-
ArtykułyPlenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2
-
ArtykułyW świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać4
-
ArtykułyZaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2
-
ArtykułyMa 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant7
Biblioteczka
Liberalizm w tradycji klasycznej Ludwiga von Misesa to książka, wydana pierwotnie po niemiecku w 1927 roku. Do dzisiaj doczekała się wielu wydań oraz tłumaczeń na kilkanaście języków, ponieważ jest to niezwykle zwięzłe i przyzwoite wprowadzenie do klasycznie rozumianego liberalizmu.
Autor przedstawia nie tylko fundamentalne koncepcje filozoficzne, ale również ekonomiczne, pokazując, jak świetnie się one dopełniają w myśli liberalnej. I warto tu podkreślić, co zresztą sugeruje tytuł, że mowa jest o myśli liberalnej, a nie neoliberalnej, jak czasem pogardliwie nazywa się poglądy Misesa, jego współpracowników oraz ich sympatyków.
Cofnijmy się na chwilę do XIX wieku, do czasów rozkwitu liberalizmu, w których Europa cieszyła się bardzo długim okresem pokoju i radykalnego wzrostu dobrobytu. Robotnik żył na wyższym poziomie niż jeszcze parę dekad wcześniej szlachcic, spadła śmiertelność niemowląt, upowszechniły się dostęp do edukacji i możliwość uczestniczenia w kulturze, czy ograniczono (choć oczywiście nie wyeliminowano) prześladowania ze względu na narodowość, poglądy czy wiarę. Niestety nigdzie, nawet w Anglii, ojczyźnie liberalizmu, nie udało się liberałom wprowadzić swojego programu w całości i na dłuższy czas. Wrogie wolności siły, na czele z Bismarckiem, doprowadziły do izolacjonizmu, nacjonalizmu i militaryzmu, a w konsekwencji do I wojny światowej i przyzwyczajenia wszystkich do daleko posuniętego etatyzmu. Dalszą konsekwencją było to, że w czasach Misesa, czyli jeszcze przed II wojną światową, liberał przestał często oznaczać zwolennika wolnego rynku i przeciwnika państwa ingerującego w życie jednostek, a stał się nazwą dla różnych prosocjalnych konserwatystów i socjalistów, w zależności od konkretnego kraju i partii. Ten stan rzeczy utrzymuje się do dzisiaj, tworząc problemy komunikacyjne i marnując ludzką energię na spory definicyjne. Warto zauważyć, że ta „kradzież” słowa „liberał” przez wrogów liberalizmu jest świadectwem pozytywnych konotacji, jakie to słowo miało w czasach swojej świetności, więc głównym wrogiem etatystów stało się zjawisko i pojęcie kapitalizmu.
Równolegle do tego funkcjonowali oczywiście ludzie dumni ze swoich konserwatywnych, nacjonalistycznych czy socjalistycznych poglądów i oni nie stroili się w szaty liberałów, a oskarżali liberałów o całe zło świata. Mises zwraca uwagę, że liberałowie nie rządzili w Niemczech i w Austrii od kilkudziesięciu lat, a i tak dla tego typu etatystów byli głównym celem ataków. Jak się pomyśli o ośmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości, podczas których z lewa i prawa powtarzały się narzekania na liberalizm, to okaże się, że pewne rzeczy są w świecie niezmienne.
Spróbujmy sobie teraz odpowiedzieć na pytanie: czym właściwie według Misesa jest ten cały liberalizm? Jest to dla niego idea oświeceniowa, usiłująca uporządkować społeczeństwo w sposób racjonalny. Unika odwołań do Boga, czy „Natury” – nie dlatego, że neguje istnienie Boga, czy jakiegoś naturalnego porządku świata, ale dlatego, że nie sposób poznać ich myśli. Za to możemy w czysto rozumowy sposób ustalić, że np. niewolnictwo nie ma sensu, bo jest najzwyczajniej w świecie mniej wydajne ekonomicznie, niż system, w którym robotnicy są wolni, a na zniesieniu niewolnictwa w dłuższym okresie zyskali też ich dawni panowie. Autor wykazuje, że dla dobrobytu społecznego ważne są takie rzeczy, jak: własność prywatna środków produkcji, wolność osobista i gospodarcza, pokój, równość praw politycznych i cywilnych oraz nierówność bogactwa i dochodu. Ta ostatnia może brzmieć dziwnie dla niektórych, ale zdaniem Misesa przy rozpatrywaniu wszelakich przywilejów należy patrzeć nie na to, czy dana jednostka lub klasa czerpie korzyść z takiego stanu rzeczy, ale czy jest on korzystny dla ogółu. Tylko pilot samolotu ma przywilej zasiadania za jego sterami i to nie znaczy, że inni też powinni mieć taką możliwość. Stąd własność prywatna środków produkcji jest instytucją społeczną, istniejącą dla pożytku wszystkich, podobnie do będącego jej konsekwencją nierównego rozdziału dochodów.
Liberalizm w ujęciu Misesa jest więc doktryną utylitarną kierującą się wynikiem porównywania użyteczności różnych rozwiązań. Nie mówi o bezwzględnym dobru i złu, po prostu coś może spełniać dane zadanie lepiej lub gorzej. Takie podejście ma swoje ograniczenia i może służyć do uzasadniania działań, których sam Mises by nie uważał za liberalne, np. skoro opłaca się całemu społeczeństwu dbać o stabilność systemu i unikać konfliktów, to można próbować utylitarnie uzasadnić jakiś zakres zmniejszania nierówności majątkowych. Mises oczywiście mógłby próbować kontrargumentować, że kapitał w rękach bardziej produktywnych członków społeczeństwa przyniesie więcej inwestycji i w długim okresie podniesie poziom życia wszystkich ludzi, ale czy jest to bardziej użyteczne, niż brak napięć społecznych tu i teraz, to moim zdaniem raczej nie sposób jednoznacznie wykazać.
W każdym razie, mimo problemów z kierowaniem się wyłącznie utylitaryzmem, często jest on przydatnym narzędziem, bo jeśli celem nieliberała jest poprawianie jakości życia jakiejś grupy ludzi, to liberał może pokazać jak najskuteczniej tego dokonać.
Nie może jednak, co Mises pisze wprost, bezpośrednio zadbać o subiektywne szczęście, czy duchowe bogactwo człowieka. W związku z tym liberalizmowi zarzuca się materializm i redukowanie życia do picia i jedzenia, co zdaniem autora pokazuje tak naprawdę jak bardzo niedoskonałą i materialistyczną koncepcję „wyższych potrzeb” mają etatyści. Polityka społeczna może uczynić ludzi bogatymi lub biednymi, ale nie szczęśliwymi – nie sposób tego zapewnić zewnętrznymi środkami, więc lepiej by zewnętrzne środki skierowane zostały do tego, do czego rzeczywiście służą: do usuwania cierpienia i niedostatku. Gdy ludzie nie będą się martwili bólem zęba i pustą lodówką, będą mogli przekierować swoją uwagę na bardziej podniosłe kwestie. Oznacza to, że liberalizm może ma niewiele do zaoferowania ascetom, ale łatwiej być ascetą w świecie zwykłych ludzi, niż zwykłym człowiekiem w tyranii ascetów.
Należy czytelnika ostrzec przed kontrowersyjnym rozdziałem o faszyzmie, w którym Mises dopatrywał się dobrych intencji i uratowania cywilizacji zachodniej przed komunizmem. Warto przypomnieć, że pisał to w 1927 roku, gdy u władzy byli tylko włoscy faszyści i ideologia ta nie pokazała jeszcze w pełni swojej prawdziwej twarzy. Nie ustanowiono rasistowskich, antysemickich praw, nadano prawa wyborcze kobietom, a gospodarka, mimo że interwencjonistyczna, była daleka od socjalizmu. Sam jednak przecież nie popierał populistycznych ruchów masowych, ograniczających wolność jednostki. W książce zwraca wyraźnie uwagę, że polityka oparta na ulicznej przemocy prowadzi do tego, że zwycięża nie lepsza idea, a ta, która ma więcej zwolenników, skłonnych do takich zachowań. Przy czym, żeby mieć ich więcej, musi mieć lepsze argumenty. Zdaniem autora faszyzm nie ma nic do zaoferowania lepszego, niż liberalizm czy socjalizm, a jego sukcesy były tylko chwilową odpowiedzią na zagrożenie ze strony komunizmu. Sądził, że prawdopodobnie bez ciągłego podsycania niechęci aktami barbarzyństwa w postaci walk na ulicach, faszyzm zelżałby z czasem, bo nie był aż tak oderwany od zachodnich wartości, jak komunizm, który wtedy jeszcze przyjął się tylko po obu stronach Uralu, czyli poza cywilizacją europejską.
W późniejszych pracach, gdy odkryto więcej kart, Mises był nieprzejednanym krytykiem faszyzmu narodowego socjalizmu i jako liberał oraz osoba żydowskiego pochodzenia musiał uciekać nie tylko z Austrii, ale w ogóle z Europy, bo groziło mu niebezpieczeństwo ze strony nazistów, którzy nie dawali mu spokoju nawet na emigracji w Szwajcarii.
Mimo upływu 97 lat Liberalizm w tradycji klasycznej to wciąż dzieło nad wyraz aktualne. W dużej mierze dlatego, że jest praca skupiona głównie na przeszłości i abstrakcyjnych ideach, które nie podlegają upływowi czasu. Jednak jest to również książka aktualna jako dzieło, w którym znajduje się pełno dygresji na temat współczesnego autorowi, podczas pisania, świata. Niektóre z nich były oczywiście nietrafne, jak np. stwierdzenie, że Rosja nie jest w stanie już zagrozić światowemu pokojowi, ale z większością dzisiejszy liberał może się jak najbardziej zgodzić czy utożsamić. Stąd, jeśli chcecie pogłębić, odświeżyć czy utrwalić swoją wiedzę albo szukacie prezentu dla kogoś raczkującego w świecie myśli politycznej i ekonomicznej, to polecam tę książkę, bo nawet jeśli utylitarne uzasadnienia dla liberalizmu nie są idealne, to jednak w dużej mierze są przekonujące i skuteczne.
Liberalizm w tradycji klasycznej Ludwiga von Misesa to książka, wydana pierwotnie po niemiecku w 1927 roku. Do dzisiaj doczekała się wielu wydań oraz tłumaczeń na kilkanaście języków, ponieważ jest to niezwykle zwięzłe i przyzwoite wprowadzenie do klasycznie rozumianego liberalizmu.
Autor przedstawia nie tylko fundamentalne koncepcje filozoficzne, ale również ekonomiczne,...
Bertrand de Jouvenel to bardzo ciekawa postać. Socjalista, który został liberałem, by potem znów stać się socjalistą, a jeszcze później znów liberałem.
Jego poszukiwania prawdy zaskarbiły mu szacunek Friedricha Hayeka, który zaprosił go do prestiżowego stowarzyszenia Mont Pelerin, zrzeszającego myślicieli i działaczy liberalnych. Traktat o władzy, wydany oryginalnie po francusku w 1945 roku, to jego najważniejsze dzieło, a w Polsce ukazało się w 2013 roku. Bezpośrednią inspiracją dla napisania tej książki była bez wątpienia II wojna światowa, której rozmiary i charakter były czymś niewyobrażalnym przed jej wybuchem, ale co zdaniem autora jest w gruncie rzeczy logiczną konsekwencją długiego procesu ewolucji koncepcji władzy.
Różne i na pierwszy rzut oka przeciwstawne teorie np.wywodzą się w rzeczywistości z tego samego pnia: idei suwerenności tj. idei, że istnieje gdzieś prawo, któremu podlegają wszystkie inne prawa. Władza ma stanowić emanację naczelnego suwerena, niezależnie czy jest nim Bóg, czy społeczeństwo. Musi być wcieleniem jego woli, a jej legitymizacja jest wprost proporcjonalna do zakresu, w jakim te warunki są spełnione. Oznacza to, że można potencjalnie wskazać dla danego państwa i momentu historycznego czy władca spełnia jakieś religijne, czy społeczne kryteria. Wielu teoretyków suwerenności opracowywało sposoby ograniczenia władzy, ale prędzej czy później takie teorie suwerenności traciły swoją moc kierowania na dany cel, jakimi były zgodność z wolą boską, czy służenie dobru powszechnemu. Stawały się zaledwie retorycznymi i symbolicznymi odskoczniami dla władzy, dostarczającymi jej pomocy niewidzialnego suwerena, z którym się zaczynała utożsamiać. Władca twierdził, że jego własna wola to wola Boga, czy społeczeństwa i zamiast im służyć, sam stawał się ostatecznym wyznacznikiem tego, co dobre, sprawiedliwe itd.
Teoria boskiej suwerenności w czasach jej świetności (XI-XIV w.), to głównie powtarzanie formuły św. Pawła, że „każda władza pochodzi od Boga”, ale nie w celu podporządkowania ludzi władzy, a raczej władzy Bogu. Jak przekonuje de Jouvenel, średniowieczna władza była najczęściej dzielona z innymi instytucjami, ograniczona i przede wszystkim nie była suwerenna. Tzn. hierarchicznie może król i był najważniejszy, ale nie był traktowany jako źródło i twórca praw „niższych” np. ustanowionych przez różne formy zgromadzeń właścicieli ziemskich, czy po prostu prawo zwyczajowe. Monarcha sam podlegał różnym prawom i nie mógł ich zmienić – w pewnym sensie można powiedzieć, że to spontaniczne i organicznie uformowane prawo było suwerenem.
Władcy dążący do zwiększenia swojej potęgi musieli wejść w konflikt z teorią boskiej suwerenności, by móc wyrwać się spod jarzma Kościoła. Tak zrobiono miejsce dla teorii suwerenności ludu (Marsyliusz z Padwy) i z czasem nawet jezuici (Mariana, Bellarmin, Suarez), zaczęli zaprzeczać idei bezpośredniego namiestnictwa danego ludziom od Boga, głosząc, że to wspólnota ustanawia władzę. Z kolei wspólnotę według nich stanowi wyrażona lub dorozumiana konwencja.
Nie będzie przesadą stwierdzenie autora, że koncepcja umowy społecznej miała już dość zaawansowany kształt 100 lat przed Janem Jakubem Rousseau. De Jouvenel omawia szczegółowo jego wpływ, a także Hobbesa, Spinozy, Fichtego, czy Hegla, na rozwój przekonania, że władcy realizują wolę ludu. Oczywiście przybiera to czasem absurdalne kształty i infantylne tłumaczenia, że jak władca robi coś źle, to realizuje prywatne interesy, a jak robi coś dobrze, to wtedy jest spełnieniem jakiejś Woli Powszechnej pisanej wielkimi literami.
Teoria Bożej suwerenności, czy pierwsze wersje teorii suwerenności ludu były koncepcjami nominalistycznymi. Oznacza to, że traktowały społeczeństwo jako zbiór jednostek, co gwarantowało w jakimś zakresie ochronę ich praw. Z czasem jednak, nie bez małego wpływu organicznych teorii społeczeństwa, budujących fałszywe analogie między biologią a naukami społecznymi, nominalizm ustąpił na rzecz tzw. realizmu metafizycznego. Potocznie realizm kojarzy nam się z jakimś zdrowym rozsądkiem, tymczasem tutaj oznacza to coś możliwie najbardziej odległego zdrowego rozsądku mianowicie przekonanie, że byty ogólne istnieją w jakiś realny sposób. W zastosowaniu realizmu metafizycznego do społeczeństwa uznajemy społeczeństwo za jakiś byt istniejący wręcz samodzielnie, niezależnie od jednostek, rządzący się jakimiś własnymi prawami, celami i wartościami.
Dość powiedzieć, że rewolucja francuska, a potem wojny napoleońskie rozprzestrzeniły po Europie realistyczną koncepcję społeczeństwa, którą podchwycili szczególnie niemieccy idealiści i wzniecili nacjonalizmy, których skutki poznaliśmy zwłaszcza w I połowie XX wieku.
Zarysowałem tu tylko jeden z wielu wątków obecnych w książce, więc jeśli chcecie przyjrzeć się szczegółom tego, co tu zreferowałem, oraz chcecie poznać więcej teorii władzy, historię rozwoju demokracji czy prób ograniczania władzy, to zachęcam do lektury.
Bertrand de Jouvenel to bardzo ciekawa postać. Socjalista, który został liberałem, by potem znów stać się socjalistą, a jeszcze później znów liberałem.
Jego poszukiwania prawdy zaskarbiły mu szacunek Friedricha Hayeka, który zaprosił go do prestiżowego stowarzyszenia Mont Pelerin, zrzeszającego myślicieli i działaczy liberalnych. Traktat o władzy, wydany oryginalnie po...
„Krótki przewodnik po systemach postkomunistycznych” Balinta Magyara i Balinta Madlovicsa, to zwięzłe podsumowanie głównych wątków zaprezentowanych w ich, ponad 800-stronicowej, pracy „The Anatomy of Post-Communist Regimes: A Conceptual Framework”, która jest dostępna w języku angielskim bezpłatnie na stronie: The Anatomy of Post-Communist Regimes (oapen.org).
Autorzy streścili tu swoje dzieło w 120 tezach, pozwalających czytelnikowi szybko zapoznać się z ich teorią, którą następnie stosują do analizy dwunastu postkomunistycznych państw: Estonii, Rumunii, Kazachstanu, Chin, Czech, Polski, Węgier, Rosji, Ukrainy, Mołdawii, Gruzji i Macedonii Północnej. Jest to więc nie tylko abstrakcyjna praca politologiczna, ale również bardzo praktyczne wprowadzenie do tematu polityk wymienionych państw, pomagające w zrozumieniu ich specyfiki.
Magyar i Madlovics zwracają uwagę, że powszechnie używa się języka, którym zazwyczaj opisuje się liberalną demokrację, do opisu ustrojów postkomunistycznych państw. Ich zdaniem to błąd, bo to tak, jakby używać słownictwa anatomii ryb do opisu słonia. Stwierdzenie, że słoń nie ma płetw i skrzeli, nie mówi, czym słoń jest w istocie. Słoń to nie jest przecież tylko „wadliwa, nieliberalna” ryba żyjąca poza wodą. Słoń to słoń.
W związku z tym należy pozbyć się założeń, które zachodni badacze systemów politycznych dawnego bloku wschodniego często przyjmują. Pierwsze głosi, że sfery aktywności społecznej, tj. polityczna, ekonomiczna i wspólnotowa, są domyślnie rozdzielone. Tymczasem w wielu przypadkach transformacja ustrojowa zmieniła formalny układ instytucjonalny, lecz nie naruszyła nieformalnych nawyków i sposobów działania uczestników życia publicznego, wynikających często jeszcze z przedkomunistycznej przynależności cywilizacyjnej.
Drugie fałszywe założenie głosi, że pozycja de iure osób i instytucji jest zawsze ich pozycją de facto. W rzeczywistości często nieformalny patronalizm pozwala ludziom wykraczać poza przypisaną im sferę społeczną. Relacje patronackie są osobiste, hierarchiczne oraz wiążą się z nieoficjalnym systemem nagród i kar, które patron wymierza swoim klientom (czyli słabszym stronom relacji patronackiej) – czy to organizacjom, czy osobom – zupełnie arbitralnie. Nie ma znaczenia formalna hierarchia państwowa, liczy się pozycja w patronackiej rodzinie adopcyjnej, do której nie można wejść z własnej inicjatywy, a do której włączyć może kogoś patron. To patron rozdziela stanowiska i to jego wola realizuję się poprzez daną partię polityczną, pozbawioną zupełnie wewnętrznych podziałów i do której patron nie musi nawet należeć.
Adopcyjna rodzina polityczna obejmuje cały szereg polityków, nieuczciwych dziennikarzy, oligarchów, urzędników, czy najróżniejszych figurantów, przenikając najróżniejsze instytucje od klubów parlamentarnych, przez tajne służby, sądownictwo, przedsiębiorstwa państwowe, spółki skarbu państwa i GONGO (government-organized non-governmental organization) po kościoły zdegradowane do roli instytucji klienckich.
Magyar i Madlovics scharakteryzowali rządy PiS-u jako autokrację – z rzekomo niezależną sferą gospodarczą – kierującą się konserwatywną ideologią – eksploatującą państwo na najróżniejsze sposoby, by osiągać cele ideologiczne. Wydaje się to jednak nie do końca trafną oceną i według ich własnej metodologii śmiało mogę nazwać „Polskę Kaczyńskiego” autokracją patronalną. Szczególnie rzucają się w oczy takie zdarzenia, jak nieuczciwy dostęp do prywatnych czy poufnych informacji i zawłaszczenie telewizji publicznej na cele partyjne, co autorzy klasyfikują przecież jako nielegalne finansowanie kampanii wyborczej. Zalicza się tu także kontrowersyjne referendum z tendencyjnymi pytaniami, które miałoby umożliwić populistycznej władzy ominięcie instytucji za pośredniczających wolę ogółu i pod płaszczykiem demokracji bezpośredniej realizację interesów autokraty, który zawłaszcza dla siebie prawo do interpretacji dobra wspólnego.
Mimo mojej drobnej różnicy zdań z autorami, mogę śmiało zarekomendować lekturę tej książki każdemu zainteresowanemu kwestiami ustrojowymi, polityką państw postkomunistycznych oraz ludziom, którzy chcieliby nauczyć się rozpoznawać zagrożenia dla demokracji liberalnej, by lepiej dbać o swoją wolność.
„Krótki przewodnik po systemach postkomunistycznych” Balinta Magyara i Balinta Madlovicsa, to zwięzłe podsumowanie głównych wątków zaprezentowanych w ich, ponad 800-stronicowej, pracy „The Anatomy of Post-Communist Regimes: A Conceptual Framework”, która jest dostępna w języku angielskim bezpłatnie na stronie: The Anatomy of Post-Communist Regimes (oapen.org).
Autorzy...
2021-04-13
Gdy widzę jak libertarianie nazywają Thoreau anarchistą po lekturze jednej strony eseju "O obywatelskim posłuszeństwie", to nie wiem czy się śmiać czy płakać. Thoreau nie miał postulatów anarchistycznych, a jedynie pobożne życzenia o społeczeństwie bez rządu "kiedyś tam". Nie wysilił się na żadne rozmyślania jak takie społeczeństwo mogłoby wyglądać, wolał zamieszkać nad jeziorem Walden i napisać dzieło inspirujące socjaldemokratów i hipisów do życia i żarcia.
Błędem będzie chyba nawet stwierdzenie, że ten słynny esej, od którego wzięło się pojęcie "obywatelskiego posłuszeństwa" świadczy o tym, że Thoreau, słynny abolicjonista, był protolibertarianinem. Co prawda są fragmenty, które mogłyby tak sugerować: np. stwierdzenie, że rządy trwają, bo mają siłę, a nie dlatego, że są słuszne lub jego katolicko-anarchistyczna interpretacja słów Jezusa "oddajcie Cezarowi, co należy do Cezara i Bogu to, co należy do Boga" albo napisanie "Rząd, który jest tylko narzędziem wybranym przez ludzi, by realizował ich wolę, może być łatwo nadużywany i deprawowany, jeszcze zanim zdąży tę wolę wypełnić.", czy też wreszcie pewna "deontologiczna intuicja" wyrażona słowami "Uważam, że przede wszystkim powinniśmy być ludźmi, a dopiero potem obywatelami." i ""Gdybym niesprawiedliwie zabrał tonącemu deskę, musiałbym zwrócić mu ją, choćbym sam miał utonąć.". Prawda jednak jest taka, że pisanie o rządzie "proszę nie o jego natychmiastową likwidację, ale o jego natychmiastowe ulepszenie." świadczy w najlepszym przypadku o minarchizmie, ale tylko do momentu gdy przeczytamy pogardliwe słowa "ponad kwestię wolności przedkładają kwestię wolnego handlu", świadczące o zupełnym niezrozumieniu, że wolność gospodarcza i osobista są nierozerwalne. Nie ma wolności słowa bez wolności posiadania własnej drukarni - jak pisał Rothbard.
Sprawę definitywnie rozstrzyga końcówka eseju, w której Thoreau stwierdza: "Naprawdę wolne i oświecone państwo nie powstanie, dopóki nie uzna jednostki za siłę wyższą i niezależną od siebie, z której to siły płynie władza i autorytet rządu, i dopóki rząd nie zacznie odpowiednio jednostki traktować". Jeśli dodamy fakt, że słowa te poprzedza wzdychanie do przyszłości, w której nastanie demokracja, widzimy, że autor dość lekkomyślnie skłania się ku starożytnym ideałom życia obywatelskiego (słowo OBYWATEL w tytule powinno dawać do myślenia), a libertarianizm można tu znaleźć tylko jak się jest nieświadomym istnienia czegoś takiego jak błąd konfirmacji.
Jeśli moje dotychczasowe słowa nabrały wydźwięku "nie czytajcie tego", to muszę zaznaczyć - esej jest krótki i naszpikowany ładnymi cytatami, więc jak najbardziej warto się nad nim pochylić. Za najjaśniejszy jego aspekt uważam swoisty protorandyzm i tym cytatem zakończę:
"Ten, kto w całości oddaje siebie innym ludziom, uważany jest (...) za osobę bezużyteczną i samolubną, ten jednak, kto oddaje im się częściowo, ogłaszany jest dobroczyńcą i filantropem."
Gdy widzę jak libertarianie nazywają Thoreau anarchistą po lekturze jednej strony eseju "O obywatelskim posłuszeństwie", to nie wiem czy się śmiać czy płakać. Thoreau nie miał postulatów anarchistycznych, a jedynie pobożne życzenia o społeczeństwie bez rządu "kiedyś tam". Nie wysilił się na żadne rozmyślania jak takie społeczeństwo mogłoby wyglądać, wolał zamieszkać nad...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toDla mnie informacja, że demokracja to porażka na każdym froncie nie jest niczym nowym, a mimo to, co chwila coś mnie zaskakiwało. Plusem jest też to, że ta pozycja jest dosyć krótka, więc nie powinna zmęczyć leniwego czytelnika. Serdecznie polecam.
Dla mnie informacja, że demokracja to porażka na każdym froncie nie jest niczym nowym, a mimo to, co chwila coś mnie zaskakiwało. Plusem jest też to, że ta pozycja jest dosyć krótka, więc nie powinna zmęczyć leniwego czytelnika. Serdecznie polecam.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Gdy ideologia trzyma w uścisku całe społeczeństwo, jedynie siła wyższa albo wyższa ideologia może ją skutecznie wyegzorcyzmować".
Bardzo dziękuję wydawnictwu Wektory, które przysłało mi książki „Śmierć Zachodu" Patricka Buchanana, bo okazało się, że mimo upłynięcia 14 lat od jej pierwszego polskiego wydania i 18 od amerykańskiego, jest to książka jak najbardziej aktualna. Co więcej – fakt, że ta pozycja ma kilkanaście lat, stanowi jej atut, bo pozwoliła mi spojrzeć na zjawiska, które uważałem za charakterystyczne dla czasów najświeższych, jak na coś, co występowało już dekadę czy nawet dwie temu.
Na stronach tej solidnie uźródłowanej, pełnej przypisów książki, znajdziemy statystyki pokazujące klarownie, że zbliża się katastrofa demograficzna w państwach zachodnich, której towarzyszy wzmożona migracja mało wykwalifikowanych, niechcących się asymilować ludzi z obcych cywilizacji. Oznacza to rzecz jasna powolne samobójstwo, bo skoro nie chcą się przystosować, to oczywiste jest, że gardzą naszą cywilizacją i interesują ich tylko nasze bogactwa. A że sami mają wiele dzieci, to wkrótce obce systemy moralne i prawne wypchną demoliberalne idee na śmietnik historii (mowa oczywiście o liberalizmie w znaczeniu współczesnym-amerykańskim). To wszystko większość moich czytelników raczej wie, ale czy wiedzieliście, że poza tym wewnętrznym wrogiem czyha też zewnętrzny, nieustannie się rozmnażający? My w Polsce akurat jesteśmy w dość komfortowej sytuacji, ale zdziczałe kraje mają pretensje materialne i terytorialne do innych państw zachodnich oraz Rosji, która bardzo zdolnie połączyła bycie zdziczałą turańszczyzną, z samobójczym pseudoliberalizmem, dziesiątkującym jej populację. Pomińmy oczywiste roszczenia państw postkolonialnych, ale czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, że Chiny straciły kiedyś wiele ziem na rzecz Rosji i że ich mocarstwowa pozycja w końcu pozwoli im je odzyskać? Albo, że USA zajęło spore połacie Meksyku i że Meksykanie wciąż chcą je z powrotem? Swoją drogą nie miałem pojęcia o skali nielegalnej imigracji w Stanach i nie sądziłem, że stanowi to aż tak duży problem. Narzekanie na imigrantów zabierających pracę porządnym Amerykanom to był w mojej głowie prześmiewczy mem i raczej traktowałem to, jak głupie gadanie tamtejszej niedouczonej ekonomicznie prawicy; tym bardziej głupie, że sami są potomkami imigrantów. Teraz nie dziwię się, że Trump tyle gadał o murze na granicy i wygrał wybory, skoro miliony Meksykanów rocznie wpycha się do południowo-zachodnich stanów i zupełnie się nie asymiluje, żyjąc w hiszpańskojęzycznych gettach, oglądając hiszpańskojęzyczną telewizję i pracując w firmach z samymi Latynosami (o ile akurat faktycznie pracują, a nie popełniają przestępstwa, w czym są statycznie dość nieźli).
Jakby tego wyniszczania biologicznego było mało, to jest też ideologiczne. Buchanan sprawnie streszcza koncepcję marszu przez kulturę i teorii krytycznej, tematów odkrytych ostatnio w Polsce dzięki wykładom Jordana Petersona na Youtubie i jego ponurej parodii Krzysztofa Karonia. Praktycznie cała zachodnia popkultura od kilkudziesięciu lat sieje nienawiść do naszej cywilizacji i promuje dekadencki styl życia. To też pewnie wiecie, ale już niekoniecznie wiecie, do jakich absurdalnych postaci to dochodziło i dochodzi w USA! Powiedzmy sobie szczerze. Sam mam trochę uprzedzeń do polskiego patriotyzmu, ze względu na jego mesjanistyczną, dolorystyczną i mało rozgarniętą, a przez to mało skuteczną specyfikę. Nieliczni żyjący patrioci często pielęgnują jakieś historyczne i filozoficzne bzdury, a nasi mężowie stanu mają akurat takie ciemne strony, których przeboleć nie mogę np. socjalizm Piłsudskiego. Jednocześnie mam sympatię do klasycznego liberalizmu i do wolnościowego projektu, jakim były Stany Zjednoczone do niedawna, stąd nie przyszło mi nigdy do głowy, że amerykańska lewica może nienawidzić takich postaci jak Thomas Jefferson, czy Jerzy Waszyngton! A nawet jeśli już ktoś nie potrafi ich lubić, bo popełnia typowy dla laików historycznych błąd prezentyzmu (oceniania przeszłości przez pryzmat teraźniejszości) i płacze, że np. mieli niewolników, to jednak powinien ich szanować jako twórców najbardziej wolnego państwa na ziemi, w którym ich ukochane mniejszości mogły się emancypować, a oni mogą głosić swoje głupie idee. Coś im zawdzięczają, ale nie rozumieją tego i chcą burzenia ich pomników, zmieniania nazw ulic, a nawet przemilczania na lekcjach historii! Nie przyszłoby mi nigdy do głowy burzyć pomnika napadającego na pociągi bandyty spod Bezdan, bo nawet jak miał poważne wady, to był postacią wielką, inspirującą i zrobił też dobre rzeczy. I właśnie dlatego byłem w szoku. Słyszałem kilka lat temu o akcji zdejmowania flag konfederacji z masztów przed urzędami/szkołami w południowych stanach, nad czym bardzo ubolewałem, ale zrzucałem to na karb polowania na czarownicę zwaną antysemityzmem. Teraz widzę, że byłem w błędzie, bo walka z rasizmem to tylko wymówka. Nie chodzi też o żadne „trzeźwe spojrzenie" na historię jak u nas. Chodzi o zorganizowaną, systemową walkę z ideą patriotyzmu jako taką. Walkę z życiem historycznym przesiąkniętym zachodnimi wartościami, które chce się zastąpić nie tyle nowymi, lepszymi wartościami, ile po prostu antywartościami.
Poza tymi ponurymi diagnozami jest też propozycja leczenia, jednakże jak zauważył Hans Herman Hoppe, Buchanan nie dostrzega niestety, że problemem nie jest nie tyle kryzys demokracji, ile demokracja sama w sobie. Poza tym jednym szkopułem reszta podsumowania Buchanana jest słuszna. Trzeba decentralizować, co się da, ale przede wszystkim szkolnictwo, by móc chronić nasze dzieci przed degeneratami, głupcami i oszustami. Trzeba tworzyć wartościową kulturę i ją wspierać, trzeba bojkotować firmy wspierające degenerację. Trzeba odciąć państwowe finansowanie dla instytucji bawiących się w politykowanie i trzeba zdobywać się na akty obywatelskiego nieposłuszeństwa, dopóki Lewiatan chce nas niszczyć za pomocą naszych własnych zasobów. Książkę zdecydowanie polecam, świetnie się czyta, jest ładnie ułożona i ma krótkie rozdziały.
„Gdy ideologia trzyma w uścisku całe społeczeństwo, jedynie siła wyższa albo wyższa ideologia może ją skutecznie wyegzorcyzmować".
Bardzo dziękuję wydawnictwu Wektory, które przysłało mi książki „Śmierć Zachodu" Patricka Buchanana, bo okazało się, że mimo upłynięcia 14 lat od jej pierwszego polskiego wydania i 18 od amerykańskiego, jest to książka jak najbardziej aktualna....
Nacjonalizm to owoc rewolucji antyfrancuskiej, a nie żaden spadkobierca chrześcijańskiego uniwersalizmu czy greckiej filozofii politycznej. Naród to idol - fałszywy bożek, który deklaratywni pseudokatolicy wyznają na równi z Bogiem.
Nacjonalizm to owoc rewolucji antyfrancuskiej, a nie żaden spadkobierca chrześcijańskiego uniwersalizmu czy greckiej filozofii politycznej. Naród to idol - fałszywy bożek, który deklaratywni pseudokatolicy wyznają na równi z Bogiem.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-27
Odczytywana dosłownie jest pierwszym w historii postulatem totalitaryzmu, podobnego bardzo do komunizmu. Jest to jednak nieuczciwe podejście do tematu, bo jest również odczytanie psychologiczne tego dzieła i klasy społeczne Platona mają, według tego odczytania, odzwierciedlać części duszy człowieka. Daje nam to w efekcie tak naprawdę dzieło wielowarstwowe i o ile propozycja polityczna Platona nas odrzuca (tzn. powinna odrzucać. Jeśli czujesz do niej pociąg, to lecz się, psychopato), to pewna propozycja antropologiczno-etyczna wymaga już większej przychylności.
Odczytywana dosłownie jest pierwszym w historii postulatem totalitaryzmu, podobnego bardzo do komunizmu. Jest to jednak nieuczciwe podejście do tematu, bo jest również odczytanie psychologiczne tego dzieła i klasy społeczne Platona mają, według tego odczytania, odzwierciedlać części duszy człowieka. Daje nam to w efekcie tak naprawdę dzieło wielowarstwowe i o ile propozycja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-27
Cofam mój poprzedni komentarz. Do ponownego przeczytania.
Cofam mój poprzedni komentarz. Do ponownego przeczytania.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-07-25
Ciekawy zbiór esejów, który nie znalazł się w ,,Dziełach zebranych". Czasem kwestie językowe kuleją i z niedowierzaniem patrzyłem na tłumaczenie tytułu „Praw" Platona na „Traktat o Prawach", ale to wina tłumacza Mariana Miszalskiego, a nie samego autora.
Stałym punktem u Bastiata jest znęcanie się nad protekcjonistami, co też ma tu miejsce już w pierwszym pamflecie pt. ,,Rabunek a prawo". Następnie otrzymujemy bardzo długi tekst „Matura a socjalizm", w którym genialnie rozwałkowuje przymus szkolny, zarówno w kwestii jednolitości jego odgórnie narzuconego programu nauczania, jak i w tendencjach wychowawczych urzędników. Wiąże je z antykwarycznym fetyszem u wszelkiej maści utopistów, który polega na czerpaniu wzorców ze starożytnej Grecji i Rzymu. Bastiat bardzo krytycznie odnosi się do klasycznego nauczania, czasem mam wrażenie, że zbyt krytycznie i bez zrozumienia np. bezsensownie spłycił kwestię regulacji seksualności w Politei Platona, twierdząc, że proponował on zwyczajny promiskuityzm. Twierdzi też, że rzymski patriotyzm to dławienie wszelkiego postępu i niszczenie każdej cywilizacji. A przecież Rzym uległ hellenizacji, a potem chrystianizacji, dwukrotnie wzbogacając się cywilizacyjnie w znaczny sposób.
Według narracji autora antyk przekazał światu dwa fałsze na temat społeczeństwa:
1. Społeczeństwo to stan ponadnaturalny, zrodzony z umowy.
2. Wynika z pierwszego. Ustawa tworzy prawa, więc prawodawca może urabiać ludzi, jak chce.
Skoro w innych miejscach podaje się za zwolennika prawa naturalnego, to wypadałoby wiedzieć, że jego korzenie sięgają Arystotelesa i bynajmniej nie uważał on, że ludzie są całkowicie plastyczni. Nie wiedzieć czemu ubzdurał sobie, że ludzie jego czasów są źli i brutalni, bo naczytali się za młodu o Rzymianach. Skoro zaś uczyli się latami o moralności, religii i polityce barbarzyńców, to nie ma się co dziwić czynom Francuzów podczas rewolucji francuskiej. Ten wywód jest oparty na naiwnym optymizmie antropologicznym. Gdyby ludzie czytali Biblię i uczyli się przyrodoznawstwa zamiast historii (a tak mniej więcej wyobraża sobie Bastiat idealną edukację), to by byli dobrzy. Ergo: zepsuła ich kultura. No brawo, możesz sobie Fryderyku przybić piątkę z Janem Jakubem Rousseau, którego rzekomo tak nie lubisz, bo śpiewacie jednym głosem.
W ogóle ta jego przyziemność jest urocza. Krytykuje studia klasyczne oparte na łacinie, porównując je do uczenia współczesnych wojskowych strzelania z procy. W dodatku jest zupełnie nieświadom korzeni poznania naukowego, którego głównym celem powinna być właśnie prawda ujęta w teoriach, a nie praktycyzm. Nie będę się tu rozwodził nad korzyściami płynącymi z kompleksowej edukacji (oczywiście potrzebnej tylko prawdziwym uczonym, a nie przeciętnemu zjadaczowi chleba), bo uważam je za oczywiste. Na obronę Bastiata mogę dodać, że źródła jego poglądów znajdują się w Wyznaniach św. Augustyna, więc prawdopodobnie uległ tu mocy autorytetu.
Pomijając te bzdury, to nadal jest to bardzo ciekawy esej, ukazujący główne figury rewolucji antyfrancuskiej jako fanatyków starożytności. Bardzo obficie ich cytuje i faktycznie mieli jakąś manię. Oto Saint-Just, działacz rewolucji, stracony wraz z Robespierrem: ,,Rzemiosło nie pasuje do prawdziwego obywatela. Ręka ludzka stworzona jest do roli i do broni". A ponieważ nikt nie powinien upaść tak nisko, by żyć z rzemiosła, to trzeba każdemu rozdać ziemię". Inna jego chora wizja: ,,Dzieci ubierane są w płócienne ubrania przez cały sezon. Sypiają na słomianych matach i śpią po osiem godzin. Karmione są wspólnie i spożywają tylko korzonki, owoce, warzywa, chleb i wodę. Mięso mogą skosztować po skończeniu szesnastu lat. Mężczyźni po ukończeniu dwudziestu pięciu lat będą zobowiązani przedkładać co roku w świątyni wykaz swoich przyjaciół. Ten, kto porzuci swojego przyjaciela bez dostatecznego powodu, będzie wygnany". No wariat.
Ludzie tak się wystraszyli ,,komunizmu",, co w ujęciu Bastiata oznacza ogólne totalniactwo, że w swojej manii antyku przeszli od republiki do Konsulatu i Cesarstwa. Słowa Thiersa: ,,Myśmy co byli Ateńczykami razem z Wolterem, postanowiliśmy zostać Spartanami pod rządami Konwentu, a wreszcie żołnierzami Cezara pod Napoleonem". Spostrzegawczy czytelnik dostrzeże tu zapowiedź rządów Hitlera.
Bardzo mi się w tym tekście jeszcze podobało błędne koło demokracji, działające według paradygmatu „państwo musi wychowywać": myśl narodowa ma się wcielać w urzędników, a potem ci urzędnicy mają według swojego widzimisię kształtować narodowe przemyślenia. Szaleństwo.
Kolejny pamflet pt. ,,Własność a prawo stanowione" to dość szczegółowe wyprowadzanie własności prywatnej z ludzkiej natury i podkreślanie, że prawo stanowione służy ochronie własności, więc ma swój początek w niej, a nie odwrotnie. Dziwi w tym tekście jedynie stwierdzenie, że panowanie przemocy przedpaństwowej rodzi wspólnotę oporu, w postaci społeczeństwa, zawiązującego umowę społeczną. Tak, powołał się znów na umowę społeczną. Nie wiem co o tym sądzić, prawdę mówiąc.
Następnie mamy tekst ,,Sprawiedliwość a braterstwo". Socjaliści uważają, że społeczeństwo jest wytworem prawa stanowionego. W związku z tym, jeśli liberałowie domagają się od prawa tylko sprawiedliwości, to socjaliści sądzą, że wykluczają oni braterstwo ze społeczeństwa, co oczywiście nie jest prawdą, bo braterstwo powinno być realizowane oddolnie. W imię braterstwa ludzie są w stanie postulować dosłownie wszystko, by zapewnić korzyści jakiejś grupie (wymienia bardzo długą listę, jak mój tekst jest zbyt mglisty, to sięgnijcie po książkę). Nawet jak większość czarnych scenariuszy się nie sprawdzi, to sama ich formalna możliwość jest tworzeniem niepewności, która szkodzi „pracy", przez którą Bastiat rozumie rozwój gospodarczy. Mówiąc bardziej współczesnym językiem, mamy tu podkreślanie roli rządów prawa w działalności gospodarczej.
Pod koniec znów przywołuje temat przymusu szkolnego. Argument za podstawą programową, jakoby chroniła ona przed uczeniem ludzi błędnych tez, jest słaby, ponieważ jednolitość i dekretowy charakter edukacji oznacza, że gdy wystąpi jakiś błąd, to jest on powszechny i praktycznie nie do wykorzenienia. Coby daleko nie szukać: zdecydowana większość ćwierćinteligentów w naszym kraju uważa, że średniowiecze było okresem ciemnoty. Mam wymieniać dalej?
Bardzo mi się spodobała błyskotliwa uwaga, że prasa, tak jak szkoła, też służy kształceniu, a panuje w niej całkowita anarchia. Skoro nie ma jakiegoś ministerstwa prasy, kontrolującego cały rynek wydawniczy, to czemu ma być ministerstwo edukacji? Ministerstwa książek też nie ma i dowolne głupoty mogą dostać ISBN. ,,Albo Państwo jest nieomylne, a zatem nie możemy uczynić nic lepszego, jak tylko poddać mu cały obszar życia umysłowego – albo nie jest nieomylne, a w tym wypadku nierozumne jest oddanie mu tak oświaty, jak prasy".
Ostatnią ciekawą uwagą, o której warto wspomnieć, to, że według Bastiata państwo z całkowicie wolnym handlem miałoby tak szerokie stosunki handlowe, że stanowiłoby to dla niego najlepszą obronę przed agresją obcych wojsk. Jest to jeden z późniejszych argumentów Rothbarda za tym, że społeczność anarchokapitalistyczna nie zostałaby rozgromiona przez obce państwa.
Ostatni tekst nosi tytuł ,,Własność a rabunek'' i przedstawia on w nim błędną i pokrętną, ale dość ciekawą teorię ekonomii. Twierdzi, że jego wizja godzi ze sobą leseferyzm, egalitaryzm (wzajemność świadczeń), saint-simonism (każdemu według zdolności, każdej zdolności według pracy), socjalizm (równy podział między kapitał, talent i pracę) oraz komunizm (wspólność dóbr - sił natury). Nie będę już jednak tego przytaczał, bo to zwykła ciekawostka historyczna.
Serdecznie polecam.
Ciekawy zbiór esejów, który nie znalazł się w ,,Dziełach zebranych". Czasem kwestie językowe kuleją i z niedowierzaniem patrzyłem na tłumaczenie tytułu „Praw" Platona na „Traktat o Prawach", ale to wina tłumacza Mariana Miszalskiego, a nie samego autora.
Stałym punktem u Bastiata jest znęcanie się nad protekcjonistami, co też ma tu miejsce już w pierwszym pamflecie pt....
Theodor Adorno, niemiecki filozof i socjolog, znany jest przede wszystkim jako przedstawiciel szkoły frankfurckiej, neomarksista i współtwórca teorii krytycznej. Wrogość Adorna wobec wolnego rynku nie oznacza jednak, że myśliciel ten nie miał zupełnie nic ciekawego do powiedzenia. Dowodem tego jest broszura „Nowy prawicowy radykalizm”, stanowiąca zapis jego wykładu, który wygłosił w kwietniu 1967 roku na Uniwersytecie Wiedeńskim.
Adorno był głośnym krytykiem kultury masowej, której przypisywał zautomatyzowany charakter i niszczenie autentycznej, dawnej kultury rozrywkowej i kultury wysokiej, oraz którą uważał za przedłużenie kapitalistycznego systemu produkcji. Przed II wojną światową pracował w Instytucie Badań Społecznych, który po dojściu Hitlera do władzy został zamknięty, a on sam rok później musiał uciekać z kraju ze względu na swoje żydowskie korzenie. Podjął się badań empirycznych w USA i stworzył koncepcję osobowości autorytarnej, czyli takiej, która ze względu na pewien określony zestaw cech, skłonna jest wyznawać antydemokratyczne ideologie i jest podatna na populizm. Doświadczył więc nie tylko narodowego socjalizmu na własnej skórze, ale badał go również naukowo.
Zdaniem Adorna faszyzm nigdy nie miał rozbudowanej teorii, a jego ideologia była rozwodniona i wiele jego postulatów miało charakter doraźny. Widać to było zwłaszcza we Włoszech Mussoliniego, które na początku prowadziły politykę stosunkowo wolnorynkową i wyśmiewały rasizm Hitlera, by stać się potem państwem na wskroś etatystycznym i realizującym politykę rasową narzuconą przez sojuszniczą Trzecią Rzeszę.
Filozof był zdania, że faszyzm skupiał się głównie na panowaniu nad psychiką mas i że propaganda była w nim poniekąd celem samym w sobie. To w propagandzie skrajnie prawicowi liderzy znajdują ujście dla swoich fantazji związanych z wizją jakiejś zbliżającej się katastrofy. Z kolei masy, dzięki niej, utożsamiają się z liderami, którzy epatują dynamizmem, sprawczością i nastawieniem na konflikt w stopniu niedostępnym dla przeciętnego człowieka. Liderzy, by wykonać pierwszy krok w tworzeniu podziałów społecznych, muszą się charakteryzować ekstremalnie niskim poziomem empatii – wtedy dopiero mniej zaburzeni naśladowcy zbierają się na odwagę do praktykowania wszelkich destruktywnych sposobów postępowania.
Na temat zachowań powojennych skrajnych prawicowców, oprócz tych twierdzeń o charakterze ogólnym, padło też w wykładzie sporo szczegółowych obserwacji. Przede wszystkim muszą oni kompensować sobie brak realnego zagrożenia komunizmem, więc podciągają pod słowo komunizm, co popadnie i walczą z wyobrażonym wrogiem. Podobnie z antysemityzmem, który przetrwał samych Żydów i dotyka ich widmowej postaci. Nie przeciwdziała temu nawet tabu i prawne ściganie za antysemityzm, bo polityczna poprawność owocuje mistrzowskim wyćwiczeniem sztuki aluzji. Antysemici puszczają do siebie oko, używając fraz w rodzaju „sami wiecie kto”. Czasem wystarczy powiedzieć „żydowsko brzmiące” nazwisko i już wszyscy wtajemniczeni wiedzą, co mają myśleć. We współczesnej Polsce antysemici często, mając na myśli Żydów, mówią o Rzymianach, w nawiązaniu do jałowego sporu o to, kto ukrzyżował Chrystusa.
W tych postawach pewności dodaje im strategia zwana po niemiecku „metodą salami”, czyli po prostu pseudonaukowa pedanteria. Polega to na atakowaniu powszechnie uznawanych faktów i ich podważaniu w całości, czepiając się detali. Przykładem może być stwierdzenie, że podczas Holocaustu zamordowano 5,5 miliona żydów, a nie 6 mln. Potem się okazuje, że 4 miliony, a nie 5, aż w końcu można się od głosicieli takich też dowiedzieć, że nikt nie został zamordowany, a potem, że to w ogóle Żydzi mordowali i Holocaust był im na rękę, bo założyli „państwo w Palestynie”.
Podobnie przewrotnymi technikami są też wyciąganie z kontekstu (niemieckie „Za Hitlera, zanim zaczął wojnę, było dobrze” i nasze rodzime „Za Hitlera były mniejsze podatki”), wybiórczy konkretyzm i formalizm prawny. Ten drugi polega na oczekiwaniu od adwersarzy znajomości mało istotnych i trudnych do zweryfikowania „faktów” i traktowanie ich jako całkowicie niekompetentnych, gdy nie wiedzą co i gdzie powiedział jakiś rabin albo jakiś Ukrainiec. Żeby było zabawniej, często taki „podstawowy fakt” okazuje się w ogóle nie być faktem. Trzeci zaś to powoływanie się na prawo przy głoszeniu nacjonalistycznych, konfliktogennych tez np. uważano, że Zachodnie mocarstwa dobrowolnie podpisały traktat monachijski i on dalej obowiązuje, więc Niemcy mogą mieć słuszne roszczenia do Kraju Sudeckiego.
Charakterystyczny dla skrajnej prawicy jest też antyamerykanizm i ogólna niechęć do „plutokratycznych narodów”, co łączyło się z narzekaniem na imigrantów, mimo realnego zapotrzebowania na ich pracę, czy z wyprzedawaniem niemieckiej gospodarki zachodniemu kapitałowi, a u nas polskiej gospodarki między innymi niemieckiemu.
Oprócz tego warto wspomnieć, że mimo bycia ruchem wrogim wolności, skrajna prawica lubi przedstawiać się jako stająca w obronie tejże wolności. Lubuje się również w używaniu różnych wariacji wyrażenia Goebbelsa „partie systemowe” – w realiach powojennych były to dla prawicujących Niemców partie, którym licencji udzieliły mocarstwa okupacyjne, w Polsce popularne dla pewnych środowisk były wyrażenia „partie postkomunistyczne”, „partie okrągłostołowe”, czy „banda czworga”.
Nie sposób też nie wspomnieć o przywiązywaniu nadmiernej wagi do symboli, czego świetnym przykładem jest poseł pewnej polskiej prawicowej partii, który zniszczył własność prywatną w postaci choinki, bo wisiały na niej bombki z nieodpowiadającymi mu obrazkami. Tenże sam poseł objawiałby też typową, według rozważań Adorna, sadystyczną radość z wymierzania kar i krytyki, co szczególnie było widać w publicznie wyartykułowanych marzeniach o „batożeniu gejów”. W niemieckim wariancie była to mocna krytyka zwykłych Niemców uznających granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej.
Przykłady można mnożyć, ale mijałoby się to z celem recenzji, jakim jest zachęcenie do lektury Adorna, tym bardziej że wydaje się, że jego tło biograficzne nadaje jego twierdzeniom pewnej powagi. Z drugiej strony fakt, że zabrakło mu obiektywizmu, by odnieść wyniki swoich badań również do lewicowego radykalizmu, nakazuje pewną dozę sceptycyzmu przy ocenie jego tez, chociaż niekoniecznie je przekreśla i moim zdaniem wciąż warto się nad nimi uczciwie pochylić.
Theodor Adorno, niemiecki filozof i socjolog, znany jest przede wszystkim jako przedstawiciel szkoły frankfurckiej, neomarksista i współtwórca teorii krytycznej. Wrogość Adorna wobec wolnego rynku nie oznacza jednak, że myśliciel ten nie miał zupełnie nic ciekawego do powiedzenia. Dowodem tego jest broszura „Nowy prawicowy radykalizm”, stanowiąca zapis jego wykładu, który...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to