Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Mój jedyny ból to fakt, że podzielili trzecią część na dwa tomy.

Mój jedyny ból to fakt, że podzielili trzecią część na dwa tomy.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Leo Valdez.
Tylko on wystarczy do szczęścia.

Leo Valdez.
Tylko on wystarczy do szczęścia.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Tym, którzy już znają przygody półbogów z Long Island, na pewno spodoba się kolejna próba pisarska Ricka Riordana. Ten autor już od dawna jest dla mnie mistrzem humoru, pisania o mitologii i nastolatkach, którzy ni stąd ni zowąd trafiają w sam jej środek. Tym razem jednak nie o zwykłym nastolatku. Tym razem o bogu.
O Apollinie. Najbardziej narcystycznym, egocentrycznym i zapatrzonym w siebie bogu greckim, jaki tylko może istnieć. Wszyscy bogowie są zapatrzeni w siebie, oczywiście, ale on jest absolutnym mistrzem w tej dziedzinie. I ten wspaniały ideał budzi się nagle spadając z nieba (dosłownie) na stertę śmieci w ciele nieutalentowanego nastolatka z trądzikiem i oponką na brzuchu. Po czym okazuje się, że Zeus wymyślił sobie, że w ramach kary ma słuchać rozkazów dziewczynki ubranej jak sygnalizator świetlny. Piękna perspektywa.
Najlepszą recenzją, jaką mogę dać, jest to, że czytałam tę książkę jadąc ze znajomymi pociągiem i mimo, że próbowałam się powstrzymać, ciągle śmiałam się na głos, na co oni reagowali spojrzeniami pod tytułem: „Nie potrzebujesz czasem lekarza?”. Ci, którzy czytają książki w miejscach publicznych, chyba mnie rozumieją.
A kiedy miałam dołka emocjonalnego, w pewnym momencie Rick Riordan zmusił mnie do samotnego ataku śmiechu, który trwał prawie minutę i omal mnie nie zabił.
Ale kocham tę książkę przede wszystkim za coś innego. Za ostatnie zdanie 38. rozdziału. Oczywiście, go nie zacytuję, bo nie chcę być przez nikogo zamordowana, ale jak do niego dojdziecie, będziecie wiedzieli, że to o nie właśnie chodzi.
I na zakończenie kilka haiku, ułożonych zapewnie przez tytułowego boga poezji i wstawianych na początek każdego rozdziału. Uwielbiam je.
To było coś w stylu:

Village People
Na straży zdrowa psychicznego
Y.M.C.A. Aha

Lub szczere podsumowanie ludzkiej egzystencji:

Zbiry dają mi po pysku
Zmiótłbym ich, gdybym mógł
Śmiertelność jest nie teges

Lub skala poczucia własnej wartości Apollina:

Przepraszam
Za właściwie wszystko
Rany, jestem super

PS. Ostatnie zdanie przedostatniego rozdziału. Kocham

Tym, którzy już znają przygody półbogów z Long Island, na pewno spodoba się kolejna próba pisarska Ricka Riordana. Ten autor już od dawna jest dla mnie mistrzem humoru, pisania o mitologii i nastolatkach, którzy ni stąd ni zowąd trafiają w sam jej środek. Tym razem jednak nie o zwykłym nastolatku. Tym razem o bogu.
O Apollinie. Najbardziej narcystycznym, egocentrycznym i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nigdy nie byłam zapaloną czytelniczką tego gatunku, bo fantasy pochłaniało mi większość czasu, ale po przeczytaniu tego stwierdzam, że w kryminałach faktycznie coś jest.
To, co mnie urzekło w Tresie, prywatnym detektywie bez oficjalnej licencji, to, że popełniał błędy. I to naprawdę jak jakiś osioł. Mimo, że mistrz tai-chi, to czasem ostro obrywał, parę razy jak głupek bez sensu upił się tequilą i przez kaca nie mógł myśleć. I wtedy zazwyczaj dopadali go i tłukli ci, którzy chcieli, by wyjechał i zostawił w spokoju sprawę morderstwa swojego ojca sprzed 10 lat, bo ona, jak się okazuje, była wciąż dość aktualna.
Tres był w tym swoim popełnianiu głupstw realny. Jak to człowiek.

Jak widać, autorzy sięgający po inne gatunki niż te, w których zazwyczaj piszą, wychodzi na dobre zarówno im, jak i czytelnikom.

Nigdy nie byłam zapaloną czytelniczką tego gatunku, bo fantasy pochłaniało mi większość czasu, ale po przeczytaniu tego stwierdzam, że w kryminałach faktycznie coś jest.
To, co mnie urzekło w Tresie, prywatnym detektywie bez oficjalnej licencji, to, że popełniał błędy. I to naprawdę jak jakiś osioł. Mimo, że mistrz tai-chi, to czasem ostro obrywał, parę razy jak głupek bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Osobiście dzielę fantasy na kilka rodzajów:

· porządne fantasy – zazwyczaj grube tomisko, akcja rozgrywa się w świecie, w którym miecze, łuki, topory są wciąż na topie, a konie są głównym środkiem lądowego transportu (patrz: John Flanagan, Brandon Sanderson, Robert Jordan, J. R. R. Tolkien)

· magia we współczesnym świecie – niedostępna i niezauważalna dla wszystkich ludzi, ale tych, którzy od urodzenia są jej przeznaczeni (J. K. Rowling, Rick Riordan, Brandon Mull)

· młodzieżowa dystopia – świat w nieokreślonej przyszłości o dystopijnym charakterze (Veronica Roth)

· science fiction, ale takie niekonwencjonalne - niby fiction, ale realistyczne (Rafał Kosik)

„Ostatni Smokobójca” nie pasuje do żadnej kategorii.
Świat wydaje się być współczesny, ale problem jest z magią. Rzeczywiście, nie wszyscy potrafią się nią posługiwać, ale nie są to wielkie czary rodem z Hogwartu, a wręcz przeciwnie.
Jak to ładnie ujęła okładka książki, „na latających dywanach roznosi się pizzę”. Magia służy do przeczyszczania rur czy wymiany instalacji elektrycznych. Jest zupełnie spowszedniała i spospoliciała, jednym słowem absolutnie przyziemna (w porządku, to dwa słowa). Na tę sytuację najbardziej narzekają czarodzieje, marzący o czasach Starej Magii – magii wielkiej i potężnej, która służyła do równie wyjątkowych czynów.
Szesnastoletnia Jennifer Strange jest znajdą, nie znała swoich rodziców i z magią nie miałaby nic wspólnego, gdyby nie to, że jest menadżerką firmy Kazam, jednej z ostatnich agencji na świecie zatrudniającej czarodziejów. Od lat magiczna moc malała i malała, ale magowie czują, że wszystko zmieni się z zabójstwem ostatniego żyjącego smoka, jakie przepowiedziano na najbliższy tydzień.
Uwielbiam charakter Jennifer. Była bezkompromisowa, miała swoje zdanie i nawet jeśli opinia niemal całego świata była przeciw niej, nie pozwalała nikomu się wykorzystać do jego celów. Przede wszystkim nie kierowała się ocenami innych, ale sama szukała odpowiedzi i ufała swojej intuicji. I, co ważne, miewała nieraz całkiem niezłe sarkastyczne uwagi.
I Kwarkostwór – niezwykłe stworzenie, którego nazwa wzięła się od jedynego dźwięku, jakie potrafi ono wydać – Kwark! Pokochałam tą istotkę, która tym jednym słowem potrafiła oddać tyle emocji – od zaciekawienia aż po zaniepokojenie czy gniew.
Jasper Fforde to moje nowe odkrycie i już zdążyłam wypożyczyć następną część.

Więcej recenzji na blogu: fantastyczne.blogspot.com

Osobiście dzielę fantasy na kilka rodzajów:

· porządne fantasy – zazwyczaj grube tomisko, akcja rozgrywa się w świecie, w którym miecze, łuki, topory są wciąż na topie, a konie są głównym środkiem lądowego transportu (patrz: John Flanagan, Brandon Sanderson, Robert Jordan, J. R. R. Tolkien)

· magia we współczesnym świecie – niedostępna i niezauważalna dla...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki W śnieżną noc John Green, Maureen Johnson, Lauren Myracle
Ocena 7,1
W śnieżną noc John Green, Maureen...

Na półkach:

Tak, wiem, pomieszałam pory roku. Prawdę mówiąc, nie zauważyłam tego sama, dopiero koleżanka uświadomiła mnie: hej, to jest lato, a ty czytasz książkę z akcją umiejscowioną w czasie Bożego Narodzenia! Myślałam, że to nie ma szczególnego znaczenia, ale jednak w pewien sposób działa to na psychikę – przez moment nie mogłam się pozbyć wrażenia, że powinnam się ubrać trochę cieplej do szkoły. A na termometrach liczba dwucyfrowa z dwójką na początku, czego mój mózg nie łapał. Znaczy to jednak, że się mimo wszystko wciągnęłam.
Mimo wszystko, bo nie jestem wielką fanką opowiadań ani całych powieści skupiających się na miłości (uwaga: nie znaczy to, że tego nie lubię, mam na myśli raczej, że nie szaleję za takimi gatunkami).
„W śnieżną noc” to zbiór trzech opowiadań napisanych (w tejże kolejności) przez Maureen Johnson, Johna Greena i Lauren Myracle.
Chociaż zdążyłam już się przyzwyczaić, że w stanowczej większości książek, filmów et cetera bohaterki całują się z chłopakiem, którego znają maksymalnie trzy dni – czy tylko mi jednej na tym świecie wydaje się to co najmniej dziwaczne?! - to Maureen Johnson zaskoczyła mnie tym, że nieraz rzucają się na nich niczym tygrysice (ps. żeby nie było, autorka sama użyła tego porównania). Hm. Ale powiedzmy – rozumiem ją. Dziewczyna w wigilijny poranek wpadła w tak skomplikowaną i równocześnie zabawną sytuację (a raczej jej rodzice w nią wpadli), że musiała nagle ni stąd ni zowąd jechać przez pół Ameryki do dziadków, żeby nie siedzieć samej przez święta, a później, żeby było lepiej, jej pociąg dostał awarii i nie miał ruszyć się z miejsca przez najbliższą noc. Można więc ją zrozumieć. Poniekąd.
Styl Johna Greena jest tak charakterystyczny, że nie trzeba go opisywać, chociaż tym razem nie było aż tyle śmiesznych tekstów. „Bożonarodzeniowy cud pomponowy”, druga z kolei, to opowieść o miłości, której nie znajdujesz w dopiero co spotkanej osobie (uff, w końcu coś innego 😉), ale tam, gdzie byś się tego zupełnie nie spodziewał – w bliskim przyjacielu. Główny bohater odkrywa to zupełnie nagle, w ciągu jednej nocy, możemy więc uznać, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale jednego spojrzenia. Naprawdę dobre.
Lauren Myracle z kolei prezentuje nam historię o drugich szansach – nawet, jeśli jedna osoba w związku popełni naprawdę straszną głupotę. Główna bohaterka, załamana nerwowo, pełna wyrzutów sumienia odkrywa prawdę o sobie wskutek wypowiedzi bliskich jej osób. Na początku bardzo mnie to denerwowało, bo wiedziałam, że oni mają rację i dlatego ją samą ciężko mi było polubić, jednak dziewczyna cały czas chciała się zmienić i w końcu jej się udało. Od tego czasu wspierałam ją już na całego.
Najbardziej interesujące jest to, że wszystkie te opowiadania się łączą. W każdym pojawiają się lub wspominane są postacie z pozostałych, co czyni to trochę bardziej magiczne. Polecam jednak chyba czytać w trochę bardziej zimową pogodę.

Więcej recenzji na moim blogu: fantastyczne.blogspot.com

Tak, wiem, pomieszałam pory roku. Prawdę mówiąc, nie zauważyłam tego sama, dopiero koleżanka uświadomiła mnie: hej, to jest lato, a ty czytasz książkę z akcją umiejscowioną w czasie Bożego Narodzenia! Myślałam, że to nie ma szczególnego znaczenia, ale jednak w pewien sposób działa to na psychikę – przez moment nie mogłam się pozbyć wrażenia, że powinnam się ubrać trochę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dorota Terakowska ma coś niezwykłego w sobie. Potrafi pisać o trudnych tematach, których wielu boi się dotykać i czynić to z wyjątkową wrażliwością i trafnie. Czytałam niektóre jej książki będąc mniejsza i zawsze mi się podobały. Po „Poczwarkę” też chciałam sięgnąć i w końcu się udało.
Jestem zakochana w fantasy, ale cieszę się, że to nie jedyny gatunek książek – po pierwsze byłoby nudno, a po drugie, są opowieści umiejscowione w naszym, realnym świecie, a jednak tak magiczne. W tym przypadku chyba za sprawą bohaterki.
Główną postacią „Poczwarki” jest dziewczynka z zespołem Downa i to dosyć poważnym. Wywróciła idealnie uporządkowane i zaplanowane życie jej rodziców perfekcjonistów do góry nogami. Chociaż z początku mówią o tym, by oddać ją do specjalnego zakładu, matka pod wpływem impulsu decyduje się ją wziąć do domu. W ten sposób zaczyna się jej męczące, ale trudne życie, w którym nieustannie musi opiekować się córką i walczyć o każdą rzecz, której Myszka (jak ją nazywa) może się nauczyć, jednocześnie zdając sobie sprawę, że jej córka nigdy nie dojdzie do samodzielności. I chociaż nie raz się gniewa i nie może znieść tej niepełnosprawności, odkrywa, że jej córka może dać jej radość.
Terakowska pokazuje, że każdy z nas ma wybór. Możemy kochać albo odrzucać, pomagać albo nie widzieć. Pokazuje, że każdy zasługuje na to, by go kochać – nawet jeśli wydaje się niczego nie odbierać ani nie rozumieć. Pokazuje, że nigdy nie wiemy, co się dzieje w środku człowieka, a często wyciągamy błędne wnioski, że może nie dzieje się nic.
Szczególnie dotknęła mnie jedna scena w sklepie – jeśli do niej dojdziecie, będziecie wiedzieli o co chodzi. Wydaje mi się, że to był jeden z kulminacyjnych momentów, jeśli chodzi o emocje Myszki, ale poruszyło mnie też bardzo osobiście. Mam ogromną i głęboką nadzieję, że nigdy nie zabraknie mi wrażliwości i nie zachowam się tak okrutnie jak ludzie, którzy brali udział w tym momencie historii.

Więcej recenzji na moim blogu: fantastyczne.blogspot.com

Dorota Terakowska ma coś niezwykłego w sobie. Potrafi pisać o trudnych tematach, których wielu boi się dotykać i czynić to z wyjątkową wrażliwością i trafnie. Czytałam niektóre jej książki będąc mniejsza i zawsze mi się podobały. Po „Poczwarkę” też chciałam sięgnąć i w końcu się udało.
Jestem zakochana w fantasy, ale cieszę się, że to nie jedyny gatunek książek – po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki pisane z perspektywy dziecka mają w sobie coś wyjątkowego. Nie, żebym była jakoś bardzo stara, ale jednak okres mojego dzieciństwa (chlip, chlip) już się niestety definitywnie skończył. Dzieci myślą trochę inaczej niż dorośli.

I być może dlatego ta książka była inna. Po prostu inna. Różna od tych, które ostatnio czytałam.

To pierwsza powieść Orsona Scotta Carda, jaką przeczytałam i jestem pewna, że znowu do niego sięgnę. Temat może się dla niektórych wydawać oklepany – zupełne science fiction: odległa cywilizacja „robali”, która w przeszłości dwukrotnie napadła ze swoją gigantyczną flotą na ziemię, a ludzkość ocalała jedynie dzięki geniuszowi dowódcy Mazera Rackhama.

Teraz jednak potrzeba nowego wojskowego geniusza. I agencja zajmująca się szukaniem takich talentów wśród dzieci chyba kogoś znalazła.

Nazywa się Ender. Kończący.

Zostaje wysłany do Szkoły Bojowej, miejsca pełnego innych dzieci z wojskowymi talentami. Jednak to Ender jest tym, na którego wszyscy najbardziej liczą. Tam w praktyce musi się nauczyć dowodzenia – rywalizując z innymi młodymi, a nawet małymi przywódcami.

Orson Scott Card ten wydawać by się mogło „oklepany” temat realizuje w zupełnie nowy sposób, bardziej skupiając się na samym Enderze niż na sytuacji w kosmosie. Bo za rozwinięcie swojego talentu dowódcy chłopiec musiał zapłacić bardzo wysoką cenę. Nie miał normalnego dzieciństwa. Rówieśnicy odsuwali go od siebie. Był samotny, a świadomość nadziei, jaką wszyscy w nim pokładają, niemal go przygniatała. Dorośli wielokrotnie umyślnie doprowadzali do konfrontacji jego z innymi chłopcami w jego wieku, często kończących się bardzo źle. Bo w wojnie nie ma miejsca na współczucie. I wydaje mi się, że to też chciał pokazać autor.

Bo wojna jest właśnie taką grą – bezwzględną, okrutną, grą na śmierć i życie – w której jest albo my (cywilizacja ziemska) zniszczymy do szczętu robali, albo oni zniszczą nas. Tylko nikt z dorosłych nie uwzględnił tego, co jest po drodze, tego przez co musiał przejść Ender, zanim był gotowy na ostateczne starcie.

Więcej recenzji: fantastyczne.blogspot.com

Książki pisane z perspektywy dziecka mają w sobie coś wyjątkowego. Nie, żebym była jakoś bardzo stara, ale jednak okres mojego dzieciństwa (chlip, chlip) już się niestety definitywnie skończył. Dzieci myślą trochę inaczej niż dorośli.

I być może dlatego ta książka była inna. Po prostu inna. Różna od tych, które ostatnio czytałam.

To pierwsza powieść Orsona Scotta Carda,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Taaak! To jest Brandon Sanderson w całej esencji swojego stylu pisania!

To było świetne.

Łapię się na tym, że powtarzam to dosyć często. Chciałabym być bardzo krytyczna niż jestem, ale przecież nie moja wina, że ci autorzy fantastyki czasami piszą tak wspaniale.

Dostałam tę książkę na prezent – to dla informacji wszystkich, którzy chcieliby mi kiedyś w przyszłości podarować z okazji takiej czy owakiej lub całkowicie bez niej. (PS. Nie, pod absolutnie żadnym pozorem nie ukryłam tu nawet najdrobniejszej sugestii).

Jest to - jak lubię to nazywać – dobra, porządna książka, czyli inaczej klasyczne fantasy. Główna bohaterka Vin, będąca skaa i należąca do bandy złodziei, nieufna i zamknięta, pewnego dnia spotyka Kelsiera. Mężczyznę, który posiada rzadką moc Zrodzonego z mgły i twierdzi, że ona też ją ma. I, jak się później okazuje, ma niemożliwy do wykonania plan obalenia Ostatniego Imperatora, nazywanego Skrawkiem Nieskończoności, ze względu na to, że ludzie już dziesiątki razy próbowali go zabić i żadnemu jakoś nie wyszło.

Kelsier od początku mnie niepokoił. Można mu ufać czy nie można? Cóż, nie mam zamiaru zdradzać – musicie przeczytać sami!

Natomiast pokochałam Vin za jej charakter. Mogłam się z nią cały czas w pewien sposób utożsamiać i zrozumieć jej strach na początku, jej decyzje, które zawsze podejmowała zgodnie z tym, w co wierzyła. Potrafiła zdobyć się na odwagę pomimo lęku.

Kocham tę książkę. A Brandon Sanderson jest świetnym pisarzem! Grał na moich emocjach niczym profesjonalny Podżegacz, jeśli by to odnieść do Allomancji.

PS. Słyszał ktoś o trzeciej części Archiwum Burzowego Światła? Podobno ma być o 25% dłuższa niż Słowa Światłości. Z moich obliczeń wyszło 1170 stron. Nigdy jeszcze nie czytałam pojedynczej książki fantasy o takiej objętości.

Więcej recenzji na moim blogu: fantastyczne.blogspot.com

Taaak! To jest Brandon Sanderson w całej esencji swojego stylu pisania!

To było świetne.

Łapię się na tym, że powtarzam to dosyć często. Chciałabym być bardzo krytyczna niż jestem, ale przecież nie moja wina, że ci autorzy fantastyki czasami piszą tak wspaniale.

Dostałam tę książkę na prezent – to dla informacji wszystkich, którzy chcieliby mi kiedyś w przyszłości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Skazani na Shawshank"
Jak wyglądało moje pierwsze spotkanie ze Stephenem Kingiem? Zaczęłam od Rolanda, pierwszej części jego cyklu fantasy Mroczna Wieża, którą autor sam uważa za jedno ze swoich najważniejszych dzieł. Nie sięgałam do Kinga wcześniej, bo trochę bałam się jego horrorystycznej strony twórczości. Ale fantasy? Czemu nie?
Spróbowałam więc i zakochałam się w jego stylu pisania na piętnastej stronie, gdy „machnął” taki opis nieba, że musiałam się przy tym zatrzymać i przeczytać ze cztery razy. Normalnie w tym momencie każdy autor napisał by „rewolwerowiec zasnął” i przeszedł do dalszych wydarzeń, ale King nie. Tym mi zaimponował.
Skazanych na Shawshank też się bałam, bo niespecjalnie przepadam za brutalnością i drastycznymi momentami zarówno w książkach, jak i w filmach. Na szczęście okazało się, że obawiać się wcale nie musiałam, chociaż nie jest to upiększony opis rzeczywistości więzienia. Ukazuje realistyczną prawdę o więźniach, którzy traktowani przez społeczeństwo jak złoczyńcy i wyrzutki, niekoniecznie przez całe swoje życie marzą o zabijaniu.
Cudowna, poruszająca książka o nadziei, która potrafi przetrwać bardzo, bardzo długo nawet wbrew brutalnej rzeczywistości, z którą nieraz zderzają się nawet najwięksi marzyciele. Szczególnie lubię postać Rudy’ego – chociaż Andy wydawał się być tym ważniejszym bohaterem. Może ze względu na to, że Rudy był mniej tajemniczy, trochę zwyczajniejszy i tym samym mi bliższy. Poza tym i on, tak jak Andy, zachował swoją nadzieję i wewnętrzną wolność wśród więziennych murów.
Opowiadanie napisane po mistrzowsku. A film Franka Darabonta? Pierwsza ekranizacja, z jaką się spotkałam, o której można powiedzieć, że jest na tym samym poziomie co książka. Przede wszystkim świetni aktorzy. Ale też być może odgrywa tu jakąś rolę fakt, że to była jednak ekranizacja 100-stronicowego opowiadania. Dało się w dwóch godzinach zmieścić wszystkie wątki i niczego nadmiernie nie skracać. Co niestety dzieje się w większości ekranizacji.
Krótko mówiąc: piękne, wspaniałe, niesamowite.

Więcej recenzji na blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

"Skazani na Shawshank"
Jak wyglądało moje pierwsze spotkanie ze Stephenem Kingiem? Zaczęłam od Rolanda, pierwszej części jego cyklu fantasy Mroczna Wieża, którą autor sam uważa za jedno ze swoich najważniejszych dzieł. Nie sięgałam do Kinga wcześniej, bo trochę bałam się jego horrorystycznej strony twórczości. Ale fantasy? Czemu nie?
Spróbowałam więc i zakochałam się w jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czas najwyższy nadszedł i w końcu sięgnęłam do Sapkowskiego!
Ostatnie życzenie było całkiem intrygujące. Zbiór opowiadań, składający się z wyrywkowych historii z życia tytułowego wiedźmina, które przeplatane są jego pobytem u kapłanki o imieniu Nenneke, w świątyni bogini Melitele, gdzie rehabilituje się z obrażeń po walce z pewną strzygą. Jest tu wiele ludowości i oczywiście stworzeń fantastycznych, ale jednego możecie być pewnym, zanim jeszcze to przeczytacie – te istoty magiczne nie są tu ani trochę przyjazne. Nie ma tu romantycznych i szarmanckich wampirów ani nieszczęśliwie zakochanych wilkołaków, jedynie krwiożercze strzygi, które z chęcią zjedzą każdego, kogo spotkają na drodze.

Właściwie jedyni, którzy okazują się być nie tak straszni jak uważa większość tamtejszego społeczeństwa, to ludzie obłożeni klątwami, które zmieniły ich w potwory. Tak poza tym, to mamy do czynienia z wierzeniami w swojej pierwotnej, tej mrocznej wersji.

Geralt, wiedźmin, nazywany też Białym Wilkiem jest chyba tym najbardziej intrygującym elementem w tej książce. Ostatnie życzenie, pierwszy tom sagi jest napisany w formie opowiadań. Zazwyczaj jest odwrotnie – autorzy najpierw piszą kilkutomowe serie o jednej – dwóch przygodach bohaterów, a potem, żeby ocalić od śmierci czytelników, dokładają parę opowiadań. Dlatego Sapkowski jest pod tym względem dość oryginalny, co mu wyszło na dobre. Pozwolił przez to poznać głównego bohatera, spojrzeć na niego pod kątem różnych wydarzeń z przeszłości i zobaczyć jego charakter.

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com

Czas najwyższy nadszedł i w końcu sięgnęłam do Sapkowskiego!
Ostatnie życzenie było całkiem intrygujące. Zbiór opowiadań, składający się z wyrywkowych historii z życia tytułowego wiedźmina, które przeplatane są jego pobytem u kapłanki o imieniu Nenneke, w świątyni bogini Melitele, gdzie rehabilituje się z obrażeń po walce z pewną strzygą. Jest tu wiele ludowości i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Halt jest postacią znaną wszystkim czytelnikom Johna Flanagana jako mentor głównego bohatera serii, Willa. Natomiast we „Wczesnych Latach” obserwujemy Halta, gdy dopiero od niedawna przebywa w Araluenie. Są to złe czasy dla całego Korpusu. Morgarath, jeden z baronów zdobył w nim władzę i wyrzucił prawdziwych zwiadowców, podstawiając zamiast nich praktycznie w ogóle nie wyszkolonych, ale za to oddanych jemu ludzi. Nie jest to jedyny problem królestwa. Krążą pogłoski, że następca tronu, książę Duncan, niegdyś stawiany za wzór szlachetnego człowieka, teraz rabuje wioski na granicy, okradając rolników. Crowley, przyjaciel Halta, który osobiście znał Duncana, nie chce temu wierzyć. Wyruszają więc razem, aby wyjaśnić tę sprawę.
Dowiadujemy się, jak wyglądała pierwsza jazda Halta na Abelardzie, jak Crowley zaczął przewodzić zwiadowcom i jak potoczyło się pierwsze spotkanie Halta i lady Pauline. (Było zabawnie.)
Jestem wielką wielbicielką całego cyklu. Tajemniczość zwiadowców, ich umiejętność ukrywania się tak, by „zniknąć”, ich konie, które są niezwykle inteligentne no i ich łuki (!) i legendarna celność. Bardzo bym chciała nauczyć się strzelać z łuku, więc może to dlatego tak bardzo mnie ciągnęły wszystkie przygody Willa, Halta i Horace. Moją ulubioną częścią pozostawała pierwsza, kiedy Will był jeszcze młodym chłopakiem i trzecia, chociaż już nawet nie pamiętam czemu. Wiem jednak, że była bardzo dobra. Jeśli chodzi o ostatnią część, Królewskiego Zwiadowcę, to już nie było trochę to samo, co początki. Polecam ją przeczytać, podobało mi się, że była tam wyraźniej zarysowana żeńska bohaterka, ale … do gustu przypadły mi bardziej te pierwsze.
Może John Flanagan potrzebował po prostu przerwy? Jak widać, zrobiło mu to bardzo dobrze. Turniej w Gorlanie był po prostu świetny. Pełna humoru (znowu śmiałam się na cały głos) opowieść o innych bohaterach, jednak polubiłam ich tak samo bardzo, jak Willa i Horace’a. Pokazuje siłę przyjaźni i trzymania się swoich wartości.

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com

Halt jest postacią znaną wszystkim czytelnikom Johna Flanagana jako mentor głównego bohatera serii, Willa. Natomiast we „Wczesnych Latach” obserwujemy Halta, gdy dopiero od niedawna przebywa w Araluenie. Są to złe czasy dla całego Korpusu. Morgarath, jeden z baronów zdobył w nim władzę i wyrzucił prawdziwych zwiadowców, podstawiając zamiast nich praktycznie w ogóle nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak jak „Droga królów” skupiała się głównie na Kaladinie, jego losach i przeszłości, chociaż były również przedstawione losy innych bohaterów, tak „Słowa światłości” skupiały się na Shallan. Młoda Vedenka, po odkryciu mocy swoich i Jasnah wyrusza razem z nią na Strzaskane Równiny, poznając przypadkowo ciekawego sprena. Dalinarowi zaczyna brakować czasu za sprawą tajemniczego odliczania na jego ścianach. Zaś Kaladin, namawiany przez przyjaciół z drużyny, próbuje dowiedzieć się czegoś o swoich mocach, ciągle jednak walczy z żalem i pragnieniem zemsty, które może go doprowadzić do utraty honoru. A Skrytobójca dostał kolejne zadanie.
Nie mogłam się doczekać tej książki i jestem z niej zadowolona. Początek i dalej czytało mi się wspaniale, dawno nie miałam czegoś takiego, że cieszyłam się po prostu z tego, że czytam, niezależnie, co działo się z bohaterami (chociaż początek oczywiście był całkiem optymistyczny).
Jednak nie wiem czemu, ale trochę gorzej mi poszło z końcówką. Nie wiem, czy to dlatego, że zaczęłam to czytać w tempie światła, nie skupiając się na większości ważnych rzeczy i prując do przodu, żeby tylko dowiedzieć, co się stanie na końcu. Tak, emocje sięgały zenitu, Brandon Sanderson nie oszczędzał mojego serca ani trochę, na szczęście obyło się bez zawałów. Z drugiej strony jednak żałuję, że trochę nie przystopowałam, bo w efekcie musiałam czytać ostatnie 100 stron jeszcze raz – a to już nie było to samo.
Jedyne, co mnie cały czas niepokoiło, to wrażenie, że Brandon Sanderson próbuje doprowadzić do najgorszej możliwej rzeczy, jaka by mogła stać się w tej książce. I nie, nie chodzi mi tu o jakieś beznadziejne położenie bohatera, to by mi nie przeszkadzało. Nie chcę spoilerować, więc jedyne co powiem, to to, że nie cierpię trójkącików. Na szczęście nic takiego jeszcze się nie stało, ale zaczęłam już rozważać pisanie maila do autora.
PS. Jakby co, to był żart.
Podsumowując, książka była świetna i mimo, że pierwsza jednak bardziej mnie urzekła, ta trzyma poziom. Podobała mi się kreacja Shallan, którą bardzo polubiłam, tak samo jak Adolina – mam nadzieję, że o nim w kolejnych częściach też będzie coś więcej.

Więcej recenzji możesz znaleźć na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

Tak jak „Droga królów” skupiała się głównie na Kaladinie, jego losach i przeszłości, chociaż były również przedstawione losy innych bohaterów, tak „Słowa światłości” skupiały się na Shallan. Młoda Vedenka, po odkryciu mocy swoich i Jasnah wyrusza razem z nią na Strzaskane Równiny, poznając przypadkowo ciekawego sprena. Dalinarowi zaczyna brakować czasu za sprawą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Wypij mleko"… Co, jeśli okaże się, że nie jest to zwyczajne mleko od zwyczajnej krowy? Co, jeśli dzięki niemu zobaczysz świat, o którego istnieniu nie miałeś nawet pojęcia?
Kendra i Seth spędzają wakacje pod opieką dziadków, których prawie nie znają. Dziadek i babcia byli zawsze bardzo tajemniczy, skryci i rzadko się widywali. Rodzeństwo nie jest zachwycone taką perspektywą wolnego. Jednak po jakimś czasie wszystko się zmienia, bo odkrywają Baśniobór – rezerwat zamieszkany przez wróżki, nimfy, wiedźmy, gobliny i jeszcze bardziej nikczemne magiczne istoty. Oczywiście w ciągu swojego pobytu tam Kendra i Seth narobią trochę kłopotów, które wynikły z ich ciekawości i nieraz nieposłuszeństwa. To oni będą musieli uratować i swoją rodzinę i cały Baśniobór, gdy znajdą się one w niebezpieczeństwie.
Bardzo prosty, lekki język – w końcu to książka adresowana głównie do młodszych czytelników, też ze względu na dosyć młodych bohaterów. Ja jestem parę lat starsza niż oni, ale bardzo dobrze mi się czytało i myślę, że ta książka może się spodobać każdemu. Fabuła jest dosyć nieskomplikowana, prosta, nie ma wielu zamieszań, ale jest mnóstwo magii. Podobało mi się też, jak Mull pokazał relacje rodzeństwa, które nie zawsze się zgadzało, bo byli inni, ale jednak się lubili i tworzyli zgraną parę.
Jest trochę pełnych grozy, strasznych scen, a istoty zamieszkujące Baśniobór są w większości pokazane od tej mroczniejszej strony, nie tak jak w bajkach. Wróżki są zarozumiałe, a wiedźmy okrutne i przebiegłe.
Nie będę przeciągać. Baśniobór czytało mi się bardzo dobrze i przyjemnie – właściwie połknęłam go jak pigułkę. Mam tylko nadzieję, że w następnych częściach akcja jeszcze bardziej się rozkręci i Mull jeszcze głębiej da poznać stworzony przez siebie świat.

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

"Wypij mleko"… Co, jeśli okaże się, że nie jest to zwyczajne mleko od zwyczajnej krowy? Co, jeśli dzięki niemu zobaczysz świat, o którego istnieniu nie miałeś nawet pojęcia?
Kendra i Seth spędzają wakacje pod opieką dziadków, których prawie nie znają. Dziadek i babcia byli zawsze bardzo tajemniczy, skryci i rzadko się widywali. Rodzeństwo nie jest zachwycone taką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli jest się czytelnikiem i to takim, który się z tym nie kryje, przychodzi czas, kiedy stwierdza się, że wypada sięgnąć po jakąś klasykę – książki z gatunku, który czytasz, a które są bardzo dobrze znane i po prostu byłoby dziwnie, gdybyś ich nie przeczytał.

U mnie tak było z Tolkienem. Poza tym, że dużo znajomych zachęcało mnie do przeczytania, uznałam, że skoro tak kocham fantasy i się z tym nie chowam, trzeba się za pana Johna zabrać. Zaczęłam od Hobbita – i wszystkim to polecam, ponieważ bez przeczytania tego ciężko będzie zrozumieć niektóre wątki w Władcy pierścieni.

Jest to tak znana i popularna trylogia, że recenzowanie jej po raz kolejny chyba nie ma zbytnio sensu. Chcę w takim razie napisać, co odczuwałam i jak przeżywałam tę książkę.

Akcja Drużyny Pierścienia rozpoczyna się w momencie, w którym zbliżają się sto jedenaste urodziny Bilbo Bagginsa, głównego bohatera już wcześniej wspomnianego Hobbita i trzydzieste trzecie urodziny, czyli według hobbickich zwyczajów wejście w dorosłość jego krewnego, Froda Bagginsa. Wydają wspólne przyjęcie urodzinowe, pod koniec którego Bilbo znika w tajemniczy sposób, Frodo zaś obejmuje jego posiadłość w Shire. Mija 17 lat, podczas których Frodo chroni pierścień i prowadzi spokojne życie, które przerywa pojawienie się czarodzieja Gandalfa ze złymi wiadomościami. Czas, aby hobbit, jak niegdyś Bilbo, opuścił ukochane Shire i wyruszył w niebezpieczną podróż.

Słyszałam wiele opinii o stylu, jakim posługuje się Tolkien, również tych niepozytywnych, jakoby opisy były długie, przynudnawe i przez to ciężko by było przez to przebrnąć. Cóż, moim zdaniem nadają one pewnego rodzaju magii, a bez nich książki Tolkiena byłyby o wiele słabsze. Czytałam każdy z nich uważnie, kreując i wyobrażając sobie w głowie świat hobbitów, elfów i orków. Gdyby opisów nie było, czułabym się wręcz urażona. Jak autor może myśleć o mnie jako o tak płytkiej osobie, że pozbawia mnie czegoś tak wspaniałego, możliwości ożywienia tej historii w moim umyśle? Za to kocham Tolkiena, że docenił czytelnika, który zawsze, niezależnie od wieku, zasługuje na to, by autor się naprawdę postarał. I te wszystkie pieśni! Sama nie napisałabym nawet dwóch takich wersów.

Trylogia Tolkiena jest wyjątkowa pod tym względem, że druga część jest lepsza od pierwszej. Często jest odwrotnie, niektórzy autorzy mają w zwyczaju „luzować sobie” i mniej się starać niż na początku, odzyskując formę dopiero na zakończenie. Tolkien jednak z każdą częścią stawia poprzeczkę coraz wyżej.

Cóż, sama miałam na początku podobne wątpliwości. Teraz jednak mogę śmiało powiedzieć, że cieszę się, że w końcu się za to zabrałam. Naprawdę. Czuję, że coś by mnie ominęło, gdybym tego nie zrobiła. Nie poznałabym tej wielkiej opowieści, ani jej wspaniałych i wyjątkowo odważnych bohaterów, jakimi są mali hobbici. Nie przeżyłabym tej wielkiej przygody z nimi.

Chyba nie muszę nikomu tego polecać?

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

Jeśli jest się czytelnikiem i to takim, który się z tym nie kryje, przychodzi czas, kiedy stwierdza się, że wypada sięgnąć po jakąś klasykę – książki z gatunku, który czytasz, a które są bardzo dobrze znane i po prostu byłoby dziwnie, gdybyś ich nie przeczytał.

U mnie tak było z Tolkienem. Poza tym, że dużo znajomych zachęcało mnie do przeczytania, uznałam, że skoro tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka czekała na mnie ponad półtorej roku, o ile dobrze liczę. Pożyczyłam ją od mojego znajomego, który jest wyjątkowo cierpliwym człowiekiem i jak stała na półce, tak stała. Próbowałam ją zacząć, ale za każdym razem zatrzymywałam się na tym samym denerwującym momencie, w którym coś poszło nie tak, jak bym chciała. Doczekała się przeczytania dopiero, gdy byłam w wielkiej potrzebie powstrzymania nudy w pracy i w końcu się za nią zabrałam.
Rand al’Thor wraz z Perrinem i Matem przebywają na zamku w Fal Dara. Ich relacje nie układają się najlepiej, raczej wręcz przeciwnie, gdyż Rand chce wyjechać i to bez ich towarzystwa. Pewnego dnia jednak na zamek napadają trolloki i Sprzymierzeńcy Ciemności, wypuszczając groźnego sługę Czarnego, kradnąc z zamku ważny dla Mata sztylet, od którego zależy jego życie, a także zabierając ze sobą legendarny Róg Valere. Wierzy się, że ma on moc, by przywołać armię wielkich wojowników z przeszłości, w tym Artura Jastrzębie Skrzydło, którzy będą walczyć po stronie tego, który zadmie w Róg. Perrin, Mat i Rand wraz z kilkudziesięcioma innymi żołnierzami rusza w pościg, by odzyskać to, co zostało ukradzione.

Irytował mnie na początku Rand – jego nieco egoistyczna i użalająca się nad sobą natura. Szczególnie widać to było na początku, później było już trochę lepiej, choć myśli typu „ale jestem biedny, nic nie mogę poradzić” dalej istniały w jego świadomości. Biorę jednak poprawkę na to, że nikt nie jest idealny i muszę przyznać, że mimo wszystko udało mi się go polubić.

Robert Jordan, niczym Koło Czasu tka Wzór Wieku, dodając do niego coraz to nowe wątki. Tworzy realistycznych i trójwymiarowych bohaterów, szczególnie trzech głównych. Mat, Rand i Perrin nie są papierowi – każdy z nich ma swoje problemy i emocje, nie są też wyidealizowani, co jest dla mnie dużym plusem (po co komu idealni bohaterowie?), każdy z nich ma też jakieś wady, które Jordan pokazuje. Reszta występujących pomniejszych postaci nie jest jeszcze do końca nakreślona, ale wierzę, że stanie się to w kolejnych częściach, które, mam nadzieję, przeczytam w krótszym czasie.

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

Ta książka czekała na mnie ponad półtorej roku, o ile dobrze liczę. Pożyczyłam ją od mojego znajomego, który jest wyjątkowo cierpliwym człowiekiem i jak stała na półce, tak stała. Próbowałam ją zacząć, ale za każdym razem zatrzymywałam się na tym samym denerwującym momencie, w którym coś poszło nie tak, jak bym chciała. Doczekała się przeczytania dopiero, gdy byłam w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

John Green jest już klasykiem, jeśli chodzi o literaturę młodzieżową, znanym na całym świecie dzięki „Gwiazd naszych wina”, o której mówi się, że jest jego najlepszą powieścią. I w tym właśnie tkwił mój problem, bo to była pierwsza jego książka, jaką przeczytałam.

Zwyczajnie bałam się, że skoro ona była najlepsza to pozostałe już takie nie będą i się na nich zawiodę, bo jestem przyzwyczajona do Greena na takim poziomie, a nie innym. I tak na przykład – jestem absolutnie szczera – „Szukając Alaski” już nie chwyciło mnie tak za serce, jak historia Hazel i Gusa. Nie jest tak, że mi się nie podobało, po prostu nie przemówiło tak do mnie. Jeśli zaś chodzi o „Papierowe miasta”, to trochę się martwiłam, że będzie podobnie.

Przyjaźń Margo i Quentina, zwanego przez przyjaciół Q, zaczęła się, gdy byli jeszcze dziećmi, ale później ich drogi się rozeszły i to na sporo lat. Q był w niej zakochany przez ten cały czas, ale ich kontakt zupełnie się urwał, choć byli sąsiadami. Zmieniło się to dopiero wtedy, gdy oboje byli w klasie maturalnej. Pewnej nocy Margo z twarzą pofarbowaną na czarno weszła przez okno do pokoju Q i zabrała go na szaloną wycieczkę po mieście pełną wielu niespodzianek. A następnego dnia zniknęła bez śladu. Pozostawiła mu jedynie kilka niejasnych wskazówek w swoim pokoju, przeznaczonych specjalnie dla niego. A Quentin ma zamiar zrobić wszystko, żeby ją odnaleźć.

„Papierowe miasta” dorównują śmiało „Gwiazd naszych wina”. Śmiałam się na cały głos praktycznie bez przerwy przez ostatnie 150 stron. Dobrze, że akurat siedziałam w pracy i byłam sama. Pełna humoru, ale też refleksji na temat pożegnań i odchodzenia. Tego, czym tak naprawdę są i dlaczego powinniśmy je zaakceptować, choć nie lubimy niczego tracić. Tego, że czas mija i trzeba zostawić coś za sobą – czy szkołę, czy dom, czy coś jeszcze innego. Green potrafi w niezwykły sposób pisać tak dojrzałe książki dla młodzieży, ale i nie tylko, bo te tematy dotyczą wszystkich.

Uwielbiam jego poczucie humoru, którego udziela swoim bohaterom, to jest jedna z bardziej dla mnie charakterystycznych rzeczy, jeśli chodzi o jego styl, więc jeśli sięgniecie po „Papierowe miasta”, na pewno dostaniecie sporą dawkę śmiechu i radości i się nie zawiedziecie. Bardzo polecam tą, jak i pozostałe książki Johna Greena - każdemu.

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

John Green jest już klasykiem, jeśli chodzi o literaturę młodzieżową, znanym na całym świecie dzięki „Gwiazd naszych wina”, o której mówi się, że jest jego najlepszą powieścią. I w tym właśnie tkwił mój problem, bo to była pierwsza jego książka, jaką przeczytałam.

Zwyczajnie bałam się, że skoro ona była najlepsza to pozostałe już takie nie będą i się na nich zawiodę, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie mam pojęcia, co napisać o tej książce. Po prostu brak mi słów. Sanderson z miejsca wylądował na samej górze listy moich ulubionych autorów (którą trzymam w głowie), tuż obok Tolkiena i C. S. Lewisa. To, jaki świat wykreował, z całą jego magią, historią, kulturą, legendami, religią, było czymś niesamowitym, a wszystko opisywał w najdrobniejszych szczegółach. Jest to tak mistrzowsko opisane, że wydaje się być niemożliwym, by ten świat nie istniał. Jak w ogóle można coś takiego sobie wyobrazić?

Szeth-syn-syn-Vallano, ubrany w biel, używając trzech Wiązań Mocy i swojego Miecza Odprysku, musi zabić króla Alethkaru, choć wcale tego nie chce.

Shallan goni statkiem Jasnah Kholin, siostrę króla, by ją oszukać i podmienić Dusznik należący do Jasnah ze swoim, niedziałającym.

Dalinara, arcyksięcia i wuja króla, nękają podczas arcyburz dziwne wizje z czasów sprzed Ostatniego Spustoszenia, zanim jeszcze Heroldowie opuścili ludzkość, a Świetliści ją zdradzili.

Adolin, jego syn, nie może wypełniać swojego Powołania, ze względu na Kodeks, którego jego ojciec uparcie nakazuje mu się trzymać.

Kaladin, z piętnem niewolnika shash wypalonym na czole, sprzedany zostaje do drużyny przenoszącej mosty, przeznaczonej do tego, by ginąć.

Wystarczyło, że tylko ją zobaczyłam, od razu wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Z miłości do, jak ja to nazywam „porządnych, grubych książek”. Pamiętam, że czytałam pięćdziesiątą piątą stronę, gdy pomyślałam sobie „to będzie naprawdę dobre”. Nie myliłam się.

Dawno żaden autor nie dał mi tyle przestrzeni do myślenia, zastanawiania się, główkowania co dalej, co teraz będzie, o co chodzi, kim jest on, a jaką rolę pełni z kolei ona. Sanderson prowadził akcję idealnie, cały czas powoli odkrywając czytelnikowi małą część tajemnicy tego niezwykłego świata. Nie opisuje wszystkiego z subiektywnej perspektywy jednego głównego bohatera. Jest ich czterech, jak już wyżej wspomniałam. Są też jednak tacy, którzy, choć nie pełnią głównej roli, biorą rolę narratora równie często, a nawet ludzie pojawiający się jeden raz, tylko w jednym rozdziale, wydający się być oderwani od kontekstu, ale tak naprawdę czuję, że jest w tym jakiś cel, choćby poznanie tego świata jeszcze bardziej. Bierze pod uwagę nie jedną, ale wiele punktów widzenia, spojrzeń, osądów i perspektyw.

Próbuję znaleźć jakąś wadę, którą zawsze staram się zamieścić przy recenzji dla obiektywizmu, ale tym razem chyba nic nie przychodzi mi do głowy. Jak coś mi się przypomni, to dam znać.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że cały cykl „Archiwum Burzowego Światła” ma dziesięć części, co znaczy, że przede mną jeszcze dziewięć.
Oh, yeah.

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

Nie mam pojęcia, co napisać o tej książce. Po prostu brak mi słów. Sanderson z miejsca wylądował na samej górze listy moich ulubionych autorów (którą trzymam w głowie), tuż obok Tolkiena i C. S. Lewisa. To, jaki świat wykreował, z całą jego magią, historią, kulturą, legendami, religią, było czymś niesamowitym, a wszystko opisywał w najdrobniejszych szczegółach. Jest to tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po raz kolejny żałuję, że najpierw obejrzałam film. Jak dla mnie, zawsze, ale to zawsze, książka jest lepsza od jej ekranizacji. Szukałam takiej, która by była wyjątkiem, ale na razie nic z tego. Jeśli jednak ty znalazłeś, to daj znać, bardzo chętnie na to zerknę. W tym przypadku książka znowu podobała mi się bardziej niż „Złoty kompas” (to jest zmieniony tytuł ekranizacji). Niestety, Pullmana odkryłam dopiero niedawno, podczas gdy film zobaczyłam już dobre kilka lat temu. Zepsuło mi to sporo emocji i zaskoczeń.

W świecie Lyry każdy człowiek ma swojego dajmona przybierającego zwierzęcą postać, z którym dzieli myśli i uczucia. Lyra ze swoim dajmonem o imieniu Pantalaimon mieszka w Kolegium Jordana, otoczona przez dużo starszych od niej uczonych. Mimo to dziewczynka jest szczęśliwa, spędzając czas na zabawie z dziećmi z miasta. Dopóki nie poznaje pani Coulter – uczonej i badaczki, z którą pragnie wyjechać. W tajemnicy dostaje od Rektora tajemniczy i magiczny przyrząd, aletheiometr, którego będzie musiała nauczyć się używać w trakcie podróży dłuższej, niż się spodziewała. Spotka czarownice, pancerne niedźwiedzie, a wszystko to w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie kim są tajemniczy Grobale i czym właściwie jest Pył.

Pullman stworzył ciekawą koncepcję relacji między ludźmi a dajmonami, które są uosobieniami ich duszy. Dzielą się emocjami, przeżywają tak samo, chociaż miejscami dajmony są charakterem zupełnie inne od ich ludzi. Nie mogą się oddalać od siebie zbytnio, bo to powoduje i u ludzi i dajmonów skrajną rozpacz rozłąki, nawet jeśli siebie widzą.

Wspaniałe było oglądać świat oczami tej jedenastoletniej dziewczynki, jej początkową beztroskę, która została wrzucona w masę problemów, zdrady ludzi, którym wierzyła, tajemnice i wielkie zło, jakie trudno było jej sobie wyobrazić. Mimo tego, Lyra nie straciła swojej osobowości i dobrego charakteru.

Czegoś mi jednak zabrakło. Niedokończone wątki – choć sądzę, że pewnie wszystko się wyjaśni w kolejnych częściach (tu kolejny minus oglądania samego filmu – dłuuugo czekałam na kontynuację, a nie ma i nic nie zapowiada, by się to zmieniło).

Tematyka jest jednak o wiele głębsza, niż zdaje się być na początku. Pullman w pośredni sposób neguje zbyt mocno burzące porządek natury eksperymenty naukowe. Mówi o wielkim, ogromnym złu, które może to czynić ludziom, o okrucieństwie, do jakiego to doprowadziło w tej historii.

Nawet jeśli oglądałeś film, przeczytaj. Zakończenie jest zupełnie inne i pozostawało wiele otwartych wątków, które Pullman, mam nadzieję, rozwiąże w kolejnych częściach.

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

Po raz kolejny żałuję, że najpierw obejrzałam film. Jak dla mnie, zawsze, ale to zawsze, książka jest lepsza od jej ekranizacji. Szukałam takiej, która by była wyjątkiem, ale na razie nic z tego. Jeśli jednak ty znalazłeś, to daj znać, bardzo chętnie na to zerknę. W tym przypadku książka znowu podobała mi się bardziej niż „Złoty kompas” (to jest zmieniony tytuł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy widzę zupełnie mi obcą książkę w bibliotece lub księgarni, pierwszą rzeczą, na jaką zwracam uwagę jest tytuł. Drugą okładka (niestety, to te dwa czynniki zazwyczaj przyciągają moją uwagę. Jestem szczera ze sobą i z wami). Trzecią jest opis z tyłu okładki. I w tym przypadku uznaję to za błąd. Pierwsze ważne ostrzeżenie – nie czytajcie go, przynajmniej jeśli chodzi o „Pierwsze prawo magii”. Wydawca raczył tam podać parę informacji, które dla mnie mogły być sporą niespodzianką i podniosłyby poziom, a niestety nie były.
Dawno dawno temu, Westland oddzielono od Midlandów i D’Haary nieprzekraczalną granicą zaświatów, tym samym oddzielając zadowolonych z tego Westlandczyków od magii. Granica jednak po długim czasie zaczyna zanikać. Młody Richard, leśny przewodnik, jak się określa, pewnego dnia spotyka w lesie ściganą przez czterech zabójców kobietę o imieniu Kahlan. Twierdzi ona, że przybyła z Midlandów i przekroczyła granicę. Kobieta poszukuje czarodzieja, który może jej pomóc w pokonaniu Rahla Posępnego, żądnego zemsty władcy D’Haary. Pragnie on zdobyć trzy szkatuły Ordena, które dadzą mu absolutną władzę nad światem. Richard postanawia jej pomóc i w związku z tym zostanie wplątany w tą przygodę bardziej, niż mógł się spodziewać. Wraz z czarodziejem, którego wkrótce odnajdą, Kahlan, skrywającą wielką tajemnicę i starym przyjacielem Richarda, strażnikiem granicy musi przedostać się do Midlandów, odnaleźć ostatnią ze szkatuł i ukryć ją do pierwszego dnia zimy. I w międzyczasie wymyśleć, jak tego wszystkiego dokonać.
Było tu wiele zwrotów akcji i niespodzianek, które jednak mnie nie zdziwiły. Nie tylko dzięki wydawcy i jego spoilerom na okładce. O ile rozwiązanie całego problemu było całkiem dobrze i pomysłowo napisane, o tyle sprawy powiedziane w nim później, choć miały mnie zaskoczyć i wzbudzić wielkie emocje, niestety nie do końca wyszło. Ten motyw powtarza się u tak wielu autorów, tyle razy go wykorzystywali, że już nie tylko przestał być dla mnie nieprzewidywalny, ale wręcz zaczął mnie z lekka nudzić.
Poza tym jednak było bardzo emocjonalnie, szczególnie przez ostatnie 150 stron, kiedy przeżywałam skrajną rozpacz i zjadłam całe opakowanie sezamków (co oczywiście w niczym mi nie pomogło). Cudem jest to, że nie miałam w nocy koszmarów, choć dotąd wzdrygam się myślę o tym, co tam się działo. Jeśli jesteś bardzo, bardzo wrażliwy, lepiej zostaw tą książkę. Te 150 stron było nieco drastyczne. Przynajmniej dla mnie.
Mam nadzieję, że Terry Goodkind dopiero się rozkręca i następne części będą jeszcze lepsze. Czekam na nie, by dowiedzieć się, jakie są kolejne prawa magii. Pierwsze mnie zachwyciło.

Więcej recenzji na moim blogu: https://fantastyczne.blogspot.com/

Kiedy widzę zupełnie mi obcą książkę w bibliotece lub księgarni, pierwszą rzeczą, na jaką zwracam uwagę jest tytuł. Drugą okładka (niestety, to te dwa czynniki zazwyczaj przyciągają moją uwagę. Jestem szczera ze sobą i z wami). Trzecią jest opis z tyłu okładki. I w tym przypadku uznaję to za błąd. Pierwsze ważne ostrzeżenie – nie czytajcie go, przynajmniej jeśli chodzi o...

więcej Pokaż mimo to