Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Liberalizm w tradycji klasycznej Ludwiga von Misesa to książka, wydana pierwotnie po niemiecku w 1927 roku. Do dzisiaj doczekała się wielu wydań oraz tłumaczeń na kilkanaście języków, ponieważ jest to niezwykle zwięzłe i przyzwoite wprowadzenie do klasycznie rozumianego liberalizmu.

Autor przedstawia nie tylko fundamentalne koncepcje filozoficzne, ale również ekonomiczne, pokazując, jak świetnie się one dopełniają w myśli liberalnej. I warto tu podkreślić, co zresztą sugeruje tytuł, że mowa jest o myśli liberalnej, a nie neoliberalnej, jak czasem pogardliwie nazywa się poglądy Misesa, jego współpracowników oraz ich sympatyków.

Cofnijmy się na chwilę do XIX wieku, do czasów rozkwitu liberalizmu, w których Europa cieszyła się bardzo długim okresem pokoju i radykalnego wzrostu dobrobytu. Robotnik żył na wyższym poziomie niż jeszcze parę dekad wcześniej szlachcic, spadła śmiertelność niemowląt, upowszechniły się dostęp do edukacji i możliwość uczestniczenia w kulturze, czy ograniczono (choć oczywiście nie wyeliminowano) prześladowania ze względu na narodowość, poglądy czy wiarę. Niestety nigdzie, nawet w Anglii, ojczyźnie liberalizmu, nie udało się liberałom wprowadzić swojego programu w całości i na dłuższy czas. Wrogie wolności siły, na czele z Bismarckiem, doprowadziły do izolacjonizmu, nacjonalizmu i militaryzmu, a w konsekwencji do I wojny światowej i przyzwyczajenia wszystkich do daleko posuniętego etatyzmu. Dalszą konsekwencją było to, że w czasach Misesa, czyli jeszcze przed II wojną światową, liberał przestał często oznaczać zwolennika wolnego rynku i przeciwnika państwa ingerującego w życie jednostek, a stał się nazwą dla różnych prosocjalnych konserwatystów i socjalistów, w zależności od konkretnego kraju i partii. Ten stan rzeczy utrzymuje się do dzisiaj, tworząc problemy komunikacyjne i marnując ludzką energię na spory definicyjne. Warto zauważyć, że ta „kradzież” słowa „liberał” przez wrogów liberalizmu jest świadectwem pozytywnych konotacji, jakie to słowo miało w czasach swojej świetności, więc głównym wrogiem etatystów stało się zjawisko i pojęcie kapitalizmu.

Równolegle do tego funkcjonowali oczywiście ludzie dumni ze swoich konserwatywnych, nacjonalistycznych czy socjalistycznych poglądów i oni nie stroili się w szaty liberałów, a oskarżali liberałów o całe zło świata. Mises zwraca uwagę, że liberałowie nie rządzili w Niemczech i w Austrii od kilkudziesięciu lat, a i tak dla tego typu etatystów byli głównym celem ataków. Jak się pomyśli o ośmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości, podczas których z lewa i prawa powtarzały się narzekania na liberalizm, to okaże się, że pewne rzeczy są w świecie niezmienne.

Spróbujmy sobie teraz odpowiedzieć na pytanie: czym właściwie według Misesa jest ten cały liberalizm? Jest to dla niego idea oświeceniowa, usiłująca uporządkować społeczeństwo w sposób racjonalny. Unika odwołań do Boga, czy „Natury” – nie dlatego, że neguje istnienie Boga, czy jakiegoś naturalnego porządku świata, ale dlatego, że nie sposób poznać ich myśli. Za to możemy w czysto rozumowy sposób ustalić, że np. niewolnictwo nie ma sensu, bo jest najzwyczajniej w świecie mniej wydajne ekonomicznie, niż system, w którym robotnicy są wolni, a na zniesieniu niewolnictwa w dłuższym okresie zyskali też ich dawni panowie. Autor wykazuje, że dla dobrobytu społecznego ważne są takie rzeczy, jak: własność prywatna środków produkcji, wolność osobista i gospodarcza, pokój, równość praw politycznych i cywilnych oraz nierówność bogactwa i dochodu. Ta ostatnia może brzmieć dziwnie dla niektórych, ale zdaniem Misesa przy rozpatrywaniu wszelakich przywilejów należy patrzeć nie na to, czy dana jednostka lub klasa czerpie korzyść z takiego stanu rzeczy, ale czy jest on korzystny dla ogółu. Tylko pilot samolotu ma przywilej zasiadania za jego sterami i to nie znaczy, że inni też powinni mieć taką możliwość. Stąd własność prywatna środków produkcji jest instytucją społeczną, istniejącą dla pożytku wszystkich, podobnie do będącego jej konsekwencją nierównego rozdziału dochodów.

Liberalizm w ujęciu Misesa jest więc doktryną utylitarną kierującą się wynikiem porównywania użyteczności różnych rozwiązań. Nie mówi o bezwzględnym dobru i złu, po prostu coś może spełniać dane zadanie lepiej lub gorzej. Takie podejście ma swoje ograniczenia i może służyć do uzasadniania działań, których sam Mises by nie uważał za liberalne, np. skoro opłaca się całemu społeczeństwu dbać o stabilność systemu i unikać konfliktów, to można próbować utylitarnie uzasadnić jakiś zakres zmniejszania nierówności majątkowych. Mises oczywiście mógłby próbować kontrargumentować, że kapitał w rękach bardziej produktywnych członków społeczeństwa przyniesie więcej inwestycji i w długim okresie podniesie poziom życia wszystkich ludzi, ale czy jest to bardziej użyteczne, niż brak napięć społecznych tu i teraz, to moim zdaniem raczej nie sposób jednoznacznie wykazać.

W każdym razie, mimo problemów z kierowaniem się wyłącznie utylitaryzmem, często jest on przydatnym narzędziem, bo jeśli celem nieliberała jest poprawianie jakości życia jakiejś grupy ludzi, to liberał może pokazać jak najskuteczniej tego dokonać.

Nie może jednak, co Mises pisze wprost, bezpośrednio zadbać o subiektywne szczęście, czy duchowe bogactwo człowieka. W związku z tym liberalizmowi zarzuca się materializm i redukowanie życia do picia i jedzenia, co zdaniem autora pokazuje tak naprawdę jak bardzo niedoskonałą i materialistyczną koncepcję „wyższych potrzeb” mają etatyści. Polityka społeczna może uczynić ludzi bogatymi lub biednymi, ale nie szczęśliwymi – nie sposób tego zapewnić zewnętrznymi środkami, więc lepiej by zewnętrzne środki skierowane zostały do tego, do czego rzeczywiście służą: do usuwania cierpienia i niedostatku. Gdy ludzie nie będą się martwili bólem zęba i pustą lodówką, będą mogli przekierować swoją uwagę na bardziej podniosłe kwestie. Oznacza to, że liberalizm może ma niewiele do zaoferowania ascetom, ale łatwiej być ascetą w świecie zwykłych ludzi, niż zwykłym człowiekiem w tyranii ascetów.

Należy czytelnika ostrzec przed kontrowersyjnym rozdziałem o faszyzmie, w którym Mises dopatrywał się dobrych intencji i uratowania cywilizacji zachodniej przed komunizmem. Warto przypomnieć, że pisał to w 1927 roku, gdy u władzy byli tylko włoscy faszyści i ideologia ta nie pokazała jeszcze w pełni swojej prawdziwej twarzy. Nie ustanowiono rasistowskich, antysemickich praw, nadano prawa wyborcze kobietom, a gospodarka, mimo że interwencjonistyczna, była daleka od socjalizmu. Sam jednak przecież nie popierał populistycznych ruchów masowych, ograniczających wolność jednostki. W książce zwraca wyraźnie uwagę, że polityka oparta na ulicznej przemocy prowadzi do tego, że zwycięża nie lepsza idea, a ta, która ma więcej zwolenników, skłonnych do takich zachowań. Przy czym, żeby mieć ich więcej, musi mieć lepsze argumenty. Zdaniem autora faszyzm nie ma nic do zaoferowania lepszego, niż liberalizm czy socjalizm, a jego sukcesy były tylko chwilową odpowiedzią na zagrożenie ze strony komunizmu. Sądził, że prawdopodobnie bez ciągłego podsycania niechęci aktami barbarzyństwa w postaci walk na ulicach, faszyzm zelżałby z czasem, bo nie był aż tak oderwany od zachodnich wartości, jak komunizm, który wtedy jeszcze przyjął się tylko po obu stronach Uralu, czyli poza cywilizacją europejską.

W późniejszych pracach, gdy odkryto więcej kart, Mises był nieprzejednanym krytykiem faszyzmu narodowego socjalizmu i jako liberał oraz osoba żydowskiego pochodzenia musiał uciekać nie tylko z Austrii, ale w ogóle z Europy, bo groziło mu niebezpieczeństwo ze strony nazistów, którzy nie dawali mu spokoju nawet na emigracji w Szwajcarii.

Mimo upływu 97 lat Liberalizm w tradycji klasycznej to wciąż dzieło nad wyraz aktualne. W dużej mierze dlatego, że jest praca skupiona głównie na przeszłości i abstrakcyjnych ideach, które nie podlegają upływowi czasu. Jednak jest to również książka aktualna jako dzieło, w którym znajduje się pełno dygresji na temat współczesnego autorowi, podczas pisania, świata. Niektóre z nich były oczywiście nietrafne, jak np. stwierdzenie, że Rosja nie jest w stanie już zagrozić światowemu pokojowi, ale z większością dzisiejszy liberał może się jak najbardziej zgodzić czy utożsamić. Stąd, jeśli chcecie pogłębić, odświeżyć czy utrwalić swoją wiedzę albo szukacie prezentu dla kogoś raczkującego w świecie myśli politycznej i ekonomicznej, to polecam tę książkę, bo nawet jeśli utylitarne uzasadnienia dla liberalizmu nie są idealne, to jednak w dużej mierze są przekonujące i skuteczne.

Liberalizm w tradycji klasycznej Ludwiga von Misesa to książka, wydana pierwotnie po niemiecku w 1927 roku. Do dzisiaj doczekała się wielu wydań oraz tłumaczeń na kilkanaście języków, ponieważ jest to niezwykle zwięzłe i przyzwoite wprowadzenie do klasycznie rozumianego liberalizmu.

Autor przedstawia nie tylko fundamentalne koncepcje filozoficzne, ale również ekonomiczne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Realistyczne smęty, propagujące mit spiżowego prawa płac. Szkodliwy potworek, na cmentarzysko historii.

Realistyczne smęty, propagujące mit spiżowego prawa płac. Szkodliwy potworek, na cmentarzysko historii.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze sześć rozdziałów jest ok, potem zaczyna się bełkot ignoranta.

Pierwsze sześć rozdziałów jest ok, potem zaczyna się bełkot ignoranta.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka „Na Mieliźnie : Gospodarka Polski w latach 2020-2022 (z polityką w tle)” Dariusza Filara nawiązuje tytułem do jego poprzedniej publikacji pt. „Na błędnym kursie : Polityka i gospodarka Polski w latach 2015-2020”. Mimo tego jest to samodzielne dzieło i nie wymaga czytania swojej poprzedniczki. Autor, wbrew podtytułowi, musi sięgać po fakty i dane z całego okresu rządów PiS-u, bo sporo informacji nabiera znaczenia dopiero w szerszym kontekście, a jak na wytrawnego literata przystało, Dariusz Filar stara się opisywać wszystko możliwie jak najprostszym, najbardziej zrozumiałym językiem. Dzięki temu, mimo że tytuł skupia się na kwestiach ekonomicznych, sięgnąć po niego może każdy czytelnik zainteresowany polską polityką, nawet jeśli nie posiada przygotowania z zakresu nauk ekonomicznych.

„Na mieliźnie” to doskonały przewodnik po zniszczeniach w prawie i gospodarce, których dokonało przez ostatnie siedem lat Prawo i Sprawiedliwość. Na wstępie Autor zwraca uwagę, że w rankingu Doing Business spadliśmy z 24 miejsca w 2017 r. na 40 miejsce w 2020 roku. Tymczasem nasi nadbałtyccy sąsiedzi zajęli dużo wyższe pozycje, niż my kiedykolwiek – Litwa 11 miejsce, Estonia 17, Łotwa 18 – nie można więc tego tłumaczyć koniunkturą albo geografią. Podobnie w Index of Economic Freedom spadliśmy z 69,3/100 punktów w 2016 roku do 68,7 punktów w 2022, co oznacza, że Polska stała się krajem o gospodarce „umiarkowanie wolnej”. Tymczasem Estonia ma aż 80 punktów i jest jednym z najprzyjaźniejszych przedsiębiorczości państw na świecie.

Szkoda, że Filar nie sięgnął też po rankingi praworządności, czy demokracji, bo lista wydarzeń, które miałyby wpływ na wynik, jest naprawdę długa. Nie sposób na jednym wydechu wyliczyć: wielokrotne łamanie Konstytucji, naruszenie trójpodziału władzy, obniżenie poziomu praworządności i niezależności sądów w Polsce, demontaż apolitycznej służby cywilnej, odsunięcie od dowodzenia siłami zbrojnymi najkompetentniejszych kadr, ograniczenie pluralizmu i wolności mediów, przekształcenie związkowców z NSZZ „Solidarność” w prorządowych klakierów, zablokowanie inwestycji, destabilizacja finansów publicznych, zepsute relacje z Komisją Europejską, czy upartyjnienie spółek Skarbu Państwa. Tak samo nie sposób na niecałych 200 stronach opisać wszystkich plag pisowskich, więc zrozumiała jest decyzja autora, by ograniczyć się do spraw jak najściślej związanych z gospodarką.

Z ciekawych informacji warto wspomnieć o obietnicy PiS-u z 2015 roku, że w 2020 Polska osiągnie stopę inwestycji w wysokości 25% PKB. Średnia stopa za lata 2008-2015 wynosiła 20,5%, więc teoretycznie brzmiało to, jak coś osiągalnego. Tymczasem, dzięki nieprzemyślanym decyzjom rządu, stopa ta wynosiła po 17-18%, aż w 2020 roku osiągnęła 16,6%. Dla porównania średnia stopa krajów UE wzrosła z 20,8% w 2016 do ponad 22% w 2020. Znów widać jak na dłoni, że to sprawka ludzi kierujących naszym państwem, a nie żadnych czynników zewnętrznych. Nie przeszkodziło to jednak Jarosławowi Kaczyńskiemu stwierdzić, że to wina przedsiębiorców, bo rzekomo z przyczyn politycznych nie podejmują zyskownych dla nich przedsięwzięć (sic!). Analizy wskazują winę nie złośliwych biznesmenów, a niestabilności i nieprzewidywalności systemu gospodarczego, niedostateczne uwzględnienie w tym systemie ulg inwestycyjnych, niespójność prawa i rozwlekłość postępowań sądowych, szybki wzrost płacy minimalnej oraz zbyt wczesne odchodzenie na emeryturę wykwalifikowanych pracowników. I stopa inwestycji w Polsce, byłaby jeszcze niższa, gdyby nie multum nietrafionych inwestycji publicznych, które Filar omawia w książce.

Inne przykuwające wzrok informacje to wzrost długu publicznego z 921,4 mld złotych od końca 2015 roku do 1410,5 mld na koniec 2021 roku oraz wzrost wydatków sztywnych, czyli takich, które wynikają ze zobowiązań przyjętych ustawami i których nie można się tak łatwo pozbyć, z 75% do 80% budżetu. Premier Morawiecki chwalił się w połowie 2021 roku nadwyżkami w budżecie, podczas gdy to tylko i wyłącznie efekt kreatywnej księgowości np. zastąpienia klasycznych dotacji pieniężnych dla różnych podmiotów obligacjami skarbu państwa. W samym roku 2021 pozwoliło mu to ukryć wydatki o wysokości aż 21 mld złotych, ale przecież oznacza to wyższe wydatki w kolejnych latach – w 2023 roku jest to nawet dodatkowe 40 miliardów, o jakie wzrośnie koszt obsługi długu publicznego.

Nie zniechęca to jednak PiS-u, który wręcz intensyfikuje wysiłki na rzecz zadłużania państwa. W 2020 roku, tłumacząc się covidem, zawiesił stabilizującą regułę wydatkową (SRW), która ogranicza wzrost wydatków publicznych w stosunku do poprzedniego roku do wielkości wynikającej z przemnożenia średniookresowego realnego tempa wzrostu PKB przez cel inflacyjny NBP (2,5%). Zawieszenie SRW miało być tymczasowe, a ciągnie się już czwarty rok i PIS zmienił w nim cel inflacyjny na średnioroczny wskaźnik inflacji w mijającym roku. Z racji tego, że inflacja jest ostatnio bardzo duża, może to oznaczać nawet kilkanaście punktów procentowych różnicy, a więc również wzrost wydatków o kilkanaście p.p.

Dalej Filar omawia kwestie długu krytego, spadek samodzielności samorządów przy faszyzującej narracji wzrostu sprawczości państwa, przyczyny wysokiej inflacji i kłamstwo putinflacji, systemowe przymuszanie banków do finansowania długu publicznego zamiast prywatnych inwestycji, nacjonalizacje banków, energetyki i problemów związanych z transformacją energetyczną, winę PiS-u za powstanie Agrounii, programy socjalne i wiele wiele innych.

Lektura jest naprawdę godna uwagi, zwłaszcza że wbrew pozorom nie jest to jakaś zwykła polityczna agitacja. Czasem przedmiotem krytyki staje się rząd PO-PSL, bo to nie jest tak, że przed nastaniem rządów PiS-u polska gospodarka była w idealnym stanie. Jednakże nawet jak porównamy niechlubne osiągnięcia poprzedniego rządu z tym, czego w ostatnich latach dokonali ludzie Kaczyńskiego, to uderzy nas ogrom szkód, których ewentualna naprawa zajmie nam lata.

Warto też w okresie przed wyborami porównać dawne obietnice PiS-u ze współczesnymi obietnicami innych państw np. Lewica obiecywała ostatnio, jak PiS w 2015 roku, aż 25% PKB inwestycji. W obecnej sytuacji widać na dłoni jak bardzo nierealne jest spełnienie tego postulatu przez to ugrupowanie, zwłaszcza, że osiągnęło ono największą zgodność z partią rządzącą w sejmowych głosowaniach.

Książka „Na Mieliźnie : Gospodarka Polski w latach 2020-2022 (z polityką w tle)” Dariusza Filara nawiązuje tytułem do jego poprzedniej publikacji pt. „Na błędnym kursie : Polityka i gospodarka Polski w latach 2015-2020”. Mimo tego jest to samodzielne dzieło i nie wymaga czytania swojej poprzedniczki. Autor, wbrew podtytułowi, musi sięgać po fakty i dane z całego okresu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Bertrand de Jouvenel to bardzo ciekawa postać. Socjalista, który został liberałem, by potem znów stać się socjalistą, a jeszcze później znów liberałem.

Jego poszukiwania prawdy zaskarbiły mu szacunek Friedricha Hayeka, który zaprosił go do prestiżowego stowarzyszenia Mont Pelerin, zrzeszającego myślicieli i działaczy liberalnych. Traktat o władzy, wydany oryginalnie po francusku w 1945 roku, to jego najważniejsze dzieło, a w Polsce ukazało się w 2013 roku. Bezpośrednią inspiracją dla napisania tej książki była bez wątpienia II wojna światowa, której rozmiary i charakter były czymś niewyobrażalnym przed jej wybuchem, ale co zdaniem autora jest w gruncie rzeczy logiczną konsekwencją długiego procesu ewolucji koncepcji władzy.

Różne i na pierwszy rzut oka przeciwstawne teorie np.wywodzą się w rzeczywistości z tego samego pnia: idei suwerenności tj. idei, że istnieje gdzieś prawo, któremu podlegają wszystkie inne prawa. Władza ma stanowić emanację naczelnego suwerena, niezależnie czy jest nim Bóg, czy społeczeństwo. Musi być wcieleniem jego woli, a jej legitymizacja jest wprost proporcjonalna do zakresu, w jakim te warunki są spełnione. Oznacza to, że można potencjalnie wskazać dla danego państwa i momentu historycznego czy władca spełnia jakieś religijne, czy społeczne kryteria. Wielu teoretyków suwerenności opracowywało sposoby ograniczenia władzy, ale prędzej czy później takie teorie suwerenności traciły swoją moc kierowania na dany cel, jakimi były zgodność z wolą boską, czy służenie dobru powszechnemu. Stawały się zaledwie retorycznymi i symbolicznymi odskoczniami dla władzy, dostarczającymi jej pomocy niewidzialnego suwerena, z którym się zaczynała utożsamiać. Władca twierdził, że jego własna wola to wola Boga, czy społeczeństwa i zamiast im służyć, sam stawał się ostatecznym wyznacznikiem tego, co dobre, sprawiedliwe itd.

Teoria boskiej suwerenności w czasach jej świetności (XI-XIV w.), to głównie powtarzanie formuły św. Pawła, że „każda władza pochodzi od Boga”, ale nie w celu podporządkowania ludzi władzy, a raczej władzy Bogu. Jak przekonuje de Jouvenel, średniowieczna władza była najczęściej dzielona z innymi instytucjami, ograniczona i przede wszystkim nie była suwerenna. Tzn. hierarchicznie może król i był najważniejszy, ale nie był traktowany jako źródło i twórca praw „niższych” np. ustanowionych przez różne formy zgromadzeń właścicieli ziemskich, czy po prostu prawo zwyczajowe. Monarcha sam podlegał różnym prawom i nie mógł ich zmienić – w pewnym sensie można powiedzieć, że to spontaniczne i organicznie uformowane prawo było suwerenem.

Władcy dążący do zwiększenia swojej potęgi musieli wejść w konflikt z teorią boskiej suwerenności, by móc wyrwać się spod jarzma Kościoła. Tak zrobiono miejsce dla teorii suwerenności ludu (Marsyliusz z Padwy) i z czasem nawet jezuici (Mariana, Bellarmin, Suarez), zaczęli zaprzeczać idei bezpośredniego namiestnictwa danego ludziom od Boga, głosząc, że to wspólnota ustanawia władzę. Z kolei wspólnotę według nich stanowi wyrażona lub dorozumiana konwencja.

Nie będzie przesadą stwierdzenie autora, że koncepcja umowy społecznej miała już dość zaawansowany kształt 100 lat przed Janem Jakubem Rousseau. De Jouvenel omawia szczegółowo jego wpływ, a także Hobbesa, Spinozy, Fichtego, czy Hegla, na rozwój przekonania, że władcy realizują wolę ludu. Oczywiście przybiera to czasem absurdalne kształty i infantylne tłumaczenia, że jak władca robi coś źle, to realizuje prywatne interesy, a jak robi coś dobrze, to wtedy jest spełnieniem jakiejś Woli Powszechnej pisanej wielkimi literami.

Teoria Bożej suwerenności, czy pierwsze wersje teorii suwerenności ludu były koncepcjami nominalistycznymi. Oznacza to, że traktowały społeczeństwo jako zbiór jednostek, co gwarantowało w jakimś zakresie ochronę ich praw. Z czasem jednak, nie bez małego wpływu organicznych teorii społeczeństwa, budujących fałszywe analogie między biologią a naukami społecznymi, nominalizm ustąpił na rzecz tzw. realizmu metafizycznego. Potocznie realizm kojarzy nam się z jakimś zdrowym rozsądkiem, tymczasem tutaj oznacza to coś możliwie najbardziej odległego zdrowego rozsądku mianowicie przekonanie, że byty ogólne istnieją w jakiś realny sposób. W zastosowaniu realizmu metafizycznego do społeczeństwa uznajemy społeczeństwo za jakiś byt istniejący wręcz samodzielnie, niezależnie od jednostek, rządzący się jakimiś własnymi prawami, celami i wartościami.

Dość powiedzieć, że rewolucja francuska, a potem wojny napoleońskie rozprzestrzeniły po Europie realistyczną koncepcję społeczeństwa, którą podchwycili szczególnie niemieccy idealiści i wzniecili nacjonalizmy, których skutki poznaliśmy zwłaszcza w I połowie XX wieku.

Zarysowałem tu tylko jeden z wielu wątków obecnych w książce, więc jeśli chcecie przyjrzeć się szczegółom tego, co tu zreferowałem, oraz chcecie poznać więcej teorii władzy, historię rozwoju demokracji czy prób ograniczania władzy, to zachęcam do lektury.

Bertrand de Jouvenel to bardzo ciekawa postać. Socjalista, który został liberałem, by potem znów stać się socjalistą, a jeszcze później znów liberałem.

Jego poszukiwania prawdy zaskarbiły mu szacunek Friedricha Hayeka, który zaprosił go do prestiżowego stowarzyszenia Mont Pelerin, zrzeszającego myślicieli i działaczy liberalnych. Traktat o władzy, wydany oryginalnie po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Egoistyczne powody, żeby mieć więcej dzieci, to kolejna po Edukacji pod lupą i Otwartych granicach znakomita książka amerykańskiego ekonomisty Bryana Caplana wydana w języku polskim.

Wbrew temu, co może sugerować tytuł, książka nie skupia się na demografii i na argumentacji typu „musisz rodzić więcej dzieci dla narodu”, „kto będzie pracować na nasze emerytury?”, „kto poda ci szklankę wody na starość?”. Te wątki pojawiają się gdzieś na chwilę w książce, ale nie są jej główną osią i raczej przytoczone są z chęci nakreślenia jak najszerszego obrazu przez autora.

Najważniejsza wiadomość od Caplana do czytelników brzmi: mądre wychowanie dzieci nie stanowi tak dużego kosztu czasowego, jak ci się wydaje, więc zastanów się raz jeszcze, ile chcesz mieć potomków, bo może zechcesz mieć ich więcej. Autor opiera swoje przekonanie na badaniach przeprowadzonych na reprezentatywnej próbie bliźniąt jednojajowych, z których jedno żyło z biologicznymi rodzicami, a drugie z rodzicami adopcyjnymi. Każde pytanie badawcze zadane było z dużą ostrożnością i z uwzględnieniem różnych sytuacji, czasów i środków. Badaniami zajmowali się lekarze, psychologowie, ekonomiści, socjologowie i inni. Zgromadzili ogromny i przede wszystkim spójny zasób wiedzy na temat podobieństwa rodzinnego i wyniki nie pozastawiają złudzeń. O ile małe dzieci są podobne i do rodziców adopcyjnych i biologicznych, tak w większości przypadków, gdy dzieci dorastają, tracą podobieństwo do rodziny adopcyjnej. Mowa oczywiście nie o wyglądzie, ale o charakterze, temperamencie, inteligencji, różnych talentach, wykształceniu, zarobkach, poczuciu szczęścia i poczuciu własnej wartości, a nawet światopoglądzie.

Trzeba zaznaczyć, że wyniki badań dotyczą tylko dzieci z krajów rozwiniętych, a rodziny adopcyjne muszą reprezentować jakiś poziom materialny i kulturowy, by otrzymać prawa do opieki nad dzieckiem. Być może, gdyby nie porównywano bliźniąt, z których i jedno, i drugie mieszka w Szwecji, a zbadano by przypadki, gdy jeden z bliźniaków wychowuje się w USA, a drugi na Haiti, to różnice byłyby większe.

Jeśli chcesz, by Twoje dziecko wyrosło na porządnego człowieka, to… prawdopodobnie zrobiłeś już najważniejsze i przekazałeś mu swoje geny. Nie ma potrzeby, by rodzic, kolokwialnie mówiąc, biegał wokół dziecka, chuchał, dmuchał i woził je na milion zajęć dodatkowych. Niektórych dodatkowych aktywności twoje dziecko może nawet nie lubi i nigdy nie będzie w nich dobre. Nie musisz też przesadnie dbać o bezpieczeństwo dziecka poza domem. Rodzice ulegają iluzji, że jest więcej napaści, kradzieży, pedofilii czy narkomanii, bo częściej o tym słyszą we współczesnych i łatwo dostępnych mediach, nastawionych na wzbudzanie silnych emocji. Caplan przekonuje, że statystyki policyjne jasno mówią, że dziś jest o wiele bezpieczniej niż kiedyś. Ma oczywiście na myśli USA, ale w Polsce to stwierdzenie też jest prawdziwe.

Każde zawożenie dziecka na zbędne zajęcia np. niesprawiające mu przyjemności, czy niepotrzebne odprowadzanie go do szkoły, podczas gdy trafiłoby do niej samo, to czas tracony przez rodzica. W 1965 roku amerykańskie, niepracujące gospodynie domowe poświęcały swoim dzieciom 10 godzin tygodniowo. Mowa tu o pełnym zaangażowaniu typu czytanie dziecku – czytanie samemu na kanapie, podczas gdy dzieci obok bawią się klockami, nie jest tu wliczane. W 2002 roku to zaangażowanie bezrobotnych kobiet wyniosło już 13 godzin tygodniowo. Z kolei pracujące zwiększyły zaangażowanie z sześciu godzin w 1975 r. do 11 godzin w 2000 r. Jednocześnie rodzice w 2000 roku spędzali ze sobą 25% mniej czasu niż w 1975 r., co z pewnością nie pozostało bez wpływu na jakość ich związków i rosnącą liczbę rozwodów.

Jeśli chcesz więc poprawić jakość swojego życia i swojej rodziny, nie musisz rezygnować z pierwszego czy kolejnego dziecka. Musisz przede wszystkim się uspokoić i pozwolić sobie i dzieciom na więcej swobody. Przekonanie, że musisz poświęcać dzieciom jak najwięcej czasu, jest częścią współczesnej mitologii na temat wychowania, obecnej powszechnie w popkulturze i świadomości zbiorowej. Często przytacza się różne badania, jakoby posiadanie dziecka obniżało zadowolenie z życia. Przykładowo spytano ludzi, jak spędzili dzień i jak każda z wymienionych rzeczy wpłynęła na ich samopoczucie. Na 16 aktywności wychowanie dzieci było dopiero na 12 miejscu, co miało pokazać, że decydowanie się na dziecko to jakieś szaleństwo, ale spędzaniu czasu z dziećmi i tak było wyżej, niż prace domowe i praca zawodowa czy lwia część dnia. To, że ludziom większą przyjemność od siedzenia z dzieckiem sprawia współżycie albo jedzenie, to nie znaczy, że opieka nad dziećmi jest czymś strasznym.

Inne badanie przytaczane przez Caplana pokazuje, że pierwsze dziecko obniża poczucie szczęścia rodzica średnio o 5,6 punktów procentowych. Kolejne dużo mniej, bo zaledwie o 0,6 punktu procentowego, ale wciąż obniża. Tymczasem małżeństwo statystycznie zwiększa poczucie szczęścia aż o 18 p. p., więc statystyczne małżeństwo z dziećmi jest bardziej zadowolone z życia, niż bezdzietni single. W innym badaniu zapytano rodziców wprost, czy gdyby mogli przeżyć jeszcze raz swoje życie, to czy zdecydowaliby się na dzieci. 91% rodziców odpowiedziało twierdząco, zaś 7% przecząco. Z kolei aż 2/3 czterdziestolatków bezdzietnych z wyboru przyznało, że żałuje swojej decyzji.

Warto zaznaczyć, że autor adresuje książkę do ludzi przynajmniej zastanawiających się, czy chcą mieć dzieci. Nie ma na celu przekonać ludzi pewnych swoich planów, a jedynie namówić już częściowo przekonanych do rodzicielstwa, by mieli więcej dzieci. Nie narzuca nikomu swojego światopoglądu i nie twierdzi, że każdy powinien mieć dzieci. Ale jeśli choć trochę się zastanawiasz nad kwestią poszerzenia rodziny, to Caplan chce ci pomóc podjąć racjonalny, zgodny z faktami wybór. Dlatego też kilkakrotnie przestrzega w swoim dziele przed błędem myślenia o rodzicielstwie w kontekście tylko i wyłącznie pierwszych lat życia syna czy córki. Gdy idziesz do sklepu na zakupy, to musisz ich wielkość zaplanować tak, by starczyło ci produktów do momentu, gdy będziesz mógł/będziesz chciał iść do sklepu ponownie. Nie możesz podejmować decyzji zakupowych tylko na podstawie tego, że 10 minut temu zjadłeś obiad i nie jesteś już głodny – wyjście ze sklepu z pustymi torbami tylko i wyłącznie na podstawie twojej aktualnej sytości byłoby irracjonalne. Tak samo nie możesz planować liczby dzieci, kierując się aktualnym „przesytem” w kwestii ich płaczu czy psocenia. Gdy osiągną wiek nastoletni, będziesz żałować, że nie mają dla ciebie więcej czasu, a jak dorosną i się wyprowadzą, to z utęsknieniem będziesz oczekiwać telefonów i wizyt. Innymi słowy „najlepsza dla ciebie liczba dzieci” zmienia się z czasem. Dwa biegające maluchy mogą się wydawać wystarczające, gdy masz trzydziestkę, ale sklep z naszego porównania może potem być nieczynny albo możesz nie mieć czasu na zakupy.

Oprócz tej przeprawy po wynikach różnych badań i przemyśleniach autora na temat rodzicielstwa, książka zawiera też poradnik „jak mieć więcej wnuków” oraz rozdział poświęcony różnym sposobom leczenia bezpłodności (niestety dość infantylny, nie rozumiejący w ogóle na czym polegają kontrowersje z np. in vitro i sprowadzające całą bioetykę do religii). Całość publikacji podsumowana jest ciekawym zabiegiem w postaci czterech fikcyjnych dialogów, pomagających utrwalić zdobytą przez czytelnika wiedzę.

Egoistyczne powody, żeby mieć więcej dzieci, to kolejna po Edukacji pod lupą i Otwartych granicach znakomita książka amerykańskiego ekonomisty Bryana Caplana wydana w języku polskim.

Wbrew temu, co może sugerować tytuł, książka nie skupia się na demografii i na argumentacji typu „musisz rodzić więcej dzieci dla narodu”, „kto będzie pracować na nasze emerytury?”, „kto poda...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pasza dla opóźnionych o dekadę midwitów; degenerat o degeneratach, nie raz mijający się z prawdą, histeryzujący.

Pasza dla opóźnionych o dekadę midwitów; degenerat o degeneratach, nie raz mijający się z prawdą, histeryzujący.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Spodziewałem się więcej po tej książce. Troszeczkę przegadana, ale przynajmniej idzie to w parze z dużą liczbą szczegółowych informacji. Na pewno dobre do czytania wybranych rozdziałów, całość może być nużąca.

Spodziewałem się więcej po tej książce. Troszeczkę przegadana, ale przynajmniej idzie to w parze z dużą liczbą szczegółowych informacji. Na pewno dobre do czytania wybranych rozdziałów, całość może być nużąca.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka Rainera Zitelmanna pt. „W obronie kapitalizmu: Odpowiedź krytykom” powstała po podróżach autora, związanych z promocją jego poprzedniej książki „Kapitalizm to nie problem – to rozwiązanie”. Stanowi więc niejako uzupełnienie i odpowiedź na pytania, które były najczęściej zadawane na spotkaniach autorskich, ale nie wymaga znajomości wcześniejszej publikacji i może być czytana jako samodzielne dzieło.

Jak zaznacza sam Zitelmann, zależy mu nie na abstrakcyjnym teoretyzowaniu, a na sprawdzeniu „jak było naprawdę”. W tym celu sięga do licznych prac z zakresu historii gospodarczej i socjologii, by pokazać, że nieprawdą jest, jakoby kapitalizm odpowiadał za głód i ubóstwo na świecie, pogłębiał nierówności społeczne, niszczył środowisko, był kontrolowany przez ludzi bogatych, prowadził do wojen, czy stanowił podatny grunt dla powstania faszyzmu. Autor przygląda się też niekontrowersyjnym na pierwszy rzut oka stwierdzeniom, że kapitalizm prowadzi do cyklicznych kryzysów, skłania ludzi do kupowania zbędnych produktów, czy że promuje egoizm i chciwość, by ostatecznie dojść do wniosku, że są to w najlepszym przypadki półprawdy, jeśli nie „ćwierćprawdy”.

W pierwszym rozdziale autor kładzie nacisk na pokazanie jakim dobrodziejstwem dla ludzkości była rewolucja przemysłowa, którą poprzedzała nie beztroska sielanka, a nieustanna nędza. Dla przykładu XVIII-wieczna Francja, czyli w tamtym czasie jeden z najbogatszych krajów na świecie, aż 16 razy doświadczyła powszechnych klęsk głodu. Gdy akurat nie głodowano, jedzono średnio 2000 kalorii dziennie, z czego ponad 60% stanowiły węglowodany z kiepskiej jakości chleba. Około 20% populacji z powodu niedożywienia nie było w stanie wykonywać żadnej pracy i mogli pozwolić sobie tylko na kilka godzin powolnego chodzenia dziennie, co skazywało ich na los żebraków. W innych państwach było podobnie lub gorzej. Taki stan rzeczy nie był w niczym lepszy od dwunastogodzinnych zmian w fabrykach. Mimo wielkiej eksplozji demograficznej praca w zakładach produkcyjnych zapewniała w krótkim okresie odżywienie organizmu, a w długim, poprzez inwestycje i podniesienie produktywności, zwiększała poziom życia pracowników. Żeby jeszcze lepiej to zobrazować: szacuje się, że standard życia angielskich robotników w latach 1781-1851 wzrósł o 86%.

Dla rozwiania wątpliwości tych, którym wydaje się, że skok cywilizacyjny w XIX w. wynikał tylko z upowszechnienia maszyny parowej, a nie działalności przedsiębiorczej, Zitelmann przytacza też bardziej współczesne dane. Dowiadujemy się więc, że wskaźnik skrajnego ubóstwa spadł z 42,7% w 1981, do 10% w 2021 r. Nie ma to też bynajmniej nic wspólnego z dystrybucją zachodniego bogactwa, bo na przykładzie Afryki widać, że w latach 1970-1988, czyli w okresie najhojniejszej pomocy zagranicznej, poziom ubóstwa wzrósł z 11 do 66%. Było to efektem napędzania korupcji, niszczenia rządów prawa i odstraszania inwestorów. Dużo ważniejsze od „darmowego” strumienia pieniędzy, są instytucje umożliwiające swobodne i bezpieczne prowadzenie biznesu.

Drugi rozdział dotyczy między innymi wzbudzających kontrowersje różnic w zarobkach menedżerów i zwykłych pracowników. Sporym zaskoczeniem dla czytelnika mogą być przytoczone przez Zitelmanna badania, z których wynika, że prezesi otrzymują zaledwie 68-73 % wartości, jaką wnoszą do zarządzanych do siebie firm. Dla porównania pracownicy otrzymują na ogół 85% swojego produktu krańcowego. Oznacza to, że prezesi są tak naprawdę bardziej niedopłacani od szeregowych pracowników.

Autor rozprawia się też z kiepsko uzasadnionym twierdzeniem, że większy poziom egalitaryzmu przekłada się na większy poziom szczęścia obywateli i analizuje dokładnie prace modnego od dekady lewicowego intelektualisty Thomasa Piketty’ego. Zdaniem Piketty’ego wzrost kapitału bogatych ludzi jest szybszy, niż ogólny wzrost gospodarczy, co ma oznaczać nieuchronny wzrost nierówności społecznych. Nie bierze on jednak zupełnie pod uwagę, że dzisiejsi bogacze to zupełnie inni ludzie, niż kilka dekad temu. W 1984 r. przedsiębiorcami, którzy sami doszli do swojej fortuny, była niecała połowa osób z listy 400 najbogatszych Amerykanów. W 2020 r. odsetek ten wzrósł do 68-69,5%. Osoby, które zbudowały fortuny częściowo niezależnie od pomocy innych, stanowią 24-31%, zaś osoby, które są bogate tylko i wyłącznie dlatego, że odziedziczyły pieniądze, to od 8-13%. Dawnych majątków już praktycznie nie ma, a ludzie nie są zaklęci w jakichś magicznych kręgach biedy lub bogactwa, z których nie da się wyjść inaczej, niż za pomocą państwa.

To nie jedyna słabość prac Piketty’ego. Wskazywał on lata 1990-2010 jako czas największego wzrostu nierówności, ale dokładnie w tych latach 700 milionów ludzi na całym świecie wyszło ze skrajnego ubóstwa. Twierdził on, że udział najbogatszego procenta w dochodach Amerykanów wzrósł w latach 1960-2015 z 10% do 15,6%, podczas gdy to zawyżone dane i nieuwzględniające wartości bieżącej przyszłych świadczeń emerytalnych ani programów ubezpieczeń społecznych. Poza tym ten jeden procent najbogatszych to inna grupa ludzi niż kilkanaście lat wcześniej.

Zitelmann nie neguje wzrostu nierówności w niektórych państwach, ale jego zdaniem nie można twierdzić, że są one spowodowane kapitalizmem jako takim. Niektóre wyjaśnienia wzrostu nierówności mogą wynikać z zupełnie innych cech ponowoczesnego świata, np. małżeństwa ludzi o podobnym statusie ekonomicznym odpowiadają za 25-30% wzrostu nierówności dochodowych w USA w latach 1967-2015. Jako inną przyczynę nierówności wskazuje się postęp technologicznych i większą rozpiętość płac w sektorach high-tech. Jeszcze innym powodem wzrostu nierówności może być rozrost państwa opiekuńczego i rezygnacja z samodzielnego oszczędzania na emeryturę. Należy też pamiętać, że jeśli zmierzymy ubóstwo nie w kategoriach dochodów, a konsumpcji, to wskaźnik ubóstwa w USA spadł od 1960 roku o 90% tj. z 30% populacji do zaledwie 3%.

W dalszych częściach książki można przeczytać między innymi o: dodatniej korelacji między wolnością gospodarczą a dbałością o środowisko; o tym gdzie jest najniższa korupcja; o tym czy pieniądze przekładają się na wygraną kampanię wyborczą; o monopolach sztucznych i naturalnych oraz o ciągłych upadkach monopoli; o arogancji lewicowych intelektualistów; o zbrodniczej historii wielu państw socjalistycznych oraz o wielu innych rzeczach. Wisienką na torcie są wyniki badań na temat stosunku ludzi do kapitalizmu. Okazuje się, że spośród obywateli 32 przebadanych państw, Polacy mają najbardziej pozytywny stosunek do prywatnej własności środków produkcji, ale nie przepadają za samym słowem „kapitalizm”. Z badań wynika też, że w większości państw ludzie poniżej 30 roku życia mają bardziej negatywny stosunek do swobody gospodarowania, niż ludzie starsi, co może być zapowiedzią niewesołej przyszłości.

Zachęcam do lektury książki Zitelmanna, w której znaleźć można dużo więcej faktów na temat kapitalizmu.

Książka Rainera Zitelmanna pt. „W obronie kapitalizmu: Odpowiedź krytykom” powstała po podróżach autora, związanych z promocją jego poprzedniej książki „Kapitalizm to nie problem – to rozwiązanie”. Stanowi więc niejako uzupełnienie i odpowiedź na pytania, które były najczęściej zadawane na spotkaniach autorskich, ale nie wymaga znajomości wcześniejszej publikacji i może być...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Krótki przewodnik po systemach postkomunistycznych Bálint Madlovits, Bálint Magyar
Ocena 8,0
Krótki przewod... Bálint Madlovits, B...

Na półkach: , , ,

„Krótki przewodnik po systemach postkomunistycznych” Balinta Magyara i Balinta Madlovicsa, to zwięzłe podsumowanie głównych wątków zaprezentowanych w ich, ponad 800-stronicowej, pracy „The Anatomy of Post-Communist Regimes: A Conceptual Framework”, która jest dostępna w języku angielskim bezpłatnie na stronie: The Anatomy of Post-Communist Regimes (oapen.org).

Autorzy streścili tu swoje dzieło w 120 tezach, pozwalających czytelnikowi szybko zapoznać się z ich teorią, którą następnie stosują do analizy dwunastu postkomunistycznych państw: Estonii, Rumunii, Kazachstanu, Chin, Czech, Polski, Węgier, Rosji, Ukrainy, Mołdawii, Gruzji i Macedonii Północnej. Jest to więc nie tylko abstrakcyjna praca politologiczna, ale również bardzo praktyczne wprowadzenie do tematu polityk wymienionych państw, pomagające w zrozumieniu ich specyfiki.

Magyar i Madlovics zwracają uwagę, że powszechnie używa się języka, którym zazwyczaj opisuje się liberalną demokrację, do opisu ustrojów postkomunistycznych państw. Ich zdaniem to błąd, bo to tak, jakby używać słownictwa anatomii ryb do opisu słonia. Stwierdzenie, że słoń nie ma płetw i skrzeli, nie mówi, czym słoń jest w istocie. Słoń to nie jest przecież tylko „wadliwa, nieliberalna” ryba żyjąca poza wodą. Słoń to słoń.

W związku z tym należy pozbyć się założeń, które zachodni badacze systemów politycznych dawnego bloku wschodniego często przyjmują. Pierwsze głosi, że sfery aktywności społecznej, tj. polityczna, ekonomiczna i wspólnotowa, są domyślnie rozdzielone. Tymczasem w wielu przypadkach transformacja ustrojowa zmieniła formalny układ instytucjonalny, lecz nie naruszyła nieformalnych nawyków i sposobów działania uczestników życia publicznego, wynikających często jeszcze z przedkomunistycznej przynależności cywilizacyjnej.

Drugie fałszywe założenie głosi, że pozycja de iure osób i instytucji jest zawsze ich pozycją de facto. W rzeczywistości często nieformalny patronalizm pozwala ludziom wykraczać poza przypisaną im sferę społeczną. Relacje patronackie są osobiste, hierarchiczne oraz wiążą się z nieoficjalnym systemem nagród i kar, które patron wymierza swoim klientom (czyli słabszym stronom relacji patronackiej) – czy to organizacjom, czy osobom – zupełnie arbitralnie. Nie ma znaczenia formalna hierarchia państwowa, liczy się pozycja w patronackiej rodzinie adopcyjnej, do której nie można wejść z własnej inicjatywy, a do której włączyć może kogoś patron. To patron rozdziela stanowiska i to jego wola realizuję się poprzez daną partię polityczną, pozbawioną zupełnie wewnętrznych podziałów i do której patron nie musi nawet należeć.

Adopcyjna rodzina polityczna obejmuje cały szereg polityków, nieuczciwych dziennikarzy, oligarchów, urzędników, czy najróżniejszych figurantów, przenikając najróżniejsze instytucje od klubów parlamentarnych, przez tajne służby, sądownictwo, przedsiębiorstwa państwowe, spółki skarbu państwa i GONGO (government-organized non-governmental organization) po kościoły zdegradowane do roli instytucji klienckich.

Magyar i Madlovics scharakteryzowali rządy PiS-u jako autokrację – z rzekomo niezależną sferą gospodarczą – kierującą się konserwatywną ideologią – eksploatującą państwo na najróżniejsze sposoby, by osiągać cele ideologiczne. Wydaje się to jednak nie do końca trafną oceną i według ich własnej metodologii śmiało mogę nazwać „Polskę Kaczyńskiego” autokracją patronalną. Szczególnie rzucają się w oczy takie zdarzenia, jak nieuczciwy dostęp do prywatnych czy poufnych informacji i zawłaszczenie telewizji publicznej na cele partyjne, co autorzy klasyfikują przecież jako nielegalne finansowanie kampanii wyborczej. Zalicza się tu także kontrowersyjne referendum z tendencyjnymi pytaniami, które miałoby umożliwić populistycznej władzy ominięcie instytucji za pośredniczających wolę ogółu i pod płaszczykiem demokracji bezpośredniej realizację interesów autokraty, który zawłaszcza dla siebie prawo do interpretacji dobra wspólnego.

Mimo mojej drobnej różnicy zdań z autorami, mogę śmiało zarekomendować lekturę tej książki każdemu zainteresowanemu kwestiami ustrojowymi, polityką państw postkomunistycznych oraz ludziom, którzy chcieliby nauczyć się rozpoznawać zagrożenia dla demokracji liberalnej, by lepiej dbać o swoją wolność.

„Krótki przewodnik po systemach postkomunistycznych” Balinta Magyara i Balinta Madlovicsa, to zwięzłe podsumowanie głównych wątków zaprezentowanych w ich, ponad 800-stronicowej, pracy „The Anatomy of Post-Communist Regimes: A Conceptual Framework”, która jest dostępna w języku angielskim bezpłatnie na stronie: The Anatomy of Post-Communist Regimes (oapen.org).

Autorzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Dzieje własności prywatnej: Od starożytności do współczesności, to wybór tekstów dokonany przez profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Dariusza Jurusia i opatrzony jego wstępem. Na tę publikację składają się fragmenty najważniejszych prac w historii ludzkiej myśli politycznej i prawnej na temat pojęcia i instytucji własności prywatnej. Każdy rozdział zawiera teksty źródłowe, poprzedzone notką biograficzną, skrótowym przybliżeniem najważniejszych idei danego myśliciela oraz listą jego najważniejszych publikacji.

Wśród filozofów, omówionych w książce, znajdują się: Ksenofont, Platon, Arystoteles, Tomasz z Akwinu, Hugo Grocjusz, Thomas Hobbes, John Locke, David Hume, Immanuel Kant, Georg Hegel, Pierre Proudhon, Karol Marks, Frederic Bastiat, Max Stirner, Jeremy Bentham, Lysander Spooner, Ludwig von Mises, Murray Rothbard, Hans Herman Hoppe i James Buchanan.

Autor zwraca uwagę, że idea własności, czy to prywatnej, czy wspólnej, zawsze ma u swoich podstaw jakąś koncepcję antropologiczną, czyli wizję tego, czym jest człowiek jako taki. Stąd chęć zrozumienia różnych spojrzeń na pojęcie własności, wymaga zrozumienia różnych kontekstów, w których są one osadzone. Przykładowo, inaczej będą patrzeć na własność myśliciele przekonani, że własność jest owocem prawa państwowego (np. Hobbes), a inaczej tacy, którzy sądzą, że własność jest czymś naturalnym dla człowieka i poprzedza ona tak złożone struktury społeczne, jak państwowość (np. Locke).

Sama koncepcja własności nie tylko jest konsekwencją jakiejś idei, ale i obfituje w konsekwencje. I tak, o ile jeszcze dla Ksenofonta własność jest dość neutralnym pojęciem, oznaczającym po prostu pewną relację (obojętna jest dla niego różnica między posiadaniem krowy, a „posiadaniem” wroga czy przyjaciela), tak współcześni mu Platon i Arystoteles dostrzegają już we własności wymiar moralny. Przy czym, o ile pierwszy z tych dwóch widział w prywatnym posiadaniu dóbr zagrożenie, pobudzające chciwość i odciągające uwagę od dbania o duszę i zdrowie fizyczne, tak drugi dostrzegał w prywatnej własności podstawę dla takich cnót, jak hojność czy powściągliwość. Niestety Arystoteles przekazał nam też błędną wizję pożyczania pieniędzy na procent, nazywając je lichwą i potępiając. Motyw ten będzie się powtarzał przez całe średniowiecze, tracąc w końcu na sile, ale nie zniknie całkowicie aż do dzisiaj.

Ciekawsze jednak może wydawać się to, co było po średniowieczu. W XVII wieku John Locke stworzył wpływową koncepcję pierwotnego zawłaszczenia. Głosi ona, że ludzie ustanowili i zdobyli pierwszą własność, gdy wykonali pracę nad jakimiś dobrami naturalnymi np. osoba zrywająca owoce z drzew stała się ich właścicielem, bo wykonała pracę zbieracza, a osoba, która ociosała kamień, stała się właścicielem powstałego w ten sposób prymitywnego narzędzia, bo wykonała pracę rzemieślnika.

Myśl tę rozwinie i posunie do skrajności w XX wieku Murray Rothbard. W przeciwieństwie do Platona, we własności widział instytucję do zapobiegania konfliktom. Toteż nie tylko będzie twierdził za Lockiem, że własność prywatna poprzedza państwo, ale także, dojdzie do wniosku, że nie potrzebuje zupełnie państwa do jej ochrony – tym bardziej, że państwo samo jest zawsze, zdaniem Rothbarda, największym agresorem, naruszającym własność jednostek poprzez nakładanie na nie podatków.

Zanim doszło do tak daleko posuniętej aprobaty dla prywatnego posiadania dóbr i stwierdzenia ich legalności na gruncie prawa naturalnego, spotkać też można było myślicieli postulujących całkowite zniesienie własności prywatnej, czy też jakichś jej przejawów, toteż w książce znajdują się też teksty anarchistów, czy komunistów. O ile sam autor ma sympatie libertariańskie i liberalne, o tyle zbiór ten jest tak uniwersalny, że zaspokoi potrzeby najróżniej usytuowanych politycznie czytelników.

Dzieje własności prywatnej: Od starożytności do współczesności, to wybór tekstów dokonany przez profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego Dariusza Jurusia i opatrzony jego wstępem. Na tę publikację składają się fragmenty najważniejszych prac w historii ludzkiej myśli politycznej i prawnej na temat pojęcia i instytucji własności prywatnej. Każdy rozdział zawiera teksty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„52 mity o kapitalizmie” to zbiór krótkich esejów, omawiających i odpierających zarzuty wobec kapitalizmu i wolnego rynku. Zakres tematyczny obejmuje nie tylko ekonomię, ale także socjologię, historię gospodarczą, etykę, filozofię prawa, a nawet literaturę piękną. Pokazuje to nie tylko dużą erudycję autora i doświadczenie w dyskusjach politycznych, ale także, z jaka łatwością mnożą się fałszywe tezy, gdy ludzie nie weryfikują informacji.

Przykładowo łatwo stwierdzić, że kapitalizm premiuje wybijanie zagrożonych gatunków albo zużywanie rzadkich zasobów dla zysku. Tymczasem, gdy państwo zabrania korzystania z jakiegoś surowca lub racjonuje dostęp do niego, powstają natychmiast czarne rynki i w ich ramach odbywa się rywalizacja o jak najszybszą, całkowitą eksploatację danych dóbr – stwierdza Reed. Wysokie marże na zakazanych towarach przyciągają kłusowników i dlatego czarne nosorożce są na wyginięciu mimo zakazów polowań na nie. W warunkach faktycznie wolnorynkowych możliwa byłaby hodowla i handel rzadziej występującymi gatunkami, co zapewniałoby zachowanie bioróżnorodności – kury i krowy są raczej daleko od wyginięcia.

Podobnie kapitalizm pomógłby np. z problemem wycinki drzew, bo zasoby naturalne mają swoją wartość kapitałową i nawet największy egoista, kierujący się tylko i wyłącznie rządzą zysku stricte pieniężnego, nie miałby żadnego interesu w ścięciu całego lasu na raz i raz na zawsze, bez prowadzenia racjonalnej gospodarki leśnej i nieustannego sadzenia nowych szkółek drzewnych.

Innym przykładem może być to, że autor sprzeciwia się traktowaniu nierówności majątkowych jako poważnego problemu, jeśli nie są one wynikiem układów politycznych, a swobodnej działalności rynkowej. Pomijając typowe dla tego zagadnienia argumenty, przytacza bardzo ciekawą uwagę ekonomisty Donalda Boudreauxa: co z tego, że Bill Gates jest 70 tys. razy bogatszy, skoro nie konsumuje 70 tys. razy więcej kalorii, jego dzieci nie są 70 tys. razy lepiej wykształcone, nie podróżuje tyle razy szybciej i bezpieczniej i nie będzie żył o tyle dłużej. Oczywiście jak ktoś mieszka w wynajmowanym pokoju, a nie w willi i jeździ tramwajem, a nie lata prywatnym odrzutowcem, to różnice wydają się olbrzymią przepaścią, ale fakty są takie, że dzięki rozwojowi gospodarczemu i tak większość ludzi na na Zachodzie żyje na wyższym poziomie, niż dawni królowie.

Nierówności, zdaniem Reeda, nie tylko nie są poważnym problemem, ale są też najczęściej nieuczciwie przedstawiane. Badania o wzroście ich poziomu często milczą na temat mobilności między grupami dochodowymi, czyli, mówiąc prościej, o zmianach sytuacji materialnej. Większość, spośród najlepiej zarabiających Amerykanów z 1979 roku, znalazło się dekadę później w niższej kategorii. Z kolei spośród 20% najbiedniejszych tylko 14,2% zostało w tej grupie. Reszta awansowała: 20,7% ludności o jedną grupę majątkową, 35% o dwie, 25,3% o trzy grupy, a 14,7% dołączyło do grona najbogatszych. To znaczy, że nawet różnica między najbogatszymi a innymi grupami dochodowymi jest większa niż kiedyś, to nie oznacza to, że to dawni najbogatsi są jeszcze bardziej bogaci, a dawni biedni są jeszcze biedniejsi. To są zupełnie nowe grupy ludzi, bo gospodarka kapitalistyczna nie jest jakimś niezmiennym system o nieprzekraczalnych kastach.

Ciekawe też jest pokazanie, jak ingerencje państwa w gospodarkę bywają nieskuteczne i pogarszają sytuację, zamiast ją poprawić. Reed przytacza przypadek, w którym nałożenie wysokich podatków na prywatne jachty, samoloty i biżuterię w stanach miało przynieść, według zwolenników tego rozwiązania, 31 mln dolarów wpływów do budżetu. Przyniosło to jedynie 16,6 mln oraz doprowadziło do likwidacji 7600 miejsc pracy. W efekcie musiano zapłacić 24,4 mln dolarów zasiłków dla bezrobotnych, więc nie tylko ludzie potracili pracę, a konsumenci dóbr luksusowych pieniądze, ale również stracił budżet państwa.

Reed omawia też takie problemy jak praca dzieci w czasach rewolucji przemysłowej, kryzysy finansowe, pomoc charytatywna, centralne planowanie, handel międzynarodowy, związki zawodowe, rozwój technologiczny, czy dbanie o kulturę. Przykłady interesujących fragmentów można mnożyć, ale nie zastąpi to samodzielnej lektury książki. Każdy jej rozdział zawiera krótkie podsumowanie, pozwalające na sprawne poruszanie się po książce i odświeżanie sobie szczególnie interesujących zagadnień. Książka ta stanowi więc swoiste kompendium wiedzy, przydatne na półce każdego zwolennika liberalizmu gospodarczego. Liczne źródła, cytaty, klarowny język i humor Reeda powinny zadowolić nawet najbardziej wybrednego czytelnika.

„52 mity o kapitalizmie” to zbiór krótkich esejów, omawiających i odpierających zarzuty wobec kapitalizmu i wolnego rynku. Zakres tematyczny obejmuje nie tylko ekonomię, ale także socjologię, historię gospodarczą, etykę, filozofię prawa, a nawet literaturę piękną. Pokazuje to nie tylko dużą erudycję autora i doświadczenie w dyskusjach politycznych, ale także, z jaka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dobrze mi się czytało, ale nie jest to nic specjalnego. Autor płacze nad postępem technicznym i błyskawiczną przemianą świata, który znał. Jedyne co ratuje przed infantylizmem jego konserwatyzmu jest samoświadomość i elementy autoironiczne. Dzięki nim byłem w stanie zdobyć się na sympatię wobec poglądów, z którymi się fundamentalnie nie zgadzam.

Dobrze mi się czytało, ale nie jest to nic specjalnego. Autor płacze nad postępem technicznym i błyskawiczną przemianą świata, który znał. Jedyne co ratuje przed infantylizmem jego konserwatyzmu jest samoświadomość i elementy autoironiczne. Dzięki nim byłem w stanie zdobyć się na sympatię wobec poglądów, z którymi się fundamentalnie nie zgadzam.

Pokaż mimo to

Okładka książki Kulisy Polskiej Demokracji. Obywatel wobec państwa Jan Kubań, Mirosław Matyja, Janusz Sanocki
Ocena 6,7
Kulisy Polskie... Jan Kubań, Mirosław...

Na półkach: , ,

Wynurzenia szurów ze środowisk okołokorwinistycznych. Jeden miłuje się w pseudonauce, drugi był prorosyjskim antyszczepem i oszołomem powielającym mity o transformacji, a trzeciego nie chciało mi się nawet googlować. Książka to mieszanina truizmów, cytatów takich autorytetów jak Orwell (XD) i dziwnego fetyszu JOWów.

Wynurzenia szurów ze środowisk okołokorwinistycznych. Jeden miłuje się w pseudonauce, drugi był prorosyjskim antyszczepem i oszołomem powielającym mity o transformacji, a trzeciego nie chciało mi się nawet googlować. Książka to mieszanina truizmów, cytatów takich autorytetów jak Orwell (XD) i dziwnego fetyszu JOWów.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przestarzałe, bo zawierające tezy niezgodne z aktualnym stanem nauki. Biorąc pod uwagę, że znaczna część tekstu to emocjonalny najazd na ekologistów, to książka zestarzała się brzydko.

Przestarzałe, bo zawierające tezy niezgodne z aktualnym stanem nauki. Biorąc pod uwagę, że znaczna część tekstu to emocjonalny najazd na ekologistów, to książka zestarzała się brzydko.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na starcie odnośnie do kolesia linkującego naukaoklimacie.pl: ich artykuł nawet nie jest na książce, co sami przyznają plus bije z niego niezrozumienie tez, które w książce występują i większość to komentarzy to w gruncie rzeczy przytakiwanie Shellenbergowi a potem bicie własnoręcznie skleconego chochoła.

Tytuł książki „Apokalipsy nie będzie! Dlaczego klimatyczny alarmizm szkodzi nam wszystkim” w pierwszej chwili przywodzi na myśl negacjonistów antropologicznych zmian klimatu, sprzeciwiających się wszelkim działaniom na rzecz redukcji emisji CO2.

Co zaskakujące autor – Michael Shellenberg – nie tylko nie jest sceptykiem wobec ustaleń klimatologów, ale jest również zasłużonym aktywistą ekologicznym (a właściwie sozologicznym – sozologia jest nauką o ochronie środowiska, a ekologia to nauka o ekosystemach), działającym na rzecz przyrody od ponad 30 lat. Na okładce książki zachwalają go akademicy – Steven Pinker i Jonathan Haidt.

Książka napisana jest w „amerykańskim stylu” i zawiera wiele anegdot z życia autora. Tutaj były one znośne, bo Shellenberg na konkretnych przykładach obnażał, jak sam twierdzi – interesowność i całkowity brak kręgosłupa moralnego u różnych „zielonych organizacji”. Autor odpiera także liczne fałszywe tezy o zbliżającym się końcu świata, o pożarach w amazońskich lasach jako o „płonących płucach ziemi”, o kapitalistycznym wyzysku niszczącym przyrodę, czy o „złym plastiku, stanowiącym największe zagrożenie dla światowych ekosystemów”.

Jak wynika z książki, w ciągu ostatnich stu lat liczba ofiar katastrof naturalnych spadła o 92%. W ciągu ostatnich 40 lat wielkość strat materialnych, wywołanych przez katastrofy spadła sumarycznie o 80-90%. Bywa, że pojedyncza katastrofa wywołuje dużo większe straty materialne w danym regionie, niż dawniej, ale to dlatego, że znajduje się na nim cenniejsza niż dawniej infrastruktura, a nie dlatego, że np. huragany są silniejsze. Nie jest więc prawdą, że jesteśmy rzuceni na pastwę zmieniającego się klimatu i możemy tylko odliczać dni i godziny do apokalipsy.

Dodatkowo FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa) jednoznacznie stwierdza, że niezależnie od przyjętego scenariusza klimatycznego, zbiory będą rosły, a już teraz w skali dysponujemy 25% nadwyżką żywności. Jak zauważa Shellenberg, problemem jest co najwyżej dystrybucja i nie jest to coś, do czego wystarczy wola Zachodu i sypnięcie pieniędzmi – najbiedniejsze miejsca na świecie są nękane przez lokalne konflikty zbrojne, przestępczość zorganizowaną i korupcję, które uniemożliwiają skuteczną pomoc humanitarną, czy trwałe i realne wsparcie lokalnej infrastruktury. Zresztą nie zawsze do tego ostatniego jest wola polityczna na Zachodzie, ale o tym później.

Autor stwierdza, że mechanizacja rolnictwa, nawadnianie i nawożenie pól przekładają się na wielkość plonów znacznie bardziej od klimatu. Nawet w Afryce Subsaharyjskiej, czyli w najmniej przyjaznym na świecie miejscu do uprawnia roli, dzięki postępowi technologicznemu plony mogą wzrosnąć o 40% w zaledwie kilka dekad. Z kolei w Afryce Środkowej plony mogłyby wzrosnąć nawet dwukrotnie, gdyby dokapitalizować tamtejsze rolnictwo.

A co z podnoszeniem się poziomu mórz? Z książki dowiadujemy się, że w latach 1900-2010 wzrósł on o 0,19 metra. IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change) szacuje, że do 2100 r. ma wzrosnąć o dodatkowe 0,66-0,83 metra. Tymczasem 1/3 terytorium Holandii leży poniżej poziomu morza. Znaczna jej część aż siedem metrów. Dziś mamy lepszą technologię, niż dawni Holendrzy, więc budowa nowoczesnych polderów powinna być mniejszym wyzwaniem.

To będzie kosztować? Jak można wyczytać u Shellenberga, IPCC prognozuje, że PKB wzrośnie do 2100 roku jakieś 3-6 razy. Tymczasem noblista Nordhaus oszacował, że koszt dostosowania się do temperatur wyższych o średnio 4 stopnie Celsjusza nie powinien przekroczyć 2,9% światowego PKB. Czyli nawet teraz poradzilibyśmy sobie ze skutkami tego, co nas czeka.

Czy naprawdę podusimy się, bo wycinka drzew w Amazonii i zmiany klimatu powodujące pożary tamtejszych lasów drzew niszczą „zielone płuca świata”? W 2019 roku miało być rzekomo mnóstwo pożarów w Amazonii, co powiązano z globalnym ociepleniem. Autor zwraca uwagę, że faktycznie było ich o połowę więcej, niż w 2018 roku, ale to 2018 odstawał od średniej, a nie 2019! Po prostu rok wcześniej pożarów było mniej, a biomasa musi się co jakiś czas wypalać.

Shellenberg przypomina też, jak zrzucano winę za pożary na Bolsonaro, jakoby to wszystko działo się przez wycinkę, do której on doprowadził, ale autor zwraca uwagę, że wycinka w tamtych rejonach zintensyfikowała się sześć lat przed jego zwycięstwem. Zauważa też, że najbardziej wylesianie i pożary w Amazonii krytykowały Francja i Irlandia, czyli dwa państwa, którym najbardziej nie na rękę był traktat UE-Mercosur, który rozszerzyłby import brazylijskiej żywności do Europy, a szczególnie wołowiny, co uderzyłoby najbardziej w interesy francuskich i irlandzkich hodowców.

Mógłby ktoś teraz stwierdzić: wycinka nie taka duża, pożary też, ok, ale wciąż są i wciąż zagrażają naszej egzystencji. Nie do końca. Shellenberg pisze, że amazońskie drzewa zużywają 60% wyprodukowanego przez siebie tlenu, a pozostałe 40% pochłaniają organizmy żyjące na terenach amazońskich lasów. Tlenowy wkład netto amazońskiego ekosystemu do światowych zasobów jest praktycznie zerowy. Amazonia nie jest żadnymi „płucami świata” i podobnie jest z innymi miejscami na świecie.

Inna sprawa, że drzewa magazynują węgiel, więc wprowadzanie do obiegu rynkowego (co w dłuższym okresie oznacza konieczność spalenia) starych drzew, oznacza uwolnienie większej ilości węgla, niż w przypadku drzew kilkuletnich, zasadzonych specjalnie pod wycinkę. Tego wątku Shellenberg nie porusza, ale domyślam się dlaczego. Otóż skupia się on na napiętnowaniu państw rozwiniętych, które same na wczesnych etapach rozwoju swoich gospodarek, zastępowały swoje braki w kapitale i mechanizacji zwiększaniem powierzchni upraw, czy po prostu wydobyciem surowców naturalnych, gdzie obie te rzeczy wiązały się z wylesianiem prastarych europejskich lasów. Oburza go, że po tym, jak te państwa same nie liczyły się z klimatem, teraz nagle chcą odgrywać rolę globalnych policjantów i skazać na biedę miliony ludzi.

Przesada? Ograniczenie wycinki to jeszcze niezatrzymanie rozwoju gospodarczego? Jednakże nie raz mowa wprost o tym drugim. Autor podaje przykłady, jak przeznacza się środki w ramach pomocy dla ubogich krajów, zaznaczając, że mają za te środki wegetować i nie wolno im rozbudowywać za nie żadnej infrastruktury, bo to naruszyłoby „dziewicze tereny”, czy doprowadziłoby do „klęski ekologicznej”. W dodatku narzeka się na tzw. sweatshopy, które dla ubogich ludzi są nieraz jedyną szansą na wyjście z nędzy i umożliwiają jakąkolwiek akumulację kapitału i poprawę bytu całych społeczności.

Po co Shellenberg o tym mówi? Wszystko będzie dobrze, więc możemy niszczyć planetę bardziej? Nie, chce on chronić przyrodę i chce to robić skutecznie, więc ostrzega przed różnymi destrukcyjnymi modami, do których zachęcani są ludzie, którzy naprawdę przejmują się losem środowiska, a którzy nie mają wystarczająco czasu lub umiejętności, by zbadać temat dogłębnie. Stąd np. nagonka na plastik, który miał się rozkładać tysiące lat i wybić większość zwierząt w oceanach. Tymczasem Shellenberg przytacza badania o rozkładaniu się plastiku w oceanach, który nadal niestety może szkodzić zwierzętom, ale jest go w wodzie dużo mniej, niż się spodziewano. Polistyren (składnik np. styropianu), który miał się rozkładać tysiąc lat, rozkłada się w zaledwie kilka dziesięcioleci na węgiel i dwutlenek węgla. Dodać do tego wspomniane w książce fakty, że produkcja szklanej butelki wiąże się z od dwóch do cztery razy większą emisją dwutlenku węgla, niż plastikowej oraz że jeśli chcemy, by papierowa torba miała niższy ślad węglowy, niż plastikowa, to musiałaby zostać użyta aż 43 razy i okazuje się, że wiele działań teoretycznie prośrodowiskowych, było przeprowadzanych po omacku i ze szkodą dla przyrody.

Istnieją rzecz jasna beneficjenci ekoalarmizmu i grupy, które wcale po omacku nie działały. Są to wszystkie te organizacje, które od kilkudziesięciu lat walczyły z atomem, rozpowszechniając nieprawdziwe informacje na jego temat i wzbudzając strach przed „nuklearną zagładą” i zalecając w zamian panele słoneczne oraz wiatraki. A że słońce nie świeci i wiatr nie wieje cały czas, to niedobory energii trzeba uzupełniać paliwami kopalnymi. Jak dowodzi autor, NGOsy takie jak 350.org, Sierra Club, NRDC i EDF przyjmowały pieniądze od producentów tychże paliw i produkowały na jej zamówienie niezgodne z wiedzą naukową treści na temat atomu. Także Tesla lobbowała za zamykaniem elektrowni atomowych, ale z innych powodów: po prostu sprzedawała panele i akumulatory do farm słonecznych.

Mam nadzieję, że udało mi się was przekonać, że książka nie została napisana przez żadnego klimatycznego negacjonistę, a wręcz przeciwnie – przez człowieka szczerze zatroskanego kwestiami sozologicznymi. Najważniejsza lekcja, jaka płynie z tej publikacji, jest moim zdaniem taka: jeśli zależy nam na klimacie, to musimy pozwolić biednym krajom się rozwijać, bo po uprzemysłowieniu będzie je stać na czystsze źródła energii. Akumulacja kapitału, a w konsekwencji inwestycje i mechanizacja zwiększają naszą produktywność we wszelkich gałęziach gospodarki, co oznacza przecież coraz lepsze wykorzystanie zasobów. Wypracowaliśmy, wspomniane przed chwilą, czystsze źródła energii, czy zwiększyliśmy wydajność rolnictwa, co pozwala uzyskiwać większe plony z mniejszej powierzchni upraw. To drugie w połączeniu z urbanizacją sprawia, że w krajach rozwiniętych odzyskujemy dla świata przyrody kolejne tereny i je zalesiamy.

Niezależnie od przyjętej strategii dostosowania się do zmian klimatu, w każdym przypadku wiążą się one z kosztami, ale wszystko wskazuje na to, że kapitalizm pozwala najlepiej na te zmiany zareagować.

Na starcie odnośnie do kolesia linkującego naukaoklimacie.pl: ich artykuł nawet nie jest na książce, co sami przyznają plus bije z niego niezrozumienie tez, które w książce występują i większość to komentarzy to w gruncie rzeczy przytakiwanie Shellenbergowi a potem bicie własnoręcznie skleconego chochoła.

Tytuł książki „Apokalipsy nie będzie! Dlaczego klimatyczny alarmizm...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Opowieści chińskie” Wojciecha Siryka, youtubera znanego z kanałów Nam Zależy oraz Wojciech Siryk, to wspomnienia z podróży po kontynentalnych Chinach, Tajwanie, Hongkongu i Makau, a także wywiady z Polakami mieszkającymi i pracującymi w tych regionach.

Wybór destynacji nie był bynajmniej przypadkowy. Autor na swoim kanale opowiada o miejscach, wyróżniających się dużą wolnością gospodarczą i idącym z nią w parze bogactwem. Dlatego też naturalna wydaje się wizyta w chińskim kręgu kulturowym, gdzie dzięki doktrynie „jeden kraj, dwa systemy”, można zaobserwować różnice w sposobie życia u bardzo podobnych sobie ludzi, a żyjących w innym otoczeniu politycznym: w kapitalistycznych Tajwanie, Hongkongu i Makau oraz w Chińskiej Republice Ludowej, która co prawda dopuściła w ostatnich dziesięcioleciach elementy kapitalizmu, ale w której nadal jest bardzo duży udział państwa w gospodarce i gdzie brak pewnych swobód obywatelskich.

Nie jest to porównanie tendencyjne, bo autor chętnie opowiada też o dość dużej swobodzie na chińskich ulicach, gdzie nikt nie stoi na czerwonym świetle, nikt nie przestrzega przepisów ruchu drogowego i gdzie kwitnie wolny handel nawet w nocy. Zwraca też uwagę, że inaczej to wszystko wygląda w mniejszych miastach, czy na prowincji, a inaczej w dużych ośrodkach handlu, które są w jakimś stopniu zwesternizowane. Można powiedzieć, że trochę humanizuje Chiny i może zarazić czytelnika odrobiną sympatii do tego nieliberalnego kraju, ale należy pamiętać, że anegdotki turysty nie zastąpią nam żadnych badań.

Siryk odwiedził te miejsca jeszcze przed pandemią koronawirusa. Można było swobodnie podróżować bez konieczności odbycia długotrwałej kwarantanny, Hongkong cieszył się wtedy jeszcze resztkami niezależności od Chińskiej Republiki Ludowej i ta ostatnia nie miała tak napiętych relacji z Tajwanem, jak dziś. Jest to więc zapis trochę innego świata, który być może na naszych oczach zaczyna znikać. Tym bardziej zatem warto dowiedzieć się czegoś zarówno o Chinach, których powrót do izolacji od świata nie wydaje się aż tak bardzo niewiarygodnym scenariuszem, jak i o tych wolnorynkowych państwach czy miastach znajdujących się w chińskiej orbicie, by zrozumieć ich dotychczasowe sukcesy. Warto wspomnieć, że autor nagrał kilka krótkich filmów dokumentalnych na temat tych miejsc, a jego książka jest uzupełnieniem, a nie powieleniem treści z Youtube’a. Jeśli więc oglądaliście produkcje Wojciecha Siryka, to nadal warto przeczytać tę publikację, bo dowiecie się z niej czegoś nowego.

„Opowieści chińskie” Wojciecha Siryka, youtubera znanego z kanałów Nam Zależy oraz Wojciech Siryk, to wspomnienia z podróży po kontynentalnych Chinach, Tajwanie, Hongkongu i Makau, a także wywiady z Polakami mieszkającymi i pracującymi w tych regionach.

Wybór destynacji nie był bynajmniej przypadkowy. Autor na swoim kanale opowiada o miejscach, wyróżniających się dużą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka „Źródła bogactwa i biedy ludzi oraz ich zbiorowości” z 2022 roku autorstwa Janusza Majcherka, to bardzo ciekawy przegląd aktualnych badań ekonomicznych, socjologicznych, antropologicznych, kulturoznawczych, psychologicznych, historycznych i genetycznych.

Autor stara się podjąć temat źródeł bogactwa i wzrostu gospodarczego od każdej możliwej strony. Nie zadowala się żadnym fragmentarycznym wyjaśnianiem i często przeciwstawia artykułom głoszącym określone tezy, badania wskazującego na coś zupełnie przeciwnego. Unika więc ideologii i doktrynerstwa.

Majcherek zaczyna od spostrzeżenia, że ludzie przechodzą do porządku dziennego ze stwierdzeniem, że nie każdy może zostać kim chce. Nie każdy będzie światowej sławy malarzem, koszykarzem czy kosmonautą, bo ludzie różnią się od siebie predyspozycjami. Również bez protestów, choć na pewno ze smutkiem, ludzie przyjmują fakt, że istnieją wrodzone skłonności do nabycia depresji tj. nie każdy ma możliwość osiągnięcia trwałego szczęścia. Istnienie grup ludzi żyjących szczęśliwie, ale w skromnych warunkach, również nie budzi kontrowersji – nikt nie będzie twierdził, że biedak nie może być szczęśliwy. A pomimo tego wszystkiego ludzie będą oburzać się na tezę, że nie każdy może być szczęśliwy i bogaty, często z jakiegoś powodu wiążąc ze sobą te dwie rzeczy.

Porównanie wyników sportowych czy artystycznych z zarobkami nie dla wszystkich musi być intuicyjne – wszak talentu nie zadekretujemy, ale już kontrolę cen czy redystrybucję możemy ustanowić. Jest to jednak porównanie jak najbardziej zasadne, bo jak wskazuje autor, talenty ekonomiczne mają podłoże genetyczne. Różnice w zarobkach na tych samych stanowiskach wynikają w 27% z genów, różnice w efektach wykonywanej pracy wynikają z genów w 37%, stawki godzinowe w ok. 40%, rozbieżności dochodowe w populacji w 45%, a status zawodowy aż w 77%. Sugestywny jest fakt, że poziom dochodów bliźniąt jednojajowych jest bardziej zbliżony, niż dwujajowych, czy że szansa stania się przedsiębiorcą jest 1,3 razy większa u dzieci mających rodziców, którzy prowadzą działalność gospodarczą. Również u dzieci adoptowanych, więc oprócz genetycznych czynników liczy się wychowanie.

Nie należy się bynajmniej obawiać, że geny dokonały podziału świata na biednych i bogatych raz na zawsze, bo jak pokazuje Majcherek, 70% fortun zostaje utraconych przez drugą generację spadkobierców, a jedynie 10% fortun dociera do trzeciego pokolenia. Ponadto ludzie z niższymi predyspozycjami do osiągania sukcesów ekonomicznych mają zazwyczaj więcej dzieci niż biznesmeni, stąd z racji ograniczonego transferu ekonomicznego geniuszu, ludzie przedsiębiorczy mogą stanowić mniejszość w społeczeństwie, przez co jeszcze bardziej rzucają się w oczy różnice majątkowe między rodami.

Autor zwraca uwagę, że oprócz genów i wychowania istotna dla przedsiębiorczości jest też edukacja, przy czym ważniejsza jest jej jakość, niż same tylko lata kształcenia. Dodaje też, że wbrew obiegowej opinii, na bogactwo społeczeństwa wpływają nie tylko przedstawiciele nauk przyrodniczych i inżynierowie, ale również opłacalna jest humanistyka, bo kształtuje zdolność pozyskiwania informacji i posługiwania się nimi. Znajomość treści kultury symbolicznej ma pozytywny i znaczący wpływ na długofalowy wzrost PKB.

Oczywiste jest, że predyspozycje mogą się urzeczywistnić tylko tam, gdzie wykazanie się nimi nie jest zabronione. Dlatego tak ważne jest, zdaniem Majcherka, otoczenie instytucjonalno-prawne. Przytacza on badanie Janosa Kornaia z 2009 r., w którym przeanalizowano prawie setkę wynalazków i innowacji najważniejszych dla poprawy standardu życia w XX wieku, które powstały po utworzeniu Związku Sowieckiego. Wszystkie powstały w państwach kapitalistycznych i w tychże państwach okres ich adaptacji był dużo krótszy. Według autora badania źródłami tej przewagi kapitalizmu nad socjalizmem były: zdecentralizowana inicjatywa gospodarcza, olbrzymia premia za ryzyko, motywująca do działania w zmiennych warunkach; konkurencja rynkowa, w której innowacje mogą zapewnić przewagę; powszechne i wielokrotne eksperymentowanie z zastosowaniem rzadkich zasobów oraz przede wszystkim swoboda inwestowania.

Z kolei często, zdaniem autora, przeceniana jest rola surowców i położenia geograficznego. Oczywiście łatwiej o wzrost gospodarczy w strefie umiarkowanej, gdzie nie trzeba walczyć z nadmiarem lub niedomiarem ciepła, skrajnymi zjawiskami pogodowymi itp., ale zdaniem niektórych rozwojowi gospodarczemu sprzyjają konkretnie turystyka i bogactwa naturalne. Faktycznie turystyka trochę zmniejsza biedę najgorzej rozwiniętych krajów, ale nie wpływa w żaden poważny sposób na poziom życia krajów najbogatszych. Co więcej, jeśli jakieś państwo albo region opiera swoją gospodarkę głównie na turystyce, to właściwie nie ma szans na znalezienie się w czołówce najlepiej rozwijających się krajów i rejonów. Spośród 38 krajów o najwyższym udziale turystyki w PKB, aż 2/3 zalicza się do średnio i słabo rozwiniętych państw.

Jeśli zaś chodzi o surowce, to z badań na temat XIX i XX wieku wynika, że długoterminowy wzrost gospodarczy w krajach eksportujących surowce naturalne malał i w dłuższym okresie był niższy, niż w państwach, które przetwarzały importowane surowce. Są niby wyjątki w postaci stojących na ropie Norwegii czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ale już sam przykład Wenezueli i Rosji, też obfitujących w ropę, pokazuje, że nie wystarczy mieć surowców, by być bogatym krajem. Trzeba wiedzieć co z tymi surowcami robić. Podobnie największe kopalnie diamentów są w Rosji, Botswanie i Angoli, a największe kopalnie złota są: znów w Rosji, a także w Papui Nowej Gwinei, Uzbekistanie i na Dominikanie. Kolejnym przykładem jest Afganistan, w którym znajduje się multum różnych surowców, w tym tak potrzebny w elektronice lit, ale ani za rządów świeckich, ani za rządów Talibów tego nie wykorzystano, bo niestabilność polityczna i brak swobód gospodarczych zniechęca kapitalistów do inwestowania.

Są też przykłady odwrotne: Szwajcara, Holandia czy Japonia nie miały praktycznie żadnych bogactw naturalnych, a są jednymi z najlepiej rozwiniętych państw na świecie. Na bogactwie Niemiec też nie zaważyły surowce. Co więcej, według Majcherka aż 40% badań wskazuje na negatywny wpływ bogactw naturalnych na wzrost gospodarczy, 40% wskazuje brak efektu, a tylko 20% wskazuje na pozytywny wpływ. Czemu aż 80% wskazuje na brak wpływu lub wpływ wręcz negatywny? Ekonomiści sformułowali, w związku z tym tematem, takie pojęcie, jak „przekleństwo bogactw naturalnych”. Oznacza ono osłabienie aktywności ekonomicznej w sferach niezwiązanych z wydobyciem surowców, wypychanie z rynku innych form kapitału, w tym kapitału ludzkiego oraz wzrost korupcji, związany z nieuczciwym dostępem do czerpania korzyści ze złóż naturalnych, które teoretycznie jako własność państwowa powinny przynosić korzyść ogółowi, a nie urzędnikom i ich partnerom biznesowym. Konsekwencjami tego wszystkiego są nierówności społeczne i polityczna opresja.

To tylko niektóre z zagadnień poruszonych w książce. Jak widać, ograniczanie się do wskazania zaledwie jednego źródła bogactwa nie jest żadnym poważnym wyjaśnieniem tego zagadnienia i trzeba uwzględnić wiele czynników, które mogą wpłynąć pozytywnie na rozwój gospodarczy. Jednocześnie trzeba też uwzględniać wagę tych czynników, bo nie są one równe oraz może okazać się, że rzeczy, które bierze się powszechnie za sprzyjające bogactwu, tak naprawdę są dla niego przeszkodą, bo zniechęcają do określonego typu działalności przedsiębiorczej, a zachęcają do innego, mniej produktywnego.

Dlatego też publikacja Majcherka wydaje się dobrą odtrutką na uproszczenia, ideologię i narracje historyczne ocierające się o spiskową teorię dziejów, bo uwzględnia tę różnorodność życia gospodarczego i społecznego, dostarczając nam jego rzetelnego i szerszego obrazu.

Książka „Źródła bogactwa i biedy ludzi oraz ich zbiorowości” z 2022 roku autorstwa Janusza Majcherka, to bardzo ciekawy przegląd aktualnych badań ekonomicznych, socjologicznych, antropologicznych, kulturoznawczych, psychologicznych, historycznych i genetycznych.

Autor stara się podjąć temat źródeł bogactwa i wzrostu gospodarczego od każdej możliwej strony. Nie zadowala się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Za żelazną kurtyną Andrzej Klimowski, Danuta Schejbal
Ocena 6,5
Za żelazną kur... Andrzej Klimowski, ...

Na półkach: , ,

Kreska jakaś taka niechlujna, ale zdecydowanie pasująca do ponurego, komunistycznego klimatu. Historia to po prostu wspomnienia autorów, którzy jako Anglicy polskiego pochodzenia przyjeżdżają do PRL-u na studia na ASP. Dużo zabawno-strasznych sytuacji, miło spędzone kilkadziesiąt minut.

Kreska jakaś taka niechlujna, ale zdecydowanie pasująca do ponurego, komunistycznego klimatu. Historia to po prostu wspomnienia autorów, którzy jako Anglicy polskiego pochodzenia przyjeżdżają do PRL-u na studia na ASP. Dużo zabawno-strasznych sytuacji, miło spędzone kilkadziesiąt minut.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Jak na opracowanie, to jest napisane wyjątkowo zawile. Lepiej już sięgnąć po prostu po Ayera.

Jak na opracowanie, to jest napisane wyjątkowo zawile. Lepiej już sięgnąć po prostu po Ayera.

Pokaż mimo to