-
Artykuły
Zaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać1 -
Artykuły
Ma 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant2 -
Artykuły
Zwyciężczyni Bookera ścigana przez indyjski rząd. W tle kontrowersyjne prawo antyterrorystyczneKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
Dziwi, że jest bardzo mało filozofii polityki Platona, za to jest cały rozdział o miłości, kobietach i homoseksualizmie. Rozdział o politei, jest napisany po łebkach, bez omówienia analogii klas społecznych do części duszy i nieproporcjonalnie dużo miejsca poświęca stosunkowi Platona do poetów. Gdy autorka rzuca jakąś ciekawostkę na temat idealnego ustroju Platona, np. że zakłada on "likwidację nuklearnej rodziny", to nawet nie nie mówi, że jakich klas się to tyczy, bo bynajmniej nie całego społeczeństwa.
Dalej zarysowuje ogólnie problematykę teoriopoznawczą, ale nie przedstawia tak naprawdę platońskiego rozwiązania. W następnym rozdziale stwierdza, że nie wiemy, czy Platon się naprawdę nazywał Arystokles. Chyba jej się ta problematyka uzasadnionego przekonania udzieliła.
Annas stwierdza też, że na podstawie samych dywagacji o sztuce w Prawach, nie można stwierdzić, że Platon był w Egipcie. Tyle że nikt nie stwierdza tego, tylko i wyłącznie na tej podstawie. O czym ta kobieta mówi?
Przedstawienie teorii idei żenująco słabe i z użyciem wprowadzającego w błąd słownictwa. Bardzo słaba książka, nie polecam.
Dziwi, że jest bardzo mało filozofii polityki Platona, za to jest cały rozdział o miłości, kobietach i homoseksualizmie. Rozdział o politei, jest napisany po łebkach, bez omówienia analogii klas społecznych do części duszy i nieproporcjonalnie dużo miejsca poświęca stosunkowi Platona do poetów. Gdy autorka rzuca jakąś ciekawostkę na temat idealnego ustroju Platona, np. że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jak stwierdza sam autor, Johan Norberg, książka Manifest kapitalistyczny. Jak wolny rynek uratuje świat to „próba odwrócenia uwagi od wojny kulturowej i zachęta do ponownego zajęcia się sprawami decydującymi o naszej przyszłości”.
Ponownego, bo stanowi ona swoiste echo jego przetłumaczonego na 25 języków Sporu o globalizację z 2001 roku. Autor wspominał wtedy, że wskaźnik światowego ubóstwa może spaść do 2015 roku z 29% światowej populacji o połowę. Spadł do 10%, co pokazuje, że nawet najbardziej zaangażowani i optymistyczni orędownicy wolnego rynku mają problemy z uzmysłowieniem sobie dobrodziejstw płynących ze swobody działania i dobrowolności wymiany.
Manifest kapitalistyczny nie jest o wróżeniu z fusów i szklanej kuli, lecz jest przyjrzeniem się przede wszystkim teraźniejszości i przeszłości. Zwraca uwagę na największe problemy współczesnego świata, wobec których kapitalizm nawet niektórym liberałom wydaje się bezradny, czy mało skuteczny albo o które jest obwiniany. W pierwszym rozdziale czytelnik zostaje zasypany danymi na temat wychodzenia z ubóstwa, wzroście oczekiwanej długości życia oraz spadku liczby analfabetów. Przedstawione są też historie sukcesów państw o najróżniejszej powierzchni, populacji czy bogactwach naturalnych, by pokazać, że uwolnienie rynków nie tylko działa, ale działa wszędzie, a nie tylko w wybranej cywilizacji, czy szerokości geograficznej. Aczkolwiek to działanie nie będzie oczywiście wiecznie, jeśli nie zadba się o konkurencyjne rynki i ochronę praw własności.
Dane o sukcesach gospodarki rynkowej przedstawiają najróżniejsi autorzy i nawet przeciwnicy kapitalizmu nie spierają się z nimi szczególnie, więc dużo ciekawsze jest moim zdaniem to, co Norberg pisze dalej. Przykładowo omawia często poruszany temat przenoszenia fabryk z krajów Zachodnich do Chin i innych słabo rozwiniętych państw z tanią siłą roboczą, co przynosi oszczędności firmom i konsumentom, ale dotyka najsłabiej wykształconych Europejczyków i Amerykanów, którzy tracą przez to pracę. Problemem ma też być rzekomo większy stopień uzależnienia od handlu międzynarodowego i niektórzy czuliby się bezpieczniej, gdyby produkcja przynajmniej części dóbr odbywała się w ich ojczyźnie.
Przede wszystkim przyjęto tu fałszywe założenie, że te miejsca praca by nie zniknęły, gdyby ich nie przeniesiono do Chin. Tymczasem deindustrializacja to naturalny proces dla państw na pewnym etapie rozwoju, który aktualnie ma miejsce również w Chinach – rocznie ubywa tam 5 milionów miejsc pracy w przemyśle rocznie, za to wykorzystuje się 16 razy więcej robotów przemysłowych, niż w 2010 roku. Gdzie zatem teraz produkuje się odzież, obuwie czy meble? W Afryce, czyli jednym kontynencie, gdzie udział prac w przemyśle rośnie.
Druga sprawa, że spadek liczby miejsc pracy w przemyśle nie oznacza, że na Zachodzie produkuje się mniej – wręcz przeciwnie. W USA produkcja przemysłowa wzrosła od 1980 roku dwukrotnie. Ponadto badania pokazują, że wzrost zautomatyzowania danej fabryki o 1% zwiększa zatrudnienie w niej o 0,25% w ciągu dwóch lat i o 0,4% w ciągu dziesięciu, przy czym nie jest to oczywiście ta sama praca.
Problemem też nie jest chińska konkurencja, bo na każdego pracownika, który stracił pracę na skutek importu towarów z Chin, przypada aż 150, którzy stracili ją z innego powodu. Z kolei firmy, które konkurują z tym importem, zwiększają zatrudnienie o 2% więcej, niż inne przedsiębiorstwa. Próby obronienia jednego miejsca pracy protekcjonizmem powodują utratę takiej siły nabywczej, która mogłaby stworzyć pracę dla sześciu innych osób.
Autor porusza też problem rosnących nierówności społecznych. Nikt nie neguje faktu, że w skali świata nierówności spadają, ale w krajach zachodnich zwiększa się ponoć przepaść między najuboższymi a najbogatszymi. Tymczasem odsetek amerykańskich pracowników zarabiających płacę minimalną lub mniej spadł z 15% w 1980 roku do 1,5% w 2020 roku. Od 1990 roku wynagrodzenia w 10% najgorzej płatnych zawodów wzrosły o 36%, zaś dochody 20% najbiedniejszych gospodarstw domowych o 66%, podczas gdy mediana wzrosła o 44% – oznacza to, że sytuacja najuboższych rodzin ulegała bardziej poprawie, niż tych zamożniejszych. Należy też wspomnieć, że rzadko w dyskusjach o rzekomej stagnacji podnoszenia wynagrodzeń uwzględnia się benefity pozapłacowe w postaci ubezpieczeń zdrowotnych, czy funduszy emerytalnych. Z nimi średnia stawka za godzinę pracy wzrosła w Stanach Zjednoczonych od 1980 roku o 60%.
Niektórzy mogą się zastanawiać, czemu millenialsi mają problem z zakupem mieszkania, skoro zarabiają więcej niż ich rodzice i dziadkowie. Autor zwraca uwagę, że dziadek dzisiejszego Amerykanina oddawał państwu znacznie mniejszą część swojego dochodu, mógł budować niemal wszędzie, co obniżało koszty oraz że niskie płace sprawiały, że pracochłonne przedsięwzięcia, takie jak budowa domy, były tańsze. Norberg proponuje jednak, by spytać starszych ludzi, co mogli zrobić, gdy chcieli zjeść na obiad mięso albo gdy potrzebowali nowej kurtki, książki, telefonu, radia, transportu czy protezy. Błyskawicznie opowieść o starych dobrych czasach zmieni się w skecz Monty Pythona o mieszkaniu w jeziorze.
Oczywiście wzrost bogactwa to nie wszystko. Co komu po pieniądzach, skoro płaci za to zdrowiem psychicznym? Autor przytacza badanie próbek śliny, pobieranej sześć razy dziennie od mieszkańców średniej wielkości miasta. Okazało się, że najsilniejszego stresu doświadczali w domu. W innym badaniu, tyle że ankietowym, okazało się, że odsetek ludzi całkowicie usatysfakcjonowanych swoją pracą wzrósł z 35 do 56%. Po dodaniu „w miarę usatysfakcjonowanych” robi się aż 90%. Dostaje się tu przy okazji lewicowemu antropologowi Davidowi Graeberowi i jego głośnej książce „Praca bez sensu”, opartej się na błędnej metodologii badań, w której próbuje dowodzić, że mnóstwo ludzi nienawidzi swoich obowiązków zawodowych.
Ludzie są szczęśliwi lub zadowoleni? No tak, bo są większymi egoistami! Okazuje się, że i to nie jest prawdą. W 152 krajach zmierzono, jak często występują następujące formy hojności: oddawanie krwi, organów, szpiku kostnego, datki na cele charytatywne, wolontariat, spontaniczna pomoc obcym i dobre traktowanie zwierząt. Są one najpowszechniejsze w krajach indywidualistycznych. Co ciekawe, po wprowadzeniu możliwości płatnego oddawania osocza w Kanadzie i USA, liczba osób oddających krew za darmo nie tylko nie zmalała, ale wzrosła.
Norberg poświęca też wiele uwagi zmianom klimatycznym. Jego zdaniem najlepszym rozwiązaniem jest powiązanie eksploatacji przyrody i emisji dwutlenku węgla z kosztami, co sprowadza się do postulatów prywatyzacji środowiska naturalnego oraz, co może nie spodobać się niektórym liberalnym i libertariańskim czytelnikom, opodatkowania emisji CO2. Trzeba jednak przyznać, że robi to przekonująco, dzięki czemu ma szansę zmusić do myślenia zarówno zwolenników gospodarki rynkowej, jak i jej przeciwników.
Autor pogłębia też rozważania na temat transformacji energetycznej, poczucia szczęścia, korzyści z globalizacji, problemu monopoli czy kondycji gospodarczej Chin. Szczególnie to jest interesujące, bo ludzie mówiący o sukcesie Chin, często nie mają świadomości, że współcześnie to nie jest to samo państwo, co dwie-trzy dekady temu i że od Xi Jinpinga nie można oczekiwać takich samych postaw, jak od dawnego kierownictwa partyjnego.
Różnorodność i mnogość poruszonych w książce wątków nie pozwala ich tu wszystkich poruszyć, ani nawet jakoś łatwo i zgrabnie ich ze sobą powiązać, ale Norbergowi się to jakoś udało. Ten rozstrzał tematyczny nie tylko ma sens, ale został wykonany po prostu dobrze i świetnie się to czyta.
Jak stwierdza sam autor, Johan Norberg, książka Manifest kapitalistyczny. Jak wolny rynek uratuje świat to „próba odwrócenia uwagi od wojny kulturowej i zachęta do ponownego zajęcia się sprawami decydującymi o naszej przyszłości”.
Ponownego, bo stanowi ona swoiste echo jego przetłumaczonego na 25 języków Sporu o globalizację z 2001 roku. Autor wspominał wtedy, że wskaźnik...
Mit przedsiębiorczego państwa autorstwa Deirdre McCloskey i Alberta Mingardiego stanowi odpowiedź na książkę Przedsiębiorcze państwo Mariany Mazzucato. Ta ostatnia wymieniona pozycja pokazała, że jeśli chodzi o nienawiść do kapitalizmu, to możliwe są porozumienia ponad podziałami, ponieważ do polskiego wydania z 2016 roku, przygotowanego przez lewicowe wydawnictwo Heterodox, pełen zachwytu wstęp napisał ówczesny minister rozwoju i późniejszy premier Mateusz Morawiecki.
Mazzucato próbuje przekonać czytelników, że państwo odpowiada za największe wynalazki i innowacje, jakie dziś znamy. Przytacza historie badań, stojących rzekomo za powstaniem iPhone’ów, Internetu, ekranów LCD i dotykowych, GPS-u, czy najróżniejszych leków. Zdaniem autorki Przedsiębiorczego państwa prywatni przedsiębiorcy nie są skłonni do ponoszenia tak dużego ryzyka finansowego, jak rządy. Z kolei książka McCloskey i Mingardiego jest rozprawą z etatystycznym myśleniem, zaprezentowanym przez Mazzucato, ale również z cynicznym zjawiskiem podawania się za „intelektualnych buntowników” ekonomistów, głoszących de facto najpopularniejsze, głównonurtowe poglądy. Dziwnym trafem większość profesorów ekonomii jest zwolennikami interwencjonizmu (w 2007 r. tylko 2,7% amerykańskich ekonomistów było wolnorynkowych), ten zaś cieszy się dużą popularnością wśród polityków, bo uzasadnia daleko posunięte ingerowanie państwa w gospodarkę i uwalnia od ciężaru odpowiedzialnego podejścia do finansów publicznych. Nie dziwi więc, jak często dochodzi do symbiozy środowisk ekonomicznych z politycznymi i produkcji na zamówienie propagandy, przybierającej szaty naukowości i odwzajemniania się za tę propagandę stanowiskami w różnych instytucjach kontrolowanych przez rząd (Mazzucato została w 2020 r. doradcą premiera; była również członkiem rady Enelu, przedsiębiorstwa energetycznego w rękach włoskiego rządu).
Autorzy wykazują błędność rozumowania, zgodnie z którym, jeśli państwo znalazło się na którymś etapie łańcucha dostaw potrzebnych do stworzenia i zaoferowania konsumentom danego produktu, to państwo jest głównym odpowiedzialnym za ten produkt i powinno zbierać wszelkie laury. W rzeczywistości przypadki przywoływane przez Mazzucato, w tym jej perła w koronie w postaci Internetu, nie są zbyt przekonujące, jeśli chodzi o przypisanie ich autorstwa państwu. McCloskey i Mingardi pokazują, że państwo nie stworzyło Internetu i że nie miało nawet takiego zamiaru. Realne osiągnięcie DARPA (Defense Advanced Research Projects Agency) w postaci komutacji pakietów i prekursorów współczesnych e-maili są tylko częścią całego ekosystemu, składającego się na Internet. Przekonanie, że były one najważniejszymi elementami, jest bezzasadne. Tymczasem w latach 60. Departament Obrony USA wprost dał do zrozumienia, że nie jest zainteresowany zdecentralizowaną siecią komunikacyjną, różniącą się od tradycyjnego telefonu, bo zaprzestał prowadzenia badań w tym kierunku. Nawet jeden z czołowych „współtwórców Internetu” i byłych dyrektorów DARPy Bob Kahn, stwierdził, że DARPA nie sfinansowałaby sieci komputerowej w celu powstania sieci elektronicznej, ponieważ już telefon umożliwiał przecież doskonałą komunikację między ludźmi. W rzeczywistości historia Internetu sięga radia i telewizji oraz prywatnych osiągnięć w zakresie technologii bezprzewodowej, które w swoim czasie nawet były przez państwo tłumione, jak np. radio FM przez Federal Communications Commission.
Można powiedzieć, że etatyści mylą warunki wystarczające dla powstania czegoś, z warunkami koniecznymi. Stąd traktowanie wszelkiej działalności ekonomicznej, jako prostej funkcji produkcji i przekonanie, że jeśli coś powstało w jeden sposób, to nie mogło powstać w żaden inny. Jest to rozumowanie na poziomie teorii inteligentnego projektu, próbującego zastąpić teorię ewolucji: skoro ludzkie oko jest tak złożone, to zostało zaprojektowane przez Boga. Nawet jeśli zostałoby zaprojektowane, to takie rozumowanie nie jest żadnym dowodem.
W etatystycznej ekonomii nie ma działającego człowieka, nie ma dóbr substytucyjnych i nie ma kosztów alternatywnych. A przecież nawet jeśli państwo było warunkiem koniecznym powstania czegoś, to nie znaczy automatycznie, że było warunkiem wystarczającym i że można przypisać mu całą zasługę i sprawczość. Ponadto Mazzucato podważa główne odkrycie współczesnej ekonomii, jakim jest subiektywistyczna teoria wartości. To tak, jakby fizyk wrócił do teorii eteru, a chemik do teorii flogistonu.
O szkodliwości interwencjonizmu państwowego napisano setki opasłych tomów i tysiące artykułów, ale McCloskey i Mingardi wykazali się pewną oryginalnością, zwracając uwagę, że przez irracjonalną wiarę w przedsiębiorczość państwa nieskuteczna jest też pieniężna pomoc zagraniczna. Przez dziesięciolecia funkcjonował w niej swoisty „fundamentalizm kapitałowy” – im więcej pieniędzy przekażemy, tym będzie lepiej. Tymczasem samo przekazanie środków biednym rządom nie oznacza, że przekażą je ludziom, którzy będą w stanie zrobić z nim coś pożytecznego. Na rynku kapitał jest alokowany przez banki szukające zysku i ostrożnie oceniające, czy osoby zgłaszające się po pieniądze produktywnie je wykorzystają. Z kolei same banki też są oceniane przez rynek i jeśli będą nieostrożne, to zbankrutują. Państwa nikt nie rozlicza z nietrafionych inwestycji, a politycy zawsze mogą w kreatywny sposób uzasadnić porażkę niewystarczającymi nakładami finansowymi, błędami personalnymi czy nawet złośliwością prywatnych przedsiębiorców (Tak Jarosław Kaczyński tłumaczył spadek inwestycji w Polsce za rządów jego partii). Nigdy zaś jednak nie wskażą jako winnego samego systemu.
Co prawda Mit przedsiębiorczego państwa został wydany już dwa lata temu, ale bynajmniej nie stracił na ważności i nie zapowiada się, by stracił w najbliższym czasie, bo wciąż spotkać można w przestrzeni publicznej mnóstwo ludzi zachwyconych książką Mazzucato plus trwa zażarta dyskusja na temat budowy przez polski rząd Centralnego Portu Komunikacyjnego. Jeśli chcielibyście się włączyć w tę dyskusję i poznać teoretyczne uzasadnienie dla wątpliwości wobec potencjalnego „misia naszych czasów”, to zachęcam do lektury.
Mit przedsiębiorczego państwa autorstwa Deirdre McCloskey i Alberta Mingardiego stanowi odpowiedź na książkę Przedsiębiorcze państwo Mariany Mazzucato. Ta ostatnia wymieniona pozycja pokazała, że jeśli chodzi o nienawiść do kapitalizmu, to możliwe są porozumienia ponad podziałami, ponieważ do polskiego wydania z 2016 roku, przygotowanego przez lewicowe wydawnictwo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Theodor Adorno, niemiecki filozof i socjolog, znany jest przede wszystkim jako przedstawiciel szkoły frankfurckiej, neomarksista i współtwórca teorii krytycznej. Wrogość Adorna wobec wolnego rynku nie oznacza jednak, że myśliciel ten nie miał zupełnie nic ciekawego do powiedzenia. Dowodem tego jest broszura „Nowy prawicowy radykalizm”, stanowiąca zapis jego wykładu, który wygłosił w kwietniu 1967 roku na Uniwersytecie Wiedeńskim.
Adorno był głośnym krytykiem kultury masowej, której przypisywał zautomatyzowany charakter i niszczenie autentycznej, dawnej kultury rozrywkowej i kultury wysokiej, oraz którą uważał za przedłużenie kapitalistycznego systemu produkcji. Przed II wojną światową pracował w Instytucie Badań Społecznych, który po dojściu Hitlera do władzy został zamknięty, a on sam rok później musiał uciekać z kraju ze względu na swoje żydowskie korzenie. Podjął się badań empirycznych w USA i stworzył koncepcję osobowości autorytarnej, czyli takiej, która ze względu na pewien określony zestaw cech, skłonna jest wyznawać antydemokratyczne ideologie i jest podatna na populizm. Doświadczył więc nie tylko narodowego socjalizmu na własnej skórze, ale badał go również naukowo.
Zdaniem Adorna faszyzm nigdy nie miał rozbudowanej teorii, a jego ideologia była rozwodniona i wiele jego postulatów miało charakter doraźny. Widać to było zwłaszcza we Włoszech Mussoliniego, które na początku prowadziły politykę stosunkowo wolnorynkową i wyśmiewały rasizm Hitlera, by stać się potem państwem na wskroś etatystycznym i realizującym politykę rasową narzuconą przez sojuszniczą Trzecią Rzeszę.
Filozof był zdania, że faszyzm skupiał się głównie na panowaniu nad psychiką mas i że propaganda była w nim poniekąd celem samym w sobie. To w propagandzie skrajnie prawicowi liderzy znajdują ujście dla swoich fantazji związanych z wizją jakiejś zbliżającej się katastrofy. Z kolei masy, dzięki niej, utożsamiają się z liderami, którzy epatują dynamizmem, sprawczością i nastawieniem na konflikt w stopniu niedostępnym dla przeciętnego człowieka. Liderzy, by wykonać pierwszy krok w tworzeniu podziałów społecznych, muszą się charakteryzować ekstremalnie niskim poziomem empatii – wtedy dopiero mniej zaburzeni naśladowcy zbierają się na odwagę do praktykowania wszelkich destruktywnych sposobów postępowania.
Na temat zachowań powojennych skrajnych prawicowców, oprócz tych twierdzeń o charakterze ogólnym, padło też w wykładzie sporo szczegółowych obserwacji. Przede wszystkim muszą oni kompensować sobie brak realnego zagrożenia komunizmem, więc podciągają pod słowo komunizm, co popadnie i walczą z wyobrażonym wrogiem. Podobnie z antysemityzmem, który przetrwał samych Żydów i dotyka ich widmowej postaci. Nie przeciwdziała temu nawet tabu i prawne ściganie za antysemityzm, bo polityczna poprawność owocuje mistrzowskim wyćwiczeniem sztuki aluzji. Antysemici puszczają do siebie oko, używając fraz w rodzaju „sami wiecie kto”. Czasem wystarczy powiedzieć „żydowsko brzmiące” nazwisko i już wszyscy wtajemniczeni wiedzą, co mają myśleć. We współczesnej Polsce antysemici często, mając na myśli Żydów, mówią o Rzymianach, w nawiązaniu do jałowego sporu o to, kto ukrzyżował Chrystusa.
W tych postawach pewności dodaje im strategia zwana po niemiecku „metodą salami”, czyli po prostu pseudonaukowa pedanteria. Polega to na atakowaniu powszechnie uznawanych faktów i ich podważaniu w całości, czepiając się detali. Przykładem może być stwierdzenie, że podczas Holocaustu zamordowano 5,5 miliona żydów, a nie 6 mln. Potem się okazuje, że 4 miliony, a nie 5, aż w końcu można się od głosicieli takich też dowiedzieć, że nikt nie został zamordowany, a potem, że to w ogóle Żydzi mordowali i Holocaust był im na rękę, bo założyli „państwo w Palestynie”.
Podobnie przewrotnymi technikami są też wyciąganie z kontekstu (niemieckie „Za Hitlera, zanim zaczął wojnę, było dobrze” i nasze rodzime „Za Hitlera były mniejsze podatki”), wybiórczy konkretyzm i formalizm prawny. Ten drugi polega na oczekiwaniu od adwersarzy znajomości mało istotnych i trudnych do zweryfikowania „faktów” i traktowanie ich jako całkowicie niekompetentnych, gdy nie wiedzą co i gdzie powiedział jakiś rabin albo jakiś Ukrainiec. Żeby było zabawniej, często taki „podstawowy fakt” okazuje się w ogóle nie być faktem. Trzeci zaś to powoływanie się na prawo przy głoszeniu nacjonalistycznych, konfliktogennych tez np. uważano, że Zachodnie mocarstwa dobrowolnie podpisały traktat monachijski i on dalej obowiązuje, więc Niemcy mogą mieć słuszne roszczenia do Kraju Sudeckiego.
Charakterystyczny dla skrajnej prawicy jest też antyamerykanizm i ogólna niechęć do „plutokratycznych narodów”, co łączyło się z narzekaniem na imigrantów, mimo realnego zapotrzebowania na ich pracę, czy z wyprzedawaniem niemieckiej gospodarki zachodniemu kapitałowi, a u nas polskiej gospodarki między innymi niemieckiemu.
Oprócz tego warto wspomnieć, że mimo bycia ruchem wrogim wolności, skrajna prawica lubi przedstawiać się jako stająca w obronie tejże wolności. Lubuje się również w używaniu różnych wariacji wyrażenia Goebbelsa „partie systemowe” – w realiach powojennych były to dla prawicujących Niemców partie, którym licencji udzieliły mocarstwa okupacyjne, w Polsce popularne dla pewnych środowisk były wyrażenia „partie postkomunistyczne”, „partie okrągłostołowe”, czy „banda czworga”.
Nie sposób też nie wspomnieć o przywiązywaniu nadmiernej wagi do symboli, czego świetnym przykładem jest poseł pewnej polskiej prawicowej partii, który zniszczył własność prywatną w postaci choinki, bo wisiały na niej bombki z nieodpowiadającymi mu obrazkami. Tenże sam poseł objawiałby też typową, według rozważań Adorna, sadystyczną radość z wymierzania kar i krytyki, co szczególnie było widać w publicznie wyartykułowanych marzeniach o „batożeniu gejów”. W niemieckim wariancie była to mocna krytyka zwykłych Niemców uznających granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej.
Przykłady można mnożyć, ale mijałoby się to z celem recenzji, jakim jest zachęcenie do lektury Adorna, tym bardziej że wydaje się, że jego tło biograficzne nadaje jego twierdzeniom pewnej powagi. Z drugiej strony fakt, że zabrakło mu obiektywizmu, by odnieść wyniki swoich badań również do lewicowego radykalizmu, nakazuje pewną dozę sceptycyzmu przy ocenie jego tez, chociaż niekoniecznie je przekreśla i moim zdaniem wciąż warto się nad nimi uczciwie pochylić.
Theodor Adorno, niemiecki filozof i socjolog, znany jest przede wszystkim jako przedstawiciel szkoły frankfurckiej, neomarksista i współtwórca teorii krytycznej. Wrogość Adorna wobec wolnego rynku nie oznacza jednak, że myśliciel ten nie miał zupełnie nic ciekawego do powiedzenia. Dowodem tego jest broszura „Nowy prawicowy radykalizm”, stanowiąca zapis jego wykładu, który...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Ponowoczesność i postmodernizm dla średniozaawansowanych” to, wbrew tytułowi, bardzo dobre wprowadzenie do tych zagadnień również dla początkujących. Tłumaczy w nim od podstaw wszystkie kwestie socjologiczne czy filozoficzne, niezbędne dla zrozumienia koncepcji ponowoczesnego świata, ale nie traktuje czytelnika protekcjonalnie. Autor pisze w przystępny sposób, ale stara się też podać jak najszerszy kontekst dla danych rozważań, obficie też cytuje licznych autorów. Stąd zapewne taka decyzja Szahaja o tytule – zwykle publikacje mające na okładce frazę „dla początkujących” albo „od podstaw” dokonują dużo większej selekcji materiału, by nie przytłoczyć czytelnika zalewem informacji, czego efektem końcowym jest literatura plażowa, zamiast popularnonaukowej. Szahaj wolał jednak stworzyć krótkie, lecz treściwe vademecum, stanowiące idealny punkt wyjścia do dalszych lektur. Dodatkowym atutem książki jest jej stosunkowa świeżość i odwołania do niedawnych zdarzeń, takich jak pandemia COVID-19.
Czym jest więc nowoczesność? Szahaj charakteryzuje ją w różnych aspektach i robi to w kontrze do feudalnej przednowoczesności. Z perspektywy ekonomiczno-instytucjonalnej to gospodarka kapitalistyczna, oparta na własności prywatnej, w której główną siłą jest przemysł. Ujęcie społeczno-kulturowe kładzie nacisk na to, że klasy społeczne, pomiędzy którymi jest mobilność, zastąpiły stany, do których, poza drobnymi wyjątkami, było się przypisanym na całe życie. Bezwarunkowe więzi wspólnotowe w małych wsiach zastąpiły więzi stowarzyszeniowe w dużych miastach; indywidualizm wyparł kolektywizm, a egoizm altruizm. Daleko rozwinięty podział pracy sprawił, że poszczególne zawody zaczęły być słabiej zastępowalne i pojawiło się miejsce na indywidualną konkurencję, która zastąpiła współpracę. Status społeczny zaczął być opierany o zasługi, a nie pochodzenie. Nauka przejęła funkcje religii, a do życia zaczęły przygotowywać edukacja formalna, druk i media elektroniczne, które zmniejszyły znaczenie osobistego doświadczenia jednostki i przekazu oralnego jej otoczenia.
Dopiero teraz czytelna może stać się charakterystyka ponowoczesności opisana przez Szahaja, o której można też mówić jako o przejściu od fordyzmu do postfordyzmu. Zmalał udział przemysłu w gospodarce na rzecz usług, cywilizacja węgla i stali stała się cywilizacją informatyczną i radykalnie zmienił się charakter pracy wielu ludzi. Zapotrzebowanie na siłę i umiejętności manualne zaczęło zmieniać się w zapotrzebowanie na wiedzę i intelekt. W konsekwencji tego, w wielu zawodach, przestała być niezbędna fizyczna obecność pracownika w określonym miejscu i w określonym czasie. Praca zaczęła mieszać się z czasem wolnym nie tylko ze względu na jej zdalny charakter, ale również dlatego, że nie sposób zatrzymać natrętnych myśli i swobodnie pracującej wyobraźni. Zdaniem zwolenników koncepcji postfordyzmu, rozwój technologii nie zmniejszył czasu pracy ludzi, a wręcz go poszerzył. Z kolei oderwanie pracy od miejsca jej świadczenia doprowadzić miało do zniszczenia poczucia wspólnotowości wśród pracowników oraz zaniku związków zawodowych. Razem zaowocować to miało „hiperindywidualizmem”, nastawieniem na konkurencję, zamiast na współpracę i doprowadzić miało do podziału pracowników na dwie klasy: dobrze wynagradzaną i wysoko wykwalifikowaną klasę kreatywną, cieszącą się tymczasowością wszelkich kontraktów oraz słabo zarabiających prekariuszy (od ang. precarious – niepewny, nietrwały), łatwych do zastąpienia w każdej chwili kimś innym i niemogących liczyć na wsparcie ze strony wspólnoty pracowników.
Tak mniej więcej postrzegają świat lewicowi socjologowie (i jak pokazuje przykład Szahaja – konserwatywni również), nie dziwi więc, że wiele ludzi ma problem z odróżnieniem marksizmu od postmodernizmu (głośny przypadek Jordana Petersona), który w punkcie wyjścia jest opisem ponowoczesności (i poniekąd jej wyrazem) w innych sferach, niż ekonomiczna, na której się skupiłem. Proletariusza zastąpił prekariusz, a mający prędzej czy później upaść kapitalizm, został zastąpiony przez „późny kapitalizm”, który rzekomo jest nagromadzeniem jeszcze większych nierówności oraz wszelkich innych niesprawiedliwości i teraz to już na pewno w końcu się załamie.
Książka porusza dużo więcej wątków, lecz ze zrozumiałych względów nie sposób ich tu wszystkich poruszyć. Jeśli ktoś nie obawia się wysiłku krytycznej lektury i chciałby zrozumieć czemu kapitalizm i liberalizm tak często mają złą prasę w mediach i na uniwersytetach, to dzieło Szahaja stanowi idealną soczewkę, ogniskującą wielorakie przyczyny tego stanu rzeczy.
„Ponowoczesność i postmodernizm dla średniozaawansowanych” to, wbrew tytułowi, bardzo dobre wprowadzenie do tych zagadnień również dla początkujących. Tłumaczy w nim od podstaw wszystkie kwestie socjologiczne czy filozoficzne, niezbędne dla zrozumienia koncepcji ponowoczesnego świata, ale nie traktuje czytelnika protekcjonalnie. Autor pisze w przystępny sposób, ale stara...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Liberalizm w tradycji klasycznej Ludwiga von Misesa to książka, wydana pierwotnie po niemiecku w 1927 roku. Do dzisiaj doczekała się wielu wydań oraz tłumaczeń na kilkanaście języków, ponieważ jest to niezwykle zwięzłe i przyzwoite wprowadzenie do klasycznie rozumianego liberalizmu.
Autor przedstawia nie tylko fundamentalne koncepcje filozoficzne, ale również ekonomiczne, pokazując, jak świetnie się one dopełniają w myśli liberalnej. I warto tu podkreślić, co zresztą sugeruje tytuł, że mowa jest o myśli liberalnej, a nie neoliberalnej, jak czasem pogardliwie nazywa się poglądy Misesa, jego współpracowników oraz ich sympatyków.
Cofnijmy się na chwilę do XIX wieku, do czasów rozkwitu liberalizmu, w których Europa cieszyła się bardzo długim okresem pokoju i radykalnego wzrostu dobrobytu. Robotnik żył na wyższym poziomie niż jeszcze parę dekad wcześniej szlachcic, spadła śmiertelność niemowląt, upowszechniły się dostęp do edukacji i możliwość uczestniczenia w kulturze, czy ograniczono (choć oczywiście nie wyeliminowano) prześladowania ze względu na narodowość, poglądy czy wiarę. Niestety nigdzie, nawet w Anglii, ojczyźnie liberalizmu, nie udało się liberałom wprowadzić swojego programu w całości i na dłuższy czas. Wrogie wolności siły, na czele z Bismarckiem, doprowadziły do izolacjonizmu, nacjonalizmu i militaryzmu, a w konsekwencji do I wojny światowej i przyzwyczajenia wszystkich do daleko posuniętego etatyzmu. Dalszą konsekwencją było to, że w czasach Misesa, czyli jeszcze przed II wojną światową, liberał przestał często oznaczać zwolennika wolnego rynku i przeciwnika państwa ingerującego w życie jednostek, a stał się nazwą dla różnych prosocjalnych konserwatystów i socjalistów, w zależności od konkretnego kraju i partii. Ten stan rzeczy utrzymuje się do dzisiaj, tworząc problemy komunikacyjne i marnując ludzką energię na spory definicyjne. Warto zauważyć, że ta „kradzież” słowa „liberał” przez wrogów liberalizmu jest świadectwem pozytywnych konotacji, jakie to słowo miało w czasach swojej świetności, więc głównym wrogiem etatystów stało się zjawisko i pojęcie kapitalizmu.
Równolegle do tego funkcjonowali oczywiście ludzie dumni ze swoich konserwatywnych, nacjonalistycznych czy socjalistycznych poglądów i oni nie stroili się w szaty liberałów, a oskarżali liberałów o całe zło świata. Mises zwraca uwagę, że liberałowie nie rządzili w Niemczech i w Austrii od kilkudziesięciu lat, a i tak dla tego typu etatystów byli głównym celem ataków. Jak się pomyśli o ośmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości, podczas których z lewa i prawa powtarzały się narzekania na liberalizm, to okaże się, że pewne rzeczy są w świecie niezmienne.
Spróbujmy sobie teraz odpowiedzieć na pytanie: czym właściwie według Misesa jest ten cały liberalizm? Jest to dla niego idea oświeceniowa, usiłująca uporządkować społeczeństwo w sposób racjonalny. Unika odwołań do Boga, czy „Natury” – nie dlatego, że neguje istnienie Boga, czy jakiegoś naturalnego porządku świata, ale dlatego, że nie sposób poznać ich myśli. Za to możemy w czysto rozumowy sposób ustalić, że np. niewolnictwo nie ma sensu, bo jest najzwyczajniej w świecie mniej wydajne ekonomicznie, niż system, w którym robotnicy są wolni, a na zniesieniu niewolnictwa w dłuższym okresie zyskali też ich dawni panowie. Autor wykazuje, że dla dobrobytu społecznego ważne są takie rzeczy, jak: własność prywatna środków produkcji, wolność osobista i gospodarcza, pokój, równość praw politycznych i cywilnych oraz nierówność bogactwa i dochodu. Ta ostatnia może brzmieć dziwnie dla niektórych, ale zdaniem Misesa przy rozpatrywaniu wszelakich przywilejów należy patrzeć nie na to, czy dana jednostka lub klasa czerpie korzyść z takiego stanu rzeczy, ale czy jest on korzystny dla ogółu. Tylko pilot samolotu ma przywilej zasiadania za jego sterami i to nie znaczy, że inni też powinni mieć taką możliwość. Stąd własność prywatna środków produkcji jest instytucją społeczną, istniejącą dla pożytku wszystkich, podobnie do będącego jej konsekwencją nierównego rozdziału dochodów.
Liberalizm w ujęciu Misesa jest więc doktryną utylitarną kierującą się wynikiem porównywania użyteczności różnych rozwiązań. Nie mówi o bezwzględnym dobru i złu, po prostu coś może spełniać dane zadanie lepiej lub gorzej. Takie podejście ma swoje ograniczenia i może służyć do uzasadniania działań, których sam Mises by nie uważał za liberalne, np. skoro opłaca się całemu społeczeństwu dbać o stabilność systemu i unikać konfliktów, to można próbować utylitarnie uzasadnić jakiś zakres zmniejszania nierówności majątkowych. Mises oczywiście mógłby próbować kontrargumentować, że kapitał w rękach bardziej produktywnych członków społeczeństwa przyniesie więcej inwestycji i w długim okresie podniesie poziom życia wszystkich ludzi, ale czy jest to bardziej użyteczne, niż brak napięć społecznych tu i teraz, to moim zdaniem raczej nie sposób jednoznacznie wykazać.
W każdym razie, mimo problemów z kierowaniem się wyłącznie utylitaryzmem, często jest on przydatnym narzędziem, bo jeśli celem nieliberała jest poprawianie jakości życia jakiejś grupy ludzi, to liberał może pokazać jak najskuteczniej tego dokonać.
Nie może jednak, co Mises pisze wprost, bezpośrednio zadbać o subiektywne szczęście, czy duchowe bogactwo człowieka. W związku z tym liberalizmowi zarzuca się materializm i redukowanie życia do picia i jedzenia, co zdaniem autora pokazuje tak naprawdę jak bardzo niedoskonałą i materialistyczną koncepcję „wyższych potrzeb” mają etatyści. Polityka społeczna może uczynić ludzi bogatymi lub biednymi, ale nie szczęśliwymi – nie sposób tego zapewnić zewnętrznymi środkami, więc lepiej by zewnętrzne środki skierowane zostały do tego, do czego rzeczywiście służą: do usuwania cierpienia i niedostatku. Gdy ludzie nie będą się martwili bólem zęba i pustą lodówką, będą mogli przekierować swoją uwagę na bardziej podniosłe kwestie. Oznacza to, że liberalizm może ma niewiele do zaoferowania ascetom, ale łatwiej być ascetą w świecie zwykłych ludzi, niż zwykłym człowiekiem w tyranii ascetów.
Należy czytelnika ostrzec przed kontrowersyjnym rozdziałem o faszyzmie, w którym Mises dopatrywał się dobrych intencji i uratowania cywilizacji zachodniej przed komunizmem. Warto przypomnieć, że pisał to w 1927 roku, gdy u władzy byli tylko włoscy faszyści i ideologia ta nie pokazała jeszcze w pełni swojej prawdziwej twarzy. Nie ustanowiono rasistowskich, antysemickich praw, nadano prawa wyborcze kobietom, a gospodarka, mimo że interwencjonistyczna, była daleka od socjalizmu. Sam jednak przecież nie popierał populistycznych ruchów masowych, ograniczających wolność jednostki. W książce zwraca wyraźnie uwagę, że polityka oparta na ulicznej przemocy prowadzi do tego, że zwycięża nie lepsza idea, a ta, która ma więcej zwolenników, skłonnych do takich zachowań. Przy czym, żeby mieć ich więcej, musi mieć lepsze argumenty. Zdaniem autora faszyzm nie ma nic do zaoferowania lepszego, niż liberalizm czy socjalizm, a jego sukcesy były tylko chwilową odpowiedzią na zagrożenie ze strony komunizmu. Sądził, że prawdopodobnie bez ciągłego podsycania niechęci aktami barbarzyństwa w postaci walk na ulicach, faszyzm zelżałby z czasem, bo nie był aż tak oderwany od zachodnich wartości, jak komunizm, który wtedy jeszcze przyjął się tylko po obu stronach Uralu, czyli poza cywilizacją europejską.
W późniejszych pracach, gdy odkryto więcej kart, Mises był nieprzejednanym krytykiem faszyzmu narodowego socjalizmu i jako liberał oraz osoba żydowskiego pochodzenia musiał uciekać nie tylko z Austrii, ale w ogóle z Europy, bo groziło mu niebezpieczeństwo ze strony nazistów, którzy nie dawali mu spokoju nawet na emigracji w Szwajcarii.
Mimo upływu 97 lat Liberalizm w tradycji klasycznej to wciąż dzieło nad wyraz aktualne. W dużej mierze dlatego, że jest praca skupiona głównie na przeszłości i abstrakcyjnych ideach, które nie podlegają upływowi czasu. Jednak jest to również książka aktualna jako dzieło, w którym znajduje się pełno dygresji na temat współczesnego autorowi, podczas pisania, świata. Niektóre z nich były oczywiście nietrafne, jak np. stwierdzenie, że Rosja nie jest w stanie już zagrozić światowemu pokojowi, ale z większością dzisiejszy liberał może się jak najbardziej zgodzić czy utożsamić. Stąd, jeśli chcecie pogłębić, odświeżyć czy utrwalić swoją wiedzę albo szukacie prezentu dla kogoś raczkującego w świecie myśli politycznej i ekonomicznej, to polecam tę książkę, bo nawet jeśli utylitarne uzasadnienia dla liberalizmu nie są idealne, to jednak w dużej mierze są przekonujące i skuteczne.
Liberalizm w tradycji klasycznej Ludwiga von Misesa to książka, wydana pierwotnie po niemiecku w 1927 roku. Do dzisiaj doczekała się wielu wydań oraz tłumaczeń na kilkanaście języków, ponieważ jest to niezwykle zwięzłe i przyzwoite wprowadzenie do klasycznie rozumianego liberalizmu.
Autor przedstawia nie tylko fundamentalne koncepcje filozoficzne, ale również ekonomiczne,...
Realistyczne smęty, propagujące mit spiżowego prawa płac. Szkodliwy potworek, na cmentarzysko historii.
Realistyczne smęty, propagujące mit spiżowego prawa płac. Szkodliwy potworek, na cmentarzysko historii.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPierwsze sześć rozdziałów jest ok, potem zaczyna się bełkot ignoranta.
Pierwsze sześć rozdziałów jest ok, potem zaczyna się bełkot ignoranta.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książka „Na Mieliźnie : Gospodarka Polski w latach 2020-2022 (z polityką w tle)” Dariusza Filara nawiązuje tytułem do jego poprzedniej publikacji pt. „Na błędnym kursie : Polityka i gospodarka Polski w latach 2015-2020”. Mimo tego jest to samodzielne dzieło i nie wymaga czytania swojej poprzedniczki. Autor, wbrew podtytułowi, musi sięgać po fakty i dane z całego okresu rządów PiS-u, bo sporo informacji nabiera znaczenia dopiero w szerszym kontekście, a jak na wytrawnego literata przystało, Dariusz Filar stara się opisywać wszystko możliwie jak najprostszym, najbardziej zrozumiałym językiem. Dzięki temu, mimo że tytuł skupia się na kwestiach ekonomicznych, sięgnąć po niego może każdy czytelnik zainteresowany polską polityką, nawet jeśli nie posiada przygotowania z zakresu nauk ekonomicznych.
„Na mieliźnie” to doskonały przewodnik po zniszczeniach w prawie i gospodarce, których dokonało przez ostatnie siedem lat Prawo i Sprawiedliwość. Na wstępie Autor zwraca uwagę, że w rankingu Doing Business spadliśmy z 24 miejsca w 2017 r. na 40 miejsce w 2020 roku. Tymczasem nasi nadbałtyccy sąsiedzi zajęli dużo wyższe pozycje, niż my kiedykolwiek – Litwa 11 miejsce, Estonia 17, Łotwa 18 – nie można więc tego tłumaczyć koniunkturą albo geografią. Podobnie w Index of Economic Freedom spadliśmy z 69,3/100 punktów w 2016 roku do 68,7 punktów w 2022, co oznacza, że Polska stała się krajem o gospodarce „umiarkowanie wolnej”. Tymczasem Estonia ma aż 80 punktów i jest jednym z najprzyjaźniejszych przedsiębiorczości państw na świecie.
Szkoda, że Filar nie sięgnął też po rankingi praworządności, czy demokracji, bo lista wydarzeń, które miałyby wpływ na wynik, jest naprawdę długa. Nie sposób na jednym wydechu wyliczyć: wielokrotne łamanie Konstytucji, naruszenie trójpodziału władzy, obniżenie poziomu praworządności i niezależności sądów w Polsce, demontaż apolitycznej służby cywilnej, odsunięcie od dowodzenia siłami zbrojnymi najkompetentniejszych kadr, ograniczenie pluralizmu i wolności mediów, przekształcenie związkowców z NSZZ „Solidarność” w prorządowych klakierów, zablokowanie inwestycji, destabilizacja finansów publicznych, zepsute relacje z Komisją Europejską, czy upartyjnienie spółek Skarbu Państwa. Tak samo nie sposób na niecałych 200 stronach opisać wszystkich plag pisowskich, więc zrozumiała jest decyzja autora, by ograniczyć się do spraw jak najściślej związanych z gospodarką.
Z ciekawych informacji warto wspomnieć o obietnicy PiS-u z 2015 roku, że w 2020 Polska osiągnie stopę inwestycji w wysokości 25% PKB. Średnia stopa za lata 2008-2015 wynosiła 20,5%, więc teoretycznie brzmiało to, jak coś osiągalnego. Tymczasem, dzięki nieprzemyślanym decyzjom rządu, stopa ta wynosiła po 17-18%, aż w 2020 roku osiągnęła 16,6%. Dla porównania średnia stopa krajów UE wzrosła z 20,8% w 2016 do ponad 22% w 2020. Znów widać jak na dłoni, że to sprawka ludzi kierujących naszym państwem, a nie żadnych czynników zewnętrznych. Nie przeszkodziło to jednak Jarosławowi Kaczyńskiemu stwierdzić, że to wina przedsiębiorców, bo rzekomo z przyczyn politycznych nie podejmują zyskownych dla nich przedsięwzięć (sic!). Analizy wskazują winę nie złośliwych biznesmenów, a niestabilności i nieprzewidywalności systemu gospodarczego, niedostateczne uwzględnienie w tym systemie ulg inwestycyjnych, niespójność prawa i rozwlekłość postępowań sądowych, szybki wzrost płacy minimalnej oraz zbyt wczesne odchodzenie na emeryturę wykwalifikowanych pracowników. I stopa inwestycji w Polsce, byłaby jeszcze niższa, gdyby nie multum nietrafionych inwestycji publicznych, które Filar omawia w książce.
Inne przykuwające wzrok informacje to wzrost długu publicznego z 921,4 mld złotych od końca 2015 roku do 1410,5 mld na koniec 2021 roku oraz wzrost wydatków sztywnych, czyli takich, które wynikają ze zobowiązań przyjętych ustawami i których nie można się tak łatwo pozbyć, z 75% do 80% budżetu. Premier Morawiecki chwalił się w połowie 2021 roku nadwyżkami w budżecie, podczas gdy to tylko i wyłącznie efekt kreatywnej księgowości np. zastąpienia klasycznych dotacji pieniężnych dla różnych podmiotów obligacjami skarbu państwa. W samym roku 2021 pozwoliło mu to ukryć wydatki o wysokości aż 21 mld złotych, ale przecież oznacza to wyższe wydatki w kolejnych latach – w 2023 roku jest to nawet dodatkowe 40 miliardów, o jakie wzrośnie koszt obsługi długu publicznego.
Nie zniechęca to jednak PiS-u, który wręcz intensyfikuje wysiłki na rzecz zadłużania państwa. W 2020 roku, tłumacząc się covidem, zawiesił stabilizującą regułę wydatkową (SRW), która ogranicza wzrost wydatków publicznych w stosunku do poprzedniego roku do wielkości wynikającej z przemnożenia średniookresowego realnego tempa wzrostu PKB przez cel inflacyjny NBP (2,5%). Zawieszenie SRW miało być tymczasowe, a ciągnie się już czwarty rok i PIS zmienił w nim cel inflacyjny na średnioroczny wskaźnik inflacji w mijającym roku. Z racji tego, że inflacja jest ostatnio bardzo duża, może to oznaczać nawet kilkanaście punktów procentowych różnicy, a więc również wzrost wydatków o kilkanaście p.p.
Dalej Filar omawia kwestie długu krytego, spadek samodzielności samorządów przy faszyzującej narracji wzrostu sprawczości państwa, przyczyny wysokiej inflacji i kłamstwo putinflacji, systemowe przymuszanie banków do finansowania długu publicznego zamiast prywatnych inwestycji, nacjonalizacje banków, energetyki i problemów związanych z transformacją energetyczną, winę PiS-u za powstanie Agrounii, programy socjalne i wiele wiele innych.
Lektura jest naprawdę godna uwagi, zwłaszcza że wbrew pozorom nie jest to jakaś zwykła polityczna agitacja. Czasem przedmiotem krytyki staje się rząd PO-PSL, bo to nie jest tak, że przed nastaniem rządów PiS-u polska gospodarka była w idealnym stanie. Jednakże nawet jak porównamy niechlubne osiągnięcia poprzedniego rządu z tym, czego w ostatnich latach dokonali ludzie Kaczyńskiego, to uderzy nas ogrom szkód, których ewentualna naprawa zajmie nam lata.
Warto też w okresie przed wyborami porównać dawne obietnice PiS-u ze współczesnymi obietnicami innych państw np. Lewica obiecywała ostatnio, jak PiS w 2015 roku, aż 25% PKB inwestycji. W obecnej sytuacji widać na dłoni jak bardzo nierealne jest spełnienie tego postulatu przez to ugrupowanie, zwłaszcza, że osiągnęło ono największą zgodność z partią rządzącą w sejmowych głosowaniach.
Książka „Na Mieliźnie : Gospodarka Polski w latach 2020-2022 (z polityką w tle)” Dariusza Filara nawiązuje tytułem do jego poprzedniej publikacji pt. „Na błędnym kursie : Polityka i gospodarka Polski w latach 2015-2020”. Mimo tego jest to samodzielne dzieło i nie wymaga czytania swojej poprzedniczki. Autor, wbrew podtytułowi, musi sięgać po fakty i dane z całego okresu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Bertrand de Jouvenel to bardzo ciekawa postać. Socjalista, który został liberałem, by potem znów stać się socjalistą, a jeszcze później znów liberałem.
Jego poszukiwania prawdy zaskarbiły mu szacunek Friedricha Hayeka, który zaprosił go do prestiżowego stowarzyszenia Mont Pelerin, zrzeszającego myślicieli i działaczy liberalnych. Traktat o władzy, wydany oryginalnie po francusku w 1945 roku, to jego najważniejsze dzieło, a w Polsce ukazało się w 2013 roku. Bezpośrednią inspiracją dla napisania tej książki była bez wątpienia II wojna światowa, której rozmiary i charakter były czymś niewyobrażalnym przed jej wybuchem, ale co zdaniem autora jest w gruncie rzeczy logiczną konsekwencją długiego procesu ewolucji koncepcji władzy.
Różne i na pierwszy rzut oka przeciwstawne teorie np.wywodzą się w rzeczywistości z tego samego pnia: idei suwerenności tj. idei, że istnieje gdzieś prawo, któremu podlegają wszystkie inne prawa. Władza ma stanowić emanację naczelnego suwerena, niezależnie czy jest nim Bóg, czy społeczeństwo. Musi być wcieleniem jego woli, a jej legitymizacja jest wprost proporcjonalna do zakresu, w jakim te warunki są spełnione. Oznacza to, że można potencjalnie wskazać dla danego państwa i momentu historycznego czy władca spełnia jakieś religijne, czy społeczne kryteria. Wielu teoretyków suwerenności opracowywało sposoby ograniczenia władzy, ale prędzej czy później takie teorie suwerenności traciły swoją moc kierowania na dany cel, jakimi były zgodność z wolą boską, czy służenie dobru powszechnemu. Stawały się zaledwie retorycznymi i symbolicznymi odskoczniami dla władzy, dostarczającymi jej pomocy niewidzialnego suwerena, z którym się zaczynała utożsamiać. Władca twierdził, że jego własna wola to wola Boga, czy społeczeństwa i zamiast im służyć, sam stawał się ostatecznym wyznacznikiem tego, co dobre, sprawiedliwe itd.
Teoria boskiej suwerenności w czasach jej świetności (XI-XIV w.), to głównie powtarzanie formuły św. Pawła, że „każda władza pochodzi od Boga”, ale nie w celu podporządkowania ludzi władzy, a raczej władzy Bogu. Jak przekonuje de Jouvenel, średniowieczna władza była najczęściej dzielona z innymi instytucjami, ograniczona i przede wszystkim nie była suwerenna. Tzn. hierarchicznie może król i był najważniejszy, ale nie był traktowany jako źródło i twórca praw „niższych” np. ustanowionych przez różne formy zgromadzeń właścicieli ziemskich, czy po prostu prawo zwyczajowe. Monarcha sam podlegał różnym prawom i nie mógł ich zmienić – w pewnym sensie można powiedzieć, że to spontaniczne i organicznie uformowane prawo było suwerenem.
Władcy dążący do zwiększenia swojej potęgi musieli wejść w konflikt z teorią boskiej suwerenności, by móc wyrwać się spod jarzma Kościoła. Tak zrobiono miejsce dla teorii suwerenności ludu (Marsyliusz z Padwy) i z czasem nawet jezuici (Mariana, Bellarmin, Suarez), zaczęli zaprzeczać idei bezpośredniego namiestnictwa danego ludziom od Boga, głosząc, że to wspólnota ustanawia władzę. Z kolei wspólnotę według nich stanowi wyrażona lub dorozumiana konwencja.
Nie będzie przesadą stwierdzenie autora, że koncepcja umowy społecznej miała już dość zaawansowany kształt 100 lat przed Janem Jakubem Rousseau. De Jouvenel omawia szczegółowo jego wpływ, a także Hobbesa, Spinozy, Fichtego, czy Hegla, na rozwój przekonania, że władcy realizują wolę ludu. Oczywiście przybiera to czasem absurdalne kształty i infantylne tłumaczenia, że jak władca robi coś źle, to realizuje prywatne interesy, a jak robi coś dobrze, to wtedy jest spełnieniem jakiejś Woli Powszechnej pisanej wielkimi literami.
Teoria Bożej suwerenności, czy pierwsze wersje teorii suwerenności ludu były koncepcjami nominalistycznymi. Oznacza to, że traktowały społeczeństwo jako zbiór jednostek, co gwarantowało w jakimś zakresie ochronę ich praw. Z czasem jednak, nie bez małego wpływu organicznych teorii społeczeństwa, budujących fałszywe analogie między biologią a naukami społecznymi, nominalizm ustąpił na rzecz tzw. realizmu metafizycznego. Potocznie realizm kojarzy nam się z jakimś zdrowym rozsądkiem, tymczasem tutaj oznacza to coś możliwie najbardziej odległego zdrowego rozsądku mianowicie przekonanie, że byty ogólne istnieją w jakiś realny sposób. W zastosowaniu realizmu metafizycznego do społeczeństwa uznajemy społeczeństwo za jakiś byt istniejący wręcz samodzielnie, niezależnie od jednostek, rządzący się jakimiś własnymi prawami, celami i wartościami.
Dość powiedzieć, że rewolucja francuska, a potem wojny napoleońskie rozprzestrzeniły po Europie realistyczną koncepcję społeczeństwa, którą podchwycili szczególnie niemieccy idealiści i wzniecili nacjonalizmy, których skutki poznaliśmy zwłaszcza w I połowie XX wieku.
Zarysowałem tu tylko jeden z wielu wątków obecnych w książce, więc jeśli chcecie przyjrzeć się szczegółom tego, co tu zreferowałem, oraz chcecie poznać więcej teorii władzy, historię rozwoju demokracji czy prób ograniczania władzy, to zachęcam do lektury.
Bertrand de Jouvenel to bardzo ciekawa postać. Socjalista, który został liberałem, by potem znów stać się socjalistą, a jeszcze później znów liberałem.
Jego poszukiwania prawdy zaskarbiły mu szacunek Friedricha Hayeka, który zaprosił go do prestiżowego stowarzyszenia Mont Pelerin, zrzeszającego myślicieli i działaczy liberalnych. Traktat o władzy, wydany oryginalnie po...
Egoistyczne powody, żeby mieć więcej dzieci, to kolejna po Edukacji pod lupą i Otwartych granicach znakomita książka amerykańskiego ekonomisty Bryana Caplana wydana w języku polskim.
Wbrew temu, co może sugerować tytuł, książka nie skupia się na demografii i na argumentacji typu „musisz rodzić więcej dzieci dla narodu”, „kto będzie pracować na nasze emerytury?”, „kto poda ci szklankę wody na starość?”. Te wątki pojawiają się gdzieś na chwilę w książce, ale nie są jej główną osią i raczej przytoczone są z chęci nakreślenia jak najszerszego obrazu przez autora.
Najważniejsza wiadomość od Caplana do czytelników brzmi: mądre wychowanie dzieci nie stanowi tak dużego kosztu czasowego, jak ci się wydaje, więc zastanów się raz jeszcze, ile chcesz mieć potomków, bo może zechcesz mieć ich więcej. Autor opiera swoje przekonanie na badaniach przeprowadzonych na reprezentatywnej próbie bliźniąt jednojajowych, z których jedno żyło z biologicznymi rodzicami, a drugie z rodzicami adopcyjnymi. Każde pytanie badawcze zadane było z dużą ostrożnością i z uwzględnieniem różnych sytuacji, czasów i środków. Badaniami zajmowali się lekarze, psychologowie, ekonomiści, socjologowie i inni. Zgromadzili ogromny i przede wszystkim spójny zasób wiedzy na temat podobieństwa rodzinnego i wyniki nie pozastawiają złudzeń. O ile małe dzieci są podobne i do rodziców adopcyjnych i biologicznych, tak w większości przypadków, gdy dzieci dorastają, tracą podobieństwo do rodziny adopcyjnej. Mowa oczywiście nie o wyglądzie, ale o charakterze, temperamencie, inteligencji, różnych talentach, wykształceniu, zarobkach, poczuciu szczęścia i poczuciu własnej wartości, a nawet światopoglądzie.
Trzeba zaznaczyć, że wyniki badań dotyczą tylko dzieci z krajów rozwiniętych, a rodziny adopcyjne muszą reprezentować jakiś poziom materialny i kulturowy, by otrzymać prawa do opieki nad dzieckiem. Być może, gdyby nie porównywano bliźniąt, z których i jedno, i drugie mieszka w Szwecji, a zbadano by przypadki, gdy jeden z bliźniaków wychowuje się w USA, a drugi na Haiti, to różnice byłyby większe.
Jeśli chcesz, by Twoje dziecko wyrosło na porządnego człowieka, to… prawdopodobnie zrobiłeś już najważniejsze i przekazałeś mu swoje geny. Nie ma potrzeby, by rodzic, kolokwialnie mówiąc, biegał wokół dziecka, chuchał, dmuchał i woził je na milion zajęć dodatkowych. Niektórych dodatkowych aktywności twoje dziecko może nawet nie lubi i nigdy nie będzie w nich dobre. Nie musisz też przesadnie dbać o bezpieczeństwo dziecka poza domem. Rodzice ulegają iluzji, że jest więcej napaści, kradzieży, pedofilii czy narkomanii, bo częściej o tym słyszą we współczesnych i łatwo dostępnych mediach, nastawionych na wzbudzanie silnych emocji. Caplan przekonuje, że statystyki policyjne jasno mówią, że dziś jest o wiele bezpieczniej niż kiedyś. Ma oczywiście na myśli USA, ale w Polsce to stwierdzenie też jest prawdziwe.
Każde zawożenie dziecka na zbędne zajęcia np. niesprawiające mu przyjemności, czy niepotrzebne odprowadzanie go do szkoły, podczas gdy trafiłoby do niej samo, to czas tracony przez rodzica. W 1965 roku amerykańskie, niepracujące gospodynie domowe poświęcały swoim dzieciom 10 godzin tygodniowo. Mowa tu o pełnym zaangażowaniu typu czytanie dziecku – czytanie samemu na kanapie, podczas gdy dzieci obok bawią się klockami, nie jest tu wliczane. W 2002 roku to zaangażowanie bezrobotnych kobiet wyniosło już 13 godzin tygodniowo. Z kolei pracujące zwiększyły zaangażowanie z sześciu godzin w 1975 r. do 11 godzin w 2000 r. Jednocześnie rodzice w 2000 roku spędzali ze sobą 25% mniej czasu niż w 1975 r., co z pewnością nie pozostało bez wpływu na jakość ich związków i rosnącą liczbę rozwodów.
Jeśli chcesz więc poprawić jakość swojego życia i swojej rodziny, nie musisz rezygnować z pierwszego czy kolejnego dziecka. Musisz przede wszystkim się uspokoić i pozwolić sobie i dzieciom na więcej swobody. Przekonanie, że musisz poświęcać dzieciom jak najwięcej czasu, jest częścią współczesnej mitologii na temat wychowania, obecnej powszechnie w popkulturze i świadomości zbiorowej. Często przytacza się różne badania, jakoby posiadanie dziecka obniżało zadowolenie z życia. Przykładowo spytano ludzi, jak spędzili dzień i jak każda z wymienionych rzeczy wpłynęła na ich samopoczucie. Na 16 aktywności wychowanie dzieci było dopiero na 12 miejscu, co miało pokazać, że decydowanie się na dziecko to jakieś szaleństwo, ale spędzaniu czasu z dziećmi i tak było wyżej, niż prace domowe i praca zawodowa czy lwia część dnia. To, że ludziom większą przyjemność od siedzenia z dzieckiem sprawia współżycie albo jedzenie, to nie znaczy, że opieka nad dziećmi jest czymś strasznym.
Inne badanie przytaczane przez Caplana pokazuje, że pierwsze dziecko obniża poczucie szczęścia rodzica średnio o 5,6 punktów procentowych. Kolejne dużo mniej, bo zaledwie o 0,6 punktu procentowego, ale wciąż obniża. Tymczasem małżeństwo statystycznie zwiększa poczucie szczęścia aż o 18 p. p., więc statystyczne małżeństwo z dziećmi jest bardziej zadowolone z życia, niż bezdzietni single. W innym badaniu zapytano rodziców wprost, czy gdyby mogli przeżyć jeszcze raz swoje życie, to czy zdecydowaliby się na dzieci. 91% rodziców odpowiedziało twierdząco, zaś 7% przecząco. Z kolei aż 2/3 czterdziestolatków bezdzietnych z wyboru przyznało, że żałuje swojej decyzji.
Warto zaznaczyć, że autor adresuje książkę do ludzi przynajmniej zastanawiających się, czy chcą mieć dzieci. Nie ma na celu przekonać ludzi pewnych swoich planów, a jedynie namówić już częściowo przekonanych do rodzicielstwa, by mieli więcej dzieci. Nie narzuca nikomu swojego światopoglądu i nie twierdzi, że każdy powinien mieć dzieci. Ale jeśli choć trochę się zastanawiasz nad kwestią poszerzenia rodziny, to Caplan chce ci pomóc podjąć racjonalny, zgodny z faktami wybór. Dlatego też kilkakrotnie przestrzega w swoim dziele przed błędem myślenia o rodzicielstwie w kontekście tylko i wyłącznie pierwszych lat życia syna czy córki. Gdy idziesz do sklepu na zakupy, to musisz ich wielkość zaplanować tak, by starczyło ci produktów do momentu, gdy będziesz mógł/będziesz chciał iść do sklepu ponownie. Nie możesz podejmować decyzji zakupowych tylko na podstawie tego, że 10 minut temu zjadłeś obiad i nie jesteś już głodny – wyjście ze sklepu z pustymi torbami tylko i wyłącznie na podstawie twojej aktualnej sytości byłoby irracjonalne. Tak samo nie możesz planować liczby dzieci, kierując się aktualnym „przesytem” w kwestii ich płaczu czy psocenia. Gdy osiągną wiek nastoletni, będziesz żałować, że nie mają dla ciebie więcej czasu, a jak dorosną i się wyprowadzą, to z utęsknieniem będziesz oczekiwać telefonów i wizyt. Innymi słowy „najlepsza dla ciebie liczba dzieci” zmienia się z czasem. Dwa biegające maluchy mogą się wydawać wystarczające, gdy masz trzydziestkę, ale sklep z naszego porównania może potem być nieczynny albo możesz nie mieć czasu na zakupy.
Oprócz tej przeprawy po wynikach różnych badań i przemyśleniach autora na temat rodzicielstwa, książka zawiera też poradnik „jak mieć więcej wnuków” oraz rozdział poświęcony różnym sposobom leczenia bezpłodności (niestety dość infantylny, nie rozumiejący w ogóle na czym polegają kontrowersje z np. in vitro i sprowadzające całą bioetykę do religii). Całość publikacji podsumowana jest ciekawym zabiegiem w postaci czterech fikcyjnych dialogów, pomagających utrwalić zdobytą przez czytelnika wiedzę.
Egoistyczne powody, żeby mieć więcej dzieci, to kolejna po Edukacji pod lupą i Otwartych granicach znakomita książka amerykańskiego ekonomisty Bryana Caplana wydana w języku polskim.
Wbrew temu, co może sugerować tytuł, książka nie skupia się na demografii i na argumentacji typu „musisz rodzić więcej dzieci dla narodu”, „kto będzie pracować na nasze emerytury?”, „kto poda...
Pomysł na tę książkę jest na pewno lepszy, niż w książkach typu "Pięćdziesięciu wielkich filozofów". O ile w tych drugich lakoniczność nie przystaje do poruszanych tematów i czyni te książki ułomnymi słownikami, tak tutaj streszczanie pojedynczych koncepcji na 4-5 nieobfitych treściowo stronach ma dużo więcej sensu.
Omówienia są całkiem niezłe, zaś omawiane idee rozciągają się od epistemologii, przez filozofię umysłu, etykę, logikę, estetykę, ontologię, filozofię polityki, aż po... ekonomię (nie pytajcie mnie). Dobór tematów podyktowany jest potrzebą "bycia na czasie", stąd filozofii starożytnej, czy średniowiecznej, jest tyle, co kot napłakał, za to mamy np. teorię gier, która jeszcze ostatnio była działem matematyki, a nie problemem filozoficznym, ale może uległem słynnemu efektowi Mandeli (nie, na szczęście nie jest on omawiany w tej książce). Nie narzekam na ten nacisk na współczesność, fajnie, że jest sporo koncepcji z filozofii analitycznej, no ale jednak wypadałoby trzymać się filozofii.
Autor chyba bał się użyć słów "metafizyka" i "ontologia", więc argumenty za istnieniem Boga wrzucił po prostu do działu "religia", tak jakby był taki dział filozofii. Oczywiście takie czepialstwo można mnożyć w nieskończoność i np. stwierdzić, że problem z zakresu filozofii języka to nie problem logiczny, ale mnożenie pojęć zabiłoby ducha książki, którego istotą ma być prostota i lekkość.
Dobre na prezent dla licealisty. Dorosła osoba, która nie miała żadnej styczności z filozofią, też skorzysta. Filozof – no niezbyt.
Pomysł na tę książkę jest na pewno lepszy, niż w książkach typu "Pięćdziesięciu wielkich filozofów". O ile w tych drugich lakoniczność nie przystaje do poruszanych tematów i czyni te książki ułomnymi słownikami, tak tutaj streszczanie pojedynczych koncepcji na 4-5 nieobfitych treściowo stronach ma dużo więcej sensu.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toOmówienia są całkiem niezłe, zaś omawiane idee rozciągają...