka, bo każdy kto zetknął się choć raz z twórczością autora, pamięta to spotkanie bardzo dokładnie. Tak jest i tym razem. Mimo brutalnych obrazów pragnie się sięgać dalej i głębiej. Jest jak narkotyczny sen.
NightWhere to miejsce gdzie spełniają się najskrytsze pragnienia. Te najbardziej wyuzdane, które na co dzień skrywane pod maską przyzwoitości, spychane są odległe rejony zapomnienia. Z czasem jednak wracają, przypominają o swoim istnieniu i ze zdwojoną siłą dążą do spełnienia. W tym celu powstał właśnie NightWhere – klub dla wszystkich tych, którzy odważyli się pójść za...
więcej mniej Pokaż mimo to
Światowy bestseller. Prawdziwa „biblia” dla żołnierzy wojsk specjalnych. Takie nagłówki przyciągają uwagę jeśli ktoś interesuje się literaturą faktu pola walki. „Bravo Two Zero” to kryptonim, który gdzieś tam mi mignął podczas okolicznych rozmów, ale ciągle nie byłem w temacie. Książka zagadka. Wszyscy mówili, a jakoś tak niewiele o niej newsów. Może nie trzeba? Może broni się sama?
Andy McNab prowadzi czytelnika szlakiem ośmioosobowego patrolu jednostki SAS podczas pierwszej wojny w Iraku w styczniu 1991 roku. Dla laików, SAS to taka brytyjska wersja oddziałów jak Navy SEALs w amerykańskich szeregach i GROM tuż z naszego podwórka – światowa czołówka jednostek specjalnych. Bravo Two Zero wylądował w nocy na terenie wroga pomiędzy Bagdadem a północno-zachodnią granicą Iraku. Ośmiu żołnierzy z dwutygodniową misją na płaskim pustynnym terenie i jak się za chwilę okazuje, zbyt blisko mocno skoncentrowanych sił wroga. Jeden poranek zaważył o losach całej misji. Jeden wypas kóz, jeden pasterz. Jedno spojrzenie, by przekreślić wszelkie przygotowania. Jedno spojrzenie, by przekreślić szansę na ujście z tej sytuacji bez szwanku.
Zanim jednak wyruszymy w tę dramatyczną drogę, będzie bardzo krótko o dorastaniu autora, jego problemach z prawem aż wskoczymy na odpowiednie tory związane z wojskiem. Ten etap faktycznie kończy się tak szybko jak zaczyna więc, nie czuć większego zmęczenia. Trochę szkoda, bo tym samym, nie ma zbyt wiele miejsca na proces specjalistycznego szkolenia, bo ten byłby bardzo ciekawym etapem. Ale wróćmy do misji.
Tu dzieje się wiele, więc dołączone zdjęcia i mapki z zaznaczonymi punktami zwrotów akcji są bardzo przydatne. Wyjątkowo wyraźnie została również przedstawiona odprawa, podczas której poznajemy każdy aspekt powierzonego zadania. Niestety, nie wszystko można przewidzieć, bo za chwilę niepozornie wyglądający kontakt z wrogiem przeradza się w kilkuset kilometrową ucieczkę pod ostrzałem. Ci co przeżyli trafiają do aresztu, choć z perspektywy kolejnych dni pewnie woleli by umrzeć na pierwszej linii. Kolejny etap, to totalna masakra, zarówno ciała jak i ducha pojmanych żołnierzy SAS. Codzienne tortury, których przebieg mógłby śmiało inspirować autorów rodem z ekstremalnego horroru. W odpowiednim czasie Edward Lee, czy Jack Ketchum mogliby śmiało czerpać z tej historii pełnymi garściami, bo pierwsze wydanie książki ukazało się na początku lat dziewięćdziesiątych. Jak pokazuje Andy McNab, konwencja w sprawie zakazu stosowania tortur z 1984 roku i wiele jej podobnych w takich krajach jak Irak nie mają miejsca bytu, więc obrazki jakich doświadcza czytelnik są ponad wszelkie wyobrażenia. To zdecydowanie grubszy kaliber literatury, zatem ciężko go nawet cytować, no może, poza jednym zdaniem.
Postać Andy’ego McNaba jest niejako spoilerem, bo czytając tę historię pojmujemy, że skoro jest autorem musiał dotrwać do końca. Zniszczył mnie jeden tekst w książce. To był dzień, w którym więźniowie zmieniali miejsce pobytu. Dotychczas bici, kopani, opluwani, w końcu zostają wciągnięci do auta, a raczej wrzuceni do miejsca bagażowego. W tle słychać komentarz jednego z nadzorujących irackich żołnierzy „Kimkolwiek jest wasz Bóg, módlcie się do niego, bo będzie wam potrzebny”. W tym momencie otrzymujemy cios, który odbiera wiarę. To może być jeszcze gorzej? Niestety, „Bravo Two Zero” to niczym upadek z wysokiego urwiska. Spadamy obijając się o wystające skały, kotłujemy się w piasku kalecząc kamieniami, aż w końcu boleśnie lądujemy na wystającej gałęzi. Jest chwila odpoczynku, moment na przyzwyczajenie się z bólem, choć na krótko. Ta łamie się pod ciężarem i lecimy w dół tracąc wszelkie nadzieję na przetrwanie.
Wracając do pytań z pierwszego akapitu. Tak. Krytonim Bravo Two Zero broni się zaciekle niczym tytułowy oddział żołnierzy i nie potrzebna mu dodatkowa reklama. To świetna, choć przerażająca opowieść. To jedna z niewielu książek z tego gatunku, która jest przykładem porażki a nie wyniosłego zwycięstwa.
Ps. Na podstawie tych wydarzeń powstał film Bravo Two Zero (1999) reżyserii Toma Clegga, gdzie główną postać, Andy’ego McNaba zagrał Sean Bean.
Ps2. W książce zostają przedstawione prawdziwe nazwiska żołnierzy, którzy zginęli. Pozostali, łącznie z autorem mają je zmienione.
Światowy bestseller. Prawdziwa „biblia” dla żołnierzy wojsk specjalnych. Takie nagłówki przyciągają uwagę jeśli ktoś interesuje się literaturą faktu pola walki. „Bravo Two Zero” to kryptonim, który gdzieś tam mi mignął podczas okolicznych rozmów, ale ciągle nie byłem w temacie. Książka zagadka. Wszyscy mówili, a jakoś tak niewiele o niej newsów. Może nie trzeba? Może broni...
więcej Pokaż mimo to