-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
Książka „Na Mieliźnie : Gospodarka Polski w latach 2020-2022 (z polityką w tle)” Dariusza Filara nawiązuje tytułem do jego poprzedniej publikacji pt. „Na błędnym kursie : Polityka i gospodarka Polski w latach 2015-2020”. Mimo tego jest to samodzielne dzieło i nie wymaga czytania swojej poprzedniczki. Autor, wbrew podtytułowi, musi sięgać po fakty i dane z całego okresu rządów PiS-u, bo sporo informacji nabiera znaczenia dopiero w szerszym kontekście, a jak na wytrawnego literata przystało, Dariusz Filar stara się opisywać wszystko możliwie jak najprostszym, najbardziej zrozumiałym językiem. Dzięki temu, mimo że tytuł skupia się na kwestiach ekonomicznych, sięgnąć po niego może każdy czytelnik zainteresowany polską polityką, nawet jeśli nie posiada przygotowania z zakresu nauk ekonomicznych.
„Na mieliźnie” to doskonały przewodnik po zniszczeniach w prawie i gospodarce, których dokonało przez ostatnie siedem lat Prawo i Sprawiedliwość. Na wstępie Autor zwraca uwagę, że w rankingu Doing Business spadliśmy z 24 miejsca w 2017 r. na 40 miejsce w 2020 roku. Tymczasem nasi nadbałtyccy sąsiedzi zajęli dużo wyższe pozycje, niż my kiedykolwiek – Litwa 11 miejsce, Estonia 17, Łotwa 18 – nie można więc tego tłumaczyć koniunkturą albo geografią. Podobnie w Index of Economic Freedom spadliśmy z 69,3/100 punktów w 2016 roku do 68,7 punktów w 2022, co oznacza, że Polska stała się krajem o gospodarce „umiarkowanie wolnej”. Tymczasem Estonia ma aż 80 punktów i jest jednym z najprzyjaźniejszych przedsiębiorczości państw na świecie.
Szkoda, że Filar nie sięgnął też po rankingi praworządności, czy demokracji, bo lista wydarzeń, które miałyby wpływ na wynik, jest naprawdę długa. Nie sposób na jednym wydechu wyliczyć: wielokrotne łamanie Konstytucji, naruszenie trójpodziału władzy, obniżenie poziomu praworządności i niezależności sądów w Polsce, demontaż apolitycznej służby cywilnej, odsunięcie od dowodzenia siłami zbrojnymi najkompetentniejszych kadr, ograniczenie pluralizmu i wolności mediów, przekształcenie związkowców z NSZZ „Solidarność” w prorządowych klakierów, zablokowanie inwestycji, destabilizacja finansów publicznych, zepsute relacje z Komisją Europejską, czy upartyjnienie spółek Skarbu Państwa. Tak samo nie sposób na niecałych 200 stronach opisać wszystkich plag pisowskich, więc zrozumiała jest decyzja autora, by ograniczyć się do spraw jak najściślej związanych z gospodarką.
Z ciekawych informacji warto wspomnieć o obietnicy PiS-u z 2015 roku, że w 2020 Polska osiągnie stopę inwestycji w wysokości 25% PKB. Średnia stopa za lata 2008-2015 wynosiła 20,5%, więc teoretycznie brzmiało to, jak coś osiągalnego. Tymczasem, dzięki nieprzemyślanym decyzjom rządu, stopa ta wynosiła po 17-18%, aż w 2020 roku osiągnęła 16,6%. Dla porównania średnia stopa krajów UE wzrosła z 20,8% w 2016 do ponad 22% w 2020. Znów widać jak na dłoni, że to sprawka ludzi kierujących naszym państwem, a nie żadnych czynników zewnętrznych. Nie przeszkodziło to jednak Jarosławowi Kaczyńskiemu stwierdzić, że to wina przedsiębiorców, bo rzekomo z przyczyn politycznych nie podejmują zyskownych dla nich przedsięwzięć (sic!). Analizy wskazują winę nie złośliwych biznesmenów, a niestabilności i nieprzewidywalności systemu gospodarczego, niedostateczne uwzględnienie w tym systemie ulg inwestycyjnych, niespójność prawa i rozwlekłość postępowań sądowych, szybki wzrost płacy minimalnej oraz zbyt wczesne odchodzenie na emeryturę wykwalifikowanych pracowników. I stopa inwestycji w Polsce, byłaby jeszcze niższa, gdyby nie multum nietrafionych inwestycji publicznych, które Filar omawia w książce.
Inne przykuwające wzrok informacje to wzrost długu publicznego z 921,4 mld złotych od końca 2015 roku do 1410,5 mld na koniec 2021 roku oraz wzrost wydatków sztywnych, czyli takich, które wynikają ze zobowiązań przyjętych ustawami i których nie można się tak łatwo pozbyć, z 75% do 80% budżetu. Premier Morawiecki chwalił się w połowie 2021 roku nadwyżkami w budżecie, podczas gdy to tylko i wyłącznie efekt kreatywnej księgowości np. zastąpienia klasycznych dotacji pieniężnych dla różnych podmiotów obligacjami skarbu państwa. W samym roku 2021 pozwoliło mu to ukryć wydatki o wysokości aż 21 mld złotych, ale przecież oznacza to wyższe wydatki w kolejnych latach – w 2023 roku jest to nawet dodatkowe 40 miliardów, o jakie wzrośnie koszt obsługi długu publicznego.
Nie zniechęca to jednak PiS-u, który wręcz intensyfikuje wysiłki na rzecz zadłużania państwa. W 2020 roku, tłumacząc się covidem, zawiesił stabilizującą regułę wydatkową (SRW), która ogranicza wzrost wydatków publicznych w stosunku do poprzedniego roku do wielkości wynikającej z przemnożenia średniookresowego realnego tempa wzrostu PKB przez cel inflacyjny NBP (2,5%). Zawieszenie SRW miało być tymczasowe, a ciągnie się już czwarty rok i PIS zmienił w nim cel inflacyjny na średnioroczny wskaźnik inflacji w mijającym roku. Z racji tego, że inflacja jest ostatnio bardzo duża, może to oznaczać nawet kilkanaście punktów procentowych różnicy, a więc również wzrost wydatków o kilkanaście p.p.
Dalej Filar omawia kwestie długu krytego, spadek samodzielności samorządów przy faszyzującej narracji wzrostu sprawczości państwa, przyczyny wysokiej inflacji i kłamstwo putinflacji, systemowe przymuszanie banków do finansowania długu publicznego zamiast prywatnych inwestycji, nacjonalizacje banków, energetyki i problemów związanych z transformacją energetyczną, winę PiS-u za powstanie Agrounii, programy socjalne i wiele wiele innych.
Lektura jest naprawdę godna uwagi, zwłaszcza że wbrew pozorom nie jest to jakaś zwykła polityczna agitacja. Czasem przedmiotem krytyki staje się rząd PO-PSL, bo to nie jest tak, że przed nastaniem rządów PiS-u polska gospodarka była w idealnym stanie. Jednakże nawet jak porównamy niechlubne osiągnięcia poprzedniego rządu z tym, czego w ostatnich latach dokonali ludzie Kaczyńskiego, to uderzy nas ogrom szkód, których ewentualna naprawa zajmie nam lata.
Warto też w okresie przed wyborami porównać dawne obietnice PiS-u ze współczesnymi obietnicami innych państw np. Lewica obiecywała ostatnio, jak PiS w 2015 roku, aż 25% PKB inwestycji. W obecnej sytuacji widać na dłoni jak bardzo nierealne jest spełnienie tego postulatu przez to ugrupowanie, zwłaszcza, że osiągnęło ono największą zgodność z partią rządzącą w sejmowych głosowaniach.
Książka „Na Mieliźnie : Gospodarka Polski w latach 2020-2022 (z polityką w tle)” Dariusza Filara nawiązuje tytułem do jego poprzedniej publikacji pt. „Na błędnym kursie : Polityka i gospodarka Polski w latach 2015-2020”. Mimo tego jest to samodzielne dzieło i nie wymaga czytania swojej poprzedniczki. Autor, wbrew podtytułowi, musi sięgać po fakty i dane z całego okresu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Egoistyczne powody, żeby mieć więcej dzieci, to kolejna po Edukacji pod lupą i Otwartych granicach znakomita książka amerykańskiego ekonomisty Bryana Caplana wydana w języku polskim.
Wbrew temu, co może sugerować tytuł, książka nie skupia się na demografii i na argumentacji typu „musisz rodzić więcej dzieci dla narodu”, „kto będzie pracować na nasze emerytury?”, „kto poda ci szklankę wody na starość?”. Te wątki pojawiają się gdzieś na chwilę w książce, ale nie są jej główną osią i raczej przytoczone są z chęci nakreślenia jak najszerszego obrazu przez autora.
Najważniejsza wiadomość od Caplana do czytelników brzmi: mądre wychowanie dzieci nie stanowi tak dużego kosztu czasowego, jak ci się wydaje, więc zastanów się raz jeszcze, ile chcesz mieć potomków, bo może zechcesz mieć ich więcej. Autor opiera swoje przekonanie na badaniach przeprowadzonych na reprezentatywnej próbie bliźniąt jednojajowych, z których jedno żyło z biologicznymi rodzicami, a drugie z rodzicami adopcyjnymi. Każde pytanie badawcze zadane było z dużą ostrożnością i z uwzględnieniem różnych sytuacji, czasów i środków. Badaniami zajmowali się lekarze, psychologowie, ekonomiści, socjologowie i inni. Zgromadzili ogromny i przede wszystkim spójny zasób wiedzy na temat podobieństwa rodzinnego i wyniki nie pozastawiają złudzeń. O ile małe dzieci są podobne i do rodziców adopcyjnych i biologicznych, tak w większości przypadków, gdy dzieci dorastają, tracą podobieństwo do rodziny adopcyjnej. Mowa oczywiście nie o wyglądzie, ale o charakterze, temperamencie, inteligencji, różnych talentach, wykształceniu, zarobkach, poczuciu szczęścia i poczuciu własnej wartości, a nawet światopoglądzie.
Trzeba zaznaczyć, że wyniki badań dotyczą tylko dzieci z krajów rozwiniętych, a rodziny adopcyjne muszą reprezentować jakiś poziom materialny i kulturowy, by otrzymać prawa do opieki nad dzieckiem. Być może, gdyby nie porównywano bliźniąt, z których i jedno, i drugie mieszka w Szwecji, a zbadano by przypadki, gdy jeden z bliźniaków wychowuje się w USA, a drugi na Haiti, to różnice byłyby większe.
Jeśli chcesz, by Twoje dziecko wyrosło na porządnego człowieka, to… prawdopodobnie zrobiłeś już najważniejsze i przekazałeś mu swoje geny. Nie ma potrzeby, by rodzic, kolokwialnie mówiąc, biegał wokół dziecka, chuchał, dmuchał i woził je na milion zajęć dodatkowych. Niektórych dodatkowych aktywności twoje dziecko może nawet nie lubi i nigdy nie będzie w nich dobre. Nie musisz też przesadnie dbać o bezpieczeństwo dziecka poza domem. Rodzice ulegają iluzji, że jest więcej napaści, kradzieży, pedofilii czy narkomanii, bo częściej o tym słyszą we współczesnych i łatwo dostępnych mediach, nastawionych na wzbudzanie silnych emocji. Caplan przekonuje, że statystyki policyjne jasno mówią, że dziś jest o wiele bezpieczniej niż kiedyś. Ma oczywiście na myśli USA, ale w Polsce to stwierdzenie też jest prawdziwe.
Każde zawożenie dziecka na zbędne zajęcia np. niesprawiające mu przyjemności, czy niepotrzebne odprowadzanie go do szkoły, podczas gdy trafiłoby do niej samo, to czas tracony przez rodzica. W 1965 roku amerykańskie, niepracujące gospodynie domowe poświęcały swoim dzieciom 10 godzin tygodniowo. Mowa tu o pełnym zaangażowaniu typu czytanie dziecku – czytanie samemu na kanapie, podczas gdy dzieci obok bawią się klockami, nie jest tu wliczane. W 2002 roku to zaangażowanie bezrobotnych kobiet wyniosło już 13 godzin tygodniowo. Z kolei pracujące zwiększyły zaangażowanie z sześciu godzin w 1975 r. do 11 godzin w 2000 r. Jednocześnie rodzice w 2000 roku spędzali ze sobą 25% mniej czasu niż w 1975 r., co z pewnością nie pozostało bez wpływu na jakość ich związków i rosnącą liczbę rozwodów.
Jeśli chcesz więc poprawić jakość swojego życia i swojej rodziny, nie musisz rezygnować z pierwszego czy kolejnego dziecka. Musisz przede wszystkim się uspokoić i pozwolić sobie i dzieciom na więcej swobody. Przekonanie, że musisz poświęcać dzieciom jak najwięcej czasu, jest częścią współczesnej mitologii na temat wychowania, obecnej powszechnie w popkulturze i świadomości zbiorowej. Często przytacza się różne badania, jakoby posiadanie dziecka obniżało zadowolenie z życia. Przykładowo spytano ludzi, jak spędzili dzień i jak każda z wymienionych rzeczy wpłynęła na ich samopoczucie. Na 16 aktywności wychowanie dzieci było dopiero na 12 miejscu, co miało pokazać, że decydowanie się na dziecko to jakieś szaleństwo, ale spędzaniu czasu z dziećmi i tak było wyżej, niż prace domowe i praca zawodowa czy lwia część dnia. To, że ludziom większą przyjemność od siedzenia z dzieckiem sprawia współżycie albo jedzenie, to nie znaczy, że opieka nad dziećmi jest czymś strasznym.
Inne badanie przytaczane przez Caplana pokazuje, że pierwsze dziecko obniża poczucie szczęścia rodzica średnio o 5,6 punktów procentowych. Kolejne dużo mniej, bo zaledwie o 0,6 punktu procentowego, ale wciąż obniża. Tymczasem małżeństwo statystycznie zwiększa poczucie szczęścia aż o 18 p. p., więc statystyczne małżeństwo z dziećmi jest bardziej zadowolone z życia, niż bezdzietni single. W innym badaniu zapytano rodziców wprost, czy gdyby mogli przeżyć jeszcze raz swoje życie, to czy zdecydowaliby się na dzieci. 91% rodziców odpowiedziało twierdząco, zaś 7% przecząco. Z kolei aż 2/3 czterdziestolatków bezdzietnych z wyboru przyznało, że żałuje swojej decyzji.
Warto zaznaczyć, że autor adresuje książkę do ludzi przynajmniej zastanawiających się, czy chcą mieć dzieci. Nie ma na celu przekonać ludzi pewnych swoich planów, a jedynie namówić już częściowo przekonanych do rodzicielstwa, by mieli więcej dzieci. Nie narzuca nikomu swojego światopoglądu i nie twierdzi, że każdy powinien mieć dzieci. Ale jeśli choć trochę się zastanawiasz nad kwestią poszerzenia rodziny, to Caplan chce ci pomóc podjąć racjonalny, zgodny z faktami wybór. Dlatego też kilkakrotnie przestrzega w swoim dziele przed błędem myślenia o rodzicielstwie w kontekście tylko i wyłącznie pierwszych lat życia syna czy córki. Gdy idziesz do sklepu na zakupy, to musisz ich wielkość zaplanować tak, by starczyło ci produktów do momentu, gdy będziesz mógł/będziesz chciał iść do sklepu ponownie. Nie możesz podejmować decyzji zakupowych tylko na podstawie tego, że 10 minut temu zjadłeś obiad i nie jesteś już głodny – wyjście ze sklepu z pustymi torbami tylko i wyłącznie na podstawie twojej aktualnej sytości byłoby irracjonalne. Tak samo nie możesz planować liczby dzieci, kierując się aktualnym „przesytem” w kwestii ich płaczu czy psocenia. Gdy osiągną wiek nastoletni, będziesz żałować, że nie mają dla ciebie więcej czasu, a jak dorosną i się wyprowadzą, to z utęsknieniem będziesz oczekiwać telefonów i wizyt. Innymi słowy „najlepsza dla ciebie liczba dzieci” zmienia się z czasem. Dwa biegające maluchy mogą się wydawać wystarczające, gdy masz trzydziestkę, ale sklep z naszego porównania może potem być nieczynny albo możesz nie mieć czasu na zakupy.
Oprócz tej przeprawy po wynikach różnych badań i przemyśleniach autora na temat rodzicielstwa, książka zawiera też poradnik „jak mieć więcej wnuków” oraz rozdział poświęcony różnym sposobom leczenia bezpłodności (niestety dość infantylny, nie rozumiejący w ogóle na czym polegają kontrowersje z np. in vitro i sprowadzające całą bioetykę do religii). Całość publikacji podsumowana jest ciekawym zabiegiem w postaci czterech fikcyjnych dialogów, pomagających utrwalić zdobytą przez czytelnika wiedzę.
Egoistyczne powody, żeby mieć więcej dzieci, to kolejna po Edukacji pod lupą i Otwartych granicach znakomita książka amerykańskiego ekonomisty Bryana Caplana wydana w języku polskim.
Wbrew temu, co może sugerować tytuł, książka nie skupia się na demografii i na argumentacji typu „musisz rodzić więcej dzieci dla narodu”, „kto będzie pracować na nasze emerytury?”, „kto poda...
„Opowieści chińskie” Wojciecha Siryka, youtubera znanego z kanałów Nam Zależy oraz Wojciech Siryk, to wspomnienia z podróży po kontynentalnych Chinach, Tajwanie, Hongkongu i Makau, a także wywiady z Polakami mieszkającymi i pracującymi w tych regionach.
Wybór destynacji nie był bynajmniej przypadkowy. Autor na swoim kanale opowiada o miejscach, wyróżniających się dużą wolnością gospodarczą i idącym z nią w parze bogactwem. Dlatego też naturalna wydaje się wizyta w chińskim kręgu kulturowym, gdzie dzięki doktrynie „jeden kraj, dwa systemy”, można zaobserwować różnice w sposobie życia u bardzo podobnych sobie ludzi, a żyjących w innym otoczeniu politycznym: w kapitalistycznych Tajwanie, Hongkongu i Makau oraz w Chińskiej Republice Ludowej, która co prawda dopuściła w ostatnich dziesięcioleciach elementy kapitalizmu, ale w której nadal jest bardzo duży udział państwa w gospodarce i gdzie brak pewnych swobód obywatelskich.
Nie jest to porównanie tendencyjne, bo autor chętnie opowiada też o dość dużej swobodzie na chińskich ulicach, gdzie nikt nie stoi na czerwonym świetle, nikt nie przestrzega przepisów ruchu drogowego i gdzie kwitnie wolny handel nawet w nocy. Zwraca też uwagę, że inaczej to wszystko wygląda w mniejszych miastach, czy na prowincji, a inaczej w dużych ośrodkach handlu, które są w jakimś stopniu zwesternizowane. Można powiedzieć, że trochę humanizuje Chiny i może zarazić czytelnika odrobiną sympatii do tego nieliberalnego kraju, ale należy pamiętać, że anegdotki turysty nie zastąpią nam żadnych badań.
Siryk odwiedził te miejsca jeszcze przed pandemią koronawirusa. Można było swobodnie podróżować bez konieczności odbycia długotrwałej kwarantanny, Hongkong cieszył się wtedy jeszcze resztkami niezależności od Chińskiej Republiki Ludowej i ta ostatnia nie miała tak napiętych relacji z Tajwanem, jak dziś. Jest to więc zapis trochę innego świata, który być może na naszych oczach zaczyna znikać. Tym bardziej zatem warto dowiedzieć się czegoś zarówno o Chinach, których powrót do izolacji od świata nie wydaje się aż tak bardzo niewiarygodnym scenariuszem, jak i o tych wolnorynkowych państwach czy miastach znajdujących się w chińskiej orbicie, by zrozumieć ich dotychczasowe sukcesy. Warto wspomnieć, że autor nagrał kilka krótkich filmów dokumentalnych na temat tych miejsc, a jego książka jest uzupełnieniem, a nie powieleniem treści z Youtube’a. Jeśli więc oglądaliście produkcje Wojciecha Siryka, to nadal warto przeczytać tę publikację, bo dowiecie się z niej czegoś nowego.
„Opowieści chińskie” Wojciecha Siryka, youtubera znanego z kanałów Nam Zależy oraz Wojciech Siryk, to wspomnienia z podróży po kontynentalnych Chinach, Tajwanie, Hongkongu i Makau, a także wywiady z Polakami mieszkającymi i pracującymi w tych regionach.
Wybór destynacji nie był bynajmniej przypadkowy. Autor na swoim kanale opowiada o miejscach, wyróżniających się dużą...
Na starcie odnośnie do kolesia linkującego naukaoklimacie.pl: ich artykuł nawet nie jest na książce, co sami przyznają plus bije z niego niezrozumienie tez, które w książce występują i większość to komentarzy to w gruncie rzeczy przytakiwanie Shellenbergowi a potem bicie własnoręcznie skleconego chochoła.
Tytuł książki „Apokalipsy nie będzie! Dlaczego klimatyczny alarmizm szkodzi nam wszystkim” w pierwszej chwili przywodzi na myśl negacjonistów antropologicznych zmian klimatu, sprzeciwiających się wszelkim działaniom na rzecz redukcji emisji CO2.
Co zaskakujące autor – Michael Shellenberg – nie tylko nie jest sceptykiem wobec ustaleń klimatologów, ale jest również zasłużonym aktywistą ekologicznym (a właściwie sozologicznym – sozologia jest nauką o ochronie środowiska, a ekologia to nauka o ekosystemach), działającym na rzecz przyrody od ponad 30 lat. Na okładce książki zachwalają go akademicy – Steven Pinker i Jonathan Haidt.
Książka napisana jest w „amerykańskim stylu” i zawiera wiele anegdot z życia autora. Tutaj były one znośne, bo Shellenberg na konkretnych przykładach obnażał, jak sam twierdzi – interesowność i całkowity brak kręgosłupa moralnego u różnych „zielonych organizacji”. Autor odpiera także liczne fałszywe tezy o zbliżającym się końcu świata, o pożarach w amazońskich lasach jako o „płonących płucach ziemi”, o kapitalistycznym wyzysku niszczącym przyrodę, czy o „złym plastiku, stanowiącym największe zagrożenie dla światowych ekosystemów”.
Jak wynika z książki, w ciągu ostatnich stu lat liczba ofiar katastrof naturalnych spadła o 92%. W ciągu ostatnich 40 lat wielkość strat materialnych, wywołanych przez katastrofy spadła sumarycznie o 80-90%. Bywa, że pojedyncza katastrofa wywołuje dużo większe straty materialne w danym regionie, niż dawniej, ale to dlatego, że znajduje się na nim cenniejsza niż dawniej infrastruktura, a nie dlatego, że np. huragany są silniejsze. Nie jest więc prawdą, że jesteśmy rzuceni na pastwę zmieniającego się klimatu i możemy tylko odliczać dni i godziny do apokalipsy.
Dodatkowo FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa) jednoznacznie stwierdza, że niezależnie od przyjętego scenariusza klimatycznego, zbiory będą rosły, a już teraz w skali dysponujemy 25% nadwyżką żywności. Jak zauważa Shellenberg, problemem jest co najwyżej dystrybucja i nie jest to coś, do czego wystarczy wola Zachodu i sypnięcie pieniędzmi – najbiedniejsze miejsca na świecie są nękane przez lokalne konflikty zbrojne, przestępczość zorganizowaną i korupcję, które uniemożliwiają skuteczną pomoc humanitarną, czy trwałe i realne wsparcie lokalnej infrastruktury. Zresztą nie zawsze do tego ostatniego jest wola polityczna na Zachodzie, ale o tym później.
Autor stwierdza, że mechanizacja rolnictwa, nawadnianie i nawożenie pól przekładają się na wielkość plonów znacznie bardziej od klimatu. Nawet w Afryce Subsaharyjskiej, czyli w najmniej przyjaznym na świecie miejscu do uprawnia roli, dzięki postępowi technologicznemu plony mogą wzrosnąć o 40% w zaledwie kilka dekad. Z kolei w Afryce Środkowej plony mogłyby wzrosnąć nawet dwukrotnie, gdyby dokapitalizować tamtejsze rolnictwo.
A co z podnoszeniem się poziomu mórz? Z książki dowiadujemy się, że w latach 1900-2010 wzrósł on o 0,19 metra. IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change) szacuje, że do 2100 r. ma wzrosnąć o dodatkowe 0,66-0,83 metra. Tymczasem 1/3 terytorium Holandii leży poniżej poziomu morza. Znaczna jej część aż siedem metrów. Dziś mamy lepszą technologię, niż dawni Holendrzy, więc budowa nowoczesnych polderów powinna być mniejszym wyzwaniem.
To będzie kosztować? Jak można wyczytać u Shellenberga, IPCC prognozuje, że PKB wzrośnie do 2100 roku jakieś 3-6 razy. Tymczasem noblista Nordhaus oszacował, że koszt dostosowania się do temperatur wyższych o średnio 4 stopnie Celsjusza nie powinien przekroczyć 2,9% światowego PKB. Czyli nawet teraz poradzilibyśmy sobie ze skutkami tego, co nas czeka.
Czy naprawdę podusimy się, bo wycinka drzew w Amazonii i zmiany klimatu powodujące pożary tamtejszych lasów drzew niszczą „zielone płuca świata”? W 2019 roku miało być rzekomo mnóstwo pożarów w Amazonii, co powiązano z globalnym ociepleniem. Autor zwraca uwagę, że faktycznie było ich o połowę więcej, niż w 2018 roku, ale to 2018 odstawał od średniej, a nie 2019! Po prostu rok wcześniej pożarów było mniej, a biomasa musi się co jakiś czas wypalać.
Shellenberg przypomina też, jak zrzucano winę za pożary na Bolsonaro, jakoby to wszystko działo się przez wycinkę, do której on doprowadził, ale autor zwraca uwagę, że wycinka w tamtych rejonach zintensyfikowała się sześć lat przed jego zwycięstwem. Zauważa też, że najbardziej wylesianie i pożary w Amazonii krytykowały Francja i Irlandia, czyli dwa państwa, którym najbardziej nie na rękę był traktat UE-Mercosur, który rozszerzyłby import brazylijskiej żywności do Europy, a szczególnie wołowiny, co uderzyłoby najbardziej w interesy francuskich i irlandzkich hodowców.
Mógłby ktoś teraz stwierdzić: wycinka nie taka duża, pożary też, ok, ale wciąż są i wciąż zagrażają naszej egzystencji. Nie do końca. Shellenberg pisze, że amazońskie drzewa zużywają 60% wyprodukowanego przez siebie tlenu, a pozostałe 40% pochłaniają organizmy żyjące na terenach amazońskich lasów. Tlenowy wkład netto amazońskiego ekosystemu do światowych zasobów jest praktycznie zerowy. Amazonia nie jest żadnymi „płucami świata” i podobnie jest z innymi miejscami na świecie.
Inna sprawa, że drzewa magazynują węgiel, więc wprowadzanie do obiegu rynkowego (co w dłuższym okresie oznacza konieczność spalenia) starych drzew, oznacza uwolnienie większej ilości węgla, niż w przypadku drzew kilkuletnich, zasadzonych specjalnie pod wycinkę. Tego wątku Shellenberg nie porusza, ale domyślam się dlaczego. Otóż skupia się on na napiętnowaniu państw rozwiniętych, które same na wczesnych etapach rozwoju swoich gospodarek, zastępowały swoje braki w kapitale i mechanizacji zwiększaniem powierzchni upraw, czy po prostu wydobyciem surowców naturalnych, gdzie obie te rzeczy wiązały się z wylesianiem prastarych europejskich lasów. Oburza go, że po tym, jak te państwa same nie liczyły się z klimatem, teraz nagle chcą odgrywać rolę globalnych policjantów i skazać na biedę miliony ludzi.
Przesada? Ograniczenie wycinki to jeszcze niezatrzymanie rozwoju gospodarczego? Jednakże nie raz mowa wprost o tym drugim. Autor podaje przykłady, jak przeznacza się środki w ramach pomocy dla ubogich krajów, zaznaczając, że mają za te środki wegetować i nie wolno im rozbudowywać za nie żadnej infrastruktury, bo to naruszyłoby „dziewicze tereny”, czy doprowadziłoby do „klęski ekologicznej”. W dodatku narzeka się na tzw. sweatshopy, które dla ubogich ludzi są nieraz jedyną szansą na wyjście z nędzy i umożliwiają jakąkolwiek akumulację kapitału i poprawę bytu całych społeczności.
Po co Shellenberg o tym mówi? Wszystko będzie dobrze, więc możemy niszczyć planetę bardziej? Nie, chce on chronić przyrodę i chce to robić skutecznie, więc ostrzega przed różnymi destrukcyjnymi modami, do których zachęcani są ludzie, którzy naprawdę przejmują się losem środowiska, a którzy nie mają wystarczająco czasu lub umiejętności, by zbadać temat dogłębnie. Stąd np. nagonka na plastik, który miał się rozkładać tysiące lat i wybić większość zwierząt w oceanach. Tymczasem Shellenberg przytacza badania o rozkładaniu się plastiku w oceanach, który nadal niestety może szkodzić zwierzętom, ale jest go w wodzie dużo mniej, niż się spodziewano. Polistyren (składnik np. styropianu), który miał się rozkładać tysiąc lat, rozkłada się w zaledwie kilka dziesięcioleci na węgiel i dwutlenek węgla. Dodać do tego wspomniane w książce fakty, że produkcja szklanej butelki wiąże się z od dwóch do cztery razy większą emisją dwutlenku węgla, niż plastikowej oraz że jeśli chcemy, by papierowa torba miała niższy ślad węglowy, niż plastikowa, to musiałaby zostać użyta aż 43 razy i okazuje się, że wiele działań teoretycznie prośrodowiskowych, było przeprowadzanych po omacku i ze szkodą dla przyrody.
Istnieją rzecz jasna beneficjenci ekoalarmizmu i grupy, które wcale po omacku nie działały. Są to wszystkie te organizacje, które od kilkudziesięciu lat walczyły z atomem, rozpowszechniając nieprawdziwe informacje na jego temat i wzbudzając strach przed „nuklearną zagładą” i zalecając w zamian panele słoneczne oraz wiatraki. A że słońce nie świeci i wiatr nie wieje cały czas, to niedobory energii trzeba uzupełniać paliwami kopalnymi. Jak dowodzi autor, NGOsy takie jak 350.org, Sierra Club, NRDC i EDF przyjmowały pieniądze od producentów tychże paliw i produkowały na jej zamówienie niezgodne z wiedzą naukową treści na temat atomu. Także Tesla lobbowała za zamykaniem elektrowni atomowych, ale z innych powodów: po prostu sprzedawała panele i akumulatory do farm słonecznych.
Mam nadzieję, że udało mi się was przekonać, że książka nie została napisana przez żadnego klimatycznego negacjonistę, a wręcz przeciwnie – przez człowieka szczerze zatroskanego kwestiami sozologicznymi. Najważniejsza lekcja, jaka płynie z tej publikacji, jest moim zdaniem taka: jeśli zależy nam na klimacie, to musimy pozwolić biednym krajom się rozwijać, bo po uprzemysłowieniu będzie je stać na czystsze źródła energii. Akumulacja kapitału, a w konsekwencji inwestycje i mechanizacja zwiększają naszą produktywność we wszelkich gałęziach gospodarki, co oznacza przecież coraz lepsze wykorzystanie zasobów. Wypracowaliśmy, wspomniane przed chwilą, czystsze źródła energii, czy zwiększyliśmy wydajność rolnictwa, co pozwala uzyskiwać większe plony z mniejszej powierzchni upraw. To drugie w połączeniu z urbanizacją sprawia, że w krajach rozwiniętych odzyskujemy dla świata przyrody kolejne tereny i je zalesiamy.
Niezależnie od przyjętej strategii dostosowania się do zmian klimatu, w każdym przypadku wiążą się one z kosztami, ale wszystko wskazuje na to, że kapitalizm pozwala najlepiej na te zmiany zareagować.
Na starcie odnośnie do kolesia linkującego naukaoklimacie.pl: ich artykuł nawet nie jest na książce, co sami przyznają plus bije z niego niezrozumienie tez, które w książce występują i większość to komentarzy to w gruncie rzeczy przytakiwanie Shellenbergowi a potem bicie własnoręcznie skleconego chochoła.
Tytuł książki „Apokalipsy nie będzie! Dlaczego klimatyczny alarmizm...
Książka „Źródła bogactwa i biedy ludzi oraz ich zbiorowości” z 2022 roku autorstwa Janusza Majcherka, to bardzo ciekawy przegląd aktualnych badań ekonomicznych, socjologicznych, antropologicznych, kulturoznawczych, psychologicznych, historycznych i genetycznych.
Autor stara się podjąć temat źródeł bogactwa i wzrostu gospodarczego od każdej możliwej strony. Nie zadowala się żadnym fragmentarycznym wyjaśnianiem i często przeciwstawia artykułom głoszącym określone tezy, badania wskazującego na coś zupełnie przeciwnego. Unika więc ideologii i doktrynerstwa.
Majcherek zaczyna od spostrzeżenia, że ludzie przechodzą do porządku dziennego ze stwierdzeniem, że nie każdy może zostać kim chce. Nie każdy będzie światowej sławy malarzem, koszykarzem czy kosmonautą, bo ludzie różnią się od siebie predyspozycjami. Również bez protestów, choć na pewno ze smutkiem, ludzie przyjmują fakt, że istnieją wrodzone skłonności do nabycia depresji tj. nie każdy ma możliwość osiągnięcia trwałego szczęścia. Istnienie grup ludzi żyjących szczęśliwie, ale w skromnych warunkach, również nie budzi kontrowersji – nikt nie będzie twierdził, że biedak nie może być szczęśliwy. A pomimo tego wszystkiego ludzie będą oburzać się na tezę, że nie każdy może być szczęśliwy i bogaty, często z jakiegoś powodu wiążąc ze sobą te dwie rzeczy.
Porównanie wyników sportowych czy artystycznych z zarobkami nie dla wszystkich musi być intuicyjne – wszak talentu nie zadekretujemy, ale już kontrolę cen czy redystrybucję możemy ustanowić. Jest to jednak porównanie jak najbardziej zasadne, bo jak wskazuje autor, talenty ekonomiczne mają podłoże genetyczne. Różnice w zarobkach na tych samych stanowiskach wynikają w 27% z genów, różnice w efektach wykonywanej pracy wynikają z genów w 37%, stawki godzinowe w ok. 40%, rozbieżności dochodowe w populacji w 45%, a status zawodowy aż w 77%. Sugestywny jest fakt, że poziom dochodów bliźniąt jednojajowych jest bardziej zbliżony, niż dwujajowych, czy że szansa stania się przedsiębiorcą jest 1,3 razy większa u dzieci mających rodziców, którzy prowadzą działalność gospodarczą. Również u dzieci adoptowanych, więc oprócz genetycznych czynników liczy się wychowanie.
Nie należy się bynajmniej obawiać, że geny dokonały podziału świata na biednych i bogatych raz na zawsze, bo jak pokazuje Majcherek, 70% fortun zostaje utraconych przez drugą generację spadkobierców, a jedynie 10% fortun dociera do trzeciego pokolenia. Ponadto ludzie z niższymi predyspozycjami do osiągania sukcesów ekonomicznych mają zazwyczaj więcej dzieci niż biznesmeni, stąd z racji ograniczonego transferu ekonomicznego geniuszu, ludzie przedsiębiorczy mogą stanowić mniejszość w społeczeństwie, przez co jeszcze bardziej rzucają się w oczy różnice majątkowe między rodami.
Autor zwraca uwagę, że oprócz genów i wychowania istotna dla przedsiębiorczości jest też edukacja, przy czym ważniejsza jest jej jakość, niż same tylko lata kształcenia. Dodaje też, że wbrew obiegowej opinii, na bogactwo społeczeństwa wpływają nie tylko przedstawiciele nauk przyrodniczych i inżynierowie, ale również opłacalna jest humanistyka, bo kształtuje zdolność pozyskiwania informacji i posługiwania się nimi. Znajomość treści kultury symbolicznej ma pozytywny i znaczący wpływ na długofalowy wzrost PKB.
Oczywiste jest, że predyspozycje mogą się urzeczywistnić tylko tam, gdzie wykazanie się nimi nie jest zabronione. Dlatego tak ważne jest, zdaniem Majcherka, otoczenie instytucjonalno-prawne. Przytacza on badanie Janosa Kornaia z 2009 r., w którym przeanalizowano prawie setkę wynalazków i innowacji najważniejszych dla poprawy standardu życia w XX wieku, które powstały po utworzeniu Związku Sowieckiego. Wszystkie powstały w państwach kapitalistycznych i w tychże państwach okres ich adaptacji był dużo krótszy. Według autora badania źródłami tej przewagi kapitalizmu nad socjalizmem były: zdecentralizowana inicjatywa gospodarcza, olbrzymia premia za ryzyko, motywująca do działania w zmiennych warunkach; konkurencja rynkowa, w której innowacje mogą zapewnić przewagę; powszechne i wielokrotne eksperymentowanie z zastosowaniem rzadkich zasobów oraz przede wszystkim swoboda inwestowania.
Z kolei często, zdaniem autora, przeceniana jest rola surowców i położenia geograficznego. Oczywiście łatwiej o wzrost gospodarczy w strefie umiarkowanej, gdzie nie trzeba walczyć z nadmiarem lub niedomiarem ciepła, skrajnymi zjawiskami pogodowymi itp., ale zdaniem niektórych rozwojowi gospodarczemu sprzyjają konkretnie turystyka i bogactwa naturalne. Faktycznie turystyka trochę zmniejsza biedę najgorzej rozwiniętych krajów, ale nie wpływa w żaden poważny sposób na poziom życia krajów najbogatszych. Co więcej, jeśli jakieś państwo albo region opiera swoją gospodarkę głównie na turystyce, to właściwie nie ma szans na znalezienie się w czołówce najlepiej rozwijających się krajów i rejonów. Spośród 38 krajów o najwyższym udziale turystyki w PKB, aż 2/3 zalicza się do średnio i słabo rozwiniętych państw.
Jeśli zaś chodzi o surowce, to z badań na temat XIX i XX wieku wynika, że długoterminowy wzrost gospodarczy w krajach eksportujących surowce naturalne malał i w dłuższym okresie był niższy, niż w państwach, które przetwarzały importowane surowce. Są niby wyjątki w postaci stojących na ropie Norwegii czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ale już sam przykład Wenezueli i Rosji, też obfitujących w ropę, pokazuje, że nie wystarczy mieć surowców, by być bogatym krajem. Trzeba wiedzieć co z tymi surowcami robić. Podobnie największe kopalnie diamentów są w Rosji, Botswanie i Angoli, a największe kopalnie złota są: znów w Rosji, a także w Papui Nowej Gwinei, Uzbekistanie i na Dominikanie. Kolejnym przykładem jest Afganistan, w którym znajduje się multum różnych surowców, w tym tak potrzebny w elektronice lit, ale ani za rządów świeckich, ani za rządów Talibów tego nie wykorzystano, bo niestabilność polityczna i brak swobód gospodarczych zniechęca kapitalistów do inwestowania.
Są też przykłady odwrotne: Szwajcara, Holandia czy Japonia nie miały praktycznie żadnych bogactw naturalnych, a są jednymi z najlepiej rozwiniętych państw na świecie. Na bogactwie Niemiec też nie zaważyły surowce. Co więcej, według Majcherka aż 40% badań wskazuje na negatywny wpływ bogactw naturalnych na wzrost gospodarczy, 40% wskazuje brak efektu, a tylko 20% wskazuje na pozytywny wpływ. Czemu aż 80% wskazuje na brak wpływu lub wpływ wręcz negatywny? Ekonomiści sformułowali, w związku z tym tematem, takie pojęcie, jak „przekleństwo bogactw naturalnych”. Oznacza ono osłabienie aktywności ekonomicznej w sferach niezwiązanych z wydobyciem surowców, wypychanie z rynku innych form kapitału, w tym kapitału ludzkiego oraz wzrost korupcji, związany z nieuczciwym dostępem do czerpania korzyści ze złóż naturalnych, które teoretycznie jako własność państwowa powinny przynosić korzyść ogółowi, a nie urzędnikom i ich partnerom biznesowym. Konsekwencjami tego wszystkiego są nierówności społeczne i polityczna opresja.
To tylko niektóre z zagadnień poruszonych w książce. Jak widać, ograniczanie się do wskazania zaledwie jednego źródła bogactwa nie jest żadnym poważnym wyjaśnieniem tego zagadnienia i trzeba uwzględnić wiele czynników, które mogą wpłynąć pozytywnie na rozwój gospodarczy. Jednocześnie trzeba też uwzględniać wagę tych czynników, bo nie są one równe oraz może okazać się, że rzeczy, które bierze się powszechnie za sprzyjające bogactwu, tak naprawdę są dla niego przeszkodą, bo zniechęcają do określonego typu działalności przedsiębiorczej, a zachęcają do innego, mniej produktywnego.
Dlatego też publikacja Majcherka wydaje się dobrą odtrutką na uproszczenia, ideologię i narracje historyczne ocierające się o spiskową teorię dziejów, bo uwzględnia tę różnorodność życia gospodarczego i społecznego, dostarczając nam jego rzetelnego i szerszego obrazu.
Książka „Źródła bogactwa i biedy ludzi oraz ich zbiorowości” z 2022 roku autorstwa Janusza Majcherka, to bardzo ciekawy przegląd aktualnych badań ekonomicznych, socjologicznych, antropologicznych, kulturoznawczych, psychologicznych, historycznych i genetycznych.
Autor stara się podjąć temat źródeł bogactwa i wzrostu gospodarczego od każdej możliwej strony. Nie zadowala się...
Książka Rainera Zitelmanna pt. „W obronie kapitalizmu: Odpowiedź krytykom” powstała po podróżach autora, związanych z promocją jego poprzedniej książki „Kapitalizm to nie problem – to rozwiązanie”. Stanowi więc niejako uzupełnienie i odpowiedź na pytania, które były najczęściej zadawane na spotkaniach autorskich, ale nie wymaga znajomości wcześniejszej publikacji i może być czytana jako samodzielne dzieło.
Jak zaznacza sam Zitelmann, zależy mu nie na abstrakcyjnym teoretyzowaniu, a na sprawdzeniu „jak było naprawdę”. W tym celu sięga do licznych prac z zakresu historii gospodarczej i socjologii, by pokazać, że nieprawdą jest, jakoby kapitalizm odpowiadał za głód i ubóstwo na świecie, pogłębiał nierówności społeczne, niszczył środowisko, był kontrolowany przez ludzi bogatych, prowadził do wojen, czy stanowił podatny grunt dla powstania faszyzmu. Autor przygląda się też niekontrowersyjnym na pierwszy rzut oka stwierdzeniom, że kapitalizm prowadzi do cyklicznych kryzysów, skłania ludzi do kupowania zbędnych produktów, czy że promuje egoizm i chciwość, by ostatecznie dojść do wniosku, że są to w najlepszym przypadki półprawdy, jeśli nie „ćwierćprawdy”.
W pierwszym rozdziale autor kładzie nacisk na pokazanie jakim dobrodziejstwem dla ludzkości była rewolucja przemysłowa, którą poprzedzała nie beztroska sielanka, a nieustanna nędza. Dla przykładu XVIII-wieczna Francja, czyli w tamtym czasie jeden z najbogatszych krajów na świecie, aż 16 razy doświadczyła powszechnych klęsk głodu. Gdy akurat nie głodowano, jedzono średnio 2000 kalorii dziennie, z czego ponad 60% stanowiły węglowodany z kiepskiej jakości chleba. Około 20% populacji z powodu niedożywienia nie było w stanie wykonywać żadnej pracy i mogli pozwolić sobie tylko na kilka godzin powolnego chodzenia dziennie, co skazywało ich na los żebraków. W innych państwach było podobnie lub gorzej. Taki stan rzeczy nie był w niczym lepszy od dwunastogodzinnych zmian w fabrykach. Mimo wielkiej eksplozji demograficznej praca w zakładach produkcyjnych zapewniała w krótkim okresie odżywienie organizmu, a w długim, poprzez inwestycje i podniesienie produktywności, zwiększała poziom życia pracowników. Żeby jeszcze lepiej to zobrazować: szacuje się, że standard życia angielskich robotników w latach 1781-1851 wzrósł o 86%.
Dla rozwiania wątpliwości tych, którym wydaje się, że skok cywilizacyjny w XIX w. wynikał tylko z upowszechnienia maszyny parowej, a nie działalności przedsiębiorczej, Zitelmann przytacza też bardziej współczesne dane. Dowiadujemy się więc, że wskaźnik skrajnego ubóstwa spadł z 42,7% w 1981, do 10% w 2021 r. Nie ma to też bynajmniej nic wspólnego z dystrybucją zachodniego bogactwa, bo na przykładzie Afryki widać, że w latach 1970-1988, czyli w okresie najhojniejszej pomocy zagranicznej, poziom ubóstwa wzrósł z 11 do 66%. Było to efektem napędzania korupcji, niszczenia rządów prawa i odstraszania inwestorów. Dużo ważniejsze od „darmowego” strumienia pieniędzy, są instytucje umożliwiające swobodne i bezpieczne prowadzenie biznesu.
Drugi rozdział dotyczy między innymi wzbudzających kontrowersje różnic w zarobkach menedżerów i zwykłych pracowników. Sporym zaskoczeniem dla czytelnika mogą być przytoczone przez Zitelmanna badania, z których wynika, że prezesi otrzymują zaledwie 68-73 % wartości, jaką wnoszą do zarządzanych do siebie firm. Dla porównania pracownicy otrzymują na ogół 85% swojego produktu krańcowego. Oznacza to, że prezesi są tak naprawdę bardziej niedopłacani od szeregowych pracowników.
Autor rozprawia się też z kiepsko uzasadnionym twierdzeniem, że większy poziom egalitaryzmu przekłada się na większy poziom szczęścia obywateli i analizuje dokładnie prace modnego od dekady lewicowego intelektualisty Thomasa Piketty’ego. Zdaniem Piketty’ego wzrost kapitału bogatych ludzi jest szybszy, niż ogólny wzrost gospodarczy, co ma oznaczać nieuchronny wzrost nierówności społecznych. Nie bierze on jednak zupełnie pod uwagę, że dzisiejsi bogacze to zupełnie inni ludzie, niż kilka dekad temu. W 1984 r. przedsiębiorcami, którzy sami doszli do swojej fortuny, była niecała połowa osób z listy 400 najbogatszych Amerykanów. W 2020 r. odsetek ten wzrósł do 68-69,5%. Osoby, które zbudowały fortuny częściowo niezależnie od pomocy innych, stanowią 24-31%, zaś osoby, które są bogate tylko i wyłącznie dlatego, że odziedziczyły pieniądze, to od 8-13%. Dawnych majątków już praktycznie nie ma, a ludzie nie są zaklęci w jakichś magicznych kręgach biedy lub bogactwa, z których nie da się wyjść inaczej, niż za pomocą państwa.
To nie jedyna słabość prac Piketty’ego. Wskazywał on lata 1990-2010 jako czas największego wzrostu nierówności, ale dokładnie w tych latach 700 milionów ludzi na całym świecie wyszło ze skrajnego ubóstwa. Twierdził on, że udział najbogatszego procenta w dochodach Amerykanów wzrósł w latach 1960-2015 z 10% do 15,6%, podczas gdy to zawyżone dane i nieuwzględniające wartości bieżącej przyszłych świadczeń emerytalnych ani programów ubezpieczeń społecznych. Poza tym ten jeden procent najbogatszych to inna grupa ludzi niż kilkanaście lat wcześniej.
Zitelmann nie neguje wzrostu nierówności w niektórych państwach, ale jego zdaniem nie można twierdzić, że są one spowodowane kapitalizmem jako takim. Niektóre wyjaśnienia wzrostu nierówności mogą wynikać z zupełnie innych cech ponowoczesnego świata, np. małżeństwa ludzi o podobnym statusie ekonomicznym odpowiadają za 25-30% wzrostu nierówności dochodowych w USA w latach 1967-2015. Jako inną przyczynę nierówności wskazuje się postęp technologicznych i większą rozpiętość płac w sektorach high-tech. Jeszcze innym powodem wzrostu nierówności może być rozrost państwa opiekuńczego i rezygnacja z samodzielnego oszczędzania na emeryturę. Należy też pamiętać, że jeśli zmierzymy ubóstwo nie w kategoriach dochodów, a konsumpcji, to wskaźnik ubóstwa w USA spadł od 1960 roku o 90% tj. z 30% populacji do zaledwie 3%.
W dalszych częściach książki można przeczytać między innymi o: dodatniej korelacji między wolnością gospodarczą a dbałością o środowisko; o tym gdzie jest najniższa korupcja; o tym czy pieniądze przekładają się na wygraną kampanię wyborczą; o monopolach sztucznych i naturalnych oraz o ciągłych upadkach monopoli; o arogancji lewicowych intelektualistów; o zbrodniczej historii wielu państw socjalistycznych oraz o wielu innych rzeczach. Wisienką na torcie są wyniki badań na temat stosunku ludzi do kapitalizmu. Okazuje się, że spośród obywateli 32 przebadanych państw, Polacy mają najbardziej pozytywny stosunek do prywatnej własności środków produkcji, ale nie przepadają za samym słowem „kapitalizm”. Z badań wynika też, że w większości państw ludzie poniżej 30 roku życia mają bardziej negatywny stosunek do swobody gospodarowania, niż ludzie starsi, co może być zapowiedzią niewesołej przyszłości.
Zachęcam do lektury książki Zitelmanna, w której znaleźć można dużo więcej faktów na temat kapitalizmu.
Książka Rainera Zitelmanna pt. „W obronie kapitalizmu: Odpowiedź krytykom” powstała po podróżach autora, związanych z promocją jego poprzedniej książki „Kapitalizm to nie problem – to rozwiązanie”. Stanowi więc niejako uzupełnienie i odpowiedź na pytania, które były najczęściej zadawane na spotkaniach autorskich, ale nie wymaga znajomości wcześniejszej publikacji i może być...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dzieje własności prywatnej: Od starożytności do współczesności, to wybór tekstów dokonany przez profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Dariusza Jurusia i opatrzony jego wstępem. Na tę publikację składają się fragmenty najważniejszych prac w historii ludzkiej myśli politycznej i prawnej na temat pojęcia i instytucji własności prywatnej. Każdy rozdział zawiera teksty źródłowe, poprzedzone notką biograficzną, skrótowym przybliżeniem najważniejszych idei danego myśliciela oraz listą jego najważniejszych publikacji.
Wśród filozofów, omówionych w książce, znajdują się: Ksenofont, Platon, Arystoteles, Tomasz z Akwinu, Hugo Grocjusz, Thomas Hobbes, John Locke, David Hume, Immanuel Kant, Georg Hegel, Pierre Proudhon, Karol Marks, Frederic Bastiat, Max Stirner, Jeremy Bentham, Lysander Spooner, Ludwig von Mises, Murray Rothbard, Hans Herman Hoppe i James Buchanan.
Autor zwraca uwagę, że idea własności, czy to prywatnej, czy wspólnej, zawsze ma u swoich podstaw jakąś koncepcję antropologiczną, czyli wizję tego, czym jest człowiek jako taki. Stąd chęć zrozumienia różnych spojrzeń na pojęcie własności, wymaga zrozumienia różnych kontekstów, w których są one osadzone. Przykładowo, inaczej będą patrzeć na własność myśliciele przekonani, że własność jest owocem prawa państwowego (np. Hobbes), a inaczej tacy, którzy sądzą, że własność jest czymś naturalnym dla człowieka i poprzedza ona tak złożone struktury społeczne, jak państwowość (np. Locke).
Sama koncepcja własności nie tylko jest konsekwencją jakiejś idei, ale i obfituje w konsekwencje. I tak, o ile jeszcze dla Ksenofonta własność jest dość neutralnym pojęciem, oznaczającym po prostu pewną relację (obojętna jest dla niego różnica między posiadaniem krowy, a „posiadaniem” wroga czy przyjaciela), tak współcześni mu Platon i Arystoteles dostrzegają już we własności wymiar moralny. Przy czym, o ile pierwszy z tych dwóch widział w prywatnym posiadaniu dóbr zagrożenie, pobudzające chciwość i odciągające uwagę od dbania o duszę i zdrowie fizyczne, tak drugi dostrzegał w prywatnej własności podstawę dla takich cnót, jak hojność czy powściągliwość. Niestety Arystoteles przekazał nam też błędną wizję pożyczania pieniędzy na procent, nazywając je lichwą i potępiając. Motyw ten będzie się powtarzał przez całe średniowiecze, tracąc w końcu na sile, ale nie zniknie całkowicie aż do dzisiaj.
Ciekawsze jednak może wydawać się to, co było po średniowieczu. W XVII wieku John Locke stworzył wpływową koncepcję pierwotnego zawłaszczenia. Głosi ona, że ludzie ustanowili i zdobyli pierwszą własność, gdy wykonali pracę nad jakimiś dobrami naturalnymi np. osoba zrywająca owoce z drzew stała się ich właścicielem, bo wykonała pracę zbieracza, a osoba, która ociosała kamień, stała się właścicielem powstałego w ten sposób prymitywnego narzędzia, bo wykonała pracę rzemieślnika.
Myśl tę rozwinie i posunie do skrajności w XX wieku Murray Rothbard. W przeciwieństwie do Platona, we własności widział instytucję do zapobiegania konfliktom. Toteż nie tylko będzie twierdził za Lockiem, że własność prywatna poprzedza państwo, ale także, dojdzie do wniosku, że nie potrzebuje zupełnie państwa do jej ochrony – tym bardziej, że państwo samo jest zawsze, zdaniem Rothbarda, największym agresorem, naruszającym własność jednostek poprzez nakładanie na nie podatków.
Zanim doszło do tak daleko posuniętej aprobaty dla prywatnego posiadania dóbr i stwierdzenia ich legalności na gruncie prawa naturalnego, spotkać też można było myślicieli postulujących całkowite zniesienie własności prywatnej, czy też jakichś jej przejawów, toteż w książce znajdują się też teksty anarchistów, czy komunistów. O ile sam autor ma sympatie libertariańskie i liberalne, o tyle zbiór ten jest tak uniwersalny, że zaspokoi potrzeby najróżniej usytuowanych politycznie czytelników.
Dzieje własności prywatnej: Od starożytności do współczesności, to wybór tekstów dokonany przez profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Dariusza Jurusia i opatrzony jego wstępem. Na tę publikację składają się fragmenty najważniejszych prac w historii ludzkiej myśli politycznej i prawnej na temat pojęcia i instytucji własności prywatnej. Każdy rozdział zawiera teksty...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„52 mity o kapitalizmie” to zbiór krótkich esejów, omawiających i odpierających zarzuty wobec kapitalizmu i wolnego rynku. Zakres tematyczny obejmuje nie tylko ekonomię, ale także socjologię, historię gospodarczą, etykę, filozofię prawa, a nawet literaturę piękną. Pokazuje to nie tylko dużą erudycję autora i doświadczenie w dyskusjach politycznych, ale także, z jaka łatwością mnożą się fałszywe tezy, gdy ludzie nie weryfikują informacji.
Przykładowo łatwo stwierdzić, że kapitalizm premiuje wybijanie zagrożonych gatunków albo zużywanie rzadkich zasobów dla zysku. Tymczasem, gdy państwo zabrania korzystania z jakiegoś surowca lub racjonuje dostęp do niego, powstają natychmiast czarne rynki i w ich ramach odbywa się rywalizacja o jak najszybszą, całkowitą eksploatację danych dóbr – stwierdza Reed. Wysokie marże na zakazanych towarach przyciągają kłusowników i dlatego czarne nosorożce są na wyginięciu mimo zakazów polowań na nie. W warunkach faktycznie wolnorynkowych możliwa byłaby hodowla i handel rzadziej występującymi gatunkami, co zapewniałoby zachowanie bioróżnorodności – kury i krowy są raczej daleko od wyginięcia.
Podobnie kapitalizm pomógłby np. z problemem wycinki drzew, bo zasoby naturalne mają swoją wartość kapitałową i nawet największy egoista, kierujący się tylko i wyłącznie rządzą zysku stricte pieniężnego, nie miałby żadnego interesu w ścięciu całego lasu na raz i raz na zawsze, bez prowadzenia racjonalnej gospodarki leśnej i nieustannego sadzenia nowych szkółek drzewnych.
Innym przykładem może być to, że autor sprzeciwia się traktowaniu nierówności majątkowych jako poważnego problemu, jeśli nie są one wynikiem układów politycznych, a swobodnej działalności rynkowej. Pomijając typowe dla tego zagadnienia argumenty, przytacza bardzo ciekawą uwagę ekonomisty Donalda Boudreauxa: co z tego, że Bill Gates jest 70 tys. razy bogatszy, skoro nie konsumuje 70 tys. razy więcej kalorii, jego dzieci nie są 70 tys. razy lepiej wykształcone, nie podróżuje tyle razy szybciej i bezpieczniej i nie będzie żył o tyle dłużej. Oczywiście jak ktoś mieszka w wynajmowanym pokoju, a nie w willi i jeździ tramwajem, a nie lata prywatnym odrzutowcem, to różnice wydają się olbrzymią przepaścią, ale fakty są takie, że dzięki rozwojowi gospodarczemu i tak większość ludzi na na Zachodzie żyje na wyższym poziomie, niż dawni królowie.
Nierówności, zdaniem Reeda, nie tylko nie są poważnym problemem, ale są też najczęściej nieuczciwie przedstawiane. Badania o wzroście ich poziomu często milczą na temat mobilności między grupami dochodowymi, czyli, mówiąc prościej, o zmianach sytuacji materialnej. Większość, spośród najlepiej zarabiających Amerykanów z 1979 roku, znalazło się dekadę później w niższej kategorii. Z kolei spośród 20% najbiedniejszych tylko 14,2% zostało w tej grupie. Reszta awansowała: 20,7% ludności o jedną grupę majątkową, 35% o dwie, 25,3% o trzy grupy, a 14,7% dołączyło do grona najbogatszych. To znaczy, że nawet różnica między najbogatszymi a innymi grupami dochodowymi jest większa niż kiedyś, to nie oznacza to, że to dawni najbogatsi są jeszcze bardziej bogaci, a dawni biedni są jeszcze biedniejsi. To są zupełnie nowe grupy ludzi, bo gospodarka kapitalistyczna nie jest jakimś niezmiennym system o nieprzekraczalnych kastach.
Ciekawe też jest pokazanie, jak ingerencje państwa w gospodarkę bywają nieskuteczne i pogarszają sytuację, zamiast ją poprawić. Reed przytacza przypadek, w którym nałożenie wysokich podatków na prywatne jachty, samoloty i biżuterię w stanach miało przynieść, według zwolenników tego rozwiązania, 31 mln dolarów wpływów do budżetu. Przyniosło to jedynie 16,6 mln oraz doprowadziło do likwidacji 7600 miejsc pracy. W efekcie musiano zapłacić 24,4 mln dolarów zasiłków dla bezrobotnych, więc nie tylko ludzie potracili pracę, a konsumenci dóbr luksusowych pieniądze, ale również stracił budżet państwa.
Reed omawia też takie problemy jak praca dzieci w czasach rewolucji przemysłowej, kryzysy finansowe, pomoc charytatywna, centralne planowanie, handel międzynarodowy, związki zawodowe, rozwój technologiczny, czy dbanie o kulturę. Przykłady interesujących fragmentów można mnożyć, ale nie zastąpi to samodzielnej lektury książki. Każdy jej rozdział zawiera krótkie podsumowanie, pozwalające na sprawne poruszanie się po książce i odświeżanie sobie szczególnie interesujących zagadnień. Książka ta stanowi więc swoiste kompendium wiedzy, przydatne na półce każdego zwolennika liberalizmu gospodarczego. Liczne źródła, cytaty, klarowny język i humor Reeda powinny zadowolić nawet najbardziej wybrednego czytelnika.
„52 mity o kapitalizmie” to zbiór krótkich esejów, omawiających i odpierających zarzuty wobec kapitalizmu i wolnego rynku. Zakres tematyczny obejmuje nie tylko ekonomię, ale także socjologię, historię gospodarczą, etykę, filozofię prawa, a nawet literaturę piękną. Pokazuje to nie tylko dużą erudycję autora i doświadczenie w dyskusjach politycznych, ale także, z jaka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Podręcznik akademicki do mikroekonomii i makroekonomii wolny od etatystycznej, interwencjonistycznej propagandy, produkowanej przez inteligentów-świeckich kapłanów najbardziej zbrodniczej religii w historii ludzkości-państwa. Idealny substytut Begga, czy Samulesona, w którym nie znalazłoby się strony bez tezy, której nie da się podważyć. Prof. Witold Kwaśnicki z UWr zaleca czytać właśnie Skousena swoim studentom. Uznaje się to jeszcze bodajże w Łodzie. Na reszcie uniwersytetów niestety pracują ludzie nieuczciwi, albo leniwi, którzy nie zapoznali się rzetelnie z prakseologią.
Czym ten podręcznik wyróżnia się poza byciem wolnym od keynesistowskich dogmatów? Bardziej intuicyjną kolejnością tematów, pytaniami ćwiczebnymi po każdym rozdziale, aktualnymi i poprawnie zinterpretowanymi przykładami ze świata gospodarczego oraz umieszczanymi co jakiś czas biogramami najwybitniejszych ekonomistów i zalecanymi lekturami. Serdecznie polecam i jednocześnie ostrzegam, że jeżeli znasz dobrze myśl austriacką, oraz przerobiłeś/łaś już akademickie kursy mikro i makroekonomii, to jednak możesz się podczas lektury nudzić. Tę dosłownie garstkę ostrzegam, każdego innego zachęcam.
Podręcznik akademicki do mikroekonomii i makroekonomii wolny od etatystycznej, interwencjonistycznej propagandy, produkowanej przez inteligentów-świeckich kapłanów najbardziej zbrodniczej religii w historii ludzkości-państwa. Idealny substytut Begga, czy Samulesona, w którym nie znalazłoby się strony bez tezy, której nie da się podważyć. Prof. Witold Kwaśnicki z UWr zaleca...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Najlepiej się pisze w kontrze do czegoś, więc pozwolę sobie skomentować najwyżej oceniane komentarze, bo to jakieś kuriozum. Leszek Balcerowicz to postać wybitna, dzięki której żyjemy na poziomie Polski, a nie Ukrainy. Jedyna poważna krytyka jego osoby może być prowadzona tylko i wyłącznie z perspektywy liberalnej (co sam też profesor zauważa). Każde inne jęki to albo populizm albo analfabetyzm ekonomiczny.
Balcerowicz mówi czasem rzeczy, które laikom albo ćwierćintelektualistom po państwowym praniu mózgu na studiach ekonomicznych mogą się wydawać niezrozumiałe czy „niedowiedzione”, ale dokonania jego i innych osób prokapitalistycznych mówią same za siebie i to właśnie wy i wasi śmieciowi profesorowie powinniście dowodzić swoich absurdalnych tez. Stwierdzenie, że kapitalizm w XIX wieku wyciągnął ludzi z biedy to fakt, a nie „uproszczenie”. Radykalny wzrost liczby ludności empirycznie obalił teorię o pułapce maltuzjańskiej. Waszych „zdobyczy socjalnych” nie byłoby bez wypracowanego kapitału, tak jak nie byłoby tej eksplozji demograficznej. Co do sprawy kryzysu, to pozwolę sobie zacytować z książki: „kryzys ostatnich lat był wynikiem bańki kredytowej, która to powstała w skutek ingerencji państwa na rynku bankowym”. Jakiś śmieszny pan, nazwał dosyć precyzyjną diagnozę kryzysu „śmiesznym uproszczeniem”. Ustawy o kredytowaniu biednych, kolorowych i działalność Fannie Mae i Freddy Mac oraz sztuczne obniżenie stóp procentowych z poziomu 6,5% do 1% to dla pana za mało, by był kryzys? Dawno nie widziałem tu tak żenującego komentarza... ale to nie wszystko! W ostatnim/przedostatnim rozdziale Balcerowicz opisuje kryzys z 2008 roku bardzo szczegółowo tylko ktoś tu nie doczytał...
Obok inny ekonomista od siedmiu boleści, który nie ma pojęcia o historii myśli ekonomicznej i Hayeka z Misesem, przedstawicieli szkoły austriackiej, wrzuca do jednego worka z Friedmanem, przedstawicielem szkoły chicagowskiej. Całą trójkę nazywana neoklasykami. No ręce opadają. Austriacy nie działali w latach 60, tylko już dużo wcześniej, przewidując Wielki Kryzys z 1929 roku. Ich teoria cykli koniunkturalnych jest bardzo trafna i nikt nie zdołał jej obalić, ale jak szanowny pan może o tym wiedzieć, skoro najeżdża na Balcerowicza za krytykę Nobla z ekonomii. Wspomniany przez pana Krugman został parę lat temu przyłapany na wysysaniu informacji z palca. Tak nierzetelni pseudointelektualiści powinni natychmiast otrzymywać wilczy bilet, ale tak się nie dzieje przez takich ignorantów, jacy się zebrali tu by szkalować lepszego od siebie. Prawda jest taka, że austriacy są w większości podręczników przemilczani albo przywoływani z błędami, a jak już pojawia coś „liberalnego” to jest to Milton Friedman, który jest bardzo łatwym chłopcem do bicia, bo sam mam do niego wiele zastrzeżeń. Potem tacy wielcy znawcy tematu wyciągają wniosek, że skoro ich wykładowcy nie wspominali zbyt wiele o Misesie, to znaczy, że się zdezaktualizował. Nic bardziej mylnego. Twórca prakseologii, najważniejszy ekonomista w historii jest ponadczasowy, a w końcu zdezaktualizują się wasi śmieciowi profesorowie gdy tylko uda się oderwać uniwersyteckie pijawki od państwowego koryta i zawodowe kłamanie przestanie się opłacać.
Co do samej książki, to można z niej uzyskać dobre zrozumienie najnowszej historii Polski. Druga sprawa, że ciekawie jest nakreślona sylwetka Balcerowicza i profesor częstuje nas paroma myślami-perełkami, którą są wspaniałą nagrodą dla uważnego czytelnika. Nie zgadzam się tylko z jego podejściem do demokracji i państwa jako takiego, ale to niewielka rysa na tym żywym pomniku. Książka zalecana zwłaszcza nałogowym poszukiwaczom spisków i ludziom nierozumiejącym popiwku.
Najlepiej się pisze w kontrze do czegoś, więc pozwolę sobie skomentować najwyżej oceniane komentarze, bo to jakieś kuriozum. Leszek Balcerowicz to postać wybitna, dzięki której żyjemy na poziomie Polski, a nie Ukrainy. Jedyna poważna krytyka jego osoby może być prowadzona tylko i wyłącznie z perspektywy liberalnej (co sam też profesor zauważa). Każde inne jęki to albo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTo nie są wspomnienia w stylu "Z kim piłem i z kim tańczyłem". To intelektualna autobiografia jednego z ciekawszych umysłów w historii. Mises opowiada nam tylko i wyłącznie o swojej pracy zawodowej i działalności naukowej. W opisie tejże drugiej zanurza się w ciekawych rozważaniach metodologicznych. Wspomnienia jednak sięgają tylko 1940 roku, bo wtedy były pisane. A warto dodać, że pisane były z perspektywy błędnego rycerza wolności, pogrążonego w smutku przez barbarzyństwo w Europie, którego nie był w stanie odeprzeć (ale dzielnie opóźniał jego marsz w Austrii!) i przez które musiał opuścić najpierw ojczyznę, a potem Szwajcarię. Gdy trafił do USA nawet nie znał języka.
To nie są wspomnienia w stylu "Z kim piłem i z kim tańczyłem". To intelektualna autobiografia jednego z ciekawszych umysłów w historii. Mises opowiada nam tylko i wyłącznie o swojej pracy zawodowej i działalności naukowej. W opisie tejże drugiej zanurza się w ciekawych rozważaniach metodologicznych. Wspomnienia jednak sięgają tylko 1940 roku, bo wtedy były pisane. A warto...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Uprzejmie dziękuję wydawnictwu FP za przesłanie egzemplarza do recenzji.
„Otwarte granice: co nauka i etyka mówią nam o imigracji" Brayna Caplana to druga książka tego autora, z którą miałem przyjemność się zapoznać. Pierwszą była „Edukacja pod lupą", którą polecam, którą również recenzowałem i do której link znajdziecie w komentarzu.
„Otwarte granice" to komiks. Ponieważ jednak komiksy wielu ludziom kojarzą się z czymś dziecinnym, to produkt reklamowany jest jako „powieść graficzna". Miałoby to może więcej sensu, gdyby to była powieść, tymczasem jest to esej ekonomiczno-filozoficzny. Taki z przypisami i bibliografią na końcu. Także umówmy się – komiks. Popularnonaukowy komis.
Autorem rysunków jest Zach Weinersmith, pochodzenia takiego, jakiego ludzie szukają na Wikipedii w zakładce „Early life", co dla niektórych pewnie jest kluczową informacją nastrajającą ich negatywnie do dzieła, którego nie czytali. Zapewniam was, jakby rodzina Zacha miała jakieś złe intencje wobec świata zachodniego, to już dawno zmieniliby nazwisko na jakieś niezawierające w sobie słowa „weiner".
Jak już domyślacie się po tytule i okładce, komiks ma was przekonać do otwarcia granic dla imigrantów. I tu się mylicie!
Nie no, faktycznie ma do tego przekonać i został wydany w najgorętszym momencie wciąż trwającej wojny hybrydowej między Polską a Białorusią, toteż cieszę się, że byłem zbyt zajęty, by wcześniej poruszyć ten temat, bo spotkałby się on ze zbyt dużą ilością negatywnych emocji i brakiem chęci zrozumienia. Na wszelki wypadek powiedzmy sobie już teraz bardzo jasno: TO KSIĄŻKA AMERYKANOCENTRYCZNA. Dotyczy realiów Stanów Zjednoczonych, zarówno w zakresie podawanych danych, jak i argumentacji. Autor jest przekonany, że jego ustalenia mają duże przełożenie na każdy inny kraj na ziemi i... myli się.
Zacznijmy jednak od tego, co ta książka dała mi pozytywnego. Otóż byłem przekonany, jak zresztą wiele osób, że korzystnym ekonomicznie może być wpuszczanie samych wysoko wykwalifikowanych imigrantów typu: lekarzy, inżynierów, naukowców itd. Generalnie ludzi zdolnych budować zaawansowane machiny oblężnicze dla celów treningowych naszych służb granicznych. Za to nie należy wpuszczać taniej siły roboczej, bo to tylko konkurencja dla rodzimych najsłabszych uczestników rynku oraz element potencjalnie kryminogenny i stanowiący potencjalnie obciążenie dla budżetu przez przyssanie się do socjalu. Imaginujcie moje porażenie prądem, gdy Caplan zwrócił mi uwagę, że nawet słabo wykształceni lokalsi w USA, czy w Polsce, są w skali świata osobami o wysokich kwalifikacjach, bo znają lepiej język i kulturę, toteż mogliby zajmować stanowiska kierownicze, podczas gdy słabo wykwalifikowani imigranci wykonywaliby najprostsze prace. I jakby się zastanowić, to często ma to miejsce u nas. Kto teraz głównie wozi jedzenie i spędza sen z powiek Bosakowi? Azjaci. Kto często wykłada towar w Ladybug Shopie? Ukraińcy. Działa? Działa. Mamy przez to bezrobocie wśród Polaków? Nie. Imigranci szkodzą ci, sprzedając to, co ty tj. zwiększając podaż pracy, ale również pomagają ci, kupując to, co sprzedajesz, bo w ten sposób zwiększają popyt na pracę.
Jeśli chodzi o obciążenie dla budżetu, to imigranci są najczęściej młodymi dorosłymi. Nie chodzą do szkół i nie pobierają emerytur. W Stanach są różne formy ograniczania nowoprzybyłym możliwości korzystania z innych świadczeń i autor wymienia różne inne sposoby zabezpieczania budżetu lokalsów przed imigrantami. Odmawianie najróżniejszych praw ludziom płacącym podatki może być nieuczciwe, ale jeszcze bardziej nieuczciwe jest niewpuszczanie ich wcale, przekonuje nas Caplan.
Jeśli zaś chodzi o przestępczość, to wskaźnik osadzonych w więzieniu jest w przypadku obywateli urodzonych poza USA o 1/3 niższy, niż w przypadku rodowitych mieszkańców. Caplan tłumaczy to tym, że imigrant nie łamie prawa, bo boi się deportacji. W Europie również nie ma badań dowodzących, że przestępczość wśród imigrantów jest niższa. Czy to znaczy, że to prawda? No niekoniecznie, bo albo istnieją odgórne nakazy prowadzenia takich statystyk, albo jest to zakazane oddolnie, zmową milczenia, której złamanie grozi oskarżeniami o rasizm i ostracyzmem. Warto też zwrócić uwagę, że jednak innych przyjezdnych mają w Stanach, a innych mamy w Europie. Tam w większości przyjeżdżają tylko ludzie z innych kultur, a u nas w większości ludzie z zupełnie innej cywilizacji.
Caplan omawia w książce kwestie asymilacji, nauki języka, IQ, poglądów i wyborów politycznych wśród imigrantów i jeszcze parę argumentów stricte ekonomicznych, ale ja nie będę się nad tym rozwodził, by nie zabierać wam całej przyjemności z czytania.
Zresztą widzów kanału filozoficznego interesuje bardziej coś innego. Co w tym komiksie jest o etyce? Prawdę mówiąc, ta część jest trochę biedna. Caplan poświęca po stronie wybranym sposobom myślenia i stwierdza, że otwarte granice są dobre z punktu widzenia: utylitaryzmu, egalitaryzmu, libertarianizmu, analizy kosztów i korzyści (wyrażonych w pieniądzu), merytokracji, chrześcijaństwa i kantyzmu. Temat jest liźnięty po łebkach i wycieranie sobie gęby Jezusem zawsze trochę budzi niesmak, ale powiedzmy, że jest w tym wszystkim pewien pozytywny przekaz: da się argumentować za otwartymi granicami na wiele sposobów. No da się, owszem. Nie oznacza to automatycznie, że te argumentacje i systemy etyczne, na których gruncie przeprowadza się dowody, są poprawne i akceptowalne. Co więcej, na gruncie wybranych etyk można przeprowadzać również dowody przeciwne, więc lepiej by było jakby ekonomista Caplan jednak skupił się na swojej działce, ale z drugiej strony trzeba zrozumieć ten zabieg – komiks ma być lekki, przyjemny i mieć jak największą moc przekonywania, więc sięga po wszelkie dostępne mu środki.
Z etyki oprócz tego zwartego fragmentu jest jeszcze odwołanie się do Michaela Huemera i metaetycznego intuicjonizmu, przedstawiającego pewien prosty eksperyment myślowy, ale sumarycznie to nie wiem, 10% całości. 90% to ekonomia i socjologia.
Resumując, komiks zawiera zarówno poprawne, jak i dyskusyjne czy zbyt uproszczone treści. Skupiony jest na realiach amerykańskich i myślę, że w ich kwestii ma faktycznie dużo do powiedzenia. Amerykanie, wspólnoto imigrantów, otwórzcie się na imigrację! Zwłaszcza że nie jest ona tak potencjalnie groźna, jak w Europie Zachodniej. Jeśli chodzi o Polskę, to myślę, że komiks podpowiada nam, że ta imigracja, która miała u nas miejsce dotychczas, jest zjawiskiem pozytywnym. Nie mówię o aktualnych wydarzeniach ze wschodniej granicy, ta kwestia nie jest poruszona w dziele Caplana, ani jasno z niego nie wynika.
Ideałem Caplana jest otwarcie granic na całym świecie, co skutkowałoby w najczarniejszym scenariuszu dodatkową połową planety bogactw rocznie, a w najbardziej optymistycznym dodatkowym 1,5 planety. Może się to wydawać utopijne, ale też takie ma być – ma być miejscem, którego teraz nie ma, ma być upragnionym celem, do którego się dąży. Na każdym kroku autor podkreślał, że sceptycy migracyjni niech sobie stworzą milion utrudnień i obwarowań, ale niech dopuszczą do tego, by strumień migrantów chociaż spotkał się z tymi utrudnieniami.
To jaką dam ocenę?
Wpływowość 5/10, bo przetłumaczone na obce języki, ale dość świeże.
Forma 10/10 No fajny pomysł z tak dobrze uźródłowanym komiksem. Krótkie i treściwe.
Wydanie 9/10 Dobre tłumaczenie, pozmieniane angielskie napisy stanowiące integralną część rysunków na polskie, twarda oprawa, odurzająco przyjemny zapach tuszu. Odejmuję oczko za przypisy na końcu.
Treść 6/10
Ocena końcowa 7,5. Także polecam.
Uprzejmie dziękuję wydawnictwu FP za przesłanie egzemplarza do recenzji.
„Otwarte granice: co nauka i etyka mówią nam o imigracji" Brayna Caplana to druga książka tego autora, z którą miałem przyjemność się zapoznać. Pierwszą była „Edukacja pod lupą", którą polecam, którą również recenzowałem i do której link znajdziecie w komentarzu.
„Otwarte granice" to komiks. Ponieważ...
„Ponowoczesność i postmodernizm dla średniozaawansowanych” to, wbrew tytułowi, bardzo dobre wprowadzenie do tych zagadnień również dla początkujących. Tłumaczy w nim od podstaw wszystkie kwestie socjologiczne czy filozoficzne, niezbędne dla zrozumienia koncepcji ponowoczesnego świata, ale nie traktuje czytelnika protekcjonalnie. Autor pisze w przystępny sposób, ale stara się też podać jak najszerszy kontekst dla danych rozważań, obficie też cytuje licznych autorów. Stąd zapewne taka decyzja Szahaja o tytule – zwykle publikacje mające na okładce frazę „dla początkujących” albo „od podstaw” dokonują dużo większej selekcji materiału, by nie przytłoczyć czytelnika zalewem informacji, czego efektem końcowym jest literatura plażowa, zamiast popularnonaukowej. Szahaj wolał jednak stworzyć krótkie, lecz treściwe vademecum, stanowiące idealny punkt wyjścia do dalszych lektur. Dodatkowym atutem książki jest jej stosunkowa świeżość i odwołania do niedawnych zdarzeń, takich jak pandemia COVID-19.
Czym jest więc nowoczesność? Szahaj charakteryzuje ją w różnych aspektach i robi to w kontrze do feudalnej przednowoczesności. Z perspektywy ekonomiczno-instytucjonalnej to gospodarka kapitalistyczna, oparta na własności prywatnej, w której główną siłą jest przemysł. Ujęcie społeczno-kulturowe kładzie nacisk na to, że klasy społeczne, pomiędzy którymi jest mobilność, zastąpiły stany, do których, poza drobnymi wyjątkami, było się przypisanym na całe życie. Bezwarunkowe więzi wspólnotowe w małych wsiach zastąpiły więzi stowarzyszeniowe w dużych miastach; indywidualizm wyparł kolektywizm, a egoizm altruizm. Daleko rozwinięty podział pracy sprawił, że poszczególne zawody zaczęły być słabiej zastępowalne i pojawiło się miejsce na indywidualną konkurencję, która zastąpiła współpracę. Status społeczny zaczął być opierany o zasługi, a nie pochodzenie. Nauka przejęła funkcje religii, a do życia zaczęły przygotowywać edukacja formalna, druk i media elektroniczne, które zmniejszyły znaczenie osobistego doświadczenia jednostki i przekazu oralnego jej otoczenia.
Dopiero teraz czytelna może stać się charakterystyka ponowoczesności opisana przez Szahaja, o której można też mówić jako o przejściu od fordyzmu do postfordyzmu. Zmalał udział przemysłu w gospodarce na rzecz usług, cywilizacja węgla i stali stała się cywilizacją informatyczną i radykalnie zmienił się charakter pracy wielu ludzi. Zapotrzebowanie na siłę i umiejętności manualne zaczęło zmieniać się w zapotrzebowanie na wiedzę i intelekt. W konsekwencji tego, w wielu zawodach, przestała być niezbędna fizyczna obecność pracownika w określonym miejscu i w określonym czasie. Praca zaczęła mieszać się z czasem wolnym nie tylko ze względu na jej zdalny charakter, ale również dlatego, że nie sposób zatrzymać natrętnych myśli i swobodnie pracującej wyobraźni. Zdaniem zwolenników koncepcji postfordyzmu, rozwój technologii nie zmniejszył czasu pracy ludzi, a wręcz go poszerzył. Z kolei oderwanie pracy od miejsca jej świadczenia doprowadzić miało do zniszczenia poczucia wspólnotowości wśród pracowników oraz zaniku związków zawodowych. Razem zaowocować to miało „hiperindywidualizmem”, nastawieniem na konkurencję, zamiast na współpracę i doprowadzić miało do podziału pracowników na dwie klasy: dobrze wynagradzaną i wysoko wykwalifikowaną klasę kreatywną, cieszącą się tymczasowością wszelkich kontraktów oraz słabo zarabiających prekariuszy (od ang. precarious – niepewny, nietrwały), łatwych do zastąpienia w każdej chwili kimś innym i niemogących liczyć na wsparcie ze strony wspólnoty pracowników.
Tak mniej więcej postrzegają świat lewicowi socjologowie (i jak pokazuje przykład Szahaja – konserwatywni również), nie dziwi więc, że wiele ludzi ma problem z odróżnieniem marksizmu od postmodernizmu (głośny przypadek Jordana Petersona), który w punkcie wyjścia jest opisem ponowoczesności (i poniekąd jej wyrazem) w innych sferach, niż ekonomiczna, na której się skupiłem. Proletariusza zastąpił prekariusz, a mający prędzej czy później upaść kapitalizm, został zastąpiony przez „późny kapitalizm”, który rzekomo jest nagromadzeniem jeszcze większych nierówności oraz wszelkich innych niesprawiedliwości i teraz to już na pewno w końcu się załamie.
Książka porusza dużo więcej wątków, lecz ze zrozumiałych względów nie sposób ich tu wszystkich poruszyć. Jeśli ktoś nie obawia się wysiłku krytycznej lektury i chciałby zrozumieć czemu kapitalizm i liberalizm tak często mają złą prasę w mediach i na uniwersytetach, to dzieło Szahaja stanowi idealną soczewkę, ogniskującą wielorakie przyczyny tego stanu rzeczy.
„Ponowoczesność i postmodernizm dla średniozaawansowanych” to, wbrew tytułowi, bardzo dobre wprowadzenie do tych zagadnień również dla początkujących. Tłumaczy w nim od podstaw wszystkie kwestie socjologiczne czy filozoficzne, niezbędne dla zrozumienia koncepcji ponowoczesnego świata, ale nie traktuje czytelnika protekcjonalnie. Autor pisze w przystępny sposób, ale stara...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to