-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
Na starcie odnośnie do kolesia linkującego naukaoklimacie.pl: ich artykuł nawet nie jest na książce, co sami przyznają plus bije z niego niezrozumienie tez, które w książce występują i większość to komentarzy to w gruncie rzeczy przytakiwanie Shellenbergowi a potem bicie własnoręcznie skleconego chochoła.
Tytuł książki „Apokalipsy nie będzie! Dlaczego klimatyczny alarmizm szkodzi nam wszystkim” w pierwszej chwili przywodzi na myśl negacjonistów antropologicznych zmian klimatu, sprzeciwiających się wszelkim działaniom na rzecz redukcji emisji CO2.
Co zaskakujące autor – Michael Shellenberg – nie tylko nie jest sceptykiem wobec ustaleń klimatologów, ale jest również zasłużonym aktywistą ekologicznym (a właściwie sozologicznym – sozologia jest nauką o ochronie środowiska, a ekologia to nauka o ekosystemach), działającym na rzecz przyrody od ponad 30 lat. Na okładce książki zachwalają go akademicy – Steven Pinker i Jonathan Haidt.
Książka napisana jest w „amerykańskim stylu” i zawiera wiele anegdot z życia autora. Tutaj były one znośne, bo Shellenberg na konkretnych przykładach obnażał, jak sam twierdzi – interesowność i całkowity brak kręgosłupa moralnego u różnych „zielonych organizacji”. Autor odpiera także liczne fałszywe tezy o zbliżającym się końcu świata, o pożarach w amazońskich lasach jako o „płonących płucach ziemi”, o kapitalistycznym wyzysku niszczącym przyrodę, czy o „złym plastiku, stanowiącym największe zagrożenie dla światowych ekosystemów”.
Jak wynika z książki, w ciągu ostatnich stu lat liczba ofiar katastrof naturalnych spadła o 92%. W ciągu ostatnich 40 lat wielkość strat materialnych, wywołanych przez katastrofy spadła sumarycznie o 80-90%. Bywa, że pojedyncza katastrofa wywołuje dużo większe straty materialne w danym regionie, niż dawniej, ale to dlatego, że znajduje się na nim cenniejsza niż dawniej infrastruktura, a nie dlatego, że np. huragany są silniejsze. Nie jest więc prawdą, że jesteśmy rzuceni na pastwę zmieniającego się klimatu i możemy tylko odliczać dni i godziny do apokalipsy.
Dodatkowo FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa) jednoznacznie stwierdza, że niezależnie od przyjętego scenariusza klimatycznego, zbiory będą rosły, a już teraz w skali dysponujemy 25% nadwyżką żywności. Jak zauważa Shellenberg, problemem jest co najwyżej dystrybucja i nie jest to coś, do czego wystarczy wola Zachodu i sypnięcie pieniędzmi – najbiedniejsze miejsca na świecie są nękane przez lokalne konflikty zbrojne, przestępczość zorganizowaną i korupcję, które uniemożliwiają skuteczną pomoc humanitarną, czy trwałe i realne wsparcie lokalnej infrastruktury. Zresztą nie zawsze do tego ostatniego jest wola polityczna na Zachodzie, ale o tym później.
Autor stwierdza, że mechanizacja rolnictwa, nawadnianie i nawożenie pól przekładają się na wielkość plonów znacznie bardziej od klimatu. Nawet w Afryce Subsaharyjskiej, czyli w najmniej przyjaznym na świecie miejscu do uprawnia roli, dzięki postępowi technologicznemu plony mogą wzrosnąć o 40% w zaledwie kilka dekad. Z kolei w Afryce Środkowej plony mogłyby wzrosnąć nawet dwukrotnie, gdyby dokapitalizować tamtejsze rolnictwo.
A co z podnoszeniem się poziomu mórz? Z książki dowiadujemy się, że w latach 1900-2010 wzrósł on o 0,19 metra. IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change) szacuje, że do 2100 r. ma wzrosnąć o dodatkowe 0,66-0,83 metra. Tymczasem 1/3 terytorium Holandii leży poniżej poziomu morza. Znaczna jej część aż siedem metrów. Dziś mamy lepszą technologię, niż dawni Holendrzy, więc budowa nowoczesnych polderów powinna być mniejszym wyzwaniem.
To będzie kosztować? Jak można wyczytać u Shellenberga, IPCC prognozuje, że PKB wzrośnie do 2100 roku jakieś 3-6 razy. Tymczasem noblista Nordhaus oszacował, że koszt dostosowania się do temperatur wyższych o średnio 4 stopnie Celsjusza nie powinien przekroczyć 2,9% światowego PKB. Czyli nawet teraz poradzilibyśmy sobie ze skutkami tego, co nas czeka.
Czy naprawdę podusimy się, bo wycinka drzew w Amazonii i zmiany klimatu powodujące pożary tamtejszych lasów drzew niszczą „zielone płuca świata”? W 2019 roku miało być rzekomo mnóstwo pożarów w Amazonii, co powiązano z globalnym ociepleniem. Autor zwraca uwagę, że faktycznie było ich o połowę więcej, niż w 2018 roku, ale to 2018 odstawał od średniej, a nie 2019! Po prostu rok wcześniej pożarów było mniej, a biomasa musi się co jakiś czas wypalać.
Shellenberg przypomina też, jak zrzucano winę za pożary na Bolsonaro, jakoby to wszystko działo się przez wycinkę, do której on doprowadził, ale autor zwraca uwagę, że wycinka w tamtych rejonach zintensyfikowała się sześć lat przed jego zwycięstwem. Zauważa też, że najbardziej wylesianie i pożary w Amazonii krytykowały Francja i Irlandia, czyli dwa państwa, którym najbardziej nie na rękę był traktat UE-Mercosur, który rozszerzyłby import brazylijskiej żywności do Europy, a szczególnie wołowiny, co uderzyłoby najbardziej w interesy francuskich i irlandzkich hodowców.
Mógłby ktoś teraz stwierdzić: wycinka nie taka duża, pożary też, ok, ale wciąż są i wciąż zagrażają naszej egzystencji. Nie do końca. Shellenberg pisze, że amazońskie drzewa zużywają 60% wyprodukowanego przez siebie tlenu, a pozostałe 40% pochłaniają organizmy żyjące na terenach amazońskich lasów. Tlenowy wkład netto amazońskiego ekosystemu do światowych zasobów jest praktycznie zerowy. Amazonia nie jest żadnymi „płucami świata” i podobnie jest z innymi miejscami na świecie.
Inna sprawa, że drzewa magazynują węgiel, więc wprowadzanie do obiegu rynkowego (co w dłuższym okresie oznacza konieczność spalenia) starych drzew, oznacza uwolnienie większej ilości węgla, niż w przypadku drzew kilkuletnich, zasadzonych specjalnie pod wycinkę. Tego wątku Shellenberg nie porusza, ale domyślam się dlaczego. Otóż skupia się on na napiętnowaniu państw rozwiniętych, które same na wczesnych etapach rozwoju swoich gospodarek, zastępowały swoje braki w kapitale i mechanizacji zwiększaniem powierzchni upraw, czy po prostu wydobyciem surowców naturalnych, gdzie obie te rzeczy wiązały się z wylesianiem prastarych europejskich lasów. Oburza go, że po tym, jak te państwa same nie liczyły się z klimatem, teraz nagle chcą odgrywać rolę globalnych policjantów i skazać na biedę miliony ludzi.
Przesada? Ograniczenie wycinki to jeszcze niezatrzymanie rozwoju gospodarczego? Jednakże nie raz mowa wprost o tym drugim. Autor podaje przykłady, jak przeznacza się środki w ramach pomocy dla ubogich krajów, zaznaczając, że mają za te środki wegetować i nie wolno im rozbudowywać za nie żadnej infrastruktury, bo to naruszyłoby „dziewicze tereny”, czy doprowadziłoby do „klęski ekologicznej”. W dodatku narzeka się na tzw. sweatshopy, które dla ubogich ludzi są nieraz jedyną szansą na wyjście z nędzy i umożliwiają jakąkolwiek akumulację kapitału i poprawę bytu całych społeczności.
Po co Shellenberg o tym mówi? Wszystko będzie dobrze, więc możemy niszczyć planetę bardziej? Nie, chce on chronić przyrodę i chce to robić skutecznie, więc ostrzega przed różnymi destrukcyjnymi modami, do których zachęcani są ludzie, którzy naprawdę przejmują się losem środowiska, a którzy nie mają wystarczająco czasu lub umiejętności, by zbadać temat dogłębnie. Stąd np. nagonka na plastik, który miał się rozkładać tysiące lat i wybić większość zwierząt w oceanach. Tymczasem Shellenberg przytacza badania o rozkładaniu się plastiku w oceanach, który nadal niestety może szkodzić zwierzętom, ale jest go w wodzie dużo mniej, niż się spodziewano. Polistyren (składnik np. styropianu), który miał się rozkładać tysiąc lat, rozkłada się w zaledwie kilka dziesięcioleci na węgiel i dwutlenek węgla. Dodać do tego wspomniane w książce fakty, że produkcja szklanej butelki wiąże się z od dwóch do cztery razy większą emisją dwutlenku węgla, niż plastikowej oraz że jeśli chcemy, by papierowa torba miała niższy ślad węglowy, niż plastikowa, to musiałaby zostać użyta aż 43 razy i okazuje się, że wiele działań teoretycznie prośrodowiskowych, było przeprowadzanych po omacku i ze szkodą dla przyrody.
Istnieją rzecz jasna beneficjenci ekoalarmizmu i grupy, które wcale po omacku nie działały. Są to wszystkie te organizacje, które od kilkudziesięciu lat walczyły z atomem, rozpowszechniając nieprawdziwe informacje na jego temat i wzbudzając strach przed „nuklearną zagładą” i zalecając w zamian panele słoneczne oraz wiatraki. A że słońce nie świeci i wiatr nie wieje cały czas, to niedobory energii trzeba uzupełniać paliwami kopalnymi. Jak dowodzi autor, NGOsy takie jak 350.org, Sierra Club, NRDC i EDF przyjmowały pieniądze od producentów tychże paliw i produkowały na jej zamówienie niezgodne z wiedzą naukową treści na temat atomu. Także Tesla lobbowała za zamykaniem elektrowni atomowych, ale z innych powodów: po prostu sprzedawała panele i akumulatory do farm słonecznych.
Mam nadzieję, że udało mi się was przekonać, że książka nie została napisana przez żadnego klimatycznego negacjonistę, a wręcz przeciwnie – przez człowieka szczerze zatroskanego kwestiami sozologicznymi. Najważniejsza lekcja, jaka płynie z tej publikacji, jest moim zdaniem taka: jeśli zależy nam na klimacie, to musimy pozwolić biednym krajom się rozwijać, bo po uprzemysłowieniu będzie je stać na czystsze źródła energii. Akumulacja kapitału, a w konsekwencji inwestycje i mechanizacja zwiększają naszą produktywność we wszelkich gałęziach gospodarki, co oznacza przecież coraz lepsze wykorzystanie zasobów. Wypracowaliśmy, wspomniane przed chwilą, czystsze źródła energii, czy zwiększyliśmy wydajność rolnictwa, co pozwala uzyskiwać większe plony z mniejszej powierzchni upraw. To drugie w połączeniu z urbanizacją sprawia, że w krajach rozwiniętych odzyskujemy dla świata przyrody kolejne tereny i je zalesiamy.
Niezależnie od przyjętej strategii dostosowania się do zmian klimatu, w każdym przypadku wiążą się one z kosztami, ale wszystko wskazuje na to, że kapitalizm pozwala najlepiej na te zmiany zareagować.
Na starcie odnośnie do kolesia linkującego naukaoklimacie.pl: ich artykuł nawet nie jest na książce, co sami przyznają plus bije z niego niezrozumienie tez, które w książce występują i większość to komentarzy to w gruncie rzeczy przytakiwanie Shellenbergowi a potem bicie własnoręcznie skleconego chochoła.
Tytuł książki „Apokalipsy nie będzie! Dlaczego klimatyczny alarmizm...
Podręcznik dla ideologicznych ćpunów. New Age'owe mieszanie chrześcijaństwa z buddyzmem. Do wora, a wór do jeziora.
Podręcznik dla ideologicznych ćpunów. New Age'owe mieszanie chrześcijaństwa z buddyzmem. Do wora, a wór do jeziora.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Antykruchość” Nassima Taleba to mocarna książka. Widać to chociażby po mocno spolaryzowanych opiniach w internecie. Są one albo bardzo krytyczne, albo bardzo pochlebne. Mnie bliżej do tej drugiej grupy, bo nie znalazłem ani jednej sensownej krytyki tej książki, która nie ograniczałaby się do płaczu pt. „autor ma wybujałe ego”. Taleb pisze tak, jakby gadał z nami przy kawie albo winie, więc się nie hamuje. A że wysokie poczucie własnej wartości drażni ludzi najbardziej, gdy jest uzasadnione, to wymyślają jakieś absurdalne powody, by Nassima nie lubić. A to naprawdę fajny gość.
Nie oznacza to oczywiście, że „Antykruchość” jest książką idealną, bo można sformułować wobec niej pewne zarzuty. Może momentami nużyć i przypominać mędrkowanie „na chłopski rozum” w złym wydaniu oraz może wzbudzać opory głupkowatymi sądami na temat medycyny, ale to trochę za mało, by odrzucać tę książkę jako nieprzydatną. Jakbym miał ją krótko zareklamować, to powiedziałbym, że nie tylko ciekawa jest jej główna myśl, ale i liczne dygresje i szczegółowe zastosowania w różnych dziedzinach życia. Bierze się to prawdopodobnie z tego, że autor jest wyjątkowo zdroworozsądkowym facetem, bardzo dobrze oczytanym wrogiem edukacji formalnej i zionącym niechęcią do ekonomii matematycznej i wszelkich jej pokrewnych metod wróżenia z fusów na temat życia gospodarczego.
No dobra, to jaka jest ta główna myśl? Antykruchość. Wszyscy wiedzą, że przeciwieństwem rzeczy kruchych są rzeczy odporne. Ale czy aby na pewno to odporność jest tym przeciwieństwem? Rzecz krucha w przypadku wstrząsu ulega skruszeniu i staje się w jakiś sposób gorsza. Rzecz odporna z kolei nie zmienia swoich właściwości podczas wstrząsu i jest to dopiero środek osi, a nie jej koniec. Po prostu jest ona trójelementowa, a nie dwu. Na jej końcu znajduje się antykruchość, czyli cecha oznaczająca, że przedmiot w przypadku wstrząsu staje się mocniejszy, lepszy, doskonalszy, trwalszy etc. Na przykład małe pożary lasów oczyszczają je z łatwopalnego materiału. Jeśli jednak będziemy tym pożarom zapobiegać za wszelką cenę, to nagromadzi się tyle łatwopalnych rzeczy, gdy w końcu pożar wybuchnie, będzie olbrzymią katastrofą (swoją drogą, ostatnio mi „mrugnęło” na youtube, że o tym samym gdzieś mówił Peterson. Czyżby też czytał ostatnio Taleba?).
Innym przykładem antykruchości jest trening siłowy, podczas którego dokonują się mikrouszkodzenia w naszych mięśniach, co na dłuższą metę prowadzi do ich wzrostu.
Nie brzmi jakiś skomplikowanie, prawda? Ależ jakie ma znaczenie to spostrzeżenie! Przede wszystkim znajomość kategorii antykruchości pozwala na zbudowanie „modelu niepredyktywnego podejmowania decyzji w warunkach niepewności w biznesie, polityce, medycynie i całym życiu (…) wszędzie tam, gdzie przeważa nieznane”.
Po drugie, jak już mogliście sami wywnioskować z przykładu z lasem – wiedza o antykruchości pewnych systemów prowadzi do wiedzy o tym, że pozbawianie ich stresorów może przemienić je w kruche (co Taleb nazywa w książce jatrogenią, czerpiąc inspirację z języka medycznego). Widać to szczególnie w gospodarce, gdy państwa nie pozwalają paść źle prosperującym przedsiębiorstwom – nieważne czy posiadają je bezpośrednio, czy tylko dają im monopole i zastrzyki pieniędzy – gdy w końcu pojawi się stresor w postaci konkurencji, czy zabrania któregoś z ochronnych bodźców, król okazuje się nagi i taka firma pada jako zacofana, mało konkurencyjna i nierentowna.
Po trzecie, antykruchość może być redystrybuowana i niestety ma to miejsce w bankowości i polityce. Banki i urzędnicy otrzymują antykruchość, kosztem kruchości zwykłych ludzi i mniejszych przedsiębiorców. Czasem dochodzi do nawet tak absurdalnych sytuacji, jak parę lat temu u nas z frankowiczami, czy jak to zdarza się co parę lat z powodzianami, gdzie nawet zbiorowisko chciwej, tępej, opętanej resentymentem masy potrafi wymusić na rządzie antykruchość kosztem podatników, którzy nie stawiali domów na terenach zalewowych i nie brali kredytów w obcych walutach, by przycwaniaczyć i żyć ponad stan.
Rozważania te wiążą się z innymi ciekawymi kategoriami, np. nieliniowością, które występuje w złożonych systemach. Podniesienie dwukrotnie dawki leku, czy liczby pracowników nie przysporzy dwa razy lepszych efektów. Rezultat będzie albo dużo lepszy, albo dużo gorszy. Zatem im bardziej jakiś system jest złożony, tym większych zazna szkód, gdy będziemy go sztucznie chronić przed drobnymi wstrząsami i uniemożliwiać mu stanie się antykruchym. W związku z tym Taleb postuluje upraszczanie systemów stworzonych przez człowieka i zdanie się na prostotę i naturalność. Wymienia także trzecie lekarstwo na antykruchość, którym jest opcjonalność rozumiana jako posiadanie wyboru (opcji). W przypadku wstrząsu po prostu wykorzystuje się świadomie inną opcję (lub nieświadomie jest się na nią zdanym), niż ta zagrożona/zniszczona przez niego; sztywność na to nie pozwala, dlatego np. przedstawiciel zawodu, na który w dłuższym okresie jest zawsze popyt, będzie bardziej antykruchy, mając czasem dni zerowego zarobku i rekompensując je złotymi żniwami kiedy indziej, niż pracownik korporacji ze stałą pensją, który gdy nagle zostanie zwolniony, to jego „dni zerowego zarobku” staną się permanentne.
I to by było tyle, jeżeli chodzi o jądro książki. Autor rozszerza te myśli na wiele różnych sposobów, ale nie ma to charakteru łopatologicznego powtarzania przez 600 stron tego samego. To po prostu przyjazne przedstawienie czytelnikowi pewnego narzędzia i zaproszenie go do wspólnej zabawy, jaką jest jego użycie. Być może nie zawsze Taleb użył go poprawnie, ale nie ma to żadnego znaczenia, skoro czytelnik wie już jak go używać i być może uczeń pobije mistrza w operowaniu tym intelektualnym wihajstrem.
Na koniec zostawiłem sobie kilka luźnych, nieuporządkowanych uwag. Nie wplotę ich w korpus recenzji. Musicie mi wybaczyć, ale duży tematyczny rozrzut tych najbardziej intrygujących dygresji Taleba uniemożliwia stworzenie czegoś, co nie przypominałoby potwora Frankensteina.
1. Ciekawą formą upraszczania systemów jest prokrastynacja, o czym już starożytni wyrażali się intuicyjnie, mówiąc festina lente – śpiesz się powoli. Jest to pozwolenie niektórych problemom na to, by rozwiązały się same dzięki ich wrodzonej antykruchości. Chroni to przed błędami lekarskimi, przedłużaniem kryzysów gospodarczych interwencjonizmem państwowym,
2. Łatwo rozpoznać brak ryzyka i wysokie ryzyko, za to średnie ryzyko podlega dużym błędom pomiaru. W związku z tym trzeba wykazywać się skrajną awersją do ryzyka w określonych przypadkach i skrajnym upodobaniem do ryzyka w innych. Bycie letnim się opłaca. Taki podział naszych działań na obarczone bardzo wysokim i zerowym ryzykiem ogranicza duże spadki w przypadku niepowodzenia naszych działań. Obrazowo Taleb nazywa to strategią sztangi. Jest ciężar, potem nic, a potem znowu ciężar, na drugim końcu. Dość zrozumiałym przykładem z finansów jest trzymanie 90% funduszy w gotówce (przy braku dużej inflacji) lub w instrumentach zachowujących wartość inwestycji, a 10% w najbardziej ryzykownych papierach wartościowych. Nie można wtedy stracić więcej niż 10%, a jest się w ekspozycji na bardzo duży potencjał wzrostu.
3. Ładnie opisał zjawisko, którego wielokrotnie w życiu byłem świadkiem. Mianowicie znudzenie czy zmęczenie czytaniem jakiejś książki (najczęściej lektury szkolnej), powodujące, że wyczerpany delikwent porzuca czytanie czegokolwiek na dłuższy czas z racji obrzydzenia do książek. Taleb pisze, że gdy tylko coś zaczyna go nużyć, to porzuca to. W doborze lektur kieruje się tylko tym, by było ciekawie i o dziwo nie skończył czytając norweskie kryminały i romanse. Jest mnóstwo bardzo dobrze napisanych książek, nie tylko beletrystycznych i być może faktycznie nie ma sensu czytać rzeczy, które nas męczą albo nudzą? Co ambitniejsze jednostki rzucają się na takie książki, wyobrażając sobie, że je to jakoś lepiej rozwija. Ale skąd właściwie pewność, że faktycznie nas lepiej rozwijają, niż kilka lżejszych książek, które można by przeczytać zamiast jednej ciężkiej? Być może pójście okrężną drogą lekkich książek sprawiłoby, że książka, która w t1 jest dla nas ciężka, w t2 okazałaby się zjadliwsza. Sprawę pozostawiam otwartą.
4. Słusznie podkreśla, że podniesienie poziomu edukacji w danym kraju nie podwyższa poziomu dochodów i stawia hipotezę, że jest odwrotnie: im bogatszy jest kraj, tym lepszą edukację sobie opłaci. To jedyny związek tych czynników.
5. To akurat nie myśl Taleba, a Steve’a Jobsa, ale jestem wdzięczny Talebowi za przytoczenie jej: „Ludzie myślą, że skupienie oznacza, iż musisz powiedzieć tak temu, na czym masz się skupić. Nic bardziej mylnego. Skupienie oznacza, że mówisz nie setkom innych dobrych pomysłów, które wpadają ci do głowy.”
6. Czytać jak najmniej książek, które mają mniej niż 20 lat i nie są podręcznikami do historii. Najważniejsze dzieła wytrzymują taką próbę czasu, a większość zadrukowanej makulatury zostanie zapomniana. Wiąże się to z efektem Lindy’ego: oczekiwana dalsza długość istnienia technologii i wszystkich niezniszczalnych obiektów rośnie z każdym kolejnym dniem ich istnienia.
7. Kodeks Hammurabiego nie tyle był barbarzyński, ustanawiając prawa w stylu „architekt domu, który się zawali i zabije w ten sposób człowieka, sam zostanie skazany na śmierć”, ile po prostu wykorzystywał w konstruktywny sposób bardzo niskie prawdopodobieństwo pewnych zdarzeń i dodatkowo im zapobiegał, bo architekt miał dodatkową motywację, by nie odwalić fuszerki.
8. Ostatnią rzeczą, która mi się podobała i która zasługuje na wyróżnienie to podkreślenie, że przedsiębiorcy, którzy podejmują ryzyko na swój rachunek powinni cieszyć się takim samym szacunkiem, jak żołnierze broniący naszych granic. I skoro poległych wojowników otacza się kultem, to czemu nie otacza się kultem upadłych przedsiębiorców? Przecież to oni popychają nasz świat do przodu!
Czytajcie Taleba bo warto. Odradzam audiobooka, bo można się pogubić.
„Antykruchość” Nassima Taleba to mocarna książka. Widać to chociażby po mocno spolaryzowanych opiniach w internecie. Są one albo bardzo krytyczne, albo bardzo pochlebne. Mnie bliżej do tej drugiej grupy, bo nie znalazłem ani jednej sensownej krytyki tej książki, która nie ograniczałaby się do płaczu pt. „autor ma wybujałe ego”. Taleb pisze tak, jakby gadał z nami przy kawie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPrzeróżne rozważania na temat języka. Nie wiadomo skąd on się właściwie wziął, więc autorka przedstawia różne, konkurencyjne teorie i przytacza mnóstwo ciekawostek, z tym że te ciekawostki na bazie konkretnych języków są dość specyficzne i nie każdego zainteresują. Mnie zanudziły na śmierć. Z ciekawych rzeczy dowiedziałem się, że język odpowiadają w mózgu osobne obwody niezwiązane z ogólną inteligencją i że były przypadki idiotów z 60 IQ, znających kilkanaście języków, ale pokracznie ich używających przez to lekkie upośledzenie.
Przeróżne rozważania na temat języka. Nie wiadomo skąd on się właściwie wziął, więc autorka przedstawia różne, konkurencyjne teorie i przytacza mnóstwo ciekawostek, z tym że te ciekawostki na bazie konkretnych języków są dość specyficzne i nie każdego zainteresują. Mnie zanudziły na śmierć. Z ciekawych rzeczy dowiedziałem się, że język odpowiadają w mózgu osobne obwody...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKsiążka o wszystkim i o niczym. Zaczyna się piękną analizą sposobu rozrostu biurokracji, by nagle przejść do wymieniania sposobów rekrutacji na ważne stanowiska w Wielkiej Brytanii, by w końcu stać się wyskakującymi znikąd ciekawostkami historycznymi na temat dat budowania różnych budynków, wyrastających poza epokę, którą miały upamiętnić. Może nieuważnie słuchałem tego audiobooka, ale nie widzę jakiejś puenty. W każdym razie obszerne fragmenty całkiem ciekawe.
Książka o wszystkim i o niczym. Zaczyna się piękną analizą sposobu rozrostu biurokracji, by nagle przejść do wymieniania sposobów rekrutacji na ważne stanowiska w Wielkiej Brytanii, by w końcu stać się wyskakującymi znikąd ciekawostkami historycznymi na temat dat budowania różnych budynków, wyrastających poza epokę, którą miały upamiętnić. Może nieuważnie słuchałem tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wreszcie jakaś popkulturowa książka, która nie zasługuje na miażdżąco niską ocenę. Dobre są pierwsze rozdziały, tłumaczące mechanizmy miłości od okresu płodowego. Z tym to powinien zapoznać się każdy. Dalej już jest mniej ciekawie, ale raz na x stron można uzupełnić swoją wiedzę jakąś ciekawostką.
No jakaś bardzo pilna lektura to to nie jest, w ogóle bym po to nie sięgnął, gdyby nie to, że mam mało audiobooków i nie mogę wybrzydzać, a lubię sobie coś zarzucić, gdy chodzę po mieście.
Wreszcie jakaś popkulturowa książka, która nie zasługuje na miażdżąco niską ocenę. Dobre są pierwsze rozdziały, tłumaczące mechanizmy miłości od okresu płodowego. Z tym to powinien zapoznać się każdy. Dalej już jest mniej ciekawie, ale raz na x stron można uzupełnić swoją wiedzę jakąś ciekawostką.
No jakaś bardzo pilna lektura to to nie jest, w ogóle bym po to nie...
Z pewnością jest to dobre źródło informacji na temat LSD, ale jest to też dosyć nudne źródło. Sporo chemii może kogoś zaciekawi; ja się ubawiłem tylko podczas czytania o tym jak Hoffman wracał do domu na rowerze.
Z pewnością jest to dobre źródło informacji na temat LSD, ale jest to też dosyć nudne źródło. Sporo chemii może kogoś zaciekawi; ja się ubawiłem tylko podczas czytania o tym jak Hoffman wracał do domu na rowerze.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toRobiłem dwukrotne podejście i ani razu nie udało mi się jej skończyć. Książka niby ok, bo po tych 10-14 dniach podwoiłem swoją prędkość czytania, ale niektóre ćwiczenia były utrapieniem i motywacja gdzieś tam ulatywała. Nie jestem pewien czy w ogóle coś takiego jak "szybkie czytanie" ma rację bytu i czy nie jest to poppsychologiczny sposób zarabiania na naiwnych.
Robiłem dwukrotne podejście i ani razu nie udało mi się jej skończyć. Książka niby ok, bo po tych 10-14 dniach podwoiłem swoją prędkość czytania, ale niektóre ćwiczenia były utrapieniem i motywacja gdzieś tam ulatywała. Nie jestem pewien czy w ogóle coś takiego jak "szybkie czytanie" ma rację bytu i czy nie jest to poppsychologiczny sposób zarabiania na naiwnych.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toZ książki można się dowiedzieć bardzo dużo i początkowo wciąga, ale jakoś od połowy czytanie jej było dla mnie męczarnią.
Z książki można się dowiedzieć bardzo dużo i początkowo wciąga, ale jakoś od połowy czytanie jej było dla mnie męczarnią.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Klarowne objaśnienie czym jest islam, co jest jego centralnym elementem, jakie ma korzenie i jakimi metodami posługiwał się przez wieki i jakimi posługuje się również dziś. Autor zgrabnie pokazuje, że islam nie jest żadną religią, a totalitarną ideologią podboju (nic zatem dziwnego, że Adolf Hitler mówił, że islam przypomina nazizm, ani że taki myśliciel jak Bertrand Rusell porównywał islam do bolszewizmu). Potem zajmuje się odkłamaniem wielu mitów, które narosły wokół krucjat dzięki lewicowym wrogom cywilizacji., pełniącym funkcję nieświadomej, islamskiej piątej kolumny. Sam nie jestem katolikiem i mogę to i owo Kościołowi zarzucić, ale to jak zachodnia lewica prostytuuje intelekt jest po prostu obrzydliwe. Krucjaty były wojną obronną Europy. Przecież ekspansja islamu trwała od wieków! Nie było żadnego pokojowego współistnienia i nie będzie, o czym islamiści i ich święta księga mówią wprost.
Co do tego jak książka jest napisana, to miałem wrażenie, że dało się to wszystko przedstawić krócej. Dodajmy do tego pewne powtórzenia i już jakoś od połowy byłem okrutnie znużony lekturą. To 7 daję naprawdę z łaskawości.
Klarowne objaśnienie czym jest islam, co jest jego centralnym elementem, jakie ma korzenie i jakimi metodami posługiwał się przez wieki i jakimi posługuje się również dziś. Autor zgrabnie pokazuje, że islam nie jest żadną religią, a totalitarną ideologią podboju (nic zatem dziwnego, że Adolf Hitler mówił, że islam przypomina nazizm, ani że taki myśliciel jak Bertrand Rusell...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to50 dokładnie opisanych mitów i o wiele więcej, krótko skomentowanych. Warto, jeśli nie przeczytać, to chociaż przejrzeć, by uzmysłowić sobie jak wiele mitów krąży w społeczeństwie i jak bardzo ludzie nie potrafią weryfikować informacji. Jest to też dobre zaoranie couchingu.
50 dokładnie opisanych mitów i o wiele więcej, krótko skomentowanych. Warto, jeśli nie przeczytać, to chociaż przejrzeć, by uzmysłowić sobie jak wiele mitów krąży w społeczeństwie i jak bardzo ludzie nie potrafią weryfikować informacji. Jest to też dobre zaoranie couchingu.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Egoistyczne powody, żeby mieć więcej dzieci, to kolejna po Edukacji pod lupą i Otwartych granicach znakomita książka amerykańskiego ekonomisty Bryana Caplana wydana w języku polskim.
Wbrew temu, co może sugerować tytuł, książka nie skupia się na demografii i na argumentacji typu „musisz rodzić więcej dzieci dla narodu”, „kto będzie pracować na nasze emerytury?”, „kto poda ci szklankę wody na starość?”. Te wątki pojawiają się gdzieś na chwilę w książce, ale nie są jej główną osią i raczej przytoczone są z chęci nakreślenia jak najszerszego obrazu przez autora.
Najważniejsza wiadomość od Caplana do czytelników brzmi: mądre wychowanie dzieci nie stanowi tak dużego kosztu czasowego, jak ci się wydaje, więc zastanów się raz jeszcze, ile chcesz mieć potomków, bo może zechcesz mieć ich więcej. Autor opiera swoje przekonanie na badaniach przeprowadzonych na reprezentatywnej próbie bliźniąt jednojajowych, z których jedno żyło z biologicznymi rodzicami, a drugie z rodzicami adopcyjnymi. Każde pytanie badawcze zadane było z dużą ostrożnością i z uwzględnieniem różnych sytuacji, czasów i środków. Badaniami zajmowali się lekarze, psychologowie, ekonomiści, socjologowie i inni. Zgromadzili ogromny i przede wszystkim spójny zasób wiedzy na temat podobieństwa rodzinnego i wyniki nie pozastawiają złudzeń. O ile małe dzieci są podobne i do rodziców adopcyjnych i biologicznych, tak w większości przypadków, gdy dzieci dorastają, tracą podobieństwo do rodziny adopcyjnej. Mowa oczywiście nie o wyglądzie, ale o charakterze, temperamencie, inteligencji, różnych talentach, wykształceniu, zarobkach, poczuciu szczęścia i poczuciu własnej wartości, a nawet światopoglądzie.
Trzeba zaznaczyć, że wyniki badań dotyczą tylko dzieci z krajów rozwiniętych, a rodziny adopcyjne muszą reprezentować jakiś poziom materialny i kulturowy, by otrzymać prawa do opieki nad dzieckiem. Być może, gdyby nie porównywano bliźniąt, z których i jedno, i drugie mieszka w Szwecji, a zbadano by przypadki, gdy jeden z bliźniaków wychowuje się w USA, a drugi na Haiti, to różnice byłyby większe.
Jeśli chcesz, by Twoje dziecko wyrosło na porządnego człowieka, to… prawdopodobnie zrobiłeś już najważniejsze i przekazałeś mu swoje geny. Nie ma potrzeby, by rodzic, kolokwialnie mówiąc, biegał wokół dziecka, chuchał, dmuchał i woził je na milion zajęć dodatkowych. Niektórych dodatkowych aktywności twoje dziecko może nawet nie lubi i nigdy nie będzie w nich dobre. Nie musisz też przesadnie dbać o bezpieczeństwo dziecka poza domem. Rodzice ulegają iluzji, że jest więcej napaści, kradzieży, pedofilii czy narkomanii, bo częściej o tym słyszą we współczesnych i łatwo dostępnych mediach, nastawionych na wzbudzanie silnych emocji. Caplan przekonuje, że statystyki policyjne jasno mówią, że dziś jest o wiele bezpieczniej niż kiedyś. Ma oczywiście na myśli USA, ale w Polsce to stwierdzenie też jest prawdziwe.
Każde zawożenie dziecka na zbędne zajęcia np. niesprawiające mu przyjemności, czy niepotrzebne odprowadzanie go do szkoły, podczas gdy trafiłoby do niej samo, to czas tracony przez rodzica. W 1965 roku amerykańskie, niepracujące gospodynie domowe poświęcały swoim dzieciom 10 godzin tygodniowo. Mowa tu o pełnym zaangażowaniu typu czytanie dziecku – czytanie samemu na kanapie, podczas gdy dzieci obok bawią się klockami, nie jest tu wliczane. W 2002 roku to zaangażowanie bezrobotnych kobiet wyniosło już 13 godzin tygodniowo. Z kolei pracujące zwiększyły zaangażowanie z sześciu godzin w 1975 r. do 11 godzin w 2000 r. Jednocześnie rodzice w 2000 roku spędzali ze sobą 25% mniej czasu niż w 1975 r., co z pewnością nie pozostało bez wpływu na jakość ich związków i rosnącą liczbę rozwodów.
Jeśli chcesz więc poprawić jakość swojego życia i swojej rodziny, nie musisz rezygnować z pierwszego czy kolejnego dziecka. Musisz przede wszystkim się uspokoić i pozwolić sobie i dzieciom na więcej swobody. Przekonanie, że musisz poświęcać dzieciom jak najwięcej czasu, jest częścią współczesnej mitologii na temat wychowania, obecnej powszechnie w popkulturze i świadomości zbiorowej. Często przytacza się różne badania, jakoby posiadanie dziecka obniżało zadowolenie z życia. Przykładowo spytano ludzi, jak spędzili dzień i jak każda z wymienionych rzeczy wpłynęła na ich samopoczucie. Na 16 aktywności wychowanie dzieci było dopiero na 12 miejscu, co miało pokazać, że decydowanie się na dziecko to jakieś szaleństwo, ale spędzaniu czasu z dziećmi i tak było wyżej, niż prace domowe i praca zawodowa czy lwia część dnia. To, że ludziom większą przyjemność od siedzenia z dzieckiem sprawia współżycie albo jedzenie, to nie znaczy, że opieka nad dziećmi jest czymś strasznym.
Inne badanie przytaczane przez Caplana pokazuje, że pierwsze dziecko obniża poczucie szczęścia rodzica średnio o 5,6 punktów procentowych. Kolejne dużo mniej, bo zaledwie o 0,6 punktu procentowego, ale wciąż obniża. Tymczasem małżeństwo statystycznie zwiększa poczucie szczęścia aż o 18 p. p., więc statystyczne małżeństwo z dziećmi jest bardziej zadowolone z życia, niż bezdzietni single. W innym badaniu zapytano rodziców wprost, czy gdyby mogli przeżyć jeszcze raz swoje życie, to czy zdecydowaliby się na dzieci. 91% rodziców odpowiedziało twierdząco, zaś 7% przecząco. Z kolei aż 2/3 czterdziestolatków bezdzietnych z wyboru przyznało, że żałuje swojej decyzji.
Warto zaznaczyć, że autor adresuje książkę do ludzi przynajmniej zastanawiających się, czy chcą mieć dzieci. Nie ma na celu przekonać ludzi pewnych swoich planów, a jedynie namówić już częściowo przekonanych do rodzicielstwa, by mieli więcej dzieci. Nie narzuca nikomu swojego światopoglądu i nie twierdzi, że każdy powinien mieć dzieci. Ale jeśli choć trochę się zastanawiasz nad kwestią poszerzenia rodziny, to Caplan chce ci pomóc podjąć racjonalny, zgodny z faktami wybór. Dlatego też kilkakrotnie przestrzega w swoim dziele przed błędem myślenia o rodzicielstwie w kontekście tylko i wyłącznie pierwszych lat życia syna czy córki. Gdy idziesz do sklepu na zakupy, to musisz ich wielkość zaplanować tak, by starczyło ci produktów do momentu, gdy będziesz mógł/będziesz chciał iść do sklepu ponownie. Nie możesz podejmować decyzji zakupowych tylko na podstawie tego, że 10 minut temu zjadłeś obiad i nie jesteś już głodny – wyjście ze sklepu z pustymi torbami tylko i wyłącznie na podstawie twojej aktualnej sytości byłoby irracjonalne. Tak samo nie możesz planować liczby dzieci, kierując się aktualnym „przesytem” w kwestii ich płaczu czy psocenia. Gdy osiągną wiek nastoletni, będziesz żałować, że nie mają dla ciebie więcej czasu, a jak dorosną i się wyprowadzą, to z utęsknieniem będziesz oczekiwać telefonów i wizyt. Innymi słowy „najlepsza dla ciebie liczba dzieci” zmienia się z czasem. Dwa biegające maluchy mogą się wydawać wystarczające, gdy masz trzydziestkę, ale sklep z naszego porównania może potem być nieczynny albo możesz nie mieć czasu na zakupy.
Oprócz tej przeprawy po wynikach różnych badań i przemyśleniach autora na temat rodzicielstwa, książka zawiera też poradnik „jak mieć więcej wnuków” oraz rozdział poświęcony różnym sposobom leczenia bezpłodności (niestety dość infantylny, nie rozumiejący w ogóle na czym polegają kontrowersje z np. in vitro i sprowadzające całą bioetykę do religii). Całość publikacji podsumowana jest ciekawym zabiegiem w postaci czterech fikcyjnych dialogów, pomagających utrwalić zdobytą przez czytelnika wiedzę.
Egoistyczne powody, żeby mieć więcej dzieci, to kolejna po Edukacji pod lupą i Otwartych granicach znakomita książka amerykańskiego ekonomisty Bryana Caplana wydana w języku polskim.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toWbrew temu, co może sugerować tytuł, książka nie skupia się na demografii i na argumentacji typu „musisz rodzić więcej dzieci dla narodu”, „kto będzie pracować na nasze emerytury?”, „kto poda...