rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Harry Potter i Przeklęte Dziecko J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany
Ocena 6,2
Harry Potter i... J.K. Rowling, Jack ...

Na półkach: ,

„Harry Potter and the Cursed Child” (pol. Harry Potter i Przeklęte Dziecko), szumnie zapowiadana sztuka teatralna mająca stanowić kontynuację oryginalnej potterowej serii zakończonej w 2007 roku. Pierwotnie grana na West Endzie, doczekała się jednak publikacji w formie książko-skryptu, co może być formą rekompensaty dla wszystkich tych fanów, którzy nie są w stanie dotrzeć do Londynu, by zobaczyć sztukę na własne oczy. Mimo tego, że nie napisana przez J. K. Rowling, „Harry Potter and the Cursed Child” – według autorki tego konkretnego uniwersum – ma być uważana za kanoniczną. Czy powrót do Hogwartu po dziewięciu latach od przeczytania sławetnego „Wszystko było dobrze.” nadal miało w sobie nutkę magii i dziecięcej niepewności?

Zanim rozpocznę rozważania na temat tej konkretnej pozycji, chciałabym uściślić, że moja opinia dotyczy tylko i wyłącznie skryptu, gdyż nie było mi dane zobaczyć sztuki teatralnej, która – w co głęboko wierzę – została przygotowana zjawiskowo i jest w stanie zauroczyć niejednego widza, niezależnie od jego wieku (na co wskazują bardzo pozytywne recenzje). Ja w swoim wywodzie bazuję natomiast jedynie na wersji drukowanej, omawiając akcję właściwą, kreacje bohaterów, wykorzystane motywy, itp. Następną kwestią, którą już na początku chciałabym zaznaczyć, jest fakt mojego bycia ogromną fanką całej serii. Harry Potter zajmuje spore miejsce w moim sercu, wiele mu zawdzięczam, co jednak nie oznacza, że jestem nieświadoma jego licznych wad. Nazwijmy to byciem krytycznym fanem.

Co więc ten krytyczny fan zrobił 31. lipca? Zabrał się za czytanie wyżej wspomnianego skryptu. Czy był podekscytowany premierą? Niezupełnie. Czy bał się zepsucia wrażeń po satysfakcjonującym zakończeniu serii właściwej? Jak najbardziej. Czy długo zajęło mu czytanie książki? No proszę Was, toż to przecież skrypt. Czy od momentu przeczytania ostatniej wypowiedzi nadal myśli o tej książce? Owszem. Szkoda tylko, że nie w superlatywach.

Ciężko jest poddać bezspoilerowej krytyce literackiej skrypt mający nieco ponad trzysta stron i opowiadający o historii, o której właściwie nikt nie ma pojęcia, jeżeli jej nie przeczytał lub nie widział na deskach teatru. No może poza takimi oczywistymi aspektami jak to, że rozgrywa się w stworzonym przez Rowling świecie czarodziejów i niebagatelną rolę odgrywa tam Harry (wszyscy są zdziwieni). Niemniej jednak podejmę się wyzwania i spróbuję jak najobszerniej wyjaśnić moje problemy z tą historią bez zbyt częstego posiłkowania się przykładami w niej występującymi.

Jack Thorne i John Tiffany zostali postawieni przez zadaniem stworzenia czegoś, o czym marzyło i na co czekało wielu fanów – kontynuacji przygód Chłopca-Który-Przeżył. Pod okiem J. K. Rowling mieli oni opracować skrypt, który posłużył jako punkt wyjścia dla sztuki opowiadającej o wydarzeniach rozgrywających się po epilogu Insygniów Śmierci. Wszystko to brzmi wspaniale, prawda? Kreatywność, praktycznie nieograniczone opcje poprowadzenia fabuły, szkoda tylko, że autorzy w trakcie researchu postanowili posiłkować się twórczością fanowską. Cały zarys fabularny „Przeklętego Dziecka” brzmi bowiem jak jeden wielki fanfik i takie też wrażenie miałam podczas lektury. Powiem więcej, w swoim życiu czytałam o wiele lepsze fanfiki. W tym konkretnym wypadku miałam nieustanne uczucie deja vu natrafiając na motywy, które widywałam już wielokrotnie, a których włączenie w tę konkretną historię nie miało sensu. Jakby autorzy przeczytali kilkanaście tekstów, wybrali z nich najciekawsze według nich pomysły i – na siłę – upchnęli je w jeden skrypt. Co za dużo, to niezdrowo. Mnogość tropów – niezależnie od tego jak poprowadzonych – jest się w stanie obronić, gdy inne aspekty tekstu są dobrze przemyślane. W „Harry Potter and the Cursed Child” zabrakło również tego. Podczas lektury rzucają się w oczy liczne luki i nieścisłości fabularne, a całość dopełniają błędy kardynalne, które jest w stanie wyłapać każdy fan serii. Aż się prosi o zadanie pytania, czy autorzy w ogóle znają książki, bo skrypt zawiera liczne wypowiedzi dokładnie przekopiowane z ekranizacji, ale nijak nie nawiązujące do serii książkowej (czasami wręcz z nią sprzeczne), której kontynuację ma stanowić ta sztuka. Dla przykładu, według kanonu Eliksir Wielosokowy przygotowuje się miesiąc, w opisywanym przeze mnie skrypcie bohaterom wystarcza niespełna jeden dzień. I pozostaje tylko pytanie: czy oni naprawdę myślą, że nikt tego nie zauważy?

Jednym z najczęściej powtarzających się pytań, jakie dostałam po zakończeniu lektury było, czy „Przeklęte Dziecko” posiada w sobie magię i czy książkę czyta się z podobnymi uczuciami, jak poprzednie tomy serii. Tutaj również muszę Was rozczarować. Możliwe, że jest to mocno spersonalizowane uczucie, ale podczas lektury nie czułam nic. Albo inaczej, nie czułam nic choćby zbliżonego do uczucia, które mnie ogarnia za każdym razem, gdy ponownie zasiadam do czytania Pottera. J. K. Rowling jest świetna w nadawaniu bohaterom ich oryginalnego głosu, a poprzez oddanie tej roli Thorne’owi i Tiffany’emu zabrany nam został tak charakterystyczny styl prowadzenia dialogów, które stanowią podstawę każdej sztuki teatralnej. „Harry Potter and the Cursed Child” według mnie nie posiada magicznej atmosfery, ba, nie miałam nawet wrażenia, że czytam historię z tego uniwersum. Częściowo przyczynił się do tego również fakt, że bohaterowie nie brzmią w sposób poprawnie oddający ich kanoniczny charakter. I oczywiście możemy tu się upierać, że minęło dziewiętnaście lat i każdy mógł się zmienić, ale mowa tu o tak fundamentalnych zmianach na poziomie moralności, że wypowiedzi niektórych postaci wydają się wręcz śmiesznie sztuczne. Już nie mówiąc o stereotypowym potraktowaniu ról społecznych. Jako osoba mocno opowiadająca się za ideą feminizmu cierpię patrząc na postacie kobiece degradowane do ról kur domowych, których zadanie ogranicza się jedynie do zajmowania się domem i martwienia o dzieci albo jasno opisanego przekonania, że kobieta nieposiadająca męża ani dzieci musi skończyć jako zgorzkniała zołza. Jakby szczęście człowieka zależało od stażu małżeństwa i ilości potomstwa. Bądźmy przez chwilę poważni, na brodę Merlina, to nie średniowiecze!

Zbliżając się do końca mojego wywodu chciałabym poruszyć jeszcze jedną kwestię, która mocno mnie w skrypcie zirytowała. Przyglądając się wyborowi obsady sztuki widać było próby przełamania pewnych stereotypów czy wręcz swoistego tabu. Szkoda tylko, że podobnych zabiegów poskąpiono faktycznej historii. Boli to o tyle mocno, że skrypt tworzą sceny i wypowiedzi, które wizualnie układają się w świetne motywy LGBTQ. Czytelnik dostaje coraz więcej przesłanek, cieszy się, że w końcu dostanie coś innego, że przełamane zostaną pewne bariery, jasno zostanie powiedziane, że to wcale nie jest złe czy niepoprawne. Po czym – jakby autorzy nagle dostali objawienia lub najzwyczajniej w świecie się przestraszyli – cała historia zostaje sprowadzona na „poprawne” tory. Cholera jasna, żyjemy w XXI wieku i nadal panuje obawa przed eksploracją niektórych tropów literackich, bo uważa się je za niewygodne! Jest to ogromna strata, bo Harry Potter jest fenomenem na skalę światową, ma odbiorców w każdej grupie wiekowej, a co może być lepszego niż nauka tolerancji już od najmłodszych lat?

Reasumując, jak dość wyraźnie wynika z mojego wywodu, „Harry Potter and the Cursed Child” nie przypadła mi do gustu i nie mogę powiedzieć, że książkę polecam. Historię traktuję jako fanfiction, które doczekało się publikacji i absolutnie odmawiam uznania go za kanoniczną część serii. Jeżeli jesteście ciekawi pomysłów Jacka Thorne’a i Johna Tiffany’ego, to oczywiście możecie sięgnąć po anglojęzyczne wydanie lub poczekać na polską premierę (22 października 2016 r.), jest to jednak tom, który można ominąć bez straty dla całego potterowego doświadczenia.

Stworzenie sztuki było ciekawym pomysłem, jednak po zapoznaniu się ze skryptem nie mogę pozbyć się wrażenia, że był to jeszcze większy chwyt marketingowy niż podejrzewałam. Czas pokaże, czy ekranizacjom „Magicznych zwierząt…” również będą towarzyszyły tak mieszane uczucia, choć fakt napisania przez J. K. Rowling scenariusza do filmów rodzi pewne nadzieje.

„Harry Potter and the Cursed Child” (pol. Harry Potter i Przeklęte Dziecko), szumnie zapowiadana sztuka teatralna mająca stanowić kontynuację oryginalnej potterowej serii zakończonej w 2007 roku. Pierwotnie grana na West Endzie, doczekała się jednak publikacji w formie książko-skryptu, co może być formą rekompensaty dla wszystkich tych fanów, którzy nie są w stanie dotrzeć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mieliście kiedyś potrzebę sięgnięcia drugi raz po tę samą książkę, choćby tylko po to, by sprawdzić, czy po upływie lat Wasz odbiór tekstu w jakiś sposób ulegnie zmianie? Ja tak. Moim królikiem doświadczalnym było „Ugly Love” autorstwa Colleen Hoover – książka, którą przeczytałam w oryginale tuż po ukazaniu się jej na rynku i z którą miałam okazję zapoznać się w rodzimym języku jeszcze przed jej polską premierą. Czy po raz kolejny udało się autorce rozkochać mnie w stworzonej przez siebie historii?

Życie lubi stawiać na naszej drodze wielu ważnych ludzi, których spotykamy w przeróżnych – często zupełnie dziwacznych – sytuacjach. Tate nie wie, że mocno wstawiony chłopak, którego znajduje pod drzwiami mieszkania swojego brata, odegra jakąś rolę w jej dopiero rozpoczynającej się przygodzie w nowym mieście. Bo jak można spodziewać się czegoś istotnego po osobie, której się właściwie nie zna? Gdy nie ma miłości, a jedynie układ friends with benefits (choć bez członu friends)? Miles Archer, pilot i kolega brata Tate, wchodząc w tę relację ustala dwie złote zasady: nie pytaj o przeszłość i nie oczekuj przyszłości. Jednak czy można funkcjonować w pełni szanując te zasady? I co, jeżeli zbyt usilne próby testowania ich elastyczności doprowadzą do czegoś, co jest niemal niemożliwe do udźwignięcia?

"Miłość nie zawsze jest piękna, Tate. Czasami przez lata masz nadzieję, że okaże się czymś innym. Czymś lepszym. A potem, zanim się spostrzeżesz, wracasz do punktu wyjścia i zostajesz z niczym."

Rozpoczynając ten post zaznaczyłam, że ponowne podejście do książki Colleen było niejako testem. Czy „Ugly Love” go zdało? I tak, i nie.

Sięgając po książki Coleen Hoover dostajemy to, czego się powinniśmy spodziewać – lekkie powieści New Adult. Przy czym ten termin ma tu nieco inną definicję. Twórczość Colleen jest prosta pod względem stylu i podejścia do pisania, nie tematyki. Z każdą kolejną jej książką prezentowana nam jest próba włączenia do fabuły jakiegoś niewygodnego tematu, często określanego tematem tabu. I to się chwali, naprawdę. Problem pojawia się natomiast wtedy, gdy sięgamy po jej dzieła licząc na dogłębnie, psychologicznie opisaną fabułę, stworzoną wokół takiej czy innej tematyki. Obecność tych cech w powieściach Colleen jest mocno dyskusyjna. To natomiast prowadzi do dwóch sposobów odbioru „Ugly Love”. Przedstawię je, gdyż osobiście doświadczyłam każdego z nich.

Podejście 1: emocjonalne
To podejście charakteryzuje się tym, że sięgając po „Ugly Love” liczymy na mnogość emocji, które towarzyszą wszystkim książkom Hoover. Pożeramy rozdział po rozdziale wczuwając się w sytuację bohaterów, kibicujemy im, czasami wręcz głośno wyrażając nasz sprzeciw wobec niektórych zwrotów akcji. W tym samym czasie zżywamy się ze światem przedstawionym i wybieramy swoich ulubieńców (czy ktoś już w swojej recenzji zwrócił uwagę, jak cudownie napisana jest postać Kapitana? Uwielbiam go!), jednocześnie zakładając klapki na oczy i przedkładając happy end ponad racjonalne podejście do sytuacji, w jakiej znajdują się bohaterowie. I to jest zupełnie normalne, bo jako czytelnicy mamy do tego pełne prawo. Przy takim podejściu do lektury nie da się nie pokochać „Ugly Love”. Colleen Hoover umiejętnie dobraną grą słów i nakierowaniem na detale doprowadza do zwielokrotnienia intensywności przeżyć czytelnika.

"Kiedy życie daje ci cytryny, upewnij się, że wiesz, w czyje oczy wycisnąć z nich sok."

Podejście 2: psychologiczno-moralne
W tym podejściu do opisanego powyżej aspektu emocjonalnego dochodzi motyw ściągnięcia klapek z oczu. Po dokonaniu tego nadal czerpiemy przyjemność z lektury, jednak nie podchodzimy do niej tak naiwnie. Naiwnie, czyli będąc całkowicie zaślepionym na braki i nielogiczności fabuły oraz płytkość kreacji bohaterów. Również jasne stają się wtedy dla nas wszystkie zabiegi, które stosuje autorka, a które mają sprawić, że polubimy określone postacie lub zaczniemy je usprawiedliwiać. W „Ugly Love” poprzez zastosowanie prostego zabiegu polegającego na sukcesywnym ujawnianiu drobnych faktów z przeszłości głównego bohatera Hoover stara się niejako wymusić na czytelniku gloryfikację jego zachowań. Nie, Colleen, to tak nie działa. Fakt, że Miles jest gorący jak wszyscy diabli, niedostępny i ogólnie trudny do rozgryzienia nie sprawi, że w realnym życiu naszą pierwotną reakcją byłaby ciągła próba szukania wyjaśnień dla jego zachowania. Zwłaszcza, że bywa nie fair względem zasad, które SAM USTANOWIŁ. Będąc w podobnej sytuacji, choćby jako bierny obserwator, naszą reakcją byłaby raczej chęć ucieczki lub zdzielenia Tate po głowie za to, że w niektórych momentach postępuje co najmniej głupio. W tym podejściu zaczynamy dokonywać oceny, czasami będąc bardziej surowym, czasami mniej. Tutaj zaczynają się również konflikty wewnętrzne czytelnika, bowiem bardzo chce pokochać powieść, ale niektóre zabiegi tu zastosowane są nie do zaakceptowania. A w każdym razie nie na tyle, by zakochać się w książce i dać jej 10/10.

Nie zrozumcie mnie źle, „Ugly Love” to naprawdę fajna, bardzo emocjonalna książka z prawdopodobnie najpiękniejszymi, realistycznymi cytatami dotyczącymi miłości, z jakimi się spotkałam w literaturze New Adult. Jedynym, co chciałam pokazać przez zestawienie tych dwóch podejść, była konieczność odpowiedniego nastawienia się do lektury, by z książki wynieść w stu procentach to, co nam oferuje. „Ugly Love” jest jedną z tych powieści, których się nie czyta, a połyka w całości. Radziłabym więc zacząć lekturę wieczorem, gdyż ciężko jest skupić się na codziennych czynnościach. Człowiek bowiem chce rzucić wszystko i jak najszybciej dowiedzieć się, co wydarzy się w następnym rozdziale.

"Różnica między brudną a czystą stroną miłości polega na tym, że czysta strona jest o wiele lżejsza. Sprawia, że masz wrażenie, że szybujesz. Unosi cię i niesie. Czysta strona miłości sprawia, że latasz ponad światem. Szybujesz ponad wszystkim, co złe. Patrzysz z góry na to wszystko i myślisz: „Jejku, super, że tu jestem”. (…)Brudna strona miłości nie może cię unieść. Ciągnie cię w dół. Wciąga pod powierzchnię. Zatapia. Patrzysz w górę i myślisz: „Chciałbym tam być”. Ale nie jesteś. Brudna miłość staje się całym tobą. Pochłania cię. Przez nią nienawidzisz wszystkiego. Przez nią myślisz, że czysta miłość nie była tego warta. Gdyby nie ona, nigdy byś tego nie poczuł. Nigdy nie poczułbyś tego brudu. I dlatego się poddajesz. Poddajesz się na całego. Nie chcesz już nigdy kochać, bo żaden rodzaj miłości nie jest wart tego, by znów przeżywać brudną miłość."

Nie powiem, że książkę polecam każdemu, gdyż z doświadczenia wiem, iż jeszcze nie napisano dzieła, które by się wszystkim spodobało. „Ugly Love” mogę natomiast polecić fanom Colleen Hoover, miłośnikom gatunku New Adult oraz tym, którzy lubią powieści poruszające tematy tabu. Jeżeli zaliczacie się do którejś z tych grup, to „Ugly Love” powinna przypaść Wam do gustu. Proszę Was natomiast, byście odpowiednio nastawili się do lektury (patrz typologia podejść), bo „Ugly Love” da się pokochać tylko, jeżeli sięga się po nią będąc świadomym tego, co książka ma do zaoferowania.

Mieliście kiedyś potrzebę sięgnięcia drugi raz po tę samą książkę, choćby tylko po to, by sprawdzić, czy po upływie lat Wasz odbiór tekstu w jakiś sposób ulegnie zmianie? Ja tak. Moim królikiem doświadczalnym było „Ugly Love” autorstwa Colleen Hoover – książka, którą przeczytałam w oryginale tuż po ukazaniu się jej na rynku i z którą miałam okazję zapoznać się w rodzimym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zamykasz za sobą z trzaskiem drzwi mieszkania, które jeszcze parę godzin temu nazywałaś własnym. Zostawiasz za sobą również swojego byłego chłopaka i współlokatorkę, którą do niedawna uważałaś za najlepszą przyjaciółkę. Jak to się stało, że w przeciągu kilkudziesięciu minut straciłaś tyle ważnych rzeczy, a ze szczęśliwej solenizantki zamieniłaś się w bezdomną studentkę, stojącą na deszczu i ostatkami sił ściskającą rączkę walizki skrywającej cały Twój dobytek? Jeszcze, jak na złość, torebkę z wszystkimi dokumentami zostawiłaś w starym mieszkaniu…

Sydney jest studentką muzyki, która, zdaniem rodziców, marnuje się na takim kierunku. Chcąc jednak rozwijać swoją pasję, postanawia wyprowadzić się z domu rodzinnego i samodzielne zarabiać na swoje utrzymacie oraz naukę. Jej życie można określić mianem poukładanego. Ridge natomiast jest muzykiem, który spędza długie godziny komponując poruszające piosenki. Jedyne, czego mu brakuje to pasujący do nich, głęboki tekst. Chłopak potrzebuje natchnienia. Gdy pewnego dnia zauważa dziewczynę z sąsiedztwa, która z głębi serca śpiewa do jego muzyki, postanawia ją bliżej poznać. Żadne z nich jeszcze nie wie, że jedna, niewinna prośba zaowocuje ciągiem bolesnych zdarzeń. Pozwoli jednak również stworzyć coś niesamowitego i artystycznego. Coś, co trudno wyrazić słowami. Choć może słowa wcale nie będą tu do niczego potrzebne…

„Maybe Someday” to szósta powieść Colleen Hoover, po którą postanowiłam sięgnąć w ciągu ostatniego roku. Muszę przyznać, że miałam niemałe opory przed tym konkretnym tytułem, gdyż za pośrednictwem booktube’a zaprezentowano mi fabułę tej książki w sposób nieco mylący. Kiedy jednak zauważyłam, że wydawnictwo Otwarte organizuje Book Tour z tą właśnie pozycją nie byłabym sobą, gdybym nie zdeklarowała chęci uczestniczenia w tej akcji. Czy było warto?

'Maybe someday' (może kiedyś) to zaledwie dwa słowa, ale słowa skrywające w sobie wielkie przesłanie, obietnicę, wspomnienia. Dają nadzieję, ale jednocześnie łamią serce. To również słowa, które nieodłącznie towarzyszą życiu Sydney i Ridge’a, głównych bohaterów tejże książki.

Muszę przyznać, że „Maybe Someday” przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Oczywiście wiedziałam, że Colleen Hoover potrafi pisać, a za pomocą swojego stylu bawi się z uczuciami czytelników. Jednak to, czego dokonała w tej książce nie da się porównać z niczym innym. Stworzyła opowieść, która po prostu zapiera dech w piersiach. Połączenie historii życiowej, obfitującej w wiele niesprawiedliwości losu, z którymi musimy zmagać się na co dzień, z pragnieniem odnalezienia szczęścia i umiejętności ponownego zaufania odniosło piorunujący efekt. Każde zdanie tej książki niesie ogromny ładunek emocjonalny, a autorka, za pomocą swojego idealnie wyważonego języka, sprawia, że czytelnik nie może przestać łkać w poduszkę.

"Jestem pewien, że ludzie napotykają na swojej drodze osoby, które do nich idealnie pasują. Niektórzy nazywają je pokrewnymi duszami. Inni – prawdziwymi miłościami. Są tacy, którzy uważają, że człowiek może spotkać w swoim życiu więcej niż jedną taką osobę. Zaczynam wierzyć, że to prawda."

Collen Hoover prezentuje tu wiele rodzajów miłości. Widzimy miłość braterską, miłość nieśmiertelną, której niestraszne są żadne przeciwności losu i która objawia się nawet w najmniej sprzyjających warunkach. Na kartach powieści spotykamy również miłość altruistyczną. Jest to prawdziwa miłość, choć głębokie uczucie jest tutaj równoważone przez nieustającą cierpliwość oraz troskę o partnera, a to wszystko uwieńczone jest ogromną warstwą oddania. I w końcu mamy do czynienia z miłością od pierwszego wejrzenia, przepełnioną namiętnością, podobieństwem charakterów i dusz. To właśnie dzięki tak rozlicznym uczuciom dręczącym bohaterów mogą oni w pełni poznać siebie, swoje serca oraz jego podszepty.

Historia zawarta w tej książce uczy nas nie oceniać po pozorach, a poprzez zastosowanie fabularnej paraboli autorka udowodniła, że teoretycznie takie same sytuacje mogą się diametralnie od siebie różnić, a co za tym idzie – nie należy oceniać ludzi przez pryzmat tego co robią, bez wcześniejszego poznania kontekstu sytuacji czy powodów, które nimi kierowały.

„Maybe Someday” to opowieść o połączeniu dusz, o walce z samym sobą oraz uciekaniu od miłości i szczęścia, w obawie przed zranieniem osób trzecich. To również historia pasji, która łączy ludzi, pomaga pokonać ból i stratę, a także pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych i nie warto poddawać się już na starcie.

Wszystko w życiu dzieje się z jakiegoś powodu, choć zazwyczaj nie znamy tej przyczyny od samego początku. Głęboko wierzę, że moje sięgnięcie po tę książkę również miało powód i gratuluję samej sobie, że jednak postanowiłam to zrobić, gdyż powieść ta jest balsamem dla duszy, wulkanem emocji i historią, którą zapamiętam na długo.

„Maybe Someday” polecam absolutnie każdemu. Radzę jednak zapoznać się z nią w zaciszu własnego domu, a nie w miejscu publicznym. Sama popełniłam ten błąd i mogę powiedzieć jedno – nagły atak płaczu w poczekalni u lekarza jest zdarzeniem, które nieprędko chcę powtórzyć.

Zamykasz za sobą z trzaskiem drzwi mieszkania, które jeszcze parę godzin temu nazywałaś własnym. Zostawiasz za sobą również swojego byłego chłopaka i współlokatorkę, którą do niedawna uważałaś za najlepszą przyjaciółkę. Jak to się stało, że w przeciągu kilkudziesięciu minut straciłaś tyle ważnych rzeczy, a ze szczęśliwej solenizantki zamieniłaś się w bezdomną studentkę,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie przerywając pedałowania odgarniasz z twarzy kosmyki włosów, które pod wpływem prędkości i dość silnego wiatru zasłoniły Ci oczy, tym samym uniemożliwiając bezpieczną jazdę. Czas ucieka, a Ty doskonale zdajesz sobie sprawę, że ciotka Ginny nie lubi spóźnialskich. Całej sprawy nie ułatwia jej powszechnie znana niechęć do Twojej osoby, którą okazuje, kiedy tylko ma ku temu okazję. Po dotarciu do celu opierasz rower o schody, a sama wchodzisz przez wielkie, otwarte na oścież drzwi balkonowe. W domu jest bardzo cicho, przez co czujesz się jeszcze bardziej nieswojo, a umysł wypełniają pytania odnośnie powodu, dla którego ciocia zdecydowała po Ciebie posłać. Czy jest to związane z błędem, który popełniłaś dzień wcześniej? Postanawiasz pójść do salonu i tam poczekać na kazanie i wyrzuty, którymi zapewne uraczy Cię ta starsza kobieta. Kiedy jednak docierasz do pomieszczenia, Twoje oczy rozszerzają się w szczerym przerażeniu, a Ty wiesz, że od tej pory nastąpią wielkie zmiany…

Savannah to miasteczko, w którym czary to codzienność, a zagubione dusze może zobaczyć każdy, kto ma otwarte oczy i dostatecznie dużo odwagi, by przyjąć ten fakt do wiadomości. W tym mieście żyją Taylorowie – ród najpotężniejszych czarownic zamieszkujących południe Stanów Zjednoczonych. To właśnie ich zadaniem jest strzeżenie granicy oddzielającej świat ludzi od świata demonów. Sprawa się jednak komplikuje, gdy w równie tragicznych, co tajemniczych okolicznościach umiera głowa rodziny. Z trudem wypracowana równowaga ulega zachwianiu, a złe siły zaczynają przenikać do miasta. W tej sytuacji wymagane jest wybranie nowego lidera, który naprawi szkody i przepędzi ze świata ludzi demony. Co jednak, gdy ta rola przypadnie osobie, której nikt nie brał pod uwagę? Czy brak elementarnej wiedzy na temat realiów oraz działania granicy będzie wielką przeszkodą? Czy pełnienie tej zaszczytnej funkcji naprawdę musi wiązać się z brakiem miłości i samotnym życiem? Przekonajcie się sami!

"Prawda jest taka, że w Savannah istnieje magia, magia wykraczająca poza Taylorów. Czasami myślę, że moja rodzina przybyła tu, żeby okiełznać tę dziką energię albo nawet przejąć nad nią kontrolę. Savannah ma moc zatrzymywania ludzi na ziemi jeszcze długo po tym, jak ich data przydatności do spożycia zostanie wyryta w marmurze. Tutaj nie trzeba być wiedźmą ani nawet medium, żeby zobaczyć ducha – wystarczy uważać."

Chyba każdy miłośnik słowa pisanego ma momentami problem z określeniem, jaką książką chciałby przeczytać w następnej kolejności. Gdy mnie dopadają takie dylematy, mam dwa gatunki, które absolutnie zawsze się sprawdzają: klasyka literatury oraz powieści fantasy. Tym razem postawiłam na tę drugą opcję i wybrałam pozycję traktującą o wiedźmach i magii. Bo przecież nieco mroku i czarów to zawsze dobry pomysł, prawda? No właśnie, czy aby na pewno?

Demony, magia, hoodoo, upiorne sekrety i rodzinne tajemnice to realia, w które wprowadza nas Mercy Taylor pełniąca funkcję narratora pierwszoosobowego oraz głównej bohaterki książki. Jest niezwykłą dziewczyną, jednak jej ponadprzeciętność nie polega na posiadaniu wielkiej mocy, bowiem jako jedyna z rodu została jej zupełnie pozbawiona, czego nie zapominają jej wypominać co bardziej uszczypliwi członkowie rodziny. Wiedźma bez magii, jednak posiadająca cechy, których próżno szukać u innych Taylorów. Jest lekko zagubiona, ale stanowcza, bezpośrednia, uparta, żyjąca według swych przekonań, kierująca się moralnością oraz diabelnie zabawna. Od najmłodszych lat ma świadomość, że może ufać jedynie własnej bliźniaczce – Maisie. A w każdym razie tak było jeszcze do niedawna…

J. D. Horn stworzył naprawdę oryginalną i zajmującą powieść. Pozycja wybija się na tle innych dzieł z motywem czarownic, a lekki styl autora sprawia, że książkę czyta się naprawdę szybko. Wraz z odkrywaniem kolejnych tajemnic, czytelnik marzy, by zniknęły wszystkie zajęcia i zobowiązania dnia codziennego, a on sam mógł znów zasiąść do lektury i bez zbędnych przerw ją ukończyć. No dobrze, jedynymi przerwami będą chwile szczerego śmiechu wywołanego komentarzami oraz działaniami Mercy. W każdym razie mnie bawiły.

„Ród” mimo swojej małej objętości prezentuje naprawdę ciekawą historię, a pan Horn tak umiejętnie buduje napięcie, że czytelnik ani przez chwilę nie jest znudzony. Powiem więcej, cały czas niecierpliwie wyczekuje na to, co wydarzy się na następnej stronie i jak autor planuje zakończyć poszczególne wątki. Jest na co czekać, bowiem J. D. Horn tak umiejętnie żongluje opowieścią i pojawiającymi się w niej bohaterami, że po pewnym czasie już nie wiadomo kto jest zły, a kto dobry, komu można ufać, a kto powinien zostać jak najszybciej skreślony z listy popleczników. W to wszystko zostaje wpleciona nutka – tak rzadko pojawiającego się w powieściach młodzieżowych – sarkazmu, a fabuła prowadzi do finału, który zaskoczy absolutnie każdego.

Reasumując, „Wiedźmy z Savannah” to seria posiadająca ogromny potencjał i mająca szansę zostać ulubionym cyklem niejednego czytelnika. Sama wspominam ją bardzo pozytywnie i na pewno sięgnę po kolejne części kierowana chęcią ponownego zatopienia się w tym mrocznym, ale jakże intrygującym świecie. „Ród” polecam osobom lubiącym pełne tajemnic, gotyckie powieści fantasy opowiadające losy niebanalnych bohaterów. Dajcie się porwać mocy i historii Savannah, jednak uważajcie, by nie zwiodła Was sieć kłamstw, którymi żyje to miasteczko!

Nie przerywając pedałowania odgarniasz z twarzy kosmyki włosów, które pod wpływem prędkości i dość silnego wiatru zasłoniły Ci oczy, tym samym uniemożliwiając bezpieczną jazdę. Czas ucieka, a Ty doskonale zdajesz sobie sprawę, że ciotka Ginny nie lubi spóźnialskich. Całej sprawy nie ułatwia jej powszechnie znana niechęć do Twojej osoby, którą okazuje, kiedy tylko ma ku temu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdy nie znamy odpowiedzi na jakieś nurtujące nas pytanie, pierwszą myślą oraz działaniem jest otworzenie wyszukiwarki Google i wpisanie do niej odpowiedniego zapytania wyszukiwawczego. Po zrobieniu tego możemy być bowiem pewni, że w ułamku sekundy zostanie nam wyświetlony – uszeregowany pod kątem relewancji – ranking zawierający wyniki będące linkami prowadzącymi do stron posiadających odpowiedź na zadane przez nas wcześniej pytanie. Jeszcze nie tak dawno, bo raptem siedemnaście lat temu, ludzie mogli sobie pomarzyć o takiej wygodzie. Chcąc się czegoś dowiedzieć, sięgali po encyklopedię, przeglądali Internet, starając się na własną rękę znaleźć to, czego potrzebują lub po prostu pytali osób starszych, a co za tym idzie – osób o większej wiedzy i doświadczeniu. Nasza obecna sytuacja mogłaby się niewiele różnić od tej sprzed kilkunastu lat, gdyby para studentów z Uniwersytetu Stanford nie zdecydowała się na upublicznienie swojego projektu o nazwie BackRub, który jest powszechnie znany, jako wyszukiwarka Google...

Larry Page i Sergey Brin tworząc Google zrewolucjonizowali Informatykę, Informatologię i wszystkie inne dziedziny nauki, których obszarem badawczym jest pozyskiwanie informacji oraz Internet, jako byt sam w sobie. Początki były ciężkie, firma mieściła się w garażu, a w jej szeregi wchodziło zaledwie sześć osób aktywnie pracujących nad tworzeniem bazy indeksowej wyszukiwarki. Nie trzeba było jednak długo czekać, by z projektu, który miał jedynie gromadzić linki dostępne w sieci, a potrzebne do napisania pracy dyplomowej, stworzyć najpopularniejszą na świecie wyszukiwarkę internetową. Dzisiaj Larry i Sergey przeznaczają zaledwie osiem godzin rocznie na wystąpienia publiczne, a książka „Chłopcy od Google’a” zawiera kompilację najlepszych, najtrafniejszych i najciekawszych wypowiedzi tych dwóch panów. Co jednak mówią o swojej drodze do sukcesu oraz planach na przyszłość osoby, które uważają, że sukcesywne wprowadzenie udoskonaleń prowadzi do powstawania przestarzałych rzeczy? Jak wygląda praca w Google oraz na jakich zasadach przyjmowani są nowi pracownicy? Co firma ma wspólnego z eksploracją Marsa oraz dlaczego psy są w niej bardziej poważane od kotów? Przekonajcie się sami!

Jako osoba chcąca rozpocząć karierę naukową w dziedzinie Informatologii wprost nie mogłam przejść obojętnie obok książki opisującej historię oraz mechanizm działania firmy będącej jedną z najpopularniejszych w branży. Ponadto opis wydawcy obiecujący zdradzenie wielu tajemnic i mniej znanych faktów na temat twórców oraz ich postrzegania własnego sukcesu sprawił, że „Chłopców od Google’a” chciałam mieć od razu. Czy książka była jednak warta takiego pośpiechu?

„Człowiekowi naprawdę ambitnemu łatwiej jest dokonać przełomu. Wynika to z faktu, że nie ma żadnej konkurencji, ponieważ nikt inny nie ma ochoty zmierzyć się z danym wyzwaniem. Poza tym przyciąga do siebie wszystkich najlepszych ludzi. (…) Wszystko, co tylko potrafimy sobie wyobrazić, jest prawdopodobnie możliwe do zrealizowania. Trzeba sobie tylko coś wyobrazić i zacząć nad tym pracować.”

Sięgając po „Chłopców od Google’a” byłam nastawiona na pełnowymiarową biografię Larry’ego Page’a i Sergey’a Brina spisaną przez George’a Beahma. Ciężko bowiem było mi sobie wyobrazić, jak inaczej można przedstawić piętnaście lat życia firmy oraz jej twórców. Okazało się, że można, a autor w swojej książce oferuje czytelnikowi nieco ponad sto stron wyselekcjonowanych cytatów z wystąpień, których na przestrzeni ostatnich lat udzielił Larry i Sergey.

Muszę przyznać, że początkowo byłam ogromnie rozczarowana, chociaż może „zaskoczona” byłoby tu lepszym określeniem. Licząc na dość trudną i grubą pozycję, która otworzy mi oczy na wiele kwestii, dostałam książeczkę posiadającą niewiele ponad sto stron i opierającą się na wypowiedziach zaczerpniętych z wywiadów, książek, prelekcji i wpisów blogowych, do których linki zostały zebrane w bibliografię i umieszczone na końcu książki. Autor „Chłopców od Google’a” powołuje się na wiele wydarzeń, tradycji, inicjatyw oraz planów, które były, są lub będą udziałem firmy, ale przez sposób prezentacji treści, czytelnik pozostaje z większą ilością pytań, aniżeli przed zapoznaniem się z tytułem. Podczas lektury tworzymy sobie obraz Larry’ego i Sergey’a, a także ich podejścia do życia, własnego biznesu oraz związanego z nim ryzyka.

„Chłopcy od Google’a” to pozycja będąca idealnym uzupełnieniem innych książek dotyczących firmy Google, a także jej założycieli. Równie dobrze sprawdzi się, jako swojego rodzaju tester dla osób, które nie są pewne, czy taka tematyka im się spodoba. Książka nie jest pozycją naukową, nie obfituje zatem w terminologię fachową, nie jest pisana trudnym językiem ani nie posiada zbyt wielu danych statystycznych, które byłyby utrudnieniem dla osób nie mających wiedzy w tematyce pozyskiwania, gromadzenia oraz udostępniania informacji. Całość pisana jest przyjemnym językiem, a dzięki małej objętości tytuł sprawdzi się, jako lektura do komunikacji miejskiej, czy też przerywnik pomiędzy zajęciami dnia codziennego.

„Marzeń się nigdy nie traci – po prostu przeradzają się w hobby.”

Reasumując, „Chłopcy od Google’a” nie zaspokajają wszystkich pytań oraz wątpliwości, jakie noszą w sobie osoby żywo zainteresowane historią, obecną sytuacją oraz przyszłością tej firmy. Książka jest natomiast zbiorem ciekawych wypowiedzi, które jeszcze bardziej rozbudzają naszą ciekawość i sprawiają, że z chęcią szukamy innych pozycji, które bardziej szczegółowo opisują tę tematykę. Kto wie, może właśnie dzięki wyszukiwarce Google uda nam się znaleźć relewantne tytuły?

Gdy nie znamy odpowiedzi na jakieś nurtujące nas pytanie, pierwszą myślą oraz działaniem jest otworzenie wyszukiwarki Google i wpisanie do niej odpowiedniego zapytania wyszukiwawczego. Po zrobieniu tego możemy być bowiem pewni, że w ułamku sekundy zostanie nam wyświetlony – uszeregowany pod kątem relewancji – ranking zawierający wyniki będące linkami prowadzącymi do stron...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Otwierasz w przeglądarce internetowej kartę ze stroną Twojej poczty elektronicznej. Nieśpiesznie przeglądasz tytuły wiadomości, chcąc oddzielić informacje ważne od tzw. spamu. Twoją uwagę zwraca e-mail od nieznanego nadawcy, więc postanawiasz otworzyć go i dowiedzieć się czegoś więcej. Już pierwsze zdania dowodzą, że jest to pisarz, którego Kuratorium Oświaty przydzieliło do poprowadzenia w Twojej szkole warsztatów pisarskich. Spokój ducha zostaje jednak zachwiany, gdy docierasz do końca tekstu, a Twoje spojrzenie pada na nazwisko autora. W tej chwili wiesz, że nic już nie będzie takie samo, jak do tej pory. Wiesz, że będziesz musiała stanąć oko w oko ze swoją przeszłością…

Matylda i Xaver poznali się na jednym z wykładów, ale prawdziwą miłością połączyła ich literatura. Godzinami fantazjowali, słuchali i opowiadali sobie historie, zarówno prawdziwe, jak i te, które chwilę wcześniej wpadły im do głowy. To uwielbienie do słowa pisanego zaowocowało napisaniem bestsellerowej serii oraz stało się motorem wspólnego życia, które wydawało się idealne, aż do momentu, w którym Xaver zabrał wszystkie swoje rzeczy i zniknął z mieszkania dziewczyny. Nie mogąc zrozumieć i pogodzić się z decyzją ukochanego, Matylda załamała się. Życie jednak szybko mija i wiele lat później kobieta mieszka w zupełnie innym mieście, spełnia się zawodowo oraz prowadzi spokojną egzystencję. Nagłe pojawienie się wielkiej, młodzieńczej miłości sprawia, że budzą się w niej od lat skrywane uczucia oraz na światło dzienne wychodzą fakty, które zmienią niejedno życie. Czy Xaver zdecyduje się wyjawić prawdziwe powody potajemnej ucieczki z życia Matyldy? Jak wyglądało ich życie przez te wszystkie lata? Co ma wspólnego list Matyldy z listami, które pisarz przypadkowo odnalazł w swym domu rodzinnym?

"Każdy człowiek nosi w sobie jakiś motyw, temat, który kształtuje partyturę i melodię jego życia. Najczęściej ten motyw jest silnie spleciony z pochodzeniem, rozciąga się później na całe życie i nabiera mocy. Człowiekowi nie udaje się od niego uciec, nieważne, jak bardzo się stara o to, by przynajmniej przybladł. Niektórzy ludzie są doskonale świadomi tematu swojego życia, przynajmniej w pewnych jego fazach, inni z kolei nie, często dlatego, że nie są w stanie się do tego przyznać."

Fabuła „Nauczycielki” określana jest, jako połączenie thrillera psychologicznego, romansu i powieści obyczajowej. Właśnie ten mix odmiennych od siebie gatunków spowodował, że byłam książki bardzo ciekawa. Interesowało mnie, jak autorka podoła wyznaczonemu przez siebie celowi oraz czy uda jej się stworzyć historię w naturalny sposób łączącą porozrzucane kawałki układanki. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że Judith W. Taschler spisała się całkiem nieźle, a czytelnik podczas lektury „Nauczycielki” zostaje pochłonięty przez pięć wątków rozgrywających się w trzech, opowiadanych w oddzielnych rozdziałach i przeplatających się, okresach czasu. Właśnie ta różnorodność wątkowa sprawia, że doskonale widzimy, jakie na przestrzeni lat zachodziły zmiany w życiu i mentalności ludzi oraz jak dzieciństwo i wpojone wartości rzutują na dorosłe życie. Na niespełna trzystu stronach śledzimy losy bohaterów będących reprezentantami trzech pokoleń i przeżywających tak odmienne, zajmujące, smutne, ale i jednocześnie piękne historie, że czytelnik nie ma ochoty odkładać książki ani na moment, chcąc jak najszybciej poznać zakończenie, a co za tym idzie – pełne rozwiązanie zagadki z przeszłości.

Relację łączącą Matyldę i Xavera można spokojnie uznać za toksyczną. Ona robi wszystko, by Xaver przy niej został – pracując stara się zarobić na utrzymanie ich obojga oraz na zagraniczne wakacje; sprząta i gotuje; podrzuca pomysły oraz motywuje ukochanego na drodze do zyskania popularności; przymyka oko na jego liczne romanse. On – całe dnie spędza w domu, a noce na imprezach; przechodzi przez liczne stopnie depresji spowodowanej niemocą twórczą; wszelką winą obarcza partnerkę, która w swej spokojnej i pogodnej naturze nie uskarża się na swoje życie, ale pragnie tylko jednej rzeczy, której Xaver stanowczo odmawia – dziecka. Wydawać by się mogło, że w tym układzie to mężczyzna jest biorcą, ale tak naprawdę oboje szukają pomocy, miłości i akceptacji. Różnice w charakterach oraz upór uniemożliwiają dostrzeżenie błagania okazywanego przez małe czyny oraz niejednokrotnie wręcz słowa. Młodzi ludzie często są zapatrzeni w siebie i tutaj zostaje to idealnie pokazane. Bohaterowie potrzebują aż szesnastu lat, by na spokojnie usiąść i przepracować to, co w młodości było barierą nie do pokonania.

Judith W. Taschler posiada lekki styl, dzięki któremu książkę czyta się naprawdę szybko. Stworzyła piękną i wzruszającą historię, z mocnym i łamiącym serce zakończeniem, a poprzez zastosowanie różnorodnych zabiegów narracyjno-wizualnych sprawiła, że czytelnik nie traci zaciekawienia treścią. Dla mnie było to w pewien sposób odświeżające, ale wiem, iż zmiany w formie zapisu dialogów lub nagminne wplatanie do rozdziałów treści e-maili może irytować, a w efekcie - rzutować na odbiór całej pozycji.

Reasumując, „Nauczycielka” nie jest powieścią wybitną, ale miło spędzicie przy niej czas. Książka obfituje w piękne fragmenty, mądre cytaty na temat życia oraz kilka zwrotów akcji, które urozmaicą całą przygodę z dziełem pani Taschler. Nie jest to pozycja, która zmieni Wasze życie, ale jeśli szukacie niezobowiązującej powieści o miłości, trudnych wyborach oraz pragnieniu pogodzenia się ze swym życiem, to nie powinniście się zawieść!

Otwierasz w przeglądarce internetowej kartę ze stroną Twojej poczty elektronicznej. Nieśpiesznie przeglądasz tytuły wiadomości, chcąc oddzielić informacje ważne od tzw. spamu. Twoją uwagę zwraca e-mail od nieznanego nadawcy, więc postanawiasz otworzyć go i dowiedzieć się czegoś więcej. Już pierwsze zdania dowodzą, że jest to pisarz, którego Kuratorium Oświaty przydzieliło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Otwierasz książkę, za której przeczytanie zabierałaś się od dłuższego czasu, jednak zawsze coś Ci to uniemożliwiało. Gdy próbujesz znaleźć pierwszy rozdział, spomiędzy stron coś wypada i ląduje na Twych kolanach. Zamykasz książkę i odkładasz ją na stolik nie odrywając wzroku od swojego uda. Przed Tobą leży liść. Niby nic nadzwyczajnego, liść jakich pełno. Ten jednak jest inny, przepełniony historią. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki do Twej głowy zaczynają napływać wspomnienia. Drzewo, huśtawka zrobiona przez NIEGO, życie sprzed półtora roku, czyli wszystko to, co odgrodziłaś od siebie szczelnym murem, a – jak do tej pory myślałaś – wszystkie pamiątki zamknęłaś w pudełku po butach i wsunęłaś pod łóżko w sypialni. Najwyraźniej są jednak rzeczy, które wracają do człowieka, niezależnie od tego, jak bardzo stara się o nich zapomnieć…

Ponad rok od nagłego wyjazdu z Weslyn Emma nadal prowadzi wewnętrzną walkę. Pragnie zapomnieć, choć wie, że jedyną możliwością, by tego dokonać jest rozliczenie się z demonami przeszłości. Doświadczenie w przeżywaniu psychicznego i fizycznego bólu nie ułatwia sprawy, a dziewczyna chcąc załagodzić cierpienie sięga po coraz bardziej ryzykowne rozwiązania. Nadużywanie alkoholu, mimo tego, że nie lubi jego smaku? Nie ma sprawy! Wdawanie się w znajomość z podejrzanymi typami? Załatwione! Pęd do ekstremalnych przeżyć, które mogą się tragiczne skończyć? To może być ciekawe! Mimo wsparcia przyjaciół Emma traci grunt pod nogami oraz kontrolę nad swoim życiem, pogrążając się w coraz większym bólu i chaosie. Wydawać by się mogło, że jeden z nowych znajomych wniesie odrobinę światła w mroki jej egzystencji, jednak czy będzie na tyle wytrwały, by przebić się przez pancerz, którym Em się otoczyła? Czy dziewczyna wybierze nadzieję, zamiast ciemności lęku i niepewności? Czy nie rozpadnie się na kawałki, gdy tajemnice przeszłości ujrzą światło dzienne? Czy będzie w stanie wziąć oddech?

„Biorąc oddech” jest trzecim i już ostatnim tomem serii Oddechy autorstwa pani Donovan. Jeśli czytaliście moje recenzje wcześniejszych tomów, to wiecie, że zaakceptowanie całej koncepcji fabularnej oraz sposobu kreacji bohaterów wymagało ode mnie czasu, pokonywania kolejnych stron oraz analizowania przesłania, jakie niesie ta trylogia. Rebecca Donovan w swojej debiutanckiej serii zaskoczyła mnie więcej, niż raz. Poczynając od odwagi w doborze tematyki, przez niektórych uważanej za balansującą na granicy tabu; poprzez prawdziwych, skomplikowanych bohaterów, którzy czasami podejmują głupie decyzje, ale robią to, bo chcą pomóc sobie lub swoim bliskim; aż do totalnego ewenementu – napisania trylogii, której poziom rośnie z każdym kolejnym tomem, zamiast spadać. O ile do pierwszego tomu mogłam mieć (i miałam) zastrzeżenia, o tyle tom trzeci jest cudowną mieszanką emocji, zwieńczeniem serii, która pozostawiła mnie potwornie zapłakaną, ale jednocześnie uśmiechniętą od ucha do ucha, serii dającej nadzieję i pokazującej, że nie ma sytuacji, z której nie dałoby się wyjść obronną ręką.

W fabułę trzeciego tomu wprowadza nas dobrze znany narrator pierwszoosobowy, którym jest Emma. W tej jednak części autorka postanowiła stworzyć wydźwięk i opowieść Emmy przeplata z przemyśleniami Evana. Dzięki temu zabiegowi, czytelnik widzi, jak odmienna – w zależności od punktu widzenia – może być jedna historia, jak różnie można zinterpretować tę samą sytuację, gest czy mimikę twarzy. Takie poprowadzenie narracji pozwala również jasno i klarownie opisać niemal dwa lata z życia bohaterów, o którym czytelnik – z powodu przeskoku w czasie – nie ma absolutnie żadnej wiedzy. Postacie Oddechów zmieniają się, ewoluują, a czytelnik nie wie, co Rebecca Donovan zaserwuje mu na następnej stronie. Sami główni bohaterowie na przestrzeni niemalże pięciuset stron przechodzą - co najmniej - kilka etapów w drodze do odnalezienia swojego prawdziwego „ja”. Emma stara się raz na zawsze pokonać swoje demony, pogodzić się z przeszłością, wyzbyć ciężaru, który dźwiga w sercu oraz stać się nową, lepszą osobą. Evan natomiast szuka odpowiedzi na dręczące go pytania, chce uporządkować swoje życie i znaleźć brakujące kawałki układanki. Oboje mają tajemnice, których się wstydzą i oboje pragną szczerości, choć trudno im samym przyznać się do wszystkich swych przewinień. Potrzebują szczerej rozmowy, jednak czy będzie ona możliwa, gdy dzielą ich setki kilometrów, a duma i upór nie pozwalają na wykonanie pierwszego kroku?

Czytając finał serii trudno nie odnieść wrażenia, że autorka pozostawiła kilka pytań bez odpowiedzi, parę wątków zostało potraktowanych po macoszemu, a w niektórych wypadkach czytelnik musi zadowolić się otwartym zakończeniem i własnymi domysłami. Nie jest tak jednak do końca, bo Rebecca Donovan jest w trakcie tworzenia The Burning Series, czyli serii będącej niejako spin-off'em Oddechów i skupiającej się na historii Jonathana, czyli bohatera dobrze znanego każdemu, kto miał już okazję zapoznać się z „Oddychając z trudem”. Autorka obiecuje, że w powstającej serii nie zabraknie znanych nam już bohaterów, jak i bardziej szczegółowych informacji na temat w gruncie rzeczy epizodycznych, choć ogromnie ważnych postaci, tj. Carol. Trwają również prace nad ekranizacjami, więc niewykluczone, że już niebawem zobaczymy całą historię na wielkim ekranie.

Reasumując, „Biorąc oddech” jest rewelacyjnym zakończeniem naprawdę dobrej, trzymającej w napięciu i ogromnie emocjonalnej serii, którą czyta się w bardzo szybkim tempie i o której myśli się długo po zakończeniu lektury. Jeśli lubicie literaturę New Adult i nie straszne są Wam trudne emocje oraz jeszcze trudniejsze tematy, to Oddechy będą strzałem w dziesiątkę.

Otwierasz książkę, za której przeczytanie zabierałaś się od dłuższego czasu, jednak zawsze coś Ci to uniemożliwiało. Gdy próbujesz znaleźć pierwszy rozdział, spomiędzy stron coś wypada i ląduje na Twych kolanach. Zamykasz książkę i odkładasz ją na stolik nie odrywając wzroku od swojego uda. Przed Tobą leży liść. Niby nic nadzwyczajnego, liść jakich pełno. Ten jednak jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Dopinasz ostatnie guziki w swojej sukience, a następnie wkładasz na stopy średniowieczne botki. Teraz wyglądasz tak, jak należy. Swoje zwykłe ubrania starannie kładziesz za wielkim głazem, by nikt ich nie widział, a byś Ty mogła bez problemu je znaleźć w drodze powrotnej. Gdy wszystko jest gotowe odwracasz się i zaczynasz podążać ścieżką prowadzącą w głąb lasu. Jedynego miejsca, w którym możesz czuć się sobą. Miejsca pełnego fantastycznych stworzeń, ruin i potencjalnych pojedynków, których możesz stać się główną bohaterką. Lubisz tu przychodzić niemalże od zawsze, bo możesz zapomnieć o prawdziwym życiu i oddać się we władanie własnej wyobraźni. Nagle do Twych uszu dociera wycie. Wycie, które będzie Ci towarzyszyć przez dość długi i bardzo trudny okres Twojego życia...

June Elbus jest dość wycofaną czternastolatką, która znajduje radość w zupełnie innych rzeczach niż jej rówieśnicy. Uwielbia średniowiecze, odgrywanie scenek i swojego wujka Finna. Od momentu, gdy kilka lat wcześniej ona i jej siostra przestały być nierozłączne, to właśnie wujek stał się centrum jej wszechświata, partnerem zabaw i najlepszym przyjacielem, któremu mogła powiedzieć absolutnie wszystko. Sytuacja ulega diametralnej zmianie, gdy dziewczynka dowiaduje się, że Finn jest nieuleczalnie chory i nie ma sposobu, by zapobiec jego śmierci. Jak June poradzi sobie z żałobą? Czy zdoła wypełnić pustkę, którą pozostawi po sobie odejście Finna? I jak zareaguje, gdy dowie się, że nie była jedyną i najważniejszą osobą w życiu wujka?

„Powiedz wilkom, że jestem w domu” to jedna z tych książek, które wiedziałam, że muszę przeczytać już po zapoznaniu się z opisem przygotowanym przez wydawnictwo. Mimo tego, że jest kierowana głównie do młodzieży, posiada cechy, które uwielbiam i szukam w książkach. Czy spełniła moje oczekiwania?

Carol Rifka Brunt stworzyła cudowną i wzruszającą historię, a oddanie głosu dziecku tylko wzmocniło wydźwięk powieści. June Elbus jest czternastoletnią dziewczynką, której los odebrał jedną z najbliższych osób – wujka Finna. Mimo młodego wieku musi przeżyć żałobę oraz odszukać nowy zapał i cel życia. Choć czytając pozycję wiemy, że dziewczyna ma raptem –naście lat, to nadal nie możemy się nadziwić, jaka bije od niej dojrzałość i doświadczenie. Jakby całą opowieść snuła dorosła wersja June, która jedynie cofa się do swej młodości i przywołuje z odmętów pamięci ten słodko-gorzki okres. Bohaterka jest dojrzała, ale jednocześnie nadal posiada tę otwartość, bezgraniczną ufność i czystość, tak charakterystyczną dla każdego dziecka, czym zdobywa jeszcze większą miłość czytelnika.

"(...)Przecież byli dla siebie stworzeni. Najwyraźniej chodziło o pokazanie, że przeciwieństwa się przyciągają, ale nie wydaje mi się, żeby w rzeczywistości tak to działało. Myślę, że w prawdziwym życiu ludzie chcą poznać kogoś, kto będzie im najbliższy. Kogoś, kto będzie dobrze rozumiał ich sposób myślenia."

„Powiedz wilkom, że jestem w domu” mimo swej obiektywnie niewielkiej objętości porusza wiele ciężkich tematów. Poczynając od AIDS, który w czasie akcji powieści jest zupełnie nową, nieznaną nikomu chorobą, o której ludzie nie wiedzą co myśleć i jak na nią reagować. Uwidocznione są tu liczne stereotypy i lęki, które z biegiem lat wcale nie zanikają. I to jest w tym chyba najsmutniejsze - mimo tego, że akcja rozgrywa się w latach 80. XX wieku, to nadal jest przerażająco aktualna. Co prawda już znamy AIDS, wiemy co tę chorobę wywołuje, jak jest przenoszona i potrafimy ją wyleczyć lub choćby ulżyć w cierpieniu osobie chorującej, to nadal spotykamy się z niezrozumieniem, ignorancją i znieczulicą oraz dziwnymi zachowaniami ludzi, którzy są zmuszeni obcować z chorym.

Ta książka to także studium żałoby. Wraz z zagłębianiem się w fabułę widzimy, jak różnie każdy z bohaterów przeżywa ten trudny okres. Jedni wypierają go całkowicie ze swej świadomości, uciekając we wzmożoną aktywność psychiczną i fizyczną; inni przeżywają ją w samotności, nie pokazując światu co naprawdę czują, a jedynie nocami, gdy nikt nie patrzy, wypłakują swoje najgłębiej skrywane smutki; jeszcze inni nie wiedząc, co ze sobą zrobić, szukają kontaktu z drugą osobą, która będzie mogła współdzielić z nimi żałobę lub choćby ulżyć im w cierpieniu. Mamy też June, która nie pasuje do żadnej z tych grup, choć nosi w sobie te wszystkie uczucia i skłonności. Dziewczynka jest załamana, niepewna nikogo i niczego, ale jednocześnie ciekawa perspektywy poznania swojego wujka od strony, o której nie miała pojęcia, a co umożliwią rozmowy z przyjacielem Finna – Tobym. Pozostaje tylko pytanie, czy rozdrapanie ran pomoże uleczyć duszę?

"Na tym właśnie polega sekret. Gdy człowiek akceptuje samego siebie i zadaje się tylko z najlepszymi z możliwych osób, śmierć wcale nie jest straszna. (...)To nieszczęśliwi ludzie nie chcą umierać, bo wydaje im się, że nie zdążyli zrobić wszystkiego, co mieli w planie. Myślą, że dostali za mało czasu. Mają wrażenie, że zostali niesprawiedliwie potraktowani."

Historia opisana w tej powieści to również swoista analiza relacji rodzinnych. Uwidocznione zostają tu kłamstwa, którymi karmieni byli bohaterowie i to, że jedna historia może znacząco różnić się w zależności od punktu widzenia. Na jaw wychodzi również głęboko skrywana zazdrość, która do tego stopnia zatruwa relacje międzyludzkie, że może sprawić, iż w bardzo krótkim okresie z przyjaciół i powierników ludzie staną się wrogami. „Powiedz wilkom, że jestem w domu” pokazuje, że każda rodzina – nieważne jaka by nie była – w ostatecznym rozrachunku jest największą ostoją człowieka i że wszelkie konflikty można naprawić, jeśli tylko wykaże się inicjatywę i odrobinę chęci opatrzonych sporą dozą otwartości na argumenty, które niekoniecznie muszą nam przypaść do gustu.

„Powiedz wilkom, że jestem w domu” jest zaklasyfikowana jako powieść dla młodzieży, ale w swym przekazie jest tak uniwersalna, że spodoba się osobom w każdym wieku. Mimo swojej dość smutnej fabuły niesie nadzieję i wiarę w lepsze jutro. Jeśli jesteś ciekawy historii June lub po prostu zastanawiasz się, co wilki mogą mieć wspólnego z żałobą, to koniecznie musisz sięgnąć po tę książkę! Gwarantuję, że nie będzie to czas stracony, a pozycja zapadnie Ci w pamięci na długi czas.

Dopinasz ostatnie guziki w swojej sukience, a następnie wkładasz na stopy średniowieczne botki. Teraz wyglądasz tak, jak należy. Swoje zwykłe ubrania starannie kładziesz za wielkim głazem, by nikt ich nie widział, a byś Ty mogła bez problemu je znaleźć w drodze powrotnej. Gdy wszystko jest gotowe odwracasz się i zaczynasz podążać ścieżką prowadzącą w głąb lasu. Jedynego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Oddychasz z ulgą, gdy Twój towarzysz oddala się w poszukiwaniu czegoś do picia. Wiedziałaś, że ten moment nadejdzie, że Twoi rodzice w końcu wydadzą bal, na którym zostaniesz przedstawiona niemal wszystkim zamożnym młodzieńcom, z których jeden w przyszłości zostanie Twym mężem. Tak, jak się spodziewałaś wszyscy są ogromnymi nudziarzami i uprzejmie przerywają Ci za każdym razem, gdy tylko rozpoczynasz wywód na temat jakiegoś wynalazku. Parę chwil wcześniej, przy wejściu, spotkałaś tajemniczego i niezwykle intrygującego mężczyznę, który jako jedyny z zebranych przykuł Twoją uwagę, ale nie sądzisz, by rodzice go zaaprobowali. Z rozmyślań wyrywa Cię nagły krzyk, który roznosi się echem po pomieszczeniu, rozpoczynając falę cichszych okrzyków i pomruków zaciekawienia osób znajdujących się po drugiej stronie sali. Przedzierasz się przez tłum, chcąc poznać powód całego zamieszania, jednak gwałtownie przystajesz, a dłoń automatycznie wędruje do ust, gdy widzisz lorda Stantona leżącego na ziemi zupełnie bez życia. Twój dom stał się miejscem zgonu ojca najpewniejszego kandydata do Twej ręki…

Anglia, rok pański 1888. Dla nastoletniej lady Violet Adair nadchodzi dość ciężki czas: pod czujnym okiem matki przygotowuje się do debiutu w kręgach towarzyskich, wisi nad nią perspektywa poznania przyszłego męża wybranego przez jej rodziców, musi sukcesywnie zmniejszać ilość godzin spędzanych w laboratorium, na rzecz licznych przymiarek sukni przed zbliżającym się balem. Jakby tego było mało, na przyjęciu dochodzi do tragicznego w skutkach zajścia, które sprowadza na jej ród niełaskę. W toku rozgrywającego się śledztwa wychodzi na jaw wiele dodatkowych okoliczności zagrażających bezpośrednio zarówno państwu Adair, jak i całej Anglii, a dociekliwa Violet nie byłaby sobą, gdyby nie rozpoczęła własnego śledztwa, tuż obok dochodzenia prowadzonego przez Secret Service królowej. Czy odnajdzie jakieś dowody, które znacząco wpłyną na rozwiązanie sprawy? I czy dowie się, kim był tajemniczy mężczyzna w przepasce, którego widziała na balu?

Wiktoriańska Anglia, steampunk oraz niebanalni bohaterowie, to trzy rzeczy, które są mnie w stanie przekonać do niemal natychmiastowego sięgnięcia po daną pozycję. Nic więc dziwnego, że gdy tylko przeczytałam opis „Mechanicznych pająków” wiedziałam, iż muszę dać książce szansę. Czy było warto?

Corina Bomann jest niemiecką pisarką znaną w Polsce głównie za sprawą „Wyspy Motyli”. Sama do tej pory nie miałam okazji zapoznać się z żadnym jej dziełem, więc autorka miała u mnie czystą kartę, którą udało jej się skrzętnie zapełnić. Szkoda, że nie samymi zaletami.

Świat wykreowany przez panią Bomann jest przepełniony parą wymieszaną z elektrycznością i licznymi wynalazkami, tak charakterystycznymi dla gatunku, jakim jest steampunk. Znaczna ewolucja technologiczna, to mocny trzon tej powieści. Niemal na każdej stronie spotykamy opisy coraz to bardziej wymyślnych urządzeń, zaczynając od sprzętu wspomagającego codzienne prace, na mechanicznych kończynach i hybrydach zwierząt kończąc. Corinie Bomann udało się połączyć fikcję literacką z historią, bowiem w książce znajdujemy liczne nawiązania do znanych postaci, tj. Nikola Tesla, Thomas Edison i Maria Skłodowska-Curie, czyli bardzo popularnych wynalazców XIX. wieku. Podczas lektury „Mechanicznych pająków” miałam jednak wrażenie, że autorka zbyt usilnie stara się przekonać czytelnika, iż akcja rozgrywa się w erze postępu. Liczne udoskonalenia technologiczne już od początku wydawały się być znacznie przesadzone, a ich zwielokrotnione użycie tylko potęgowało odczucie nienaturalności. Jakim cudem mamy bowiem traktować książkę, jak poważny steampunk, gdy już od początku lektury czytelnik może się bawić w grę pt. „znajdź akapit, w którym nie ma ani jednego nawiązania do pary, elektryczności, wynalazków lub kółek zębatych”. Odpowiedni klimat powinno budować się ciekawą akcją powieści, licznymi opisami i dobrze przemyślaną kreacją bohaterów, a nie poprzez zarzucanie czytelnika licznymi informacjami o sprzęcie. Zabieg ten bardziej irytuje, niż pomaga w poprawnym odbiorze dzieła. Nie jest to jednak bardzo poważny zarzut, gdyż osoba nieznająca dobrze tego gatunku podczas lektury zapewne nawet nie wyłapie przytoczonych przeze mnie kwestii. Widoczną wadą jest natomiast brak konsekwencji autorki. W świecie, w którym nie stanowi problemu skonstruowanie mechanicznych rąk czy nóg dla ofiar wypadków, a posiadłości strzegą mechaniczne psy, nasza bohaterka ma trudność z wynalezieniem i opatentowaniem dość prostego urządzenia, jakim jest zmywarka.

Skoro już o lady Violet mowa, należy nadmienić, że jest do dość niezwykła osóbka. Mimo młodego wieku nie brak jej odwagi, uporu i pędu do wiedzy. Nie straszne jej nocne zwiedzanie cmentarzy czy odwiedzanie dzielnic, w których diabeł mówi dobranoc. Jest jednak tylko nastolatką i te cechy, które budzą podziw są od razu równoważone przez popędliwość czy brak wcześniejszego rozważania konsekwencji, jakie będą za sobą niosły jej działania. Na pierwszy rzut oka lady Adair może przypominać nieco Alexię z rewelacyjnej serii „Protektorat parasola” (nawet obydwie mają nieco podrasowane parasolki!), jednak w dalszej perspektywie młodszej z dziewczyn brak tej charakterystycznej nutki ironii i choć również ma niewyparzony język, to to jednak nie to samo.

Równie ciekawą, co i tajemniczą postacią jest majordomus Alfred – mężczyzna po przejściach, ciągle uciekający przed swą przeszłością. W posiadłości rodu Adairów znalazł azyl, a swe różnorodne umiejętności wykorzystuje podczas licznych eskapad u boku swej młodej pani. Relacja Alfred-Violet jest bardzo elastyczna – od zachowań typowych dla pracodawcy i pracownika (głównie, gdy patrzą rodzice dziewczyny), do bardzo przyjacielskich stosunków, gdy wieczorową porą przemierzają Londyn.

O ile Violet i Alfred są postaciami poprawnie wykreowanymi, o tyle pozostali bohaterowie – głównie drugoplanowi – zostali wyraźnie potraktowani po macoszemu. O znacznej części z nich nie wiemy absolutnie nic. Nie wiemy, skąd pochodzą, po co znaleźli się akurat w tym miejscu, w którym są, a czasami autorka serwuje czytelnikowi tylko kilka słów wyjaśnienia, słów mających pomóc w prowizorycznym umiejscowieniu bohatera w akcji. Jest to o tyle przykre, że wielu bohaterów miało naprawdę duży potencjał, a o innych chciałabym się więcej dowiedzieć, bo… bo tak! Szczególnie ciekawiła mnie postać Annabelle Sharpe, szefowej szpiegów królowej. Może przemawiają przeze mnie poglądy feministyczne, ale chętnie poznałabym więcej szczegółów o kobiecie, która odniosła niesamowity sukces i zajmuje wysokie stanowisko w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Na uwagę zasługują również antagoniści, bo, co to za książka bez – przynajmniej jednego – czarnego charakteru! Jestem osobą, która zwykle pała nienaturalną wręcz miłością do tych okrutnych drani czyhających na majątek czy życie głównego bohatera. W tym jednak przypadku miałam, lekko mówiąc, mieszane uczucia. Nasi „źli” wcale tacy źli nie są, a czytelnik podświadomie liczy na znacznie więcej po osobach, które bez mrugnięcia okiem mordują ludzi, humanoidalne maszyny i zwierzęta. Ten wątek jest bardzo przewidywalny, nie miałam większego problemu z odgadnięciem, kto jest tym złym, dlaczego taki jest ani co planuje zrobić, by osiągnąć postawiony sobie cel. Nie dość, że wszystko jest przewidywalne, to jeszcze nie ma wyraźnego finału. Niektóre wydarzenia zostają w pewnym momencie ucięte, a autorka przechodzi do zupełnie innych kwestii, jakby zapominając, że trzeba zakończyć pewne wątki.

Nie zrozumcie mnie źle, „Mechaniczne pająki” to książka poprawna. Może nie zostawi czytelnika z wyrazem niedowierzania wymalowanym na twarzy, nie będziemy też pod wrażeniem realizacji – bądź co bądź dobrego – pomysłu autorki, ale nie da się ukryć, że pani Bomann posiada lekki styl, dzięki któremu książkę czyta się w bardzo szybkim tempie. Co prawda mogą irytować przeskoki językowe wynikające ze stylizowania wypowiedzi bohaterów na kwiecisty język XIX. wieku, które w ostatecznym rozrachunku balansują pomiędzy językiem bardzo współczesnym, a pojedynczymi wypowiedziami żywcem wyjętymi z – tym razem odpowiedniej - epoki.

Reasumując, „Mechaniczne pająki” są pozycją, która posiada cudowną okładkę, ale która treścią niestety jej nie dorównuje. Książkę czyta się naprawdę szybko i mimo przewidywalności nie żałuję czasu spędzonego na lekturze. Gdyby nie wulgaryzmy, które kilkukrotnie pojawiły się na kartach powieści, powiedziałabym, że to idealna pozycja dla młodego czytelnika. Niemniej jednak nadal mogę powiedzieć, że książka spodoba się osobom szukającym niezbyt wymagającej lektury lub osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę ze steampunkiem.

Oddychasz z ulgą, gdy Twój towarzysz oddala się w poszukiwaniu czegoś do picia. Wiedziałaś, że ten moment nadejdzie, że Twoi rodzice w końcu wydadzą bal, na którym zostaniesz przedstawiona niemal wszystkim zamożnym młodzieńcom, z których jeden w przyszłości zostanie Twym mężem. Tak, jak się spodziewałaś wszyscy są ogromnymi nudziarzami i uprzejmie przerywają Ci za każdym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Powoli zasiadasz w fotelu, bierzesz głęboki oddech i drżącymi rękami otwierasz list. Nie spodziewałaś się, że jeszcze kiedykolwiek zobaczysz ten charakter pisma, a już na pewno nie tego, że będzie nim pisany tekst adresowany bezpośrednio do Ciebie. Przełykasz ślinę, chcąc pozbyć się ogromnej guli, która zdaje się rosnąć w Twym gardle, przez co masz problemy z oddychaniem. Zaczynasz czytać, a wraz z kolejnymi zdaniami Twoje oczy coraz bardziej zachodzą łzami. Tyle chciałabyś powiedzieć, ale to już jest niestety niemożliwe. Grzbietem dłoni ocierasz z oczu łzy i w milczeniu przekazujesz list młodzieńcowi siedzącemu obok Ciebie. Podczas gdy on czyta słowa, które Ty już zdążyłaś poznać, przysuwasz do siebie misę wypełnioną małymi gwiazdkami zrobionymi ze złożonych kawałków papieru. Czubkami palców delikatnie dotykasz gwiazdek znajdujących się na wierzchu. Bierzesz jedną gwiazdeczkę, otwierasz i czytasz krótki tekst znajdujący się wewnątrz niej. Na Twoich ustach pojawia się lekki uśmiech. Nigdy nie sądziłaś, że jedno zdanie może tyle znaczyć, że osoba, której nie ma obok Ciebie może Ci pomóc, mimo że nie zna dokładnej sytuacji, w której obecnie się znajdujesz.

Po smutnych wydarzeniach kończących tom pierwszy, „Nieprzekraczalna granica” ukazuje nam dalsze losy Lake i Willa. Mimo młodego wieku muszą samotnie wychowywać swoje młodsze rodzeństwo i prowadzić całkowicie dorosłe życie, przy jednoczesnych próbach kontynuowania własnej edukacji. I właśnie edukacja jest motorem – niekoniecznie pozytywnych - wydarzeń mających miejsce w tym tomie, bowiem o swoim istnieniu przypomina Vaughn, czym wprowadza zamieszanie w już i tak skomplikowane życie bohaterów. Czy dawno pogrzebane, choć nie do końca rozwiązane sprawy z przeszłości zaszkodzą głównym bohaterom? Czy poradzą sobie w roli rodziców? Czy pozostaną ze sobą pomimo wszystko?

Po „Pułapce uczuć” przyszedł czas na „Nieprzekraczalną granicę”. O ile pierwszy tom skupiał się głównie na uczuciach bohaterów próbujących pogodzić się ze stratą bliskich im osób, o tyle ta część opowiada o destrukcyjnych skutkach wynikających z niezamknięcia spraw z przeszłości, jak i z zatajenia ich przed osobą, którą się kocha. Nigdy nie wiemy, kiedy przeszłość da o sobie znać, a w Willa uderza ona w najmniej oczekiwanym momencie, rozbijając na kawałki jego z trudem poukładany świat. To właśnie on jest w tym tomie narratorem, co jest idealnie wytłumaczalne w kontekście fabuły. „Pułapka uczuć” była historią Lake, historią, w której tylko sygnalnie występowała przeszłość chłopaka. W „Nieprzekraczalnej granicy” losy Willa oraz jego wspólne życie z Lake grają pierwsze skrzypce. Czytelnik dowiaduje się więcej zarówno o trudnej historii chłopaka, jak i o powodach jego zachowań z poprzedniej części. Zachowań, które czasami mogły wydawać się nieracjonalne. Autorka po raz kolejny stworzyła kontynuację, która jest idealnym uzupełnieniem informacji, które dostajemy w tomie pierwszym, a oddanie narracji męskiemu bohaterowi sprawia, że wszystkie wydarzenia przeżywamy z podwójnym zainteresowaniem.

Podczas czytania początkowych rozdziałów miałam mieszane uczucia względem Lake. Irytowała mnie jej postawa, wybory oraz humorki, które były tak dziecinne, jak tylko mogły. Niejednokrotnie miałam ochotę nią potrząsnąć i skłonić do zastanowienia się nad tym, o co tak naprawdę się obraża i zrozumienia, że to nie jest konieczne. Z drugiej jednak strony – w dalszych rozdziałach – zdumiewała mnie jej siła walki, upór oraz umiejętność żartowania nawet w najtrudniejszych sytuacjach z jakimi przyszło jej się zmagać. Colleen Hoover zbudowała historię, w której z młodych ludzi w sposób nagły zrobiła dorosłych, dlatego też czytelnik podczas lektury wymaga od nich dojrzałych decyzji zapominając, że większość z nich ma jeszcze naście lat i prawo do mniej dojrzałych myśli oraz zachowań, niż osoby starsze i bogatsze w doświadczenie życiowe.

„Nieprzekraczalna granica” może nie jest historią tak dynamiczną, jak ta przedstawiona w „Pułapce uczuć”, ale nie jest też zupełnie pozbawiona zwrotów akcji. Odnajdziemy w niej odpowiedzi na często stawiane sobie przez ludzkość pytania o sens życia, znaki typowe dla miłości oraz o to, co jest w stanie zrobić człowiek dla osoby, którą kocha. Tom drugi obraca się wokół spraw codziennych, trudności, z jakimi zmaga się każdy młody człowiek starający się założyć rodzinę oraz stworzyć bezpieczny dom dla siebie i swoich bliskich. Jednocześnie podkreśla, jak ważne jest zaufanie oraz umiejętność powierzenia siebie samego drugiemu człowiekowi, a co za tym idzie – podzielenia się nim swoją przeszłością, nieważne jak mętna by nie była.

W „Nieprzekraczalnej granicy” nie może również zabraknąć slamu. Nie jest on tak powszechnie wykorzystywanym motywem, jak wcześniej, ale nadal towarzyszy nam w najważniejszych częściach książki, a tym samym wzrusza mocniej niż kiedykolwiek. Nadal nie mogę przestać się dziwić, jak wielka jest siła poezji! Idealnym dopełnieniem wszystkiego, o czym wcześniej pisałam jest pomysł rozpoczynania każdego rozdziału od jakiegoś fragmentu z pamiętnika Willa. Zabieg ten pozwala nam zagłębić się nie tylko w umysł, ale i w serce głównego bohatera, a tym samym mocniej się do niego zbliżyć.

"Gdybym był stolarzem, zrobiłbym ci okno do mojej duszy. Ale zostawiłbym je zamknięte, więc za każdym razem, gdy próbowałabyś przez nie zajrzeć… widziałabyś tylko swoje odbicie. Widziałabyś, że moja dusza jest odbiciem ciebie..."

Reasumując, „Nieprzekraczalna granica” jest naprawdę dobrą kontynuacją. Może nie trzyma tak bardzo w napięciu, jak wcześniejszy tom, jednak nadal skupia się na ogromnie ważnych tematach, eksponując wartość miłości, rodziny i przyjaciół. Jest to również pozycja zaskakująca, która w przynajmniej kilku momentach wymusiła na mnie niemalże reakcję obronną z „o nie!” wymalowanym na ustach. Jeśli jesteście już po lekturze „Pułapki uczuć” i jesteście ciekawi kontynuacji lub po prostu intryguje Was, co Colleen Hoover chciała nam przekazać poprzez oddanie głosu Willowi, to z pewnością powinniście sięgnąć po tę książkę.

Powoli zasiadasz w fotelu, bierzesz głęboki oddech i drżącymi rękami otwierasz list. Nie spodziewałaś się, że jeszcze kiedykolwiek zobaczysz ten charakter pisma, a już na pewno nie tego, że będzie nim pisany tekst adresowany bezpośrednio do Ciebie. Przełykasz ślinę, chcąc pozbyć się ogromnej guli, która zdaje się rosnąć w Twym gardle, przez co masz problemy z oddychaniem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Słyszysz, jak prowadzący wypowiada Twoje nazwisko. Wstajesz od stołu, bierzesz do ręki kartkę, choć doskonale wiesz, co chcesz powiedzieć i niepewnym krokiem idziesz w stronę podwyższenia. Jeden stopień, drugi, trzeci. Gdy jesteś już na scenie, ostatni raz spoglądasz na przyjaciół siedzących obok miejsca, które właśnie opuściłaś. Bierzesz głęboki oddech, podchodzisz do mikrofonu i dzielisz się z widownią tytułem swojego wiersza. Teraz już nie ma odwrotu. Światła gasną, a jedyny reflektor skierowany jest wprost na Ciebie, tym samym dodatkowo wyróżniając Twoją osobę spośród innych zgromadzonych w pomieszczeniu. Zaczynasz mówić, a wraz z kolejnymi wersami Twój głos nabiera pewności. Dzielisz się z widownią swoimi najgłębszymi uczuciami i przemyśleniami wiedząc, że oni zrozumieją, że Twój wiersz ich poruszy do głębi i skłoni do refleksji. Tak się zawsze dzieje, niezależnie od tego, kto akurat bierze scenę w posiadanie. To właśnie magia slamu.

Po śmierci taty Layken wraz z młodszym bratem i mamą przeprowadza się z Teksasu do chłodnego Michigan. Przeprowadzka umotywowana jest kłopotami finansowymi, które pojawiły się po utracie jednego z rodziców oraz chęcią rozpoczęcia nowego życia z dala od traumatycznych wspomnień sprzed kilku miesięcy. O ile Kel – brat Layken – bez większych obiekcji przyjmuje pomysł przeprowadzki i już po kilku minutach po przyjeździe do nowego stanu zaprzyjaźnia się z chłopcem z sąsiedztwa, o tyle Lake niechętnie podchodzi do tej decyzji. Nie rozumie, dlaczego muszą się przeprowadzać, dlaczego ta decyzja jest tak nagła, a od momentu przyjazdu do nowego domu ciągle podejrzewa mamę o jakieś sekretne pobudki, z powodu których postanowiła przejechać z dziećmi taki kawał drogi. Boi się również, że w nowym miejscu nie znajdzie przyjaciół. Sytuacji nie ułatwia również Will, chłopak z sąsiedztwa, który wyraźnie stara się robić wszystko, by spędzać z dziewczyną jak najwięcej czasu. Jeszcze nie wiedzą, że - pomimo widocznych podobieństw – los sobie z nich zakpi. Czy pokonają przeszkody i będą w stanie utrzymać znajomość? Czy Layken pogodzi się z przeprowadzką, odnajdzie w nowym miejscu i przestanie podejrzliwie śledzić każdy krok swojej mamy?

Czytając opis „Pułapki uczuć” można odnieść wrażenie, że będzie to kolejny płytki romans pomiędzy nastolatkami, który wręcz musi skończyć się happy endem. Kto jednak choć trochę zna twórczość Colleen Hoover, ten wie, że autorka w swoich powieściach zawsze znajduje miejsce na jakąś trudną tematykę. „Pułapka uczuć” nie jest wyjątkiem. Owszem, książka opowiada o miłości, jednak jest to miłość wielopłaszczyznowa: miłość do rodziny, do drugiej osoby, a w końcu miłość do życia. Na tym się jednak nie kończy. Bohaterowie tej książki próbują się pogodzić z tym, co los im przyniósł. Pozycja jest obrazem przeżywania żałoby w każdym jej stadium, realistyczną wizualizacją zachowań w rodzinie próbującej zaakceptować nieuchronną wizję śmierci jednego z jej członków, a także obrazem szybkiego dorastania młodych osób, którym życie rzuciło większe kłody pod nogi, aniżeli niejednemu dorosłemu przez całe jego życie. Dużo w tej recenzji słowa „próba” we wszelkiej możliwej odmianie, ale takie właśnie są realia zarówno tej książki, jak i życia każdego z nas. Życie to nieustająca próba, z której wychodzimy zwycięsko lub przegrywamy, by za jakiś czas zregenerować siły i ponownie zmierzyć się z tym, co los ma dla nas przygotowane.

Colleen Hoover po raz kolejny zawarła w swej książce wiele rad i mądrości życiowych, których udziela nam poprzez Julię – matkę Layken. Czasami uderzała mnie prostota tych raz, ale i ich trafność. To również pokazuje nam, że porada wcale nie jest cenniejsza, gdy jest bardziej skomplikowana. Piękno jest w prostocie i jasności przekazu. A dla osób, które lubią czerpać naukę z muzyki, autorka przygotowała krótkie fragmenty piosenek grupy The Avett Brothers, będącej ulubionym zespołem Lake i Willa. Czytelnik może również puścić sobie piosenkę, której dedykowany jest dany rozdział i słuchać jej podczas lektury, tym bardziej zbliżając się do głównych bohaterów.

"Zanim kobieta zaangażuje się w związek z mężczyzną, powinna móc odpowiedzieć twierdząco na trzy pytania. Jeśli twoja odpowiedź na którekolwiek z nich brzmi „nie”, uciekaj, gdzie pieprz rośnie. (…)Czy zawsze odnosi się do ciebie z szacunkiem? To pierwsze pytanie. Drugie pytanie brzmi: jeśli za dwadzieścia lat będzie dokładnie tą samą osobą, czy w dalszym ciągu chciałabyś za niego wyjść? I wreszcie: czy sprawia, że chcesz być lepsza? Jeśli spotkasz kogoś, przy kim na wszystkie trzy pytania będziesz mogła odpowiedzieć twierdząco, to znaczy, że znalazłaś odpowiedniego mężczyznę."

„Pułapka uczuć” jest wreszcie powieścią bardzo emocjonalną. Emocjonalność, to motyw przewodni każdej książki Colleen Hoover, jednak w tej pozycji przybiera nieco inny wymiar. Zazwyczaj ukazuje się ją bowiem poprzez zachowanie lub słowa bohaterów, natomiast tutaj emocje są ukryte w wierszach. Oczywiście, poczynania bohaterów również wiele o nich świadczą, jednak to właśnie poezja jest tu głównym nośnikiem uczuć, to w niej bohaterowie znajdują ukojenie i poprzez nią otwierają zakamarki swojego serca. Według mnie są to również najbardziej wzruszające fragmenty, gdyż zawierają (uniwersalne) przemyślenia, które każdy z nas nosi w swym sercu, zazwyczaj bojąc się wyznać je drugiemu człowiekowi, czy choćby przyznać się do nich przed samym sobą. Ten zabieg pokazuje również, jak elastyczna jest sztuka, jak wiele poprzez nią można wyrazić, jeśli się tylko zbierzemy na odwagę. Mówię jednak o sztuce i wierszach, a nie podałam, o co dokładnie mi chodzi. Autorka postanowiła w swojej książce oprzeć się na slamie poetyckim, czyli utworach poetyckich przedstawianych przez poetów-performerów podczas rywalizacji scenicznej. „Pułapka uczuć” przedstawia ten światek niemalże od podszewki, zaznajamiając czytelnika z jego zasadami i mechanizmami, przez co doskonale rozumiemy, o co w tym wszystkim chodzi, a po zakończeniu lektury (lub nawet w jej trakcie) mamy ochotę napisać coś swojego, swój własny slam.

Reasumując, „Pułapka uczuć” to powieść, która - mimo zaklasyfikowania do literatury NA - jest powieścią trudną i wymagającą zrozumienia. Książka opisuje życie bohaterów, którzy są dojrzali i silni ponad swój wiek. Porusza również wiele trudnych aspektów życia, jednak robi to w sposób tak przystępny, że czytelnik aż tak drastycznego nie odczuwa mnogości tych tematów, a jedynie stuprocentowo angażuje się czasowo, psychicznie i uczuciowo w historię kreowaną przez Colleen Hoover. Sięgałam po tę książkę z przekonaniem, że nie dorówna bestsellerowej „Hopeless”, jednak po skończonej lekturze mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że „Pułapka uczuć” jest równie dobra i tak samo wzruszająca, a momentami porusza ważniejsze kwestie niż te, z którymi mamy do czynienia w „Hopeless”.

Słyszysz, jak prowadzący wypowiada Twoje nazwisko. Wstajesz od stołu, bierzesz do ręki kartkę, choć doskonale wiesz, co chcesz powiedzieć i niepewnym krokiem idziesz w stronę podwyższenia. Jeden stopień, drugi, trzeci. Gdy jesteś już na scenie, ostatni raz spoglądasz na przyjaciół siedzących obok miejsca, które właśnie opuściłaś. Bierzesz głęboki oddech, podchodzisz do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Stoisz w oknie uważnie śledząc ruch na ulicy, z której skręca się do Twojego domu. Od czasu do czasu Twój wzrok pada na drewnianą huśtawkę wiszącą w ogrodzie na gałęzi starego drzewa. Parę dni temu zawiesił ją tam Twój tata i od tego czasu korzystasz z niej przynajmniej raz dziennie. Na zewnątrz zerwał się wiatr, przez co huśtawka porusza się w przód i w tył, jakby jakieś dziecko-zjawa wzięło ją w posiadanie. Chciałabyś wyjść na zewnątrz, jednak dzisiaj są Twoje urodziny i niebawem ma rozpocząć się przyjęcie, przez co nie możesz narażać swojej pięknej, nowej sukienki na zabrudzenie podczas zabawy. Jedyną osobą, której brakuje, jest Twój tata, który jeszcze nie wrócił z pracy. W drodze powrotnej miał wstąpić do cukierni po wielki tort urodzinowy. Mijają godziny, a Ty ciągle stoisz w oknie śledząc przejeżdżające przez ulice samochody. W pewnej chwili rozbrzmiewa dźwięk telefonu, dźwięk, który na zawsze zmieni Twoje życie. Dźwięk, przez który wyłączysz wspomnienia, nie chcąc jeszcze bardziej cierpieć.

Po tragicznym w skutkach zajściu w domu ciotki, Emma trafia do szpitala, gdzie leczy fizyczne i psychiczne skutki bliskiego spotkania ze śmiercią. Teraz jest już teoretycznie bezpieczna. Carol trafiła do więzienia za znęcanie i próbę morderstwa, zostały odebrane jej prawa do opieki nad dziećmi, a Leyla i Jack wyprowadzili się ze starego domu i mieszkają teraz z tatą i babcią. Mogłoby się wydawać, że wszystko zmierza ku lepszemu, jednak nic nie jest takim, na jakie wygląda. Dziewczyna musi zmagać się ze swoją przeszłością, która dopada ją w najmniej odpowiednich momentach i niesie ze sobą reakcje, które nie ograniczają się jedynie do budzenia się z krzykiem na ustach z powodu nocnych koszmarów. Dodatkowo Emma tęskni za dziećmi wujostwa i nadal się o nie martwi. Całej sytuacji nie ułatwia podjęta przez nią decyzja o zamieszkaniu z matką alkoholiczką, która ją niegdyś porzuciła. Jak ta decyzja odmieni jej życie? Czy będzie w stanie zamknąć wrota przeszłości i rozpocząć nowe życie u boku matki? I najważniejsze, czy odnajdzie spokój ducha?

„Oddychając z trudem” jest drugim tomem bestsellerowej serii "Oddechy" autorstwa Rebecci Donovan. Jak wspominałam w recenzji tomu pierwszego, miałam z tą książką problemy, przez które niejednokrotnie musiałam odłożyć pozycję i uspokoić się wewnętrznie. Mimo tego postanowiłam jednak dać szansę drugiej części i zobaczyć, czy tym razem pani Donovan zdoła mnie przekonać do swojej wersji historii.

Fabuła „Oddychając z trudem” rozpoczyna się kilka miesięcy po scenie kończącej tom pierwszy, a czytelnik o wydarzeniach z ubiegłych sześciu miesięcy dowiaduje się za pośrednictwem dzienniczka prowadzonego przez Emmę. Z jednej strony to bardzo fajny pomysł, bowiem o wszystkim dowiadujemy się z relacji pierwszoosobowej i łatwiej jest nam sobie wyobrazić to, co czuła główna bohaterka i jak wyglądał jej powrót do względnej równowagi psychicznej. Z drugiej jednak – uderza w nas subiektywizm tego przekazu, przez co nie wiemy, ile prawdy jest w tym, co zostało nam przedstawione. Nie od dziś bowiem wiadomo, że pamięć ofiary działa na innych zasadach, aniżeli pamięć zwykłej osoby i czasami kreuje obrazy i odczucia, które naprawdę wyglądały zupełnie inaczej. Niemniej jednak zabieg ten nie odbiera nam przyjemności płynącej z lektury, a my sami towarzyszymy Emmie w przeżywaniu ciągu „pierwszych razów”: pierwszy dzień w szkole po powrocie ze szpitala, pierwszy mecz, pierwsza impreza, pierwsza konfrontacja z matką, pierwsza wizyta w jej domu, itd.

O ile „Powód by oddychać” skupiał się niemalże wyłącznie na wprowadzeniu czytelnika w historię Emmy oraz w sytuację rozgrywającą się w domu jej wujostwa, o tyle „Oddychając z trudem” kładzie nacisk na emocje i ważne pytania, jakie zadaje sobie każdy z nas. Główna bohaterka stara się zrozumieć swoje całe życie, ponownie zaufać, wybaczyć swoim oprawcom, ale i samej sobie oraz zapomnieć na tyle, na ile jest to w ogóle możliwe. Każda z tych czterech czynności (zrozumienie, zaufanie, wybaczenie i zapomnienie) odbywa się na wielu płaszczyznach, czasami bardzo trudnych do zobaczenia.

Jak można zrozumieć i pogodzić ze swoim życiem, gdy dowiadujemy się, że jesteśmy wpadką i tak naprawdę nie powinniśmy się nawet urodzić? Czy brak naszej codziennej obecności w czyimś życiu, byłby w jakiś sposób przełomowy? Czy ktoś by tęsknił, gdybyśmy spakowali walizki i zniknęli, nie mówiąc dokąd się udajemy? Zrozumienie jest trudne, jednak jest też niezbędne, gdy chcemy wybaczyć i ponownie zaufać. Emma walczy z wątpliwościami, bólem wewnętrznym, staje się coraz bardziej skryta, jednocześnie oddala się od przyjaciół, a otwiera na Jonathana – nowego partnera matki – z którym łączą ją podobne przeżycia, wątpliwości, smutki i nadzieje. Nawiązuje się pomiędzy nimi przyjaźń, przyjaźń oparta na pełnym zrozumieniu, bliskości i powierzchownym zaufaniu. Wszystko to sprawia, że potrzebują siebie coraz bardziej…

Czy niemożność otwartej rozmowy ze starymi przyjaciółmi i jednoczesne karmienie ich małymi kłamstwami sprawi, że ich przyjaźń oraz związek Emmy z Evanem stanie pod znakiem zapytania? Czy Jonathan jest taki, na jakiego się kreuje? Właśnie takie pytania kłębiły mi się w głowie podczas czytania tej pozycji. Jednocześnie coraz wyraźniej uświadamiałam sobie, jak to, czego doświadczyliśmy w przeszłości – wszystkie problemy, smutki, tragedie życiowe, które życie przed nami postawiło – wpływa na to, kim jesteśmy dzisiaj, jak postrzegamy świat, ile oczekujemy od siebie samych i od osób w naszym otoczeniu, jak i to, czy potrafimy otworzyć się na drugą osobę, zaufać jej i pokochać.

„Oddychając z trudem” to także obraz walki z alkoholizmem. Rachel - matka Emmy - jest wzorcowym przykładem człowieka uzależnionego: ciągle pije; w pijackich atakach wykrzykuje to, do czego na trzeźwo nie byłaby w stanie się przyznać; nie zważa na to, czy rani innych; po wytrzeźwieniu płacze, przeprasza i obiecuje poprawę. Cała ta sytuacja do bólu przypominała mi cytat z „Małego księcia”: „Dlaczego pijesz? Żeby zapomnieć. Zapomnieć o czym? Że się wstydzę. Czego? Tego, że piję”. Rachel jest postacią słabą, która w życiu popełniła wiele błędów, panicznie boi się samotności i jest w stanie zrobić wszystko, by nigdy jej nie zaznać, jednocześnie nie unikając sięgania po fałsz, czy wzbudzania poczucia winy w innych. I tutaj swoją rolę ma Emma. Dziewczyna mimo tragedii, których doświadczyła w życiu, nadal stawia innych ponad siebie i chce ich ochronić, nawet kosztem własnego szczęścia. Jak wcześniej wspomniałam: książka, to obraz walki z alkoholizmem, jednak walki jednostronnej. Walki córki o przywrócenie na właściwe tory życia matki, walki pełnej wyrzeczeń, smutku, stawania się celem niezliczonych oskarżeń i bólu psychicznego. Wszystkie te ciosy łamią nastolatkę po raz kolejny, a ile jest w stanie znieść tak młoda osoba?

"Czasami ludzie ranią innych mocniej, niż ci są w stanie znieść. (...) I bywa też, że nie potrafią poprosić o pomoc. Są tak omotani włąsnym bólem, że zadają ciosy wszystkim wokół."

Reasumując, „Oddychając z trudem” to dobra kontynuacja, przewyższająca poziomem tom pierwszy i przede wszystkich skupiająca się na problemach i emocjach bohaterów. Mimo trudnej, wręcz toksycznej tematyki, autorka niezmiennie posiada lekki styl, dzięki któremu książkę czyta się w mgnieniu oka i nie chce się jej odkładać ani na chwilę. Jest to również pozycja ukazująca wiele portretów psychologicznych. Dzięki niej widzimy, że każdy - nieważne skąd się wywodzi i na jakim poziomie materialnym prowadzi swe życie - ma problemy, tajemnice oraz przeszłość, która zmieniła go na wiele różnych, czasami bardzo okrutnych, sposobów. „Oddychając z trudem” uczy nas, by się nie poddawać, ciągle walczyć i dążyć do wyznaczonych celów, a gdy coś nam się uda, to z całego serca za to dziękować.

Stoisz w oknie uważnie śledząc ruch na ulicy, z której skręca się do Twojego domu. Od czasu do czasu Twój wzrok pada na drewnianą huśtawkę wiszącą w ogrodzie na gałęzi starego drzewa. Parę dni temu zawiesił ją tam Twój tata i od tego czasu korzystasz z niej przynajmniej raz dziennie. Na zewnątrz zerwał się wiatr, przez co huśtawka porusza się w przód i w tył, jakby jakieś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Budzisz się z kilkugodzinnego snu. Otwierasz oczy i z wypisanym na twarzy wyrazem zagubienia rozglądasz się wokoło, niepewna tego, gdzie się znajdujesz. Dopiero po chwili spływa na Ciebie olśnienie. Odtwarzasz w umyśle moment tragicznego w skutkach wypadku, przeprowadzkę, a w końcu usilną próbę ponownego skierowania życia na stosunkowo normalne tory. Chcąc odegnać od siebie przykre wspomnienia, wstajesz pośpiesznie z łóżka i żwawym krokiem idziesz do łazienki. Następną w kolejności, zwyczajową już, czynnością jest sięgnięcie do spodni i wyciągnięcie z kieszeni małej, nieco pomiętej i kompletnie niczym niewyróżniającej się kartki papieru. Tak jak przypuszczałaś jest ona wypełniona nazwiskami, do których przypisane są liczby. Zwykła osoba nie skojarzyłaby nazwisk i liczb z ich prawdziwymi znaczeniami, Ty jednak doskonale wiesz, co musisz zrobić. Wiesz, że to bardzo ważne i że prawdopodobnie nie będziesz miała okazji zjeść śniadania w towarzystwie rodziców. W pośpiechu ubierasz buty, wsuwasz do kieszeni karteczkę, a do ręki bierzesz stary klucz. Po przekręceniu go w zamku, uspokajasz oddech i zamaszystym ruchem otwierasz drzwi prowadzące do zupełnie ciemnego i nienaturalnie wąskiego labiryntu korytarzy - do Narrows. Teraz nie ma miejsca na stres i niepewność. Musisz być szybka, sprytna i skuteczna. Wiesz doskonale, że Historie czasami nie chcą wracać do Archiwum, a Twoim zadaniem jest sprawić, by żadnej z nich nie udało się przedostać do świata ludzi...

Zastanawiałeś się może kiedyś, dokąd trafia człowiek po śmierci? Do nieba, piekła, podlega reinkarnacji, a może po prostu jest podwieczorkiem dla stworzeń żyjących w glebie? Świat zna wiele wyjaśnień, które są dzielnie rozpowszechniane przez rzesze fanów danej teorii. Ale co, jeśli prawda jest bardziej oddalona od powszechnie znanych założeń, niż nam się wydaje, a miejsce naszego wiecznego spoczynku znajduje się za niepozornymi drzwiami? O ile oczywiście mamy odpowiedni klucz, by takowe drzwi otworzyć…

"Coincidence is just a word for people too lazy to learn the truth"

Każde martwe ciało ma do opowiedzenia jakąś historię. Jest ona najczęściej przedstawiona w telegraficznym skrócie, za pomocą krótkich scen obrazujących najdroższe dla danej osoby chwile i możliwa do odczytania jedynie przez Bibliotekarza. Zmarli nazywani są Historiami, a nagrania ich życia skrzętnie przechowuje się w Archiwum. Brzmi surrealistycznie, prawda? Właśnie z taką wersją prawdy jest zapoznawana od najmłodszych lat Mackenzie. Jej dziadek – Da – przygotował ją do pełnienia zaszczytnej funkcji, jaką jest bycie Keeperem. Cztery lata wcześniej została po raz pierwszy przyprowadzona do Archiwum i postawiona przed próbą mającą wykazać, czy nadaje się do tego zadania. Teraz dziadek dziewczyny nie żyje, a Mackenzie (mimo wieloletniej praktyki) zostaje postawiona przed zupełnie nowym, śmiertelnie niebezpiecznym zadaniem. Czy uda jej się ochronić Archiwum i Outer – świat ludzi – przed masowo budzącymi się i pragnącymi wrócić do swego swego dawnego życia Historiami? Czy będzie w stanie uciszyć ból spowodowany rodzinną tragedią i w pełni skupić się na powierzonym jej zadaniu? I najważniejsze – czy przeżyje?

Wyobraź sobie miejsce przypominające ogromną bibliotekę, w którym zmarli leżą na półkach i są skatalogowani niczym książki. Właśnie tak wygląda Archiwum. Chciałbyś się tam znaleźć, przejść alejkami i pozaglądać w zakamarki, których nigdy nie będzie dane zobaczyć śmiertelnikom? Być może dla części z Was wyda się to dziwne, ale ja jak najbardziej! Tym bardziej zazdroszczę Mac, która – mimo bacznej obserwacji ze strony Bibliotekarzy – może od czasu do czasu odwiedzać to miejsce. Pani Schwab w swojej historii stworzyła coś, czego jeszcze wcześniej nie było, coś zupełnie świeżego i – pod względem konstrukcji świata przedstawionego – nieszablonowego. Słyszeliście bowiem kiedyś o książce, która zawierałaby w sobie choć namiastkę tego, co reprezentuje sobą „The Archived”? Bo ja nie. Tym bardziej pokrzepiający jest fakt, że gdzieś tam, pośród ton, w zasadzie takich samych, książek znajdzie się jedna pozycja – i to jeszcze debiutującego autora! – posiadająca w sobie coś takiego, jak ORYGINALNOŚĆ. Po przeczytaniu i wysłuchaniu wielu pochlebnych opinii na temat tej książki, postanowiłam dać jej szansę i zobaczyć, czy autorka sprostała zadaniu.

Już od pierwszych stron zostajemy wrzuceni do świata, który jest jednocześnie bardzo zbliżony do naszego, co od niego różny. Czytelnik nie ma jednak problemu z odnalezieniem się w akcji, gdyż autorka podzieliła książkę na dwie, wzajemnie przeplatające się części. Z jednej strony mamy opisaną akcję właściwą, natomiast z drugiej – rozdziały w postaci kartek z notesu, na których Mackenzie spisuje listy do swego ukochanego dziadka. Listy te są o tyle ciekawe i ważne, o ile to właśnie dzięki nim zapoznajemy się z zasadami działania Archiwum oraz metodyką działań jego pracowników. Victoria Schwab w czasie dwuletniego tworzenia, a następnie przelewania historii na przysłowiowy papier zatroszczyła się o wszystko, czego czytelnik może oczekiwać od książki, jednocześnie wystrzegając się kardynalnych błędów, z powodu których pozycja mogłaby, co najwyżej, wylecieć przez okno albo pełnić funkcję podstawki dla zbyt niskiej lampki nocnej.

“Everything is valuable, in its own way. Everything is full of history.”

Czym jest dobra książka, jeśli nie ma w niej intrygujących bohaterów? W tej pozycji spotykamy wiele oryginalnych postaci, które w zestawieniu ze sobą tworzą istną mieszankę wybuchową! Przez historię swojego życia prowadzi nas sama Mac, pełniąca rolę narratora pierwszoosobowego. Jest to silna, odważna i zdeterminowana dziewczyna, która mimo młodego wieku zna swoje obowiązki i uparcie utrzymuje, że wykona je bez niczyjej pomocy. Z kart „The Archived” macha do nam również Wesley, znany również jako Guyliner, czyli bohater z gatunku tych, o których nie wie się zbyt wiele i których nie spotykamy w pozycji zbyt często, a mimo wszystko – gdy już się pojawią – potrafią rozładować atmosferę i zarzucić żartem, od którego czytelnik będzie miał uśmiech na twarzy przez kolejne kilka minut. Wymieniłam zaledwie imiona dwojga bohaterów, ale mogę Was z czystym sumieniem zapewnić, że „The Archived” posiada ich więcej, a każdy z nich posiada swoją własną, unikalną rolę, bez której książka nie byłaby tą samą historią.

Po zakończeniu lektury byłam wdzięczna autorce za dwie rzeczy. Pierwszą z nich, jest dynamika i liczne zwroty akcji, dzięki którym czytelnik się nie nudzi. Powiem więcej – siedzi z nosem w książce, nie mogąc doczekać się, co wydarzy się na następnej stronie. Nie mówię tu jednak, że książka jest zaskakująca. Stosunkowo łatwo domyślić się, kto jest podstępnym i spiskującym czarnym charakterem, większym wyzwaniem (a zarazem większą przyjemnością) jest zrozumienie motywacji tej osoby, w czym autorka już niestety musiała mi trochę pomóc. Drugą wspomnianą przeze mnie zaletą, jest główny wątek romantyczny, który został ograniczony do minimum i odsunięty w cień, gdzie toczył się swoim rytmem i nikogo nie kłuł zbytnio w oczy. Cieszę się, że w końcu autor książki YA zrozumiał, że nie ma nic fajnego w bohaterach śliniących się na swój widok od pierwszej strony powieści.

„The Archived” to powieść oryginalna, posiadająca niebanalnych bohaterów i wciągająca do tego stopnia, że nie chce się przerywać czytania, choćby na minutę. Nie jest pozbawiona minusów, ale jest to naprawdę udany debiut literacki, pełen cudownych cytatów i zostający w pamięci na długi czas. Zachęcam Was ogromnie do zapoznania się z tą historią (niestety książka nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia), a ja chyba muszę rozejrzeć się za tomem drugim, gdyż już mi trochę brakuje otoczki tajemnicy, która spowija tę pozycję.

Budzisz się z kilkugodzinnego snu. Otwierasz oczy i z wypisanym na twarzy wyrazem zagubienia rozglądasz się wokoło, niepewna tego, gdzie się znajdujesz. Dopiero po chwili spływa na Ciebie olśnienie. Odtwarzasz w umyśle moment tragicznego w skutkach wypadku, przeprowadzkę, a w końcu usilną próbę ponownego skierowania życia na stosunkowo normalne tory. Chcąc odegnać od siebie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Patrzysz tęsknym wzrokiem za oddalającym się samochodem przyjaciółki. Wiesz doskonale, że gdybyś ją poprosiła, nie zostawiłaby Cię samej, ale nie może tego od niej wymagać. Są sprawy, z którymi musisz poradzić sobie sama i osoby, ze względu na które musisz postępować tak, a nie inaczej. Gdy pojazd znika za zakrętem nieśpiesznie odwracasz wzrok i zaczynasz iść chodnikiem w stronę domu. Po pokonaniu czterech stopni znajdujesz przed drzwiami wejściowymi. Na moment przystajesz, chcąc uspokoić szaleńczo bijące serce. Łapiesz kilka szybkich oddechów i przekręcasz klamkę niepewna tego, co będzie na Ciebie czekało po drugiej stronie. Ten lęk towarzyszy Ci od kilku lat, a Ty nadal nie możesz nic z tym zrobić. Niestrudzenie odliczasz czas do początku studiów, gdyż tylko wtedy będziesz mogła wyrwać się z tej nienormalnej, przytłaczającej sytuacji bez wyjścia. Już dawno przestałaś sobie zadawać pytania „dlaczego?” i „co by było, gdyby?”, bowiem wiesz doskonale, że prowadzą one donikąd. Musisz stawić czoła realiom. Musisz skupić się na codziennej walce o każdy oddech.

Jest na świecie wiele miejsc i społeczności, dla których bardziej od prawdy liczy się to, na kogo się wykreujesz. Najwyżej na liście tematów plotek znajdują się tam informacje dotyczące tego, kto, z kim się spotyka, na jakie imprezy chodzi, gdzie się udziela, a w szkole – do jakich drużyn sportowych należy. Właśnie w jednym z takim miasteczek w stanie Connecticut od paru lat żyje Emily. Liczne zawirowania losu sprawiły, że musiała się tam przeprowadzić i mimo że nie cierpi wujostwa, u którego mieszka, nie może zmienić miejsca zamieszkania. Starając się zapełnić czas pozostały do rozpoczęcia studiów, dzieli swe dni pomiędzy liczne zajęcia pozalekcyjne i przebywanie ze swą jedyną przyjaciółką – Sarą. Jej życie jest poukładane, wszystko czego się podejmuje stara się wykonywać perfekcyjnie i właśnie jako perfekcjonistkę postrzegają ją nauczyciele i inni uczniowie. Cicha, spokojna i wytrwale dążąca do wyznaczonych sobie celów. Nikt nie wie, bo i nie ma prawa wiedzieć, że za tą perfekcją kryje się dziewczyna, której życie jest dalekie od ideału. Która walczy z przeciwnościami losu i - z podziwu godną wytrwałością - znosi wszystkie kłody, jakie życie rzuca jej pod nogi. Jednak, jak długo będzie w stanie to robić? Co się stanie, gdy budowany przez lata mur odgradzający ją od innych ludzi zacznie się kruszyć pod wpływem uporu jednego chłopaka?

Nie raz i nie dwa dostaliśmy w życiu radę, by policzyć do dziesięciu, jeśli chcemy się uspokoić. Gdy denerwujemy się nadchodzącym spotkaniem lecznicze ma okazać się powolne wzięcie kilku głębszych oddechów. No tak, to może pomóc, ale co, jeśli nie mamy jak oddychać? Gdy czujemy, że gruba lina coraz ciaśniej otacza naszą szyję, a każdy kolejny dzień jest walką o, choćby najmniejszy, powiew świeżego powietrza?

Nie jest tajemnicą, że należę do grupy ludzi, którzy lubią sięgać nie tyle po ciężkie książki, co po pozycje dotykające trudnych i niewygodnych kwestii. Żaden temat tabu nie jest mi straszny i z tym większym zainteresowaniem nabywam dzieło, im cięższej tematyki ono dotyczy. Z nieukrywaną radością jakiś czas temu zauważyłam, że coraz więcej autorów pozycji młodzieżowych podejmuje dialog na temat problemów młodego człowieka i jego prób radzenia sobie z przeciwnościami losu. Jedną z właśnie takich książek jest „Powód by oddychać” autorstwa Rebecci Donovan, z okładki której aż krzyczy do nas zapewnienie, iż jest to tytuł „emocjonalnie intensywny i chwytający za serce”. No właśnie, czy taki jest w rzeczywistości?

Rebecca Donovan w pierwszym tomie serii „Oddechy” porusza temat okrucieństwa oraz fizycznego i psychicznego znęcania się nad innymi ludźmi, a poprzez oddanie głosu kilkunastoletniej bohaterce pokazuje, że wszyscy jesteśmy podatni na tego typu zdarzenia i nie ma tu znaczenia, czy jesteśmy dziećmi, nastolatkami czy dorosłymi ludźmi o wyraźnie zaznaczonej pozycji w społeczeństwie.

„Powód by oddychać” jest pozycją łączącą w sobie wiele skrajności. Mimo poruszanych trudnych tematów, nie jest przygnębiająca, a zabawne sceny, w których biorą udział bohaterowie na moment przeganiają z naszych twarzy smutek, a z serc współczucie dla sytuacji Emily. Pani Donovan do napisanej przez siebie historii wprowadziła wiele wyrazistych postaci, które równie łatwo polubić, co znienawidzić. Właśnie dzięki nim fabuła nabiera tak oryginalnego klimatu, a czytelnik, w skrytości ducha, gorąco kibicuje swoim faworytom w drodze, do spełnienia ich życiowych marzeń.

Każda książka ma również swoje minusy, a „Powód by oddychać” nie jest bynajmniej wyjątkiem od reguły. Czymś, co mnie w utworze ogromnie irytowało, był fakt, że historia przedstawia tylko dwie perspektywy – coś jest dobre albo złe, białe lub czarne, nie ma żadnych szarości. Czytelnik z góry wie, co zostanie przez autorkę potępione, a w zamian nie dostaje wyjaśnień. Do teraz zachodzę w głowę, o co tak naprawdę chodziło z Carol – ciotką Emily. Dlaczego zachowywała się w ten sposób? Co nią kierowało? Być może w dalszych tomach zostanie to wyjaśnione, ale podczas lektury pierwszej części nie byłam w stanie logicznie wytłumaczyć jej zachowania. Inną kwestią, przez którą musiałam na moment przerwać lekturę, było dziwne zachowanie głównej bohaterki w drugiej części książki. To zabawne jak wiele przeciwieństw może kryć się w jednej dziewczynie. Z jednej strony zachowuje się dojrzale, a parę stron później uderza w czytelnika dziecinnością, której wprost nie można ścierpieć. Mimo wszystkich niedoskonałości należy pochwalić autorkę za odwagę w doborze tematyki książki. „Powód by oddychać” nie szczędzi czytelnikowi brutalności, obrazowych opisów, a wszystko to jest jednak spisane w taki sposób, że ogromnie wciąga, a podczas lektury wprost nie można uwierzyć z jaką szybkością pochłania się pozycję.

Mimo, że z utworem zapoznałam się jeszcze przed oficjalną premierą, to długo zastanawiałam się, jak o nim napisać, by w pełni oddać jego charakter i przekaz. Po tygodniu doszłam do wniosku, że nie jest to możliwe. „Powód by oddychać” jest książką do tego stopnia specyficzną, że trzeba ją po prostu samemu przeczytać, by wyrobić sobie jednoznaczną opinię. Jestem pewna, że wielu czytelnikom ogromnie przypadnie do gustu, inni będą uważać ją za przeciętną, a jeszcze innych ostatni rozdział zostawi z myślami typu „ale jak to?” kłębiącymi się w głowie, jak to było w moim przypadku. Nie jest to w żadnym razie pozycja przełomowa, ale szybko i przyjemnie się ją czyta, a zakończenie sprawia, że ma się ochotę rzucić wszystko i sięgnąć po drugi tom, choćby miało się go samodzielnie przetłumaczyć.

"W rozrachunku między miłością a stratą, to miłość popychała mnie do walki o to, by... oddychać."

Patrzysz tęsknym wzrokiem za oddalającym się samochodem przyjaciółki. Wiesz doskonale, że gdybyś ją poprosiła, nie zostawiłaby Cię samej, ale nie może tego od niej wymagać. Są sprawy, z którymi musisz poradzić sobie sama i osoby, ze względu na które musisz postępować tak, a nie inaczej. Gdy pojazd znika za zakrętem nieśpiesznie odwracasz wzrok i zaczynasz iść chodnikiem w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z rozmachem zamykasz za sobą drzwi łazienki. Przystajesz na moment, opierając się plecami o drewnianą powierzchnię i powoli oddychasz. Wdech, wydech, wdech, wydech. Starasz się za wszelką cenę uspokoić. To dopiero Twój pierwszy dzień w tej szkole, a już zdążyłaś zrobić z siebie idiotkę na oczach całej klasy. Nie ma to, jak mocne wejście. Niemniej jednak, teraz masz inne zmartwienia na głowie. Musisz zatamować krwawienie z nosa i wrócić na zajęcia, zanim nauczyciel wyśle za Tobą jakąś akcję ratunkową. No i zmierzyć się z tymi wszystkimi roześmianymi twarzami, ciągle oceniających Cię ludzi. W sumie czego się spodziewać po prywatnej szkole wypełnionej niezbyt perfekcyjnymi dziećmi swych perfekcyjnych rodziców? Podchodzisz do umywalki, by obmyć umazaną krwią twarz. Lekko moczysz w wodzie chusteczkę i kierujesz wzrok na taflę lustra, chcąc sprawdzić swój wygląd. Jednak chwilę potem zamierasz z wyrazem przerażenia malującym się na Twej twarzy. W lustrze widzisz swoją przyjaciółkę patrzącą na Ciebie z konspiracyjnym uśmieszkiem przyklejonym do ust. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ona nie ma prawa tam stać. Jak bowiem można w biały dzień widzieć osobę, która zginęła w tragicznym wypadku kilka miesięcy wcześniej?

Mara Dyer nigdy nie miała bardzo trudnego życia. Dorastała w szczęśliwej rodzinie, otoczona kochającymi rodzicami i dwojgiem braci. Nigdy nie pobiłaby Daniela - starszego z nich - w naukowych osiągnięciach, ale nie miała też problemów z nauką. Jedynym jej zmartwieniem była Claire, nowa koleżanka jej wieloletniej przyjaciółki Rachel oraz Jude – brat Claire, w którym się skrycie podkochiwała, czego nowa znajoma nie zapominała jej co chwilę wypominać. Dziewczyna zrobiłaby wszystko, by w oczach Rachel Mara wyszła na bojaźliwą, nieumiejącą się świetnie bawić dziwaczkę. Kilka miesięcy później to jednak Dyer budzi się w szpitalu, kompletnie niczego nie pamiętając. Kilka ostatnich dni z jej życia jest wielką, czarną plamą. Tym boleśniejszym ciosem dla niej okazuje się informacja, że w okresie, którego nie pamięta wydarzyła się ogromna tragedia – podczas jednego z ryzykownych pomysłów Claire doszło do wypadku, w którym zginęli jej przyjaciele, a jej – Marze – jako jedynej udało się ujść z życiem. Dziewczyna jeszcze nie wie, że mimo przeprowadzki do nowego miejsca, rozpoczęcia nowej szkoły i nowego życia przeszłość nie zostawi jej w spokoju. Co więcej, będzie musiała stawać z nią twarzą w twarz w najmniej odpowiednich momentach!

Co bym zrobiła, gdybym, niemal codziennie, musiała widywać moich bliskich zmarłych? Jaka byłaby moja reakcja na dziwne, a czasami wręcz niemożliwe zdarzenia dziejące się dookoła mnie? Jak postąpiłabym nie mogąc odróżnić rzeczywistości od wytworów mojego umysłu? Takie myśli krążyły po mojej głowie podczas lektury „Mara Dyer. Tajemnica”. Mogę się założyć, że bardzo podobne rozważania prowadziła z samą sobą główna bohaterka. Tyle tylko, że dla niej to jest chleb powszedni, a nie tylko gdybanie, jak u mnie.

Mieliście kiedyś tak, że nie wiedząc wiele o książce i tak mieliście ochotę ją przeczytać? Ja miałam tak właśnie przy „Marze…”. Spędzając wiele czasu na anglojęzycznym BookTubie wielokrotnie natknęłam się na filmiki czytelników zachwycających się tą książką, dlatego wiedziałam, że prędzej czy później muszę ją przeczytać! No, ale jak to zwykle bywa, gdy rozerwałam paczkę zawierającą tę książkę naszły mnie wątpliwości. A co, jeśli pozycja okaże się gorsza niż myślę? Jeśli Mara będzie rozczarowaniem w kolejnej dobrze zapowiadającej się serii? Na szczęście tak się nie stało!

Michelle Hodkin już od pierwszych stron wprowadza mroczną i pełną magii scenerię. Nie od dziś wiadomo, że pewne zabawy nigdy nie kończą się dobrze, a czytelnik śledząc poczynania głównych bohaterów podświadomie wie, że niebawem nie będzie im tak wesoło. Wspominałam już może, że przeciętny czytelnik naprawdę bardzo rzadko się myli? A to dopiero wstęp do akcji właściwej!

Wątki fabuły „Mara Dyer. Tajemnica” składają się na jedyną w swoim rodzaju oniryczną otoczkę, która mrozi krew w żyłach, trzyma w napięciu i nie pozwala odejść od książki ani na chwilę Podczas lektury czytelnik nie do końca wie, o co w tym wszystkim chodzi, a autorka nie zdradzając zbyt wielu szczegółów, wcale nie ułatwia sprawy. Niemniej jednak, wraz z zagłębianiem się w lekturze, czytelnik buduje sobie w głowie obraz sytuacji starając się zapełnić luki za pomocą uzyskanych w różnych miejscach strzępków informacji. Pani Hodkin w swojej książce wielokrotnie odwołuje się do pozycji z klasyki horroru, takich jak chociażby Blair Witch Project, jednak nie to jest niezwykłe. Zaskakującym tu jest fakt, jak umiejętnie został do książki przeniesiony klimat tych filmów! Książka według mnie nie jest straszna (w każdym razie ja jestem beznadziejnym przypadkiem, który nigdy nie boi się horrorów), niemniej jednak autorce udało się mnie w pewnym stopniu zaniepokoić, sprawić, że na mych rękach pojawiła się gęsia skórka, a wzrok automatycznie podniósł się znad książki uważnie śledząc każdy co ciemniejszy kąt pokoju.

Michelle Hodkin w swojej książce zawarła wiele, jednocześnie nie bojąc się poruszania trudnych tematów. Czym bowiem, jak nie przerwaniem pewnego rodzaju tabu, jest snucie historii o dziewczynie zmagającej się z syndromem stresu pourazowego, bojącej się ponownie zaufać innym, ale przede wszystkim samej sobie i skrywającej tajemnicę, która wyniszcza ją od środka? Autorka zapewne wiele czasu spędziła zdobywając informacje o zachowaniu osób zmagających się z tym zaburzeniem, a oddanie głosu Marze sprawiło, że czytelnik czuje, jakoby współtowarzyszył głównej bohaterce w jej walce, momentami zastanawiając się, czy sam nie wariuje, nie mogąc w pełni logicznie wyjaśnić wydarzeń rozgrywających się w książce. Opowieść ta, to również piękny opis nastrojów wewnątrzrodzinnych, prób radzenia sobie z sytuacją i pomocy ukochanej osobie na wszelakie znane sobie sposoby. Książka nie pomija również tematu wykluczenia, zaszufladkowania, czy okrucieństwa, z jakim często spotykają się osoby idąc do nowej szkoły. Tak więc pozycja ma, wbrew pozorom, bardzo głęboki przekaz ukryty pod lekkim piórem autorki, które sprawia, że mimo tajemniczej i nieco zagmatwanej historii przez książkę brnie się w zastraszającym tempie czerpiąc z lektury tyle przyjemności, ile się tylko da.

Reasumując, „Mara Dyer. Tajemnica” jest dobrym wyborem dla każdego, kto lubi wielowątkowe historie okraszone pewną dozą tajemnicy i zawierające wielu bohaterów, którzy mimo swych osobistych tragedii potrafią czytelnika rozbawić do łez.

"- Jest coś, czego się obawiasz? - zapytałam.
- Boję się fałszu.(...)Boję się, że mógłbym być nieprawdziwy. Pusty."

Z rozmachem zamykasz za sobą drzwi łazienki. Przystajesz na moment, opierając się plecami o drewnianą powierzchnię i powoli oddychasz. Wdech, wydech, wdech, wydech. Starasz się za wszelką cenę uspokoić. To dopiero Twój pierwszy dzień w tej szkole, a już zdążyłaś zrobić z siebie idiotkę na oczach całej klasy. Nie ma to, jak mocne wejście. Niemniej jednak, teraz masz inne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wielką komnatę spowija nieustanny mrok. Jedynym źródłem światła są żarzące się płomyki rozstawionych tu i ówdzie świec. Przy wysokich, kamiennych ścianach ustawione są regały z półkami wypełnionymi po brzegi życiomierzami. Dla wszystkich, którzy w życiu nie widzieli ich na własne oczy (i zapewne nigdy już nie zobaczą) – życiomierze, to szerokie klepsydry, przeznaczone po jednej dla każdego żyjącego człowieka, przesypujące miałki piasek z przyszłości w przeszłość, a skumulowany szelest spadających ziarenek wzbudza szum głośny jak huk fal morza. To właśnie do Ciebie, spacerującego z wolna po czarno-białej posadzce należy doglądanie ich. Sprawdzanie, w których klepsydrach przesypał się piasek i działanie. Piasek, bowiem jest wyznacznikiem długości życia człowieka, a gdy ostatnie ziarenko znajdzie się w dolnej części szklanego przedmiotu, musisz, cóż, zająć się nieszczęśnikiem. Wziąć wielką kosę pozostawioną jak zwykle w stojaku na parasole znajdującym się przy drzwiach, wsiąść na białego rumaka i ruszyć na spotkanie śmierci. Ale śmierci przez małe ‘ś’, bo to właśnie Ty jesteś jej panem – Śmiercią we własnej osobie.

Mort lub Mortimer – w żadnym razie nie zwracajcie się do niego „chłopcze”! Tę formę możecie od razu usunąć ze swojego słowniczka, jeśli nie chcecie narazić się na mordercze spojrzenie – to wysoki, rudowłosy i piegowaty młodzian, z ciałem, które robi wrażenie, jakby właściciel z trudem nad nim panował. Patrząc na niego ma się wrażenie, że jest zbudowany z samych kolan i łokci. Mimo tej niezbyt obiecującej prezencji, chłopiec posiada wielką ciekawość świata, chce dowiedzieć się jak najwięcej o otaczającym go wszechświecie i prawach nim rządzących, co z kolei niepokoi jego rodziców, którzy uważają, że umiejętność czytania i książki poprzewracały mu w głowie. Chcąc jak najszybciej sprowadzić syna ze złej ścieżki, postanawiają oddać go na termin do któregoś z okolicznych rzemieślników. Aby tego dokonać, w wyznaczonym czasie udają się na rynek, na którym odbywa się rozdzielanie chłopców, do osób, pod których uważnym okien będą się oni później kształcić. Pech chce, że nikt nie okazuje większego zainteresowania Mortem, a nastolatek, mimo wielogodzinnego stania na zimnie, nadal u nikogo nie terminuje. Sytuacja jednak zmienia się, gdy na plac wjeżdża zakapturzona postać. Nikt jeszcze nie wie, że wraz z rozpoczęciem nauki u tajemniczego jegomościa życie Mortimera obróci się o sto osiemdziesiąt stopni, a on sam narobi na Dysku takiego zamieszania, jakiego tam jeszcze nigdy nie widziano…

„Historia jest inna. Historia pruje się delikatnie jak stary sweter. Wiele razy była łatana i cerowana, splatana na nowo, by bardziej odpowiadała rozmaitym osobom, wciskana do pudła pod zlewem cenzury, by czekać tam, aż potną ją na ścierki propagandy. Jednak zawsze w końcu wyrywała się i powracała do dawnego, znajomego kształtu. Historia ma zwyczaj zmieniać ludzi, którzy myślą, że ją zmieniają. Zawsze trzyma w wystrzępionym rękawie kilka dodatkowych asów. Radzi sobie już od bardzo dawna.”

Terry Pratchett, to jedno z tych nazwisk, które samo w sobie jest reklamą. Nawet, jeśli nigdy nie czytało się niczego, co wyszło spod pióra tego pana, to i tak wie się, mniej więcej, kim on jest, co napisał i dlaczego jest tak rozpoznawalny. Sama do niedawna nie miałam styczności z żadnym z jego dzieł, ale pod namową znajomej postanowiłam sprawdzić co w trawie (a raczej w Świecie Dysku) piszczy. Wzięłam, przeczytałam i umarłam… wielokrotnie!

Razem z bohaterami książki udajemy się w szaloną podróż przez rollercoaster wrażeń, przygód i emocji. Terry Pratchett w niespełna trzystu stronicach zawarł to, co każda książka z gatunku fantastyki posiadać powinna – nietuzinkowych bohaterów, ciekawą fabułę i tę lekkość, dzięki której połyka się pozycję z zawrotną prędkością, podświadomie pragnąc więcej i więcej. Podczas lektury „Morta” spotykamy wielu nowych przyjaciół: tytułowego, nieco ciapowatego chłopca, który pragnie wiele umieć i być użytecznym oraz szybko się uczy, ale ma problemy ze zbytnią emocjonalnością i zachowaniem obiektywizmu, czym stawia cały Dysk w obliczu wielkiego problemu; maga Cutwella, który, jak na noszone z dumą miano, niezbyt potrafi czarować, za to w jedzeniu jest bezkonkurencyjny; księżniczkę, będącą motorem wszystkich nieszczęść, mimo, że chce jedynie być dostrzeżona. I w końcu Śmierć będąca absolutnie mistrzowską postacią i moim faworytem, jeśli chodzi o bohaterów książki. Pan Śmierć, bowiem - jak na przepracowanego, kościstego kosiarza dusz ludzkich przystało - postanawia wziąć sobie wolne. W tym czasie wędkuje, ucztuje oraz stara się odnaleźć głębszy sens we wszystkich ludzkich uciechach, jednocześnie bawiąc czytelnika do łez.

W swojej książce Terry Pratchett żongluje stylem, formą i narracją. Czytelnik niejednokrotnie ma wrażenie, że czyta zupełnie odmienne gatunkowo pozycje, bowiem raz opis świata przedstawionego wygląda jak żywcem wyjęty z kwestii narratora dramatycznego, a następnie powracamy do epiki i narratora wszystkowiedzącego. Nie jest to zabieg, który na dłuższą metę irytuje i nie rzuca się bardzo w oczy, ale moje wrodzone czepialstwo dało o sobie znać w tej kwestii i z jeszcze większą uwagą wypatrywałam przeskoków stylowych. „Mort” jest również idealnym odbicie uwielbienia autora do groteski, absurdu, wyolbrzymienia i czarnego humoru, które razem składają się na unikalny styl Pratchetta. Podczas lektury nieustannie zachodziłam w głowę, jak jeden człowiek mógł to wszystko wymyślić. W książce jest wiele filozoficznych fragmentów, które spokojnie mogłyby uchodzić za zalążki oddzielnych ideologii. Teksty te sąsiadują jednak z tak komicznymi dialogami, że czytając je, wprost nie można zachować powagi. Jak bowiem przejść obojętnie obok gadającej kołatki, która wykazuje zapędy masochistyczne albo białego rumaka Śmierci, który nosi szlachetne imię Pimpuś (czym autor kupił mnie po wsze czasy)?

Książka Pratchetta jest oryginalna i tego jej odmówić nie można. Sięgając po dzieła tego autora nie spodziewajcie się poważnej lektury, gdyż z takim podejściem niechybnie się zawiedziecie. Wszystkie jego teksty należy traktować z przymrużeniem oka, a wtedy – zaręczam Wam – pokochacie go i czym prędzej udacie się do księgarni po kolejne jego dzieło ;)

„Powinno istnieć słowo określające mikroskopijną iskierkę nadziei, którą człowiek boi się dostrzec w lęku, że samo spojrzenie ją zgasi, jak przy próbie obejrzenia fotonu. Można tylko czekać przy niej, patrzeć obok niej, patrzeć poza nią, aż stanie się dość mocna, by zaistnieć realnie.”

Wielką komnatę spowija nieustanny mrok. Jedynym źródłem światła są żarzące się płomyki rozstawionych tu i ówdzie świec. Przy wysokich, kamiennych ścianach ustawione są regały z półkami wypełnionymi po brzegi życiomierzami. Dla wszystkich, którzy w życiu nie widzieli ich na własne oczy (i zapewne nigdy już nie zobaczą) – życiomierze, to szerokie klepsydry, przeznaczone po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ekspedientka z roztargnionym wyrazem twarzy kończy kasować Twoje zakupy. Wyciągasz portfel z kieszeni i kładziesz na ladzie banknoty. W oczekiwaniu na wydanie reszty unosisz głowę i rozglądasz się po hali. Jest to zwyczajny sklep spożywczy – regały z produktami codziennego użytku, działy zawierające prawdopodobnie wszystko, co mogłoby być człowiekowi potrzebne do zapełnienia lodówki, kasy, przy których ustawiają się długie kolejki ludzi chcących jak najszybciej załatwić swoje sprawunki, kasjerki, które najchętniej spędziłyby tak słoneczny dzień w zupełnie innym miejscu. Nagle Twój wzrok pada na dziewczynę będącą mniej więcej w Twoim wieku. Jest odwrócona do Ciebie tyłem, ale w pewien sposób wydaje Ci się znajoma. Jak gdyby pod wpływem Twojego spojrzenia odwraca się, a utkwione w Ciebie spojrzenie sprawia, że na chwilę zapominasz jak się oddycha. Te oczy. Ostatni raz widziałeś je trzynaście lat temu i obawiałeś się, że już nigdy w życiu nie będziesz mógł ich ponownie podziwiać. Szybko zbierasz swoje zakupy i pędem wybiegasz ze sklepu za oddalającą się dziewczyną. Musisz się dowiedzieć, czy jest tym za kogo ją masz. Czy jest przyjaciółką, którą utraciłeś w dzieciństwie.

Trzynaście lat temu Dean Holder przeżył coś, o co będzie się obwiniał przez lata i co położyło się cieniem na całym jego życiu. Tego feralnego popołudnia została mu odebrana jedna z dwóch osób, które kochał najbardziej na świecie – jego przyjaciółka Hope. Od tego momentu nie był już tym samym chłopcem, a wielogodzinne rozmyślania utwierdzały go w przekonaniu, że to wszystko jego wina, że nie powinien jej pozwolić wsiąść do tego nieznanego samochodu albo chociaż starać się dosadniej dać znać rodzicom, że Hope została zabrana przez kogoś mu nieznanego. To wydarzenie było również początkiem serii niefortunnych zdarzeń dla jego rodziny. Serii, której punktem kulminacyjnym jest śmierć jego siostry – Less. Dlatego też, gdy po powrocie z Austen, w sklepie spożywczym spotyka dziewczynę łudząco podobną do Hope, w jego głowie zapala się czerwone światełko, a on sam postanawia dowiedzieć się, czy to faktycznie jego zaginiona przyjaciółka. Jeśli tak, to dlaczego udawała, że go nie zna? Dlaczego pośpiesznie wyszła ze sklepu nie zamieniwszy z nim ani jednego słowa? Dean jeszcze nie wie, że wraz z podjęciem decyzji o rozszyfrowaniu tożsamości nieznanej dziewczyny wplątuje się w historię, która złamie go na wiele okrutnych sposobów…

Colleen Hoover, to bezkonkurencyjna królowa New Adult i moja ulubiona autorka tego gatunku. Gdy usłyszałam, że napisała drugi tom serii ‘Hopeless’, po prostu wiedziałam, że muszę po niego sięgnąć. Choćby tylko po to, by przez chwilę nacieszyć się towarzystwem bohaterów, których zdążyłam bardzo polubić podczas lektury tomu pierwszego. Czy było warto zapoznać się z tą książką?

„Losing Hope” jest lustrzanym odbiciem wydarzeń, których jesteśmy świadkiem podczas lektury „Hopeless”, bowiem tutaj naszymi oczami jest Holder, a nie Sky. Po co opisywać drugi raz tę samą książkę? Czyżby autorka nie miała pomysłu na napisanie czegoś nowego? Zapytacie. Pisząc tę książkę Colleen Hoover miała pomysł. I to całkiem niezły!

Czy nie macie czasami dość żeńskiej głównej bohaterki? Mam wrażenie, że praktycznie wszystkie serie książkowe – może z wyłączeniem Pottera i Percy Jacksona – przedstawiają fabułę z punktu widzenia dziewczyny. O ile do tego typu budowania akcji nie mam większych obiekcji, o tyle miło w końcu przeczytać coś, co nie jest pisane z perspektywy biednej, nieśmiałej, czy irytująco ufnej bohaterki. Tutaj mamy Deana Holdera, nastolatka doświadczonego przez życie, który bazując na swych doświadczeniach zbudował swój własny pogląd na świat i otaczających go ludzi. Jest postacią głęboką, skrywającą tajemnice i powoli trącą nadzieję, że znajdzie w swej egzystencji kogoś lub coś, co wniesie w jego życie odrobinę światła.

Jedynym, czego się obawiałam sięgając po tę pozycję, było to, że podczas lektury będą mnie nudzić powtarzane fragmenty akcji. Trudno bowiem napisać coś odkrywczego, gdy prawie wszystko zostało pokazane w „Hopeless”. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas lektury zauważyłam, jak różne są to opowieści! Niby akcja ta sama, niby bohaterowie się powtarzają, a jednak punkt widzenia i historia życia Holdera robi swoje. Czytelnik podczas lektury nie może wyjść z podziwu dla autorki za napisaną przez nią historię, za to, jak realistycznych, pełnych obaw bohaterów udało jej się stworzyć oraz do jakiego stopnia pozycja ta obfituje w emocje. Czytając „Losing Hope” będziecie się śmiać, złościć, z niedowierzaniem otwierać usta oraz płakać krokodylimi łzami, bowiem to jest właśnie to, w czym Hoover się specjalizuje – w psychicznym łamaniu bohaterów, ale i osób czytających jej dzieła. Właśnie te zabiegi sprawiają, że w każdym jej utworze czytelnik zostawia fragment swej duszy i mimo bólu, miło wspomina czas spędzony z książką.

Jeśli jesteście po lekturze „Hopeless”, z pewnością zauważyliście pewne niedociągnięcia, luki i niedopowiedzenia, których nie sposób wypełnić wiedząc tylko to, co wie Sky. I tutaj właśnie pojawia się pomysł autorki – oddanie głosu Dean’owi, który – choć z innej perspektywy – ma wiedzę o tym, co się stało ponad trzynaście lat temu i co się działo przez te wszystkie lata, a przez to idealnie dopowiada historię, którą rozpoczęła Sky w „Hopeless”. Wraz z poznawaniem pełnej opowieści, czytelnikowi zaczyna się wszystko idealnie układać w głowie, niczym puzzle wskakujące w odpowiednie miejsca. Im więcej wiemy, tym więcej rozumiemy i tym bardziej kochamy bohaterów, ich siłę, upór i wytrwałość mimo braku perspektyw na rozwiązanie kwestii dręczących ich przez całe życie.

Ktoś może powiedzieć, że „Hopeless” i „Losing Hope”, to książki New Adult takie, jakich można znaleźć wiele na księgarnianych półkach. Dla mnie są wyjątkowe i na zawsze zajmą specjalne miejsce w moim sercu. Niewykluczone, że wielokrotnie będę do nich wracać wylewając coraz to nowe łzy i marząc o takiej więzi, jaką miała Sky z Holderem. To wszystko, to jedynie domysły, jest natomiast jedna rzecz, której jestem pewna – jeśli uważasz, że „Hopeless” poturbowała Cię emocjonalnie swoim przekazem, to "Losing Hope" złamie Ci serce, podepta je, a na końcu dobije.

"I used to think the best part of me died with Les, but the best part of me is standing right here in front of me"

Ekspedientka z roztargnionym wyrazem twarzy kończy kasować Twoje zakupy. Wyciągasz portfel z kieszeni i kładziesz na ladzie banknoty. W oczekiwaniu na wydanie reszty unosisz głowę i rozglądasz się po hali. Jest to zwyczajny sklep spożywczy – regały z produktami codziennego użytku, działy zawierające prawdopodobnie wszystko, co mogłoby być człowiekowi potrzebne do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powoli zapada zmierzch. Siedzisz w oknie przypatrując się zachodowi słońca. Niebo z wolna traci piękne kolory ustępując miejsca ciemności. Jeszcze chwila. Już za moment – jak co noc - zaczną materializować się demony. Wychodzą spod ziemi niczym umarli powracający z zaświatów i udają się na polowanie licząc, że nakreślone przez jakąś rodzinę runy nie będą wystarczająco silne, by je powstrzymać. Często zdarza się, że ich łupem padają nawet całe wioski, gdyż nie każda posiada swojego własnego Patrona Runów, który od czasu do czasu sprawdza runy na budynkach i kreśli nowe na wypadek, gdyby te stare nie były wystarczająco mocne do walki z Otchłańcami. O zbliżającej się nocy informuje donośny dzwon, po usłyszeniu którego ludzie czym prędzej wracają do swych domów i nie wyściubiają nosa zza drzwi aż do świtu w obawie o własne życie. Niejednokrotnie zastanawiałeś się, dlaczego tak jest. Dlaczego mężczyźni uciekają bez walki, dlaczego każdy tak boi się demonów i utrzymuje, że nie da się z nimi w żaden sposób walczyć. No właśnie, to „dlaczego” towarzyszy Ci od bardzo dawna i wraz z upływem czasu nie znalazłeś na nie żadnej logicznej odpowiedzi. Tchórzostwo bliskim sprawia, że we własnej wiosce czujesz się jak w więzieniu, jednak czy uda Ci się uciec?

Ludzkość od stuleci mierzy się z krwawym i bezwzględnym wrogiem jakim są demony. Każdy, komu udało się przeżyć, spędza czas zabarykadowany w swej osadzie przeklinając noc. Z każdym kolejnym zmierzchem bowiem, w oparach mgły, nadchodzą opętane żądzą mordu bestie. Przerażeni ludzie chronią siebie i swoich bliskich najlepiej jak tylko potrafią – najczęściej przy pomocy magicznych runów. Każda rzeź ustaje bladym świtem, kiedy to światło słoneczne przepędza wszystkie demony z powrotem w Otchłań. Rezultatem licznych ataków jest rosnąca odległość między pustoszejącymi osadami, a ludziom wydaje się, że w żaden sposób nie można powstrzymać Otchłańców, kładąc tym samym kres zagładzie. Właśnie w tej jakże okrutnej rzeczywistości dorasta troje młodych ludzi. Odważny Arlen Bales, którego życie nauczyło, że nie należy się lękać Otchłańców, bowiem o wiele większym przekleństwem jest strach przepełniający ludzkie serca. Leesha Paper – córka miejscowego wytwórcy papieru, której życie nieodwracalnie zmieniło się za przyczyną jednego z pozoru niewinnego kłamstwa wypowiedzianego przez chłopaka, któremu jest przyrzeczona. Dziewczyna podejmuje nowicjat u starej, złośliwej zielarki, która może człowieka przerazić bardziej niż niejeden Otchłaniec. I Rojer Inn – zaledwie kilkuletni chłopiec, któremu demony odebrały wszystko, co było mu drogie. Swoje życie zawdzięcza wędrownemu mistrelowi, który zupełnie odmienił jego los. Trójka bohaterów jest w różnym wieku, mieszka w zupełnie innych miejscach, a jednak ma ze sobą coś wspólnego – są uparci, czują, że zawarte w przekazach ustnych informacje o sytuacji panującej na świecie nie do końca pokrywają się z prawdą i nie spoczną do momentu, aż odkryją, o co w tym wszystkim chodzi. Czy uda im się tego dokonać? Czy odważą się opuścić swoje domy rodzinne w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ich pytania? I najważniejsze – czy przeżyją?

Zanim przestawię Wam moje zdanie na temat tej książki, muszę powiedzieć, że nigdy wcześniej nie słyszałam o tej pozycji. Niemniej jednak, gdy zobaczyłam ją na bibliotecznej półce niemal od razu wiedziałam, że wróci wraz ze mną do domu. Dlaczego? Zapytacie. W dużym stopniu jest to zasługa arcyciekawego pomysłu na fabułę, klimatycznej i lekko tajemniczej okładki oraz zapewnień Jarosława Grzędowicza (autora „Pana Lodowego Ogrodu”), że jest to lektura oryginalna, niepowielająca wcześniej utartych schematów. Czy książka rzeczywiście jest taka, jak ją opisują?

Sięgnęłam po tę książkę niewiele o niej wiedząc i… przepadłam. Ogromnie przypadł mi do gustu pomysł z wychodzącymi o zmroku spod ziemi demonami, które na dodatek terroryzują ludzi chcąc się nimi posilić. Koncepcję uważam za oryginalną i naprawdę ciekawie przedstawioną. Podczas lektury miałam dylemat, bowiem z jednej strony bardzo chciałam zobaczyć to na własne oczy, ale z drugiej za żadne skarby nie chciałabym stanąć oko w oko z, na przykład skalnym demonem mierzącym – lekko licząc – kilka metrów. No, chyba że byłabym otoczona runicznymi osłonami, co też jest nieco ryzykowne, bowiem rysownik ze mnie marny. Pan Brett stworzył realistyczny, momentami krwisty opis życia ludzi w tym opanowanym przez demony świecie. Za pomocą plastycznych, lekkich, a momentami dosadnych opisów w bardzo jasny sposób przedstawił czytelnikowi stworzone przez siebie uniwersum. Jednocześnie na ogromną pochwałę zasługuje nutka ironii, którą autor wplótł w wypowiedzi niektórych bohaterów, przez co jeszcze wyraźniej podkreślił różnice w zachowaniu i światopoglądzie postaci.

Z całą historią zawartą w "Malowanym Człowieku" zapoznajemy się z perspektywy trzech bohaterów. O ile zazwyczaj taki zabieg mnie irytuje, bowiem, gdy już zaznajomię się z jakimś bohaterem i bardzo zainteresują mnie jego losy akcja się urywa i autor przeskakuje do drugiego wątku. W tej książce nie odczułam tego aż tak dotkliwie, gdyż wszystkie historie były ogromnie ciekawe, obfitujące w ciekawe sceny i skupiające na sobie w stu procentach uwagę czytelnika. Ponadto dzięki bohaterom zamieszkującym różne krainy autor w prosty sposób przedstawił czytelnikowi geograficzny aspekt utworu oraz pokazał jak bardzo różnią się od siebie mieszkańcy, w jak różne rzeczy wierzą oraz jak odmiennych metod używają do walki z Otchłańcami. Wszystko to zostało szczegółowo opisane, jednak mi brakowało mapki, bowiem pomimo obrazowych opisów trudno mi było zwizualizować sobie poszczególne ułożenie ziem, a uczucie to – bazując na fabule – w późniejszych tomach będzie się tylko nasilało.

"Malowany Człowiek" jest książką naprawdę dobrą. Wymagający czytelnik zapewne zauważy szereg niedociągnięć, bo takie, w większym lub mniejszym stopniu, zawsze się w utworach pojawiają, ale w tym konkretnym nie są szczególnie widoczne. Historia nie jest arcydziełem, ale stanowi intrygujący wstęp do dobrze zapowiadającego się cyklu. Książka ma w sobie to „coś”, które sprawiło, że nie miałam ochoty odkładać jej ani na chwilę, a liczne rysunki pojawiające się jako dodatek do tekstu tylko umilały mi czytanie oraz pomagały w zwizualizowaniu sobie wyglądu poszczególnych demonów i bohaterów.

Reasumując, "Malowany Człowiek" jest pozycją godną polecenia zarówno dla osób lubiących fantastykę, jak i tych, które dopiero zaczynają przygodę z książkami tego gatunku, gdyż zaliczyłabym tę pozycję do grupy dość lekkiego fantasy. Ponadto zwrot akcji, jaki pan Brett zastosował pod koniec powieści i scena, na której urwał swą opowieść zmusza mnie, jako czytelnika do szybkiego zapoznania się z kolejnym tomem.

Powoli zapada zmierzch. Siedzisz w oknie przypatrując się zachodowi słońca. Niebo z wolna traci piękne kolory ustępując miejsca ciemności. Jeszcze chwila. Już za moment – jak co noc - zaczną materializować się demony. Wychodzą spod ziemi niczym umarli powracający z zaświatów i udają się na polowanie licząc, że nakreślone przez jakąś rodzinę runy nie będą wystarczająco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Jaki byłby Twój wymarzony dzień?” pyta tata. Zamykasz oczy i z całych sił próbujesz go sobie wyobrazić. Moment później przed Twoimi oczami tworzy się następujący obraz: jest niedzielne popołudnie i wybierasz się z wizytą do babci. Po drodze wspinasz się po kamiennych murkach i mijasz pola dzikiej trawy. W oddali widać dom ze słomianym dachem i pomalowanymi na biało ścianami. Doniczki czerwonych, bujnie rosnących kwiatów okrywają parapet, a czarny rower oparty jest o żywopłot. Już z oddali dobiega Cię zapach pieczonej w piekarniku gęsi, a Monty – biało-czarny pies babci - czeka po stołem na resztki. Dziadek poszedł łowić ryby, więc jesteście z babcią same. Starsza kobieta wielkim wałkiem wałkuje ciasto na rabarbarową tartę, podsypuje żółte ciasto mąką i rozciąga je po pełnej po brzegi formie do ciasta od czasu do czasu promiennie się do ciebie uśmiechając. Z całych sił starasz się skupić uwagę na tym wymarzonym dniu, ale wspomnienia wiodą Cię do innych, bardziej ponurych myśli…

"Niebo, to zakątek w pamięci innych ludzi, w którym trwa to, co w nas najszlachetniejsze"

Molly Ayer jest siedemnastoletnią dziewczyną mieszkającą z Ralphem i Diną – rodzicami zastępczymi. Nastolatka jest typową gotką: nosi czarne ubrania, mocno się maluje, jej czarne włosy poprzeplatane są platynowymi pasemkami, mało mówi. Jednak, jeśli ktoś poświęciłby choć chwilę swego czasu, by lepiej ją poznać, dowiedziałby się, że to wcale nie jest prawdziwa Molly. Jaka jest więc naprawdę? Jest dziewczyną skrytą, nauczoną przez życie, że świat jest okrutny i im więcej będzie się spodziewać po ludziach, tym bardziej ją oni skrzywdzą. Tak więc nastolatka izoluje się, nie utrzymuje bliskich relacji zarówno z rówieśnikami, jak i swoimi rodzicami zastępczymi, którzy i tak traktują ją jak balast. Jedyną ucieczką dziewczyny jest literatura, którą bez reszty kocha, a nałogowo pochłaniane przez nią książki pozwalają jej, chociaż na chwilę, oderwać się od problemów dnia codziennego. To właśnie pasja czytania sprawia, że dziewczyna wpada w kłopoty. Pewnego dnia bowiem Molly zostaje przyłapana na kradzieży książki z biblioteki. Stare, wytarte i postrzępione wydanie „Jane Eyre” staje się powodem, dla którego dziewczynie grozi poprawczak. Sytuację ratuje Jack – chłopak Molly, który załatwia dla dziewczyny miejsce pracy, w którym może ona odrobić pięćdziesiąt godzin prac społecznych, które są odpowiednikiem pobytu w poprawczaku. Dziewczyna bez wahania się zgadza i tym oto sposobem trafia do domu Vivian Daly, w którym ma uporządkować strych. Nie spodziewa się tego, co przyniesie jej los…

Od momentu, w którym po raz pierwszy usłyszałam o „Sierocych pociągach” wiedziałam, że po prostu MUSZĘ sięgnąć po tę książkę. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to okładka, fabuła, a może tematyka jakiej dotyka książka wywarła największy wpływ na moją decyzję. Po prostu wiedziałam. Czy jestem zadowolona ze swojego wyboru? Czy książka mnie usatysfakcjonowała? Czy znalazłam w niej to, czego się spodziewałam? Zacznijmy od początku.

Fabuła „Sierocych pociągów” składa się z dwóch przeplatających się, na pozór niezwiązanych ze sobą historii, w które wprowadza nas narracja pierwszo- i trzecioosobowa. Czytelnik śledzi na przemian opowieść życia Molly Ayer, czyli nastolatki, o której już wcześniej wspominałam oraz Niamh Power – dziewięcioletniej dziewczynki o irlandzkich korzeniach, dla której los przewidział bardzo trudne, a momentami wręcz traumatyczne życie. Autorka posiadająca cudowny, wyważony, a jednocześnie bardzo lekki styl,poprzez wprowadzenie do swej powieści nastolatki i osobowy w podeszłym wieku sprawiła, że pozycję tę z przyjemnością będą czytały osoby w każdym wieku i o skrajnie różnych poglądach na życie.

„Sieroce pociągi” jest powieścią wielopłaszczyznową, opowiadającą dwie do bólu prawdziwe historie życia młodych dziewczynek, które musiały się zmierzyć z trudem i niesprawiedliwością świata. Pozycja może nie obfituje w nagłe zwroty akcji, ale nie da się jej określić mianem nudnej. Każdy, kto przeznaczy choć moment na głębszą analizę tekstu znajdzie w nim wiele metafor, symboliki oraz wyłapie niuanse, które zmuszą go do zastanowienia się i docenienia swojego życia takim, jakim jest. Pozycja pozwala również czytelnikowi na zaakceptowania siebie, swojego losu, ale daje też siłę do walki o jego prawdziwe „ja”, znalezienie samego siebie i swojej życiowej drogi. Gdyby ktoś mnie zapytał, która przeczytana w ciągu mojego życia książka wywarła na mnie największe wrażenie, przed oczami stanęłoby mi tylko parę tytułów, wśród których niewątpliwie znalazłaby swoje miejsce opisywana przeze mnie pozycja. Mimo, że nie byłam w stanie w pełni utożsamić się z żadną z głównych bohaterek, gdyż nasze życia są skrajnie różne, to zauważyłam, że z każdą z nich dzielę przynajmniej kilka cech charakteru. To odkrycie pozwoliło mi jeszcze pełniej przeżywać ich historie, a tym samym bardziej zagłębić i lepiej odczytać przekaz „Sierocych pociągów”.

Poza dogłębnie poruszającą opowieścią „Sieroce pociągi” skrywają w sobie prawdę historyczną. Książka ta opisuje bowiem istotny epizod w historii Stanów Zjednoczonych trwający w latach 1854-1929. W okresie tym ponad dwieście tysięcy osieroconych i bezdomnych dzieci zostało przewiezionych w tzw. „sierocych pociągach” ze wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych na Srodkowy Zachód, gdzie miały zostać adoptowane, co niestety nie zawsze było dla nich tak piękną i obiecującą alternatywą, jak to się wydaje na pierwszy rzut oka. Dla każdego, kto chciałby bliżej zapoznać się z tym wątkiem historycznym autorka książki przeznaczyła kilka stron, w których przybliża całą sprawę i prezentuje wiele, unikatowych i niemalże niespotykanych do tej pory, zdjęć z tamtego okresu. Jest to cudowne doświadczenie, bowiem nieczęsto po zakończeniu lektury książki czytelnik może zestawić fikcje literacką ze zdjęciami i prawdą historyczną, a co za tym idzie – zweryfikować pracę autorki i ocenić jak dobrze wyszło jej przeniesienie do swej książki prawdziwej historii nowojorskich sierot.

„Sieroce pociągi” jest pozycją bardzo wzruszającą, książką po przeczytaniu której długo siedziałam i starałam się zebrać myśli. Długo również zajęło mi napisanie tej recenzji, bowiem – jak to zwykle bywa przy naprawdę rewelacyjnych pozycjach – nie wiedziałam jak ubrać w słowa wszystkie emocje, które mną targały. W mojej skromnej opinii jest to pozycja absolutnie dla każdego i każdy powinien się z nią zapoznać, bowiem wiele dobrego wniesie w życie każdego czytelnika.

„Jaki byłby Twój wymarzony dzień?” pyta tata. Zamykasz oczy i z całych sił próbujesz go sobie wyobrazić. Moment później przed Twoimi oczami tworzy się następujący obraz: jest niedzielne popołudnie i wybierasz się z wizytą do babci. Po drodze wspinasz się po kamiennych murkach i mijasz pola dzikiej trawy. W oddali widać dom ze słomianym dachem i pomalowanymi na biało...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wchodzisz do swojego pokoju z całej siły zatrzaskując za sobą drzwi. Nadal nie rozumiesz, dlaczego rodzice zaciągnęli Ciebie i Cody’ego do tego miejsca. Miejsca tak nudnego i bardzo oddalonego od jakiejkolwiek cywilizacji, że tu nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo nie może trafić. Podchodzisz do okna i patrzysz na podwórze, na którym tata siedzi w bujanym w fotelu, a obok niego Twoja mama pochłania kolejną książkę. To nie jest miejsce dla Ciebie. Potrzebujesz swojego dawnego życia, wypadów z przyjaciółkami, imprez. Rozkładasz ramiona na boki i zaczynasz wirować wokół własnej osi do momentu, aż świat wokół Ciebie staje się jedną wielką zamazaną plamą. Jak na ironię, ta lamerska w Twoim mniemaniu czynność, jest zarazem jedną z Twoich ulubionych rozrywek podczas pobytu w tym miejscu. Gdy zaczynasz odczuwać zawroty głowy postanawiasz zwolnić, a chwilę potem zatrzymujesz się zupełnie. W Twoim pokoju jednak coś nie gra. Coś w nim się zmieniło, jednak nie jesteś w stanie sprecyzować co. Wszystko staje się jasne, gdy Twój wzrok pada na łóżko, na którym spoczywa teraz niebieskie pudełeczko. Jeszcze nie wiesz, że to co w nim znajdziesz odmieni Twoje życie na zawsze…

Tella z powodu choroby brata przeprowadza się do Montany. Zmiana środowiska życia ma w mniemaniu jej rodziców zapewnić nieco spokoju i polepszyć stan zdrowia Cody’ego, któremu żaden z dotychczas spotkanych lekarzy nie jest w stanie pomóc w powrocie do zdrowia. Zdaniem Telli jest to kompletna głupota, bowiem jak świeże powietrze może pomóc na coś, w walce z czym lekarze i najnowsze metody leczenia są bezradne? Niemniej jednak ma ona tylko 16 lat i jej zdanie na gruncie domowym zupełnie się nie liczy. Życie rodziny toczy się monotonnym rytmem, egzystują spokojnie, dzieląc swój czas między wspólne posiłki, rozmowy i czytanie książek. Rutyna zostaje jednak niespodziewanie przerwana w dniu, w którym na łóżku Telli pojawia się tajemnicze niebieskie pudełeczko. Skrywa ono małe urządzonko – coś w rodzaju słuchaweczki – które po włożeniu do ucha, zdradza dziewczynie pewną informację. Tella dowiaduje się bowiem, że co jakiś czas organizowane są zawody Brimstone Bleed, w których główną nagrodą jest lekarstwo. Cudowne lekarstwo na każdą istniejącą chorobę. Jest ona zaproszona do uczestnictwa w rozgrywkach, a co za tym idzie ma jedynie 48 godzin na zgłoszenie się. Dziewczynie od razu zapala się w głowie lampka - myśl, że poprzez wzięcie udziału w tym konkursie, a następnie wygranie go będzie w stanie pomóc swojemu bratu. Jednak, czy ostatecznie znajdzie w sobie tyle siły i odwagi, by wyruszyć na Brimstone Bleed? I najważniejsze, czy zdoła wygrać?

"If this race isn’t real, I think, I give the prankster mad props for enthusiasm."

Brimstone Bleed, to rozgrywki trwające trzy miesiące i mające miejsce w czterech ekosystemach: pustynnym, wodnym, górskim i leśnym. Każdy uczestnik przed rozpoczęciem części właściwej zmagań, musi wykazać się szybkością i sprytem w zdobyciu jednej z Pandor – tajemniczych jaj, które będą mu towarzyszyć podczas Brimstone Bleed. Proces pozyskiwania Pandor odbywa się w Old Red Museum i jest niezwykle istotny, bowiem Pandory są jedyną pomocą, jaką mają uczestniczy podczas całego wyścigu. Właśnie tak zaplanowane rozgrywki zostają przedstawione naszej młodziutkiej Telli. Dziewczynie, którą w łatwy sposób możemy zakwalifikować do grona „popularnych” dziewczyn występujących w niemal każdej szkole. Ma masę znajomych, świra na punkcie technologii, wyglądu i niejednokrotnie jej system wartości może przyprawić człowieka o załamanie nerwowe. Właśnie przed nią zostaje postawiona propozycja udziału w wyczerpujących zawodach, podczas których może połamać nie tylko paznokcie, ale i nawet stracić życie. Brzmi surrealistycznie, prawda?

O „Fire & Flood” usłyszałam w momencie, gdy książka miała swoją premierę w Stanach, a liczne pochlebne opinie i określanie jej, jako połączenie Igrzysk Śmierci oraz Pokemonów zaintrygowały mnie do tego stopnia, że tuż po rozpoczęciu wakacji postanowiłam po tę pozycję sięgnąć. Czy było warto?

Z historią przedstawioną w „Fire & Flood” zapoznajemy się z perspektywy Telli, a co za tym idzie czytelnik może w pewnym stopniu poczuć się, jakby to on sam brał udział w wyścigu o lekarstwo. Pani Scott posiada lekki i miły dla oka styl oraz nie boi się używać wyrażeń charakterystycznych dla młodego pokolenia, przez co książka jest prawdziwsza i o wiele łatwiejsza w odbiorze przez młodszego czytelnika, któremu to jest w głównej mierze dedykowana. Jeśli natomiast chodzi o sam pomysł na fabułę, to niestety pani Scott się nie popisała. O ile zazwyczaj bardzo nie lubię określeń typu „Książka idealna dla fanów Igrzysk Śmierci”, o tyle tym razem uznałam takie zapewnienia czytelników za obiecujące i postanowiłam po książkę sięgnąć. Jaki z tego wniosek? Już nigdy więcej nie kierować się takimi zapewnieniami. Sam wygląd ekosystemów Brimstone Bleed do złudzenia przypomina Igrzyskowe areny, nie wspominając już o tym tak charakterystycznym zawołaniu, które spotykamy w trylogii autorstwa pani Collins: „Happy Hunger Games! And may the odds be ever in your favor.”, w „Fire & Flood” brzmi ono: “I’d like to officially welcome you to the Brimstone Bleed. May the bravest Contender win.”. Czy tylko w moim odczuciu są one jakieś takie do siebie podobne? Mogłabym podobieństwa wymieniać dalej, a im bardziej bym analizowała fabułę, tym bardziej historia ta ocierałaby się o cienką granicę plagiatu. Niemniej jednak pozostawię tę kwestię do oceny Wam – przyszłym czytelnikom. Może Wy nie zauważycie aż tylu podobieństw.

Bardzo mocnym plusem tej historii jest natomiast relacja wiążąca główną bohaterkę z jej o dwa lata starszym bratem. O ile na co dzień dokuczają sobie nawzajem, o tyle, gdy Tella widzi choćby cień szansy na uratowanie Cody'ego jest w stanie rzucić się w ogień, by tego dokonać. To jest piękne, tym bardziej, że mi – jedynaczce - bardzo ciężko jest zrozumieć aż taki stopień oddania.

„It kills me to see Cody sick. And it doesn’t feel great ripping on him when what I want to do is ugly cry and beg him not to die.”

Czymże jest książka Young Adult bez wątku romantycznego? No właśnie, bardzo ciężko takową znaleźć. Również i w opisywanej przeze mnie pozycji widzimy uczucie rodzące się pomiędzy Tellą i Guy’em. Na szczęście autorka nie zrobiła z tej relacji przesłodzonej historyjki, której ma się dość już po kilku stronach. Całą sytuację nakreśliła delikatnie, z wielkim wyważeniem i wyczuciem tak, że czytelnik nie mógł się doczekać co dalej będzie się między nimi działo. Guy jest jednym z tych bohaterów, w których zakocha się dosłownie każda dziewczyna, a kolejnym plusem jest jego charakter, którym niejednokrotnie mi imponował.

Reasumując, „Fire & Flood” nie jest pozycją bardzo złą, chociaż fanów trylogii Igrzysk Śmierci mogą irytować podobieństwa pomiędzy tymi seriami. Książkę jest przyjemną lekturą, którą pochłania się w zastraszającym tempie. Jeśli więc jesteś fanem książek Young Adult, który lubi Igrzyskowe klimaty bądź po prostu zastanawiasz się, jak można pogodzić w jednej książce motyw grupowego wyścigu po bezcenną nagrodę z Pokemonami, to ta książka dostarczy Ci odpowiedzi na to pytanie.

Wchodzisz do swojego pokoju z całej siły zatrzaskując za sobą drzwi. Nadal nie rozumiesz, dlaczego rodzice zaciągnęli Ciebie i Cody’ego do tego miejsca. Miejsca tak nudnego i bardzo oddalonego od jakiejkolwiek cywilizacji, że tu nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo nie może trafić. Podchodzisz do okna i patrzysz na podwórze, na którym tata siedzi w bujanym w fotelu, a obok...

więcej Pokaż mimo to