Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Książki pana Andrzeja są mi znane już od lat. Od bardzo dobrej "Nadziei czerwonej jak śnieg", a potem przez oba tomy przygód Kazika Luxa stał się on jednym z moich ulubionych rodzimych pisarzy, obok Komudy czy Przechrzty.

Steampunk również jest mi znany, jestem nawet związany z facebookowym profilem "Steampunk - Klimat wieku Pary". Ten trend w fantastyce poprawia bardzo nielubiany przezemnie XIX wiek, przerabia go na coś ciekawego.

I pan Andrzej udowodnił wspomnianą nadzieją, że steampunk nie jest mu obcy, tak więc Aposipesis zanosił się na powieść pisaną bezpośrednio pode mnie.

Niestety, marzenia o świetnym rodzimym steampunku zderzyły się z rzeczywistością jak marzenia o niepodległości z moskiewskim sukińsyństwem...

W powieści śledzimy losy pruskiej wojowniczki, mechaborga (taki odpowiednik cyborga, tylko na tryby i parę) oraz jej dwóch adoratorów próbujących rozwiązać sprawę ataku demona na austriackiego ambasadora. Po drodze sprawy się komplikują, gdy we wszystko wmieszany jeszcze zostaje Turek handlujący niewolnikami, a jeden z adoratorów zostaje aresztowany, "bo tak".
Niestety, wbrew pozorom nie jest to powieść detektywistyczna. Ani sensacyjna. Ani romans. Ani w zasadzie nic innego. Najbliżej temu do powieści-światoopisania, w której pan Andrzej podejmuje wyzwanie "ile klasycznie rozumianego steampunku zdołam upchać na jednej stronie".
I najsmutniejsze jest to, że właśnie te elementy stanowią najlepszą część powieści - rozmowy z policyjnymi automatami, dżiny i konie mechaniczne przemierzające ulice Warszawy, szaleni naukowcy badający niestworzone teorie w swoich nierealnych ustrojstwach. Niestety jest tego mało i rzadko a i tak autor czasami popada w przesadę, jak montując jednemu z bohaterów Necronomikon leżący ot tak sobie na półce obok książki kucharskiej.

Niestety, powieść ta nie może się również oprzeć na bohaterach. Już przy Szabli Sobieskiego dostrzegłem u pana Andrzeja zakusy do moralnego usprawiedliwiania zbrodniarzy, pisania o nich w sposób wzbudzający sympatię. Tutaj poszedł już na całość z niczym się nie kryjąc.
Nasza Prusaczka bez żenady wspomina wyżynanie jeńców, a gdy jej adorator zostaje aresztowany, jego dobytek zniszczony, dom zapieczętowany, a on sam wzięty na tortury nie tylko nie kiwa nawet palcem aby pomóc, a wręcz jest oburzona, że mógł ją oszukać.
Wspomniany adorator z kolei w pewnym momencie przystaje na pomoc wspomnianym handlarzom niewolników. Tak, tej grupy którą twórcy gier obok nazistów z miejsca umieszczają graczom jako przeciwników, aby nie miał oporów moralnych przed miażdżeniem im czaszek wielkimi młotami. Tych tutaj pan autor postanawia rozgrzeszać.
Z kolei drugi adorator naszej bohaterki to lubujący się w torturowaniu oficer bezpieki. Zresztą w ogóle pojęcie tortur jest dla autora chyba kompletną abstrakcją. Nikt się tu nimi nie przejmuje. Ba, praktycznie prawią sobie komplementy w ich trakcie.
A i warto wspomnieć, że to adorator dwa aresztował adoratora jeden...

Co pozwala przejść do innego problemu tej powieści - sceniczności. Być może miał to być zamierzony efekt, nawiązanie do opery i ograniczonej liczby scen i aktorów jakie siłą rzeczy mogą na niej występować. Problem jednak w tym, że tworzy to niesamowity dysonans pomiędzy gigantycznym, otwartym niby światem, a wydarzeniami.
Nie chce zdradzać tu za dużo, ale nagle trzy zupełnie ze sobą niezwiązane wątki nagle znajdują swoją kulminację w jednym i tym samym miejscu, a innym razem bohaterowie nie mogą wylądować w Warszawie przez co są w kropce. Bo wylądowanie np w Czechowicach i przebycie tych kilkunastu kilometrów to już za duży problem...

Niestety w efekcie obu tych braków tak fabuły jak i postaci bardzo cierpi klimat książki. Jedyne jego błyski, drażniąco udowadniające, że był w niej potencjał, są w rozmowach z policyjnymi automatami. Nawet klimatu XIX-stego wieku za bardzo tu nie widać, co jest szczególnie przykre, bo pan Andrzej we wspomnianych wcześniej książkach pokazał, że naprawdę go czuje. Ba, jest jedynym znanym mi autorem potrafiącym ciekawie napisać o Powstaniu Styczniowym...

Od strony technicznej książka jest poprawna. Pod koniec parę błędów się prześlizgnęła (a to "za" zmieni się w "na" i takie pierdoły), ale są do przeżycia. Język jest przystępny a do tego pan Andrzej bardzo przyjemnie wymierza karnego plaskacza "poprawności politycznej" pisząc kilka razy o szlachetnym obliczu Murzyna.

Podsumowując książka ta strasznie mnie rozczarowała. Liczyłem na narodowy steampunk, a dostałem nieskładną opowiastkę, która tylko przypadkiem dzieje się w Warszawie.
Tym samym nie mogę z czystym sumieniem polecić jej nikomu.
Szkoda, wielka szkoda...

Książki pana Andrzeja są mi znane już od lat. Od bardzo dobrej "Nadziei czerwonej jak śnieg", a potem przez oba tomy przygód Kazika Luxa stał się on jednym z moich ulubionych rodzimych pisarzy, obok Komudy czy Przechrzty.

Steampunk również jest mi znany, jestem nawet związany z facebookowym profilem "Steampunk - Klimat wieku Pary". Ten trend w fantastyce poprawia bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli chodzi o Conana to nazwisko Carpentera jest mi prawie tak dobrze znane jak Howarda. Drugi tom opowieści o Cymerianinie jaki miałem był jego autorstwa i jest jednym z moich ulubionych.
Jednak kolejne książki spod jego pióra nie zdołały już powtórzyć sukcesu pierwszego wrażenia, a momentami były tak tragiczne, że wołało to o zemstę bogów.
Tym samym do Conana Bohatera podszedłem pełen obaw.

Akcja tej liczącego 201 stron opowieści dzieje się w dziwnej krainie na południe od Turanu. Choć mapa pokazuje nam tam góry i pustynie, tutaj trafiamy na duszne, gorące i wilgotne dżungle. Czyli bardziej Vendhia, niż wschodnie rubieże Iranistanu, ale możemy być wspaniałomyślni i uznać, że chodzi o jakiś kraj na południe od znanej nam mapy.
Do tej też krainie trafia młodziutki, nastoletni jeszcze Conan, służący od niedawna w szeregach armii cesarza Yildiza. Wraz z bardziej doświadczonymi towarzyszami z oddziałów cudzoziemskich pomaga on miejscowym, marionetkowym władzom zwalczać chłopsko-religijną rebelię jednocześnie musząc zmagać się z niechęcią i sabotowaniem ich wysiłków przez szlachetnie urodzonych głupców, którym nie w smak są sukcesy cudzoziemców. Do tego niepokorna natura dzikiego górala sprawia, że bardzo szybko staje się głównym celem ich niechęci, co jeszcze potęguje fakt nagłej atencji jaką - na skutek przypadku - zaczął darzyć go sam cesarz.
Wszystko to z kolei sprawia, że Conan i jego towarzysze stają się pionkami na szachownicy najwyższych władz Turanu, knujących, planujących zamachy i rewolty.
Fabuła jest tutaj dobra, ale jej prowadzenie jest... dziwne. Przez większość książki ma nietypowy, naturalistyczny rytm, przyjemny w swojej inności. Możemy dzięki niemu dowiedzieć się co nieco o życiu w tej obcej, egzotycznej krainie, z drugiej zaś strony niektórzy mogą poczuć się znudzeni.
Potem prędkość wydarzeń gwałtownie przyśpiesza i miejscami wydaje się bardzo wymuszona, tylko po to aby w epilogu zostać nagle ucięta nożem. Było to co prawda do przewidzenia, ale sposób realizacji tych przypuszczeń pozostawia bardzo wiele do życzenia.
Patrząc na opowieść z perspektywy, jest ona dość... nie chce powiedzieć uniwersalna, ale mogłaby spokojnie rozegrać się w XIX-stym wieku w okupywanych przez Brytyjczyków Indiach i nie trzeba by wiele zmieniać. Sami oceńcie czy to zaleta czy wada...

Conan przedstawiony tu został w sposób poprawny. Jest trzeźwo myślącym, sprawnym młodzieńcem, mającym oddanych przyjaciół i swoje wartości którym jest wierny. Nie wieży w rację państwa ani religii której służy, po prostu wypełnia swoje obowiązki jako żołnierz, oddając każdemu tyle szacunku i człowieczeństwa na ile ten zasługuje.
Ma przy tym ten barbarzyński honor, za który tak go kochamy.
Jego możliwości fizyczne również nie są tu przesadzone, nie raz i nie dwa ogromny wzrost i szerokość ramion jest wspominany jako wada uniemożliwiająca mu wmieszanie się w tłum, a niejeden przeciwnik jest sprawniejszy od niego.

Pozostali bohaterowie są mieszanką dobrych, ze średnimi. Juma, wieloletni towarzysz Conana w wielu miejscach naturalnie przyjmuje rolę mentora narwanego barbarzyńcy, jednocześnie dysponującego wielką dozą pragmatyzmu i trzeźwego spojrzenia na świat. Z kolei turański głosiciel wiary proroka Tarima jest przyjemnym, nietypowym żołnierzem jaki potrafi zapaść w pamięć jeśli nie z imienia to z osobowości.
Cała trójka czarnych charakterów, od głównego spiskowca, przez nadętego oficerka, po miejscowego szefa handlarzy lotosem, jest opisana równie dobrze. Główny spiskowiec zdołał mnie nawet w pewnym momencie pozytywnie zaskoczyć, co rzadko się zdarza czarnym charakterom.
Najgorzej wykreowane zostały kobiety. Zarówno młodziutka autochtonka, jak i aghrapurska wielmożna pani zdają się stanowić dosłowne skrajne końce spektrum przez co obie wypadają bardziej jak kartony niż postaci. Autochtonka miała jeszcze pewne pozytywne aspekty i własne przemyślenia, które niestety przekreśla to co dzieje się z nią w epilogu.

Od strony konstrukcyjnej opowieść jest dobra. Ponownie rzuca się tu w oczy dziwne tempo jak i imperatyw narracyjny, ale miejscami jest on równoważony zaskakująco pięknymi określeniami i opisami wydarzeń. Dla samych tych perełek warto przeczytać tą książkę, zwłaszcza aspirującym jak i wydanym już pisarzom.
Opisy akcji niestety miejscami kuleją, czy to poprzez brak wyrazistości, czy wręcz kreskówkową przesadę.
Wydawnictwo tym razem stanęło na wysokości zadania. W tekście nie ma za bardzo błędów i pomyłek, nawet pod względem spójności świata (pomijając kwestię lokalizacji tej nowej krainy) jest tylko jeden błąd - Tarim to imię turańskiego proroka, nie zaś boga. Tak więc do przeżycia.

Forma to jak zawsze dziś niespotykanie wysoka półka. Twarde, lakierowane oprawy, szyte strony, dobry papier gwarantują, że książka przetrwa wiele.
Co więcej, tym razem okładka w pełni pasuje do treści. Wszystko co widzimy na niej, mag w pełnej szacie, półnagi wojownik, blondynka, a nawet wykładana klejnotami czaszka. I takie właśnie powinny być okładki dla Czarnej Serii, kurde! Niema co, za sam ten fakt +1 do oceny końcowej.

Podsumowując Conana Bohater to książka dobra. Nie wybitna, nie zachwycająca, ale na tyle egzotyczna i dobrze napisana, że nie uważa się czasu nad nią spędzonego za stracony.
Mogę ją polecić tak wielbicielom Conana, opowieści przygodowych jak i fantastycznych.

Aha, na marginesie, książka też dostaje -1 do oceny, za jeden opis: kwas chlebowy murwa nie śmierdzi i jest po prostu pyszny, durny jankesie!

Jeśli chodzi o Conana to nazwisko Carpentera jest mi prawie tak dobrze znane jak Howarda. Drugi tom opowieści o Cymerianinie jaki miałem był jego autorstwa i jest jednym z moich ulubionych.
Jednak kolejne książki spod jego pióra nie zdołały już powtórzyć sukcesu pierwszego wrażenia, a momentami były tak tragiczne, że wołało to o zemstę bogów.
Tym samym do Conana Bohatera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę tą dorwałem na jakieś wyprzedaży, za jej gówna zaletę uznając fakt, że był to pierwszy tom serii. Nie miałem jakichś wielkich nadziei, ot na czytadło.
I bardzo miło się zaskoczyłem

Książkę napisano w narracji pierwszoosobowej i reprezentuje ona - zdominowany niestety obecnie przez wampiry - gatunek urban fantasy. Akcja dzieje się w Londynie, a dokładniej w jego mrocznym, magicznym odbiciu, tytułowym Nightside.
Widać tutaj, że książka jest wstępem do większej całości, fabuła jest bowiem tylko wymówką do zaprezentowania nam kolejnych istotnych miejsc, motywów rządzących tym światem, bohaterów i co najważniejsze - protagonisty.
Nie jest jednak zrobiona na odczepnego, wręcz przeciwnie, napisano ją starannie. Nie jest to co prawda powieść detektywistyczna jak wizerunek na okładce pozwalałby przypuszczać, bardziej opowieść drogi. Bohaterowie muszą dotrzeć z punktu A do B, a wszelkie utrudnienia są wzdłuż tej drogi.
A jest ich...trochę.

Bohaterowie zamieszkujący Nightside są postaciami trochę przesadnie barwnymi. Tylko od gustu czytelnika będzie zależeć po której stronie wąskiej granicy między fajnością a karykaturą się znajdą. Mamy tutaj piękną dziewczynę z wielką strzelbą, nieśmiertelnego menela-zabójcę, czy podróżującego w czasie zbieracza pamiątek o wyglądzie gangstera z ery prohibicji. Między innymi...
Główny bohater na ich tle wypada dość...blado, ale to zapewne zamierzony efekt. Nie dostajemy na jego temat prawie żadnego opisu, więcej orientujemy się po pięknych ilustracjach Dominika Brońka. Zapewne ma to pozwolić czytelnikom lepiej się utożsamiać z nim i przynajmniej dla mnie odniosło to pewien efekt.

Świat przedstawiony nie jest niestety najmocniejsza stroną powieści, autor uczynił go bowiem zbyt jaskrawym, zbyt bogatym. Jest to jedna z częstych przypadłości literackich bogów, klecących swoje uniwersa. Mamy tu więc masę sztampowych elementów, jak poszukiwanie graala itd. Obok nich na szczęście są rzeczy po prostu cudne, jak pociągi metra, które nie wymagają już obsługi, bo po fakcie i tak nikt nie przeżyłby widoku przez szoferkę na to co znajduje się poza ich szczelnymi ścianami... i co regularnie stuka w te ściany prosząc o wpuszczenie, lub wali o nie z całej siły, próbując się wedrzeć.

Podsumowując książka jest całkiem przyjemna i sprawnie napisana, zdecydowanie warta przeczytania sama w sobie i na pewno zachęciła mnie aby ponownie odwiedzić mroczne odbicie Londynu w kolejnych tomach

Książkę tą dorwałem na jakieś wyprzedaży, za jej gówna zaletę uznając fakt, że był to pierwszy tom serii. Nie miałem jakichś wielkich nadziei, ot na czytadło.
I bardzo miło się zaskoczyłem

Książkę napisano w narracji pierwszoosobowej i reprezentuje ona - zdominowany niestety obecnie przez wampiry - gatunek urban fantasy. Akcja dzieje się w Londynie, a dokładniej w jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po wielkiej przyjemności jaką miałem czytając "Stalową kurtynę" od razu sięgnąłem po Czerwoną Apokalipsę. Zwłaszcza, że "kolejna książka to lepszy warsztat", a tak przynajmniej mi się wydawało. I pod niektórymi względami faktycznie jest lepiej, ale po kolei.

Albo nie, nie poklei, zacznijmy od słonia w składzie porcelany, czyli polityki. Czytając tą książkę ma się nieodparte i dość bolesne wrażenie, że powstała ona w tym roku, a nie przed połową dekady, bowiem opis wydarzeń jest do pewnego stopnia identyczny z tym co widzieliśmy podczas ostatniego roku na Ukrainie. I pozostaje wrażenie, że gdyby zarówno nasze, jak i - zwłaszcza - jankeskie władze miały więcej jaj, bylibyśmy teraz w o wiele lepszym, a przynajmniej bezpieczniejszym miejscu...

Wracając do tematu, akcja tej książki dzieje się głównie na Ukrainie na która, jak w świecie realnym zakusy czyni kremlowski despota. Scenariusz tych zakusów jest niemal identyczny jak to co widzieliśmy w dziennikach telewizyjnych, tutaj jednak autor pokazuje nam mechanizmy działania od środka - zamachy, manipulacje tłumem, działania "zielonych ludzików". W początkowej fazie postać rysująca się na głównego bohatera cyklu powieści pana Wolffa przypadkiem zostaje wmieszana w te wydarzenia, potem ląduje jednak na bocznym torze.
I tu docieramy do głównej wady tej książki w moich oczach - określanie jej mianem patriotic fiction jest zwykłym oszustwem, podobnie jak stwierdzenie, że "Polacy grają tu główne role". Nie licząc początkowych stron i ostatnich rozdziałów rola naszego kraju jest w najlepszym razie drugoplanowa. Wszystko tu rozgrywa się między Jankesami, Sowietami i samymi Ukraińcami. My jesteśmy tu na doczepkę.
Drugą wadą, równie wielką w moim odczuciu a ogólnie być może większą - jest w zasadzie kompletny brak konsekwencji wydarzeń poprzedniej książki. Konflikt z Białorusią jest wspomniany tylko raz, a największym problemem nie jest odbudowa powojennych zniszczeń, leczenie ran, grzebanie zmarłych, wzmacnianie osłabionej armii, odtwarzanie zdziesiątkowanego lotnictwa. Nie, najważniejsze jest "czy zdążymy na Euro 2012 ze stadionami"! Cdk? W Stalowej Kurtynie zniszczeniu uległa Bielsko Biała, Warszawa, oberwały Świnoujście i Szczecin, oraz najpewniej wszystko co było po drodze. Ofiar było pewnie z pół miliona, w tym w większości cywilnych.
I autor wzrusza nad tym ramionami. Jest to o tyle boleśniejsze, że omawiane są stosunki USA-Rosja i nagle pominięty jest zupełnie absolutnie bezprecedensowy atak rosyjskiego okrętu podwodnego na amerykański lotniskowiec. W świecie realnym do dziś się wspomina jak kilku terrorystów wbiło się motorówką wyładowaną materiałami wybuchowymi w bok jankeskiego niszczyciela i podrapało mu lakier, a o ataku torpedowym cicho sza i nikt się nie przejmuje?
Bardzo, ale to bardzo psuje to odczucie realizmu książki.

Ufff... mając to już za sobą warto wspomnieć o plusach. Pan Wolff lepiej niż poprzednio radzi sobie z kreowaniem postaci, w szczególności Ukraińców. Też jest tu trochę schematów, ale już główny bohater tej powieści, Ataman jest napisany świetnie.
Wydawnictwo również bardziej się postarało. Chyba tylko jeden czy dwa błędy zakuły mnie w oczy.

Tak więc, podsumowując "Czerwona..." jest dobrą, choć fałszywie promowaną książką, nie nadającą się jednak na kontynuację "Stalowej Kurtyny". W tym temacie po prostu irytuje

Po wielkiej przyjemności jaką miałem czytając "Stalową kurtynę" od razu sięgnąłem po Czerwoną Apokalipsę. Zwłaszcza, że "kolejna książka to lepszy warsztat", a tak przynajmniej mi się wydawało. I pod niektórymi względami faktycznie jest lepiej, ale po kolei.

Albo nie, nie poklei, zacznijmy od słonia w składzie porcelany, czyli polityki. Czytając tą książkę ma się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O książkach pana Wolffa słyszałem już od lat. Miałem nawet spróbować się z nimi wcześniej, ale w ręce trafił mi "Wschodni grom" Pawełka i skutecznie zniechęcił do tematyki militarnej. Na szczęście przyjaciel pożyczył mi "Stalową Kurtynę" i wszystko zmieniło się na lepsze.

O fabule nie będę się tutaj rozpisywał, bowiem całość jest już w opisie książki, a detale lepiej odkryć samemu. Autor kreśli jednak bardzo realną wizję wydarzeń, które odpowiadają za główny konflikt. Historia pokazuje nam, że takie wydarzenia miały już miejsce (ostatnie głośne zdaniem niektórych w 2003 roku). Część rozwiązań jest co prawda sztampowych, ale ciężko się pisarza czepiać, skoro i w świecie realnym ta sztampa jest ciągle używana.
Opis działań militarnych i dramatu cywili złapanych w ogniu wojny są świetnymi filarami książki. Widać, że pan Vladimir czerpał tutaj pełnymi garściami z pamiętników drugiej wojny światowej, wydaje mi się jednak, że nie robił tego z lenistwa, a aby coś ukazać. "Wojna, zawsze taka sama" mówił Mirek Baka w intro gry Fallout Tactics i tutaj to właśnie widzimy. Jeśli wojna wybuchnie i dotknie w takim stopniu naszego kraju, nasze doświadczenia nie będą się różnić od tych jakie mieli nasi rodzice i dziadkowie.
W efekcie autor oferuje nam pełną emocji podroż po epickich i tragicznych momentach. W dużym stopniu odpowiada za to fakt, że akcja dzieje się u nas, a "bliższa ciału koszula". W efekcie inaczej czyta się o tragedii gdzieś w USA, czy Anglii, a zupełnie inaczej o masakrze w Bielsku Białej, tragedii Szczecina, czy o rozkazie użycia przez Białorusinów bomb paliwowo-powietrznych do oczyszczenia dróg z uchodźców. W efekcie książka zapewnia takiego kopa jakiego Clancy czy nawet Robinson nie jest w stanie. Skoro o tym autorach mowa, warto też pokazać kolejną przewagę książki pana Wolffa nad tymi autorami (a przynajmniej pierwszym z nich): w "Stalowej Kurtynie" nie uświadczymy Hurra-amerykanizmu znanego choćby z "Czerwonego Sztormu" czy "Klasy Kilo". To co im oddaje w dziedzinie technologii jest zrównoważone ukazaniem sukinsyństwa administracji i polityki. Nie uświadczymy tu również hurra-polonizmu, ani gloryfikacji żadnej innej nacji. Pan Vladimir zdaje się być kompletnie bezstronnym narratorem, bez oporu wytykającym nam nasze własne błędy.

Po tych wszystkich plusach, czas przejść do minusów, a tych niestety też jest parę. Zaczynając od militarnego filaru opowieści, choć realia przedstawione są o wiele lepiej niż u wielu konkurentów, to pan Vladimir też zdaje się mieć swoje braki. Przedewszystkim uderza brak wykorzystania, czy nawet wspomnienia w opowieści ręcznych wyrzutni rakiet p-lot, od starych Strieł i Igieł po świetne rodzime Gromy. W szczególności widać ten brak podczas częstych ataków białoruskich śmigłowców, o desancie spadochroniarzy nie wspominając.

Kolejnym, znacznie poważniejszym problemem jest brak kunsztu autora w kreacji postaci. Co prawda takie thrillery nie są największą wylęgarnią "charakterników", ale w "Kurtynie" mamy bardziej schematy i wzorce, niż pełnoprawne postacie. Na szczęście same schematy są już wykorzystane bardzo dobrze. Najwyżej cenię przemianę jednego z bohaterów z "Europejczyka" mającego Polskie w nosie, w kogoś gotowego o ojczyznę walczyć.

Najpoważniejszym problemem tej książki jest jednak brak porządnego epilogu. Pan Vladimir porusza tu wiele dramatycznych wątków, kreuje wiele tragicznych wydarzeń. I nie daje im żadnych konsekwencji, żadnych efektów. Woła to po prostu o pomstę do nieba!
Nie jestem pewien, czy winę za to ponosi autor, czy wydawnictwo, które zmusiło go do ograniczenia długości, ale strasznie psuje to odbiór całości...

Podsumowując "Stalowa kurtyna" to dobry thriller militarno-polityczny, którego lokalność akcji czyni po prostu świetnym. Jest sprawnie napisany, pełen postaci, które - nawet jeśli nie z nazwiska, to z "typu" - zapadają w pamięć. Na pewno jest lepszy niż wszystko co hurra-amerykanin kiedykolwiek napisał...

O książkach pana Wolffa słyszałem już od lat. Miałem nawet spróbować się z nimi wcześniej, ale w ręce trafił mi "Wschodni grom" Pawełka i skutecznie zniechęcił do tematyki militarnej. Na szczęście przyjaciel pożyczył mi "Stalową Kurtynę" i wszystko zmieniło się na lepsze.

O fabule nie będę się tutaj rozpisywał, bowiem całość jest już w opisie książki, a detale lepiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

I tak dotarłem do ostatniego tomu przygód Gotreka i Felixa jaki został wydany u nas. Jedenaście książek, dwóch autorów, niespotykana praktycznie nigdzie indziej wiarygodna przemiana bohatera od zera do herosa, konsekwentnie, krótko i długo terminowe.
Wielka szkoda, że tyle osób z gruntu odrzuca te książki "bo na bazie gry", bo mało która "poważna" saga fantasy, czy literatura w ogólności, może próbować równać się z ta sagą.

Zabójca Szamanów jest kolejnym tomem pełnymi garściami czerpiącym z wcześniejszych książek, najwięcej nawiązań mając tym razem do Zabójcy Trolii.
Felix dowiedziawszy się jaki los spotkał jego ojca, poprzysięga zemstę Szaremu Prorokowi. Nie wie jednak co dalej ma zrobić, nie jest tak jakby mogli wypytać kogoś gdzie przesiadują przywódcy Skavenów. Za radą Gotreka postanawia poczekać aż ich arcywróg sam do nich przyjdzie. Nim jednak uda mu się odpocząć, nie wspominając nawet o tym, aby zaczął się nudzić, zostaje werbalnie zaatakowany przez starego rycerza, żądającego od Felixa zwrotu magicznego miecza, który prawnie należy się zakonowi starca. Aby mieć szanse go zatrzymać musi podjąć się odnalezienia reszty rycerzy zakonu, zaginionych po pokonaniu armii Archonta. To z kolei pcha towarzyszy w mroczne ostępy Darkwaldu, pełne potworów, maruderów i zwierzoludzi. I ich szamanów, którzy służąc Temu-Który-Zmienia-Drogi planują zadać Imperium cios większy niż niedawna wojna.
Szczęściem w nieszczęściu są nowi i starzy przyjaciele, których spotykają na swojej drodze. Są wśród nich tacy ulubieńcy jak z dawna wyglądany Snorri Gryzonos, ale również ktoś jeszcze. Ktoś zupełnie niespodziewany.

Fabuła jest w tym tomie poprowadzona w bardzo przyjemny sposób, bardziej kojarzy się bowiem z życiem codziennym, niż z wielką epicką wyprawą. O skali i ważności tego co się wydarzy dowiadujemy się w trakcie, w sposób bardzo naturalny. Jest nam to pokazane, a nie powiedziane (no, nie do końca, ale mniejsza...). Do tego mamy tu wiele, naprawdę wiele elementów świato i klimatotwórczych. Widzimy realia powojenne, zderzenie wyobrażeń z brudną rzeczywistością. Mamy dramaty i tragedie tak uniwersalne, jak i charakterystyczne dla uniwersum Warhammera.

Postacie są wiarygodne i śledzimy ich poczynania z prawdziwą przyjemnością. Starzy znajomi jak to zwykle u pana Nathana ukazują naturalne konsekwencje życia w tym świecie, aktywnego życia, podczas gdy nowi bohaterowie swoją barwnością nietuzinkowością szybko rysują w wyobraźni czytelnika swoje obrazy.

Dialogi jak zwykle są mocną stroną powieści. Są żywe i realne, jest też w nich o wiele mniej humoru niż, w niektórych wcześniejszych tomach, ale jest to podyktowane okolicznościami. Tych parę dowcipów które pozostało, jest całkiem dobrych.

Warsztatowo książka prezentuje się ciut gorzej niż tom poprzedni. Choć nie ma problemu z wyobrażeniem sobie akcji, to miejscami jest ona dość...nieprawdopodobna, nawet jak na realia Warhammera.
Wydawnictwo też postarało się ciut bardziej niż przy wcześniejszych tomach. Choć nadal nie ustrzegli się błędów i literówek to jest ich zauważalnie mniej. Niestety maniera zaczynania rozdziałów od nieparzystych stron pozostała i jest tak samo głupia jak na początku.

Oprawa graficzna jest dobra. Okładka trochę traci na ostrości, zwłaszcza ogólne ukazania szamana psuje efekt, za to mapa Starego Świata jest bardzo przydatna w tym tomie. Pozwala dostrzec ile Imperium faktycznie znajduje się w "cieniu lasu".

Tym co obniża ocenę tego tomu z pełnej dziesiątki, jest końcówka. Inni już też o niej pisali, tak jak oni nie będę zdradzał szczegółów, jest to jednak klasyczne CDN w najistotniejszym momencie.
Ciąg dalszy, który z powodu niezrozumiałej decyzji wydawnictwa, nigdy jednak nie nastąpił i obawiam się, że nigdy nie nastąpi. W efekcie jest to irytujące. Pozostawia gorzki posmak tak w ocenie Zabójcy Szamanów, jak i całej Sagi o Gotreku i Feliksie.
Jeśli któregoś dnia Zabójca Zombie zostanie u nas wydany, w tedy ten tom będzie zasługiwał na pełną dziesiątkę.

I tak dotarłem do ostatniego tomu przygód Gotreka i Felixa jaki został wydany u nas. Jedenaście książek, dwóch autorów, niespotykana praktycznie nigdzie indziej wiarygodna przemiana bohatera od zera do herosa, konsekwentnie, krótko i długo terminowe.
Wielka szkoda, że tyle osób z gruntu odrzuca te książki "bo na bazie gry", bo mało która "poważna" saga fantasy, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdecydowanie dobra książka, pierwsza która w pełni chwyta realia uniwersum, jak i pokazuje grozę wojny także w normalnym, znanym nam niestety z naszego świata ujęciu.
Choć końcówka trochę pośpieszona, to nie jest tak elfiofilska jak w tomie drugim.
Zdecydowanie polecam

Zdecydowanie dobra książka, pierwsza która w pełni chwyta realia uniwersum, jak i pokazuje grozę wojny także w normalnym, znanym nam niestety z naszego świata ujęciu.
Choć końcówka trochę pośpieszona, to nie jest tak elfiofilska jak w tomie drugim.
Zdecydowanie polecam

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zabierałem się do tej powieści jak pies do jeża. Zaciekawił mnie sam tytuł jak i tematyke, później poczytałem co nieco o całym cyklu. W końcu wziąłem się za lekturę... i odpadłem po pięciu stronach.
W końcu, w bólach, z trudem i niechętnie postanowiłem do niej wrócić i po prostu wygrać potyczkę jaką mi postawiła.
Zajęło mi to trzy miesiące i przeczytanie po drodze kilku innych powieści, ale w końcu dałem rade.

Powodem takich trudności jest język wybrany przez autora. Całość książki, nie tylko dialogi, ale nawet opisy są pisane archaizmami. Do tego nie ma w tej powieści żadnych objaśnień, żadnych przypisów. Sam musisz się domyślić co to znaczy "trykac", co to są "susyny" albo co znaczy "lelum". W dodatku mam wrażenie jakby na jednej stronie tej powieści zawarto więcej treści, niż na całych kartkach konkurencji.
Zapewne wobec tego dziwicie się, czemu tak wysoka ocena? Otóż, fabuła i opowiedziana historia są całkiem dobre, w realia przedstawione w cudownie barwny sposób. Pan Antonii chyba najlepiej ze znanych mi pisarzy czuje się przewodnikiem po Mrocznych Wiekach, pokazując nam tak walne jak i drobne wydarzenia, radość i dramat, normalność i nietypowość z tamtego czasu.
Nie we wszystkim się z nim zgadzam, inaczej postrzegam ten okres, zwłaszcza u nas, ale płynności i barwności opowieści nie można mu odmówić.
Ciekawie zaprezentował też tytułowego Bolesława. Jest to już trzecia wersja tej postaci, którą czytam i druga jego relacji z Mieszkiem I. Wydaje mi się, że przedstawione zostały one równie dobrze jak u pana Bunscha, za to lepiej niż u Grabskiego.
Niestety pan Antonii nie uniknął kilku grzechów typowych dla autorów opowieści z tego okresu. Jednym jest stała matryca wojów, drużynników i władców. Wszyscy są "rośli, barczyści/rozrośnięci i wybujali w górę". Szczególnie zabawnie to w ostatniej części książki widać, gdzie wszystkie opisywane postacie takie są, co do jednej.
Drugim błędem jest lenistwo w nazewnictwie. Mamy więc tu całe rzesze Rzepów, Gzów, Jemiołek itd itp.

Mimo ciężkiego języka, powieść ta jest zaskakująco barwna w opisach, "tłusta", wręcz gotowa po ekranizację. Po prawdzie na podstawie "Puszczy" i "Ojca i syna" Bunscha można by sklecić naprawdę świetny film/serial historyczny.

Podsumowując książka ta jest warta przeczytania dla osób lubujących się w Mrocznych Wiekach, wikingach i wojach. Tylko oni raczej są w stanie przebić się przez mur archaizmów jakim otoczone są skarby dobrej historii

Zabierałem się do tej powieści jak pies do jeża. Zaciekawił mnie sam tytuł jak i tematyke, później poczytałem co nieco o całym cyklu. W końcu wziąłem się za lekturę... i odpadłem po pięciu stronach.
W końcu, w bólach, z trudem i niechętnie postanowiłem do niej wrócić i po prostu wygrać potyczkę jaką mi postawiła.
Zajęło mi to trzy miesiące i przeczytanie po drodze kilku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznam bez bicia, że do kupna tej książki zachęciła mnie...okładka. Nie znałem wcześniej autorki, z notki biograficznej dowiedziałem się, że napisała jakieś poczytne czytadło dla kobiet. Do tego na końcu książki ma rekomendacje od Wiktora Zborowskiego i aktorki co grała Baśkę Wołodyjowską. Więc znałem, "co tam, spróbuję, okres rzadko poruszany, jakaś tam magia może będzie, w końcu o czarownicach i klątwach"...

Tia...

W terminologi reklamowej takie rzeczy określa się naukowym terminem: gówno prawda!

Wiedźmę mamy tu na jednej stronie, a wspominane o niej jest na pięciu. Klątwa, którą to ma rzucać, nigdy z jej ust nie pada. Wartka akcja pełna zwrotów sprowadza się do strzelania fochów i deus ex machin. Do tego stopnia, że z dwóch i pół bitw (potyczek raczej) jakie mają miejsce w powieści widzimy...zero. Wszystkie są za murem, za ścianę, postać którą śledzimy traci akurat przytomność i tak dalej. Ba, nawet jedna szabla z drugą się tu ani razu nie zderza. "Momenty" o których wspomina pan Wiktor, te które ekranizacje umieściłyby w przedziale "po 23" też są dwa. W pierwszej ćwiartce książki. Każdy góra kilka linijek długi.
A niestety sam trójkąt za przeproszeniem miłosny, który miał być centrum całej historii, też niczym się nie wyróżnia, głównie przez brak konsekwencji i interesujących postaci.
Skromna Zofia jest zwyczajną współczesną nastolatką, która strzela focha na lewo o prawo, obraża się o wszystko i ma pretensje, że inni nie robią tego co ona chce.
Namiętna Cecylia? Przepraszam bardzo, po czym autorka sądziła, że będzie kogoś obchodzić co dzieje się z Cecylią? Ta to dopiero jest rozpuszczonym, niewdzięcznym bachorem a do tego rzyciodajką pierwszej wody. Ba, nawet sama autorka dochodzi chyba do tego wniosku, bo mniej więcej w drugiej ćwiartce książki prawie w ogóle o niej zapomina, zamyka w wieży i na tym kończy się jej udział na kolejne 200 stron.
Infamis? Haha! Jacek Dydyński zamiótł by nim podłogę najlichszej karczmy, nawet Białoskórski by szczególnie się nie natrudził. Charakteru ma on tyle co kot napłakał, ponownie jak typowy nastolatek z gimnazjum.
Z innymi postaciami nie jest inaczej. Wielki, zły kasztelan jest wręcz kreskówkowy, brakuje mu tylko maniakalnych śmiechów aby dopełnić obraz. Co więcej, aby dopełnić obrazu jaki to wielki potwór autorka nie tylko czyni z niego gwałciciela (naturalnie), ale również pedofila-kazirodcę (naturalnie, w końcu każdy facet zdaniem autorek musi być gwałcicielem/pedofilem/zboczeńcem). I to wszystko tylko po to aby potem autorce się odwidziło i stwierdziła, że nie, kasztelan wcale zły nie jest, winny za wszystko jest jego przydupas, który do tego momentu pojawił się ze dwa razy a wypowiedział się chyba jeszcze mniej razy.
Do tego jest jeszcze naręcze nie wybijających się z tła postaci pobocznych. Najciekawszym z nich jest zbój drogowy i hazardzista, który we wprawniejszych rękach mógłby zostać naprawdę dobrym bohaterem. Niestety, podobnie jak z większością innych autorka bardzo szybko traci nim zainteresowanie na rzecz kolejnych osób, które pojawiły się w jej wyobraźni.

Od strony technicznej jedynie nie można tej książce nic zarzucić. Nasza Księgarnia wyraźnie się postarała, nie ma tu literówek, błędów, a i oprawa graficzna jest dobrze zrobiona. Szkoda tylko, że tyle wysiłku poszło w opowieść tak strasznie słabą.

Podsumowując nie polecam tej książki nikomu, może poza rozwydrzoną smarkaterią gimnazjalną, dla której ta kropla akcji, klimatu i erotyki może być wystarczająca, ale nawet dla nich są po prostu lepsze książki.

Przyznam bez bicia, że do kupna tej książki zachęciła mnie...okładka. Nie znałem wcześniej autorki, z notki biograficznej dowiedziałem się, że napisała jakieś poczytne czytadło dla kobiet. Do tego na końcu książki ma rekomendacje od Wiktora Zborowskiego i aktorki co grała Baśkę Wołodyjowską. Więc znałem, "co tam, spróbuję, okres rzadko poruszany, jakaś tam magia może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na wstępie pochwalę się, że moje wydanie zostało wydrukowane odwrotnie, przez co czytając tą książkę wyglądałem jak były prezydent USA na jednym z wyśmiewających go zdjęć. Cóż, widać na większy śmiech zasługują autorzy zdjęcia, bo kto czy jego książka też nie była wydrukowana do góry nogiem?:) Nie zdziwię się, jeśli w przyszłości znajdę swoje zdjęcie w necie podpisane "patrzcie jaki idiota" ;)

Przechodząc jednak do tematu, akcja książki zaczyna się w czasach dawnego Acheronu, gdy jeden z jego wodzów próbuje zdobyć posążek tytułowego Szalonego Boga. Legenda głosi, że zawiera on ogromną, wręcz nieopisaną moc. Okrucieństwo sprowadza jednak na Acherończyka zgubę, a statuetka zostaje stracona na tysiąclecia w zasypanym przez piaski Mosiężnym Mieście.
Gdy rozpoczyna się właściwa fabuła, nasz ulubiony barbarzyńca wprowadza "Jastrzębia" do doku, chce bowiem aby jego podrzynacze gardeł i szubienicznicy wypoczęli po długim i owocnym rejsie. Sam w tym czasie planuje przyjrzeć się zdobytej właśnie mapie, prowadzącej do odkrytych właśnie pozostałości Mosiężnego Miasta...
Oczywiście nie chwali się tym na prawo i lewo, ale jako że musi powiedzieć swojemu pierwszemu oficerowi - a nieopatrznie wybiera na to portową tawernę - zaraz dowiaduje się o tym Jade, mistrzyni ponad narodowego cechu złodziei. Wynajmuje ona turańskiego mistrza Assasynów aby ten śledził Conana i upewnił się, że ten dotrze bezpiecznie do swego celu, a potem odebrał mu skarb. Choć trafniejszym określeniem niż "wynajmuje" byłoby stwierdzenie, że zmusza do posłuszeństwa pod groźbą śmierci. Jednocześnie jedna z jej agentek wyrusza aby samej zdobyć statuetkę, nim wpadnie ona w ręce jej pani, podczas gdy z drugiej strony świata po Szalonego Boga wyrusza Tevek Thul, nekromanta owładnięty rządzą zemsty na narodzie, który przed wiekami pokonał jego przodków. A we wszystko zamieszane są jeszcze prastare kulty, a po drodze są bandyci i wojna domowa i tak dalej...

Ogólnie fabuła jest tutaj specyficzna. Autor kreśli wielkie wydarzenia, czyni z nich jednak tło dla wydarzeń, nie zaś ich główny motor. W efekcie mamy wrażenie, że wraz z Conanem znajdujemy się w oku huraganu, tu bowiem wszystko jest w miarę proste, choć żadną miarą nie bezpieczne.
Niestety całość ma trzy poważne rysy, które utrudniają odbiór całości. Pierwsza jest subiektywna, oznacza bowiem przesadę jaką autor lubi się cechować. Nie jest ona na szczęście tak krwawa jak w "klątwie szamana" a i w pełni rozumiem, że niektórym może się ten styl podobać.
Drugi problem będzie z kolei zauważalny tylko dla wielbicieli przygód Conana, jest nim bowiem nieznajomość świata przez Stanisława Sawicikiego, który robił przekład i Andrzeja Witkowskiego, Małgorzatę Dzikowską (co jest trochę dziwne, bo ta Pani jest z Czarną Serią związana od dawna) i Jadwigę Piller, odpowiedzialnych za korektę. W efekcie mamy tu takie kwiatki jak coś trwające od "Acheronu do Pythonu" itp. Python był stolicą (lub jednym z wielkich miast, zależnie od źródeł) Acheronu. Tekst ma więc tyle sensu, co stwierdzenie, że coś działo się od "czasów Polski po czasy Krakowa"...
Na szczęście dla przygodnego czytelnika będą to tylko jakieś nieznane, przygodnie nazwy bez większego związku.
Trzecim problemem i to już dla wszystkich jest bardzo pospieszony koniec opowieści. Niektóre elementy są napisane tu na odczepnego, w jednym przypadku wręcz przecząc wcześniejszym wydarzeniom. Epilog również wygląda na dodany bardzo na siłę. Jako, że to koniec wieńczy dzieło, jest to wielka strata.
Poza tym bowiem książkę czyta się przyjemnie i sprawnie, wydarzenia płynął wartko, choć momentami może na siłę.

Conan przedstawiony jest tu...nijako. Nie ma zbyt wielu momentów aby zabłysnąć, czy to sprawnością, czy charakterem. Po fakcie sprawia bardziej wrażenie awatara dla czytelnika, niż swojej zwykłej, epickiej osoby.

W efekcie ukrócenia jego roli, bardziej błyszczą pozostałe postacie. Przy obecnej fali popularności Assasynów, Toj Turańczyk powinien znaleźć spore grono wielbicieli, szczególnie że tchnie on mocno amerykańską fascynacją dalekim wschodem, tak charakterystyczną dla lat 90-tych XX wieku.
Jade i jej towarzyszka, która podróżuje potem z Conanem z kolei przypadnie do gustu wszystkim feministkom. Dla mnie była trochę zbyt pyskata, ale na szczęście autor nie uczynił z niej wariatki jak z Kerelli czy jak tam było tamtej zdzirze. Swoją drogą, też jest ona wspomniana tutaj jako była kochanka Conana, obok Valerii czy Belit. Tia, to jak wspominać kawałek węgla przy diamencie i brylancie...
Etatowy nekromanta z kolei, choć dostaje rolę typowego czarnego charakteru, to okazuje się wyjątkowo charakterystyczną postacią. Tak jego motywacja jest zrozumiała - zemsta - jak i metody są stosunkowo dobrze, z głową rozpisane. Wszystko to z kolei jest połączone z jego skrajnie odpychającym zachowaniem i skrzywioną osobowością. Nie będę zdradzał wszystkiego, powiem tylko, że ożywianie zmarłych to nie wszystko z przedrostkiem nekro, co go fascynuje.

Od strony technicznej, pomijając nieznajomość świata książka jest dość sprawnie napisana i przełożona. W kilku miejscach mamy niezrozumiałe przeskoki akcji, jakbyśmy zgubili gdzieś akapit, albo nawet stronę. Nie ma tu natomiast jakichś większych literówek czy błędów. Za to wypada pochwalić panią Izę Bukolemską odpowiedzialną za korektę stylistyczną. Dobra robota, niech inne wydawnictwa się uczą.

Wydawniczo jest to stara dobra Czarna Seria Amberu - twarde, lakierowane okładki, szyte strony, wielkość akurat pod boczną kieszeń bojówek, lub wewnętrzną płaszczy i kurtek.
Ilustracja na okładce jest pasująca, Conana walczy tu bowiem ze szkieletami w kamiennych ruinach. Nie ma co prawda skrzydlatego hełmu ani topora, ale jak na standardy Czarnej Serii to i tak zaskakująca zgodność.
Tylko subiektywnie sam obrazek jakoś mniej mi się podoba, choć to nadal Ken Kelly...

Podsumowując Conan i Szalony Bóg to powieść niezła, byłaby całkiem dobra gdyby nie końcówka i trochę lepsze poprowadzenie wątki romansowego. Wielbiciele Conana mogą tu poczuć lekki niedosyt tym jak został przedstawiony, z kolei ci co nie przesadzają za jego zdolnościami mogą uznać tą książkę za miłą odmianę.

Na wstępie pochwalę się, że moje wydanie zostało wydrukowane odwrotnie, przez co czytając tą książkę wyglądałem jak były prezydent USA na jednym z wyśmiewających go zdjęć. Cóż, widać na większy śmiech zasługują autorzy zdjęcia, bo kto czy jego książka też nie była wydrukowana do góry nogiem?:) Nie zdziwię się, jeśli w przyszłości znajdę swoje zdjęcie w necie podpisane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Postać Solomona Kanea była mi znana nawet dłużej niż Kulla z Atlantydy. Pierwszy raz przeczytałem o nim w zeszytowym wydaniu opowieści Howarda (razem z Branem Mac Mornem). Potem więcej o nim usłyszałem przy produkcji a potem problemach filmu (będącego dobrą adaptacją klimatu, jeśli nie samych opowieści).
Do wyszukania tej książki z kolei skłonił mnie gniew po absolutnym zeszmaceniu Solomona jakiego dokonał serial Sleepy Holow. I do czasu aż napiszę własną powieść o łowcy potworów, odkrycie Okrutnych Przygód będzie największą zaletą wspomnianego serialu.

Solomon Kane jest kolejnym, piątym już w sumie tomem opowieści Howarda wydanym u nas przez Rebis. Bardziej jednak niż na fabule, skupiono się tutaj na pokazaniu nam stylu pisania i snucia opowieści przez tego autora.
W efekcie w książce mamy tylko kilka kompletnych tekstów i parę mniejszych lub większych fragmentów tylko rozpoczętych. Kiedy Amber przed dwiema dekadami staną przed podobnym problemem wziął wersję dokończone przez innych pisarzy (w tym naszego własnego Konrada T. Lewandowskiego).
Jako wielbiciel treści, nie formy, żałuję, że Rebis tak nie zrobił, bo chętnie dowiedziałbym się co wydarzyło się w Zamku Diabła albo ostatnim mieście Asyryjczyków...

Te opowiadania które są jednak skończone kreują bardzo mroczny, pełen horrorów i koszmarów świat, czy to w dzikiej Afryce czy w mrokach targanej wojnami Europy. Howard świetnie operuje grozą i heroizmem, przygodą i walką.
Widać niestety, że o Solomonie Kanenie opowiadał gdy był młodszy, że jego warsztat nie jest tak dobry, tak płynny jak przy historiach o Conanie. Odcisnęło się też na nim, bardziej niż na najsłynniejszym barbarzyńcy piętno czasów i rasizmu południa USA. Tłumacze też nie poprawili sytuacji używając określenia "negroid" zamiast "murzyn". Jedyne co to równoważy to raz użyty zwrot "kaukazoid", który niestety gubi się w zaznaczeniach o wspaniałości białych zdobywców dzikich ziem.
Ciekawe jest natomiast, że są to myśli narratora, nie zaś Solomona. Kane nie postrzega tego w ten sposób, zupełnie jakby Howard oczami i czynami postaci chciał przedstawić to co nie miał odwagi osobiście.
Jeszcze nie, jak dowodzą jego późniejsze prace.

Oprawa jest troszkę gorsza, niż w przypadku Kulla, którego mam z tej samej serii wydawniczej. W tekście znajdują się błędy (niezamierzone, są tu też bowiem takie, które popełnił sam Howard, i którego z jakiegoś powodu zachowali...) i literówki. Oprawa graficzna jest gęstsza niż w opowieściach o królu Valuzji, ale całostronicowe ilustracje nie posiadają tego klimatu ani kunsztu co w poprzedniej książce.

Podsumowując Okrutne przygody są zbiorem kilku dobrych opowieści z pogranicza horroru i przygody. Powinny przypaśc do gustu wielbicielom klimatów płaszcza i szpady, jak i wielbicielom odkrywania dusznych, dziewiczych obszarów afryki. Wielbiciele Warhammera również znajdą tu coś dla siebie.
Samym wielbicielom Solomona Kanea książki reklamować na pewno nie trzeba, bo tak pełnego wydania już chyba nigdy nie znajdą.

Postać Solomona Kanea była mi znana nawet dłużej niż Kulla z Atlantydy. Pierwszy raz przeczytałem o nim w zeszytowym wydaniu opowieści Howarda (razem z Branem Mac Mornem). Potem więcej o nim usłyszałem przy produkcji a potem problemach filmu (będącego dobrą adaptacją klimatu, jeśli nie samych opowieści).
Do wyszukania tej książki z kolei skłonił mnie gniew po absolutnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zabójca elfów to przedostatni tom przygód Gotreka i Felixa wydany w naszym kraju i trzeci tom pióra pana Nathana. Jednocześnie mamy w nim kilka nawiązań do tournee naszych bohaterów po innych kontynentach, które to wydarzenia na zachodzie również zostały opisane. Szkoda wielka, że najpewniej nigdy ich nie poznamy...

W tym tomie akcja znajduje nas w zasadzie w biegu, niedługo po katastrofie Ducha Grungiego. Felix przebywa w stolicy, chcąc spotkać się ze swoim umierającym ojcem. Gotrek trwa w jednej ciągłej libacji, opijając fakt, że zakończyło się oblężenie Midenheiem i znów ominęła go zagada.

Z tego spokojnego poniekąd stanu wyrywa ich życzenie ojca Felixa, wypowiedziane z łoża śmierci aby ten... ukradł dokumenty obciążające jego rodzinną firmę z rąk jednego pirata. Pełen sprzecznych uczuć Felix podejmuje się tego i ciągnie za sobą Zabójcę, co prowadzi ich do spotkania z kolejnym ze starych znajomych, jak i najbardziej zajadłym z ich dawnych wrogów.

Tak jak we wcześniejszych książkach tego autora, fabuła jest mocną stroną powieści. Płynie niezwykle naturalnie, od jednego wydarzenia do drugiego, to gnając na złamanie karku to dając nam potrzebne momenty wytchnienia. Do tego nie zabywa momentów światotwórczych jak i obyczajowych, tak potrzebnych każdej porządnej książce.

Felix tak naprawdę kończy tutaj swój rozwój od poetki i studencika w zatwardziałego awanturnika. Nawet stając przed możliwością rezygnacji z dalszych przygód, z przysięgi wobec Gotreka nie jest chętny tego robić. Nie reaguje też przerażaniem na wszystko co się wokół niego dzieje.
W miejsce tego motywu pojawia się nowy, gdy pierwszy raz ktoś zauważa niezwykle zdrowy i sprawny stan w jakim się on znajduje. A w Starym Świecie wszelkie odstępstwa od normy mogą być niebezpieczne dla osób, które dotknął.
Gotrek jest tu swoim zwyczajnym "radosnym" sobą, choć u niego widać zmęczenie ciągłą wyprawą. Wydarzenia z "zabójcy orków" również nadal go prześladują.

Pozostałe postacie napisane są sprawnie i trójwymiarowo, szczególnie te powracające. To jak się zmieniły świetnie ukazuje ogrom czasu jaki mija na przestrzeni całej serii, daje mu odpowiednią perspektywę.

Opis świata jak już wcześniej wspomniałem jest świetny. Zaryzykuję twierdzenie, że pan Long prześciga pod tym względem Kinga. Nie dorównuje mu (jeszcze!) w dziedzinie tworzenia postaci i humoru dialogowego, za to w sytuacyjnym go przegonił.

Od strony warsztatowej też widać znaczny postęp. Nie ma już ani jednej sceny, która byłaby nieczytelna, czy niezrozumiała, a różnorodność akcji jest tutaj dużą. Do tego nie idzie on na łatwiznę, z przeskakiwaniem nad niektórymi nużącymi elementami fabuły. Nadaje to całości większej realności i pozwala lepiej wczuć się w naszych bohaterów, w ich trudy.

Tym co niestety dało ciała, było wydawnictwa a konkretniej - korekta. Błędy nie są tu niespotykane, ale co gorsza - zdarza się, że imiona postaci są pomylone lub zastosowane niewłaściwie (sic!). Jest to największa wada książki.

Podsumowując, Zabójca Elfów to kawał naprawdę dobrej fantastyki przygodowej, w sam raz tak dal wielbicieli świata Warhammera, jak i tych gatunków w ogólności.

Zabójca elfów to przedostatni tom przygód Gotreka i Felixa wydany w naszym kraju i trzeci tom pióra pana Nathana. Jednocześnie mamy w nim kilka nawiązań do tournee naszych bohaterów po innych kontynentach, które to wydarzenia na zachodzie również zostały opisane. Szkoda wielka, że najpewniej nigdy ich nie poznamy...

W tym tomie akcja znajduje nas w zasadzie w biegu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie macie pojęcia od jak dawna szukam dobrych książek dziejących się u nas w Mrocznych Wiekach, a już w czasach przedchrześcijańskich to w ogóle. Niestety, ta książka dobra nie jest.

W fabule mamy dwa, w zasadzie nie związane ze sobą wątki. Zaczynający opowieść (jakaś 1/4 długości) motyw porwania kobiet z jednej wioski przez wsiurów z drugiej i nieporadnie napisane konsekwencje tego faktu. Cały rozdział sprawia wrażenie, jakby właściwa książka była za krótka i autor musiał coś dopisać. Tyle, że pewnie czas go cisnął i wziął jakąś XIX-sto wieczną opowiastkę i tylko z lekka przerobił.
Potem mamy opowieść ewidentnie zainspirowaną jakoby historycznym wydarzeniem wizyty św. Metodego u księcia Wiślańskiego. I to w zasadzie sprawia, że książka nie jest stratą papieru, choć jest to tylko mniej udolna kopia stylu Karola Bunscha.
Na końcu zaś (trzecia część książki) mamy nie wnoszący absolutnie nic opis dwudziestu lat uwięzienia księcia w ciasnej celi. Mam wrażenie, jakby autor chciał tu napisać nawrócenie poganina i ochrzczenie go "na obcej ziemi" jak przepowiedział to Metody. Ale w trakcie pisania...autor o tym zapomniał.
Co więcej książka nie tyle się kończy co po prostu urywa, nagle i bezsensownie.

Bohaterów mamy tutaj dwóch w zasadzie - Kocjana, paroba z pierwszego i końcówki ostatniego rozdziału, jak i kniazia Wisława. Niestety, miałka akcja i brak jakiegoś większego pomysłu sprawia, że nie mają oni prawie żadnego charakteru. Ot po prostu sobie są i coś tam robią, a my to w zasadzie tylko obserwujemy. Jedynie raz w ostatnim akcie Wisław błyska jakąś cechą, gdy nie pozwala sobą pomiatać jednemu z obowiązkowych w opowieściach z tego okresu wikingów.
Reszta bohaterów po prostu sobie jest, jako takie jednowymiarowe kartony. Zawsze prawie pozbawieni są opisów, charaktery mają nieokreślone, jedynie "imię" i/lub funkcję.

Napisałem "imię", bowiem autor bardzo (BARDZO!) oszczędnie używa imion słowiańskich. Jest ich może z pięć w całej powieści. Do reszty mamy osoby mające nawet nie tyle przezwiska...co nie wiadomo co. Jakieś Huby, Kołki, Sadła i tego typu bzdury.
Opisu obyczajów, czy kultury tu w zasadzie nie uświadczymy, a to co jest bardziej przypomina wiek XIX-sty, niż IX. Zresztą w ogóle realia przerosły chyba autora, mamy tu bowiem rycerstwo (sic) noszące zbroje na które składają się między innymi napierśniki.
Jedyne co jakkolwiek trzyma się kupy, to to co autor skopiował od Bunscha, czyli elementy obrony grodów. Choć i tu nie brakuje chyba błędów, jak np. stwierdzenie że Kraków był słabo bronionym grodem do zdobycia prawie z marszu...

Forma też nie zachwyca. Tak pod względem warsztatowym (określenia nie pasujące do okresu, błędy, powtórzenia, zmiany imion czy funkcji postaci) jak i wydawniczym. Okładki zdobią zdjęcia ze skansenów, nie wiadomo nawet czy wykorzystane za wiedzą i zgodą odpowiednich osób.

Podsumowując książka ta jest słabo napisaną, dość nudną kopią stylu Powieści Piastowskich, można jej jednak co nieco wybaczyć "bo na bezrybiu i raka się wpier...", poza tym to chyba debiut tego autora. A ma cień zadatków na dobrego pisarza, jak tylko popracuje nad sobą.
Nie mogę jej jednak z czystym sumieniem polecić nikomu...

Nie macie pojęcia od jak dawna szukam dobrych książek dziejących się u nas w Mrocznych Wiekach, a już w czasach przedchrześcijańskich to w ogóle. Niestety, ta książka dobra nie jest.

W fabule mamy dwa, w zasadzie nie związane ze sobą wątki. Zaczynający opowieść (jakaś 1/4 długości) motyw porwania kobiet z jednej wioski przez wsiurów z drugiej i nieporadnie napisane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakiś czas temu, będzie z parę lat, trafiłem na plotkę, że jeden z tomów Czarnej Serii został napisany przez rodzimego autora pod pseudonimem. Jakiegoś Dukaja, czy innego Pilipiuka. Coś mi się kołacze, że może chodzić o ten tom, jak i fakt, że o autorze w internetach nie ma ani słowa, zdaje się to potwierdzać.
Jeśli tak faktycznie jest i Władczyni Niebios jest rodzimego autorstwa to jest to wielka szkoda.
Bo ta książka jest tragiczna!

Jest tak zła, że nawet do końca nie wiem od czego zacząć. Zwykle najpierw pisałem o fabule, ta jednak tutaj jest nietypowa. Dlatego chyba lepiej zacząć od struktury. Powieść ta podzielona jest na trzy króciutkie księgi. Pierwsza z nich służy tylko do zagajenia akcji, do tego stopnia, że prawie żadna z jej postaci nie ma wpływu ani za bardzo nie występuje w kolejnych. Nawet sam Conan pojawia się w niej w ostatnim zdaniu na ostatniej stronie (sic!).
Owa pierwsza powieść to mało zaskakująca, mało konkretna powieść detektywistyczna dotycząca morderstwa i kradzieży w domu przebogatego arystokraty. Nie powiem, jest z tego powodu co nieco odświeżająca, ale dla koneserów cyklu, nie zaś postronnego czytelnika.
Dwie pozostałe księgo z kolei przydługa, nudna, pełna pseudofilozoficznych i teologicznych wynurzeń podróż aby ukradzioną rzecz zdobyć a mordercę ukarać. Co i rusz coś nowego pojawia się na jej kartach, ale nie w sposób naturalny, po prostu tak jak nagle strzeliło autorowi do głowy. Do tego mamy tu typowy dla nieudolnych autorów zabieg kiedy absolutnie wszystkie istotne postacie, które przemierzały świat w te i nazad spotykają się w jednej karczmie w jednym miejscu, mając tam wszystko co pragnęli mieć...

Conan jest w tej książce sportretowany źle. Po prostu źle. Jest aroganckim, chamskim, zmiennym jak kurek na wietrze brutalem, nie umiejącym niczego poza średnio-udolnym machaniem mieczem. Mimo 31 lat na karku, a więc i kariery w Turanie i pirackiej i najemniczej i władania kilkoma plemionami nie umie tu nie tylko czytać czy pisać, ale również za bardzo myśleć.
Autor chyba usilnie starał się napisać parodię Conana, ale udowodnił tylko, że nie szanuje swoich czytelników, ani sam za bardzo pisać nie umie.

Kolejnym tego dowodem są pozostałe postaci. Wszystkie. Bez wyjątków. Są to przerysowane, przekoloryzowane jednowymiarowe kartony nie mające żadnych ciekawych cech. Do tego regularnie są wobec siebie sprzeczne. Czy to włóczęga Władca Węży, czy główny antagonista, czy niby-wiedźma którą Conan ratuje od stosu (tak, wiem brzmi to ciekawie, ale w praktyce wybitnie takie nie jest), wszyscy są po prostu koszmarnie nudni i dodani tu na siłę.

Jeśli jednak jest coś w czym autor jest gorszy, niż opisywanie i tworzenie postaci, jest to znajomość i tworzenie świata w którym pisze. Conan w krótkim czasie dociera tu z krain hyboryjskich do Vendhii, a potem wraca. Podobnie jak inne postacie. Pozwolę sobie przypomnieć, że jest to odpowiednik wyprawy z zachodniej Europy do Chin! Ba, nawet wyprawa do Turanu, czyli w okolice obecnej Turcji trwa tu tylko kilka dni. Przypominam, że mówimy o wyprawie konnej!
Takich bubli jest tu wiele, jak na przykład węże będące nagle dziećmi Nergala, czy wioski atakowane planety, lub raczej stwory ich wielkości.
Gdy zaś autor próbuje coś stworzyć to dopiero wychodzi mu parodia, jak na przykład prymitywne plemię w którym największą klęską jest posiadanie zbyt wielu dzieci (sic!) a powodem do radości jest wybicie ich przez potwora (si..., nie to za mało: kur*a mać tak tam jest napisane z całą powagą autorskiego majestatu!).

Ehh... o formie mógłbym napisać coś dobrego, to w końcu ciągle Czarna Seria, ale Amber nie zasłużył tutaj na to. Dlatego jedyne o dopisze to, że jak zawsze okładka nie ma nic wspólnego z treścią.

Podsumowując, książki tej należy unikać jak ognia i jedyne co powstrzymuje mnie od wrzucenia jej w jeden, to zbyt duży szacunek do literatury i pogarda do nazistów.

P.S.
Przebijając się przez ten chłam dla zdrowia psychicznego musiałem ratować się innymi książkami. I bagatela było ich chyba z dziesięć...

Jakiś czas temu, będzie z parę lat, trafiłem na plotkę, że jeden z tomów Czarnej Serii został napisany przez rodzimego autora pod pseudonimem. Jakiegoś Dukaja, czy innego Pilipiuka. Coś mi się kołacze, że może chodzić o ten tom, jak i fakt, że o autorze w internetach nie ma ani słowa, zdaje się to potwierdzać.
Jeśli tak faktycznie jest i Władczyni Niebios jest rodzimego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wielbicielem uniwersum Ostatniej Rzeczpospolitej (jak zostało ono w końcu nazwane i muszę powiedzieć, że mi się podoba) byłem już od Czarnego Horyzontu. Wizja osamotnionej Polski, walczącej ze Złem za pomocą tradycji, wiary i honoru, tego wszystkiego co obecnie próbuje nam kultura wypaczyć, zdusić i pogrzebać, była tak oryginalna, miodna i odświeżająca, że kolejne strony się po prostu wchłaniało. I Pan Tomasz w pierwszej powieści i późniejszym zbiorze opowiadań bohaterami tak naprawdę uczynił świat, nie postaci. Dowiadywaliśmy się jak wszystko tam działa, skąd się wzięło, dlaczego tak a nie inaczej. Opisy płynęły niczym rzeka i nawet na moment nie nużyły. Dlatego gdy tylko zobaczyłem nową powieść cieszyłem się po prostu jak dziecko.

Cóż...

Zacznę może od tego, że Biała Reduta jest tak naprawdę wprowadzeniem do opowieści, co widać choćby po fakcie, że choć sporo się w niej dzieje, to bardzo mało zostaje dokonane. Wszystko jest tylko przygotowaniem pod tom kolejny i choć nie wątpię, że rozwiązania będą świetne, można poczuć lekki zawód.
Kolejnym zawodem była dla mnie konstrukcja opowieści, konkretnie podzielenie jej na cztery płaszczyzny, nie na dwie. Tym bardziej, że te nowe kompletnie do mnie nie trafiły.
Historia Karla, prawie zdziczałego dziesięciolatka z obszarów okupowanych przez demony nie porwała mnie nawet na moment. Pomijając nieciekawą tematykę, miała dla mnie jeszcze dwie wady. Po pierwsze ukazywała nam zło Gehenny, zachodniej Europy. Tym samym nie było już ono wielkim, nieznanym tworem, o którym wiemy tylko tyle, że nikt stamtąd nie wrócił. Teraz już wiemy jak (koszmarnie, ale jednak) wygląda tam życie. Ile waży ta strata łatwo się przekonać czytając choćby opowieści z Kresów Wschodnich, z Czerwonej Mgły. Zupełnie inne odczucia to po sobie pozostawia.
Drugim problemem jest wykorzystanie przez autora opowieści o Gehennie do raczenia nas jego przemyśleniami na temat totalitarnych systemów wieku XX. O ile we wcześniejszych tomach alegorie i nawiązania były subtelne i symboliczne, tak w tym pan Tomasz mówi do nas wprost, wręcz wali swoją symboliką jak obuchem po głowie.
Ostatnia płaszczyzna opowieści jest dla mnie również problem, skupia się bowiem na najsłabszym moim zdaniem elemencie tej opowieści - koloni Marsjańskiej. Co więcej odniosłem wrażenie, że autor wziął po prostu kiedyś udział w konkursie "jak wyglądałoby życie na marsie" i nie chciał aby jego praca się zmarnowała, dlatego podłączył ją tutaj. Co więcej, zakończenie całego wątku marsjańskiego jest nad wyraz dziwne i wyraźnie pospieszone, po fakcie nie wnosząc nic ciekawego do świata, ani samej powieści.

Na szczęście to co wyróżniało Ostatnią Rzeczpospolitą do tej pory nadal tu jest. Podróże i praca znanych z wcześniejszych tomów Kajetana i Roberta pozwalają nam chłonąć ten cudny świat, chleb i masło pana Tomasza. I czy są to rzeczy małe, jak opowieści fotografa i jego klientów, albo śpiewające gremliny na dachach autobusów, czy rzeczy patriotyczne i ogromne, jak dwustumetrowy pomnik marszałka Piłsudskiego o którym Warszawiacy wierzą, że w momencie zagrożenia kraju żyje aby go bronić...
To wszystko ciągle tu jest i czyni ten świat tak niesamowicie wyjątkowym.

Niestety, po raz pierwszy odnoszę wrażenie, że pan Tomasz zaczął się potykać i plątać w swoim światotworzeniu, zaczynając przeczyć sam sobie. I to zarówno pomiędzy tomami (czy przypadkiem w Czarnym Horyzoncie nie napisano, że USA zostały zniszczone?), czy nawet w obrębie tego samego (najpierw obserwujemy lecącego balroga, aby potem dowiedzieć się, że oni w ogóle nie mogą latać bo muszą mieć kontakt z ziemią, aby znowu dalej czytać o efekcie ich nalotów...). A to najgorszy znak jaki mogła nieść z sobą nowa powieść.

Niestety, niewiele pozytywnego mam też do powiedzenia o nowej szacie graficznej wybranej dla cyklu. O ile okładka jest poprawą od jeźdźca metalowej pchły z Czerwonej Mgły, tak do absolutnie pięknie zrobionego pogranicznika z pierwszego wydania Czarnego Horyzontu się nie umywa, nawet wcale.
Jedyne co wywołuje moje pozytywne skojarzenie, to szorstka, matowa taniość tej okładki. Bardzo kojarzy się z kartkowym, pełnym wyrzeczeń i oszczędności światem Ostatniej Rzeczpospolitej.
Gdyby była to alternatywna okładka do taniego wydania (jak kiedyś zrobiono z Aktami Dresdena), takiego powiedzmy za 20-25 zł, to bym przyklasną. A tak pozostaje to tylko ziarenkiem cukru w łyżce gorczycy...

Podsumowując książkę czytało się najciężej z całego cyklu. Musiałem na siłę się przedzierać, zwłaszcza przez środkowy fragment, w którym to opowieści z Gehenny i Marsa następują naprzemiennie.
Mimo to ocena jest wysoka, bowiem to co jest dobre, nadal jest bardzo dobre, do tego jeszcze jedna gwiazdka należy się powieści za sentyment do serii i awansem na kolejny tom.
Nie zalecam jednak zaczynać przygody z Ostatnią Rzeczpospolitą od tego tomu

Wielbicielem uniwersum Ostatniej Rzeczpospolitej (jak zostało ono w końcu nazwane i muszę powiedzieć, że mi się podoba) byłem już od Czarnego Horyzontu. Wizja osamotnionej Polski, walczącej ze Złem za pomocą tradycji, wiary i honoru, tego wszystkiego co obecnie próbuje nam kultura wypaczyć, zdusić i pogrzebać, była tak oryginalna, miodna i odświeżająca, że kolejne strony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podszedłem do tej książki z ciepłymi przeczuciami. Cegłowaty thriller militarno-polityczny, w dodatku o rodzimej okolicy. To mogło się skończyć tylko dobrze, prawda?
Prawda?

Ehhh...powieść niestety nie spełniła moich nadziei. Fabuła (a przynajmniej jej początek) w zasadzie w całości znajduje się na okładce, a rozwinięcie tych kilku linijek nie jest porywające.
Pan autor zdaje się w wielu miejscach miotać pomiędzy wątkami, podnosi jakieś tylko po to aby potem o nich zapomnieć (jak misja niemieckiej kanclerz w Polsce).
Fabuła w ogólnym zarysie jest ciekawa, choć widać, że mieliśmy tu do czynienia z kilkoma kamieniami milowymi, do których Pan Autor chciał za wszelką cenę dotrzeć.
Opisy militarne, zajmujące lwią część opowieści są niestety mocno schematyczne. Do tego stopnia, że przez większość książki każdy niszczony czołg obrywa zawsze w łączenie wieży z kadłubem...
Oprócz tego miewamy motywy iście kreskówkowe, lub komiksowe, są jednak na tyle rzadkie aby zgubić się w morzu tekstu jeśli ktoś wybierze aby nie zwracać na nie baczniejszej uwagi
Aspekt polityczny... cóż, ten był powodem dla którego przez większość czasu chciałem dać Wschodniemu Gromowi dwie gwiazdki więcej. Nie dlatego, że jest wybitny, ale niejako na pociechę, bowiem Pan Autor stał się kolejną ofiarą kryzysu na Ukrainie. Książka ewidentnie powstałą jeszcze w 2013, lub nawet wcześniejszym roku i na pewno nie było panu Pawełkowi przyjemnie patrzyć jak w okolicy daty wydania elementy które opisał zostają gwałtownie przetasowane. Ale tak, na Ukrainie tu nadal rządzi Janukowicz a o Krymie czy wschodniej Ukrainie nikt nie wspomina. Autor naturalnie nie miał jak tego przewidzieć, ale chciałem polecić tą książkę aby pokazać środkowy palec losowi, który tak obszedł się z Bogu ducha winnym pisarzem.
Tym, przez co nie mogę tego zrobić jest aspekt militarny. Cóż, widać z niego niestety, że autor zna wojskowość jedynie z internetu, a i tu nieraz się nie przyłożył.
Największą jego ofiarą pada lotnictwo szturmowe (w sumie, biorąc pod uwagę, że większość "wojny" spędzamy na pokładzie czołgu lub transportera opancerzonego, to pan Pawełek wyrasta na wielbiciela broni pancernej, co tłumaczy czemu nie lubi śmigłowców). Śmigłowce tutaj zawsze zawisają do prowadzenia ognia, zawsze nie mają większego wpływu na pole bitwy. Do tego pojawiają się jak na lekarstwo, chyba z pół tuzina razy na blisko sześćset stron.
Śmigłowce biorą jednak zemstę, to bowiem na nich objawia się brak wiedzy autora - dowiadujemy się bowiem jak słynny rosyjski Ka-52 (swoją drogą zwany Aligatorem, a nie jak pisze autor - Rekinem) spada na ziemie po odstrzeleniu tylnego wirnika (sic!).
Cóż, jak wie każdy fan choćby symulatorów, śmigłowce Kamowa znane są i słynne z tego...że nie mają tylnego wirnika! Używają one układu w którym dwa równiej wielkości śmigła ułożone są jeden nad drugim (układ ten nazywa się nawet Układem Kamowa!).
Najlepsi autorzy takich powieści mają zwykle jakiegoś konsultanta wojskowego (np świetny Patrick Robinson posiłkuje się admirałem, który dowodził flotą brytoli w wojnie o Falklandy.)
Niestety, takiego konsultanta tutaj wyraźnie zabrakło.

Od strony technicznej książka też prezentuje średnią półkę. Miękkie okładki przy takiej objętości tekstu dość szybko wyginają się i rozwarstwiają na rogach, na szczęście klejenie wygląda na porządne.
Błędów w tekście jest trochę, głównie przy oznaczeniach pojazdów (T-90 nagle zmienia się w T-80, itp.)
Brakujące litery i ogólnie literówki też się zdarzają, ale nie są nachalne. W sumie, przy 600 stronach można je nawet wybaczyć.

Podsumowując, choć bawiłem się przy tej książce porównywalnie jak przy Czerwonym Sztormie Toma C. to nie jest to komplement. Tam przeszkadzał mi drastyczny hurraamerykanizm.
Tu, zwykła niekompetencja.
Nie mogę polecić tej książki nikomu, może poza rusofilami. Fani militariów, nawet ci niedzieli zbyt zgrzytaliby zębami na kolejne opisy...

Podszedłem do tej książki z ciepłymi przeczuciami. Cegłowaty thriller militarno-polityczny, w dodatku o rodzimej okolicy. To mogło się skończyć tylko dobrze, prawda?
Prawda?

Ehhh...powieść niestety nie spełniła moich nadziei. Fabuła (a przynajmniej jej początek) w zasadzie w całości znajduje się na okładce, a rozwinięcie tych kilku linijek nie jest porywające.
Pan autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po książkę tą sięgałem z mieszanymi uczuciami. Serial nigdy nie zdołał mnie przyciągnąć, nie jest to też mój ulubiony okres w historii. Nie przepadam też za okresem, w którym została ona napisana. I niestety odcisnęła ona na powieści swoje piętno.

Akcja zaczyna się na Pomorzu Gdańskim w przeddzień zagarnięcia go przez Krzyżaków. Tam poznajemy Gniewka, ruszającego skoro świt aby poszukać bursztynu wyrzuconego przez Bałtyk. Poznajemy jego sielskie marzenia i dziecięce pragnienia, które przerywa nagłe dostrzeżenie Brandenburczyków ciągnących na Gdańsk. Chłopak ostrzega swoją wioskę a z niej zostaje wysłany z ostrzeżeniem do sędziego pomorskiego i kasztelana gdańskiego.
Polska jest u schyłku swego rozbicia dzielnicowego, najważniejszy gród na wybrzeżu ma więc tylko kilku rycerzy do ochrony. Dlatego, nie mając innego wyjścia decydują się ściągnąć Krzyżaków do obrony przed Brandenburczykami. Łamią oni jednak traktat i dokonują rzezi mieszkańców i zajmują całą krainę.
Gniewka na własnym grzbiecie wynosi jeden z rycerzy i postanawia usynowić. Dalej mamy już typową historię młodzieżową, jak Gniewko rośnie wielki, silny, sprawny, zdobywa posłuch u samego Łokietka i poznaje dziewczynę o którą konkuruje - skutecznie naturalnie - z samym Kazikiem, później zwanym Wielkim.
Naturalnie w międzyczasie potyka się z Niemcami takimi czy śmakimi, ma tajne misje, tropi zdrajców i ogólnie sporo fajnych, przyciągających rzeczy, ale jednocześnie nic odkrywczego.

Fabuła jest tu w porządku. Cierpi co prawda na teatralność, mając na przestrzeni jakichś 20 lat chyba tylko ze tuzin postaci. Nie kończy się też, co bardziej urywa po walnej bitwie. Możliwe że miał to być pierwszy tom trylogii, albo cyklu, ale nic z tego nie wyszło.

O bohaterach nie ma tu za bardzo co pisać, są oni bowiem prości i mało wyraziści. Może to być spowodowane nastawieniem powieści na młodzież, ale też przesadnie to nie razi. Przynajmniej nie na poziomie bohaterów.
Tym czym razi jest piętno czasów powstania - środkowa komuna. W jej to efekcie książka pełna jest zachwytów nad chłopstwem, jego szlachetnością, odwagą, poświęceniem dla dobra kraju i w ogóle i w szczególe. Na szczęście nie robi tego kosztem rycerstwa, choć miejscami, zwłaszcza mając odrobinę wiedzy historycznej można przewrócić oczami z zażenowania.
Co więcej pani Korta cierpi na podobny problem jak większość autorów filmów fantasy i historycznych, uznając że zbroja to po prostu taki błyszczący rodzaj ubrania. Do tego stopnia, że opisuje jak to Krzyżacy w ciężkie płyty zakuci byli tylko powolni, a chłopi w płótnach i z gołymi klatami wyżynali ich ot tak sobie. Ani słowa o śmierci setki chłopstwa za jednego rycerza, czy bezskutecznie dobijających się od blach ataków siekierek i pałek...
Drugim widmem epoki jest fakt, że w książce istnieje bardzo jasny podział na dobro i zło - dobrzy są Polacy, źli Niemcy. Nie licząc jednego zdania, każdy Niemiec w książce to drań, złodziej, morderca, okrutnik i po prostu skur***n. Nie pałam miłością do naszych zachodnich sąsiadów, ale nawet dla mnie było to przesadne.

To wszystko to jednak tylko małe pryszcze przy największym problemie powieści - stylu pisania. Całość bowiem opowiedziano stosując czas teraźniejsze. Gniewko nie pojechał, nie zamachnął się mieczem, nie wypuścił strzały. Gniewko jedzie, macha i puszcza. Jest to po prostu epicko drażniące! I choć po jakichś stu stronach idzie do tego przywyknąć to i tak pozostawia niesmak...

Oprawa jest solidna jak to dawniej. Mój egzemplarz za cztery lata będzie miał trzy dekady i jedynym śladem używania są pozaginane rogi okładki. Poważniejszym problemem jest to, że tusz się trochę rozmazuje, ale jest nadal czytelna.

Podsumowując, Gniewko, syn rybaka jest znośną pozycją, szczególnie ciekawą dla wielbicieli powieści średniowiecznych, lub stylu pisania w czasach PRL. Jeśli jednak chcieliście podarować tą książkę swojemu dziecku to lepiej sami uprzednio ją przeczytajcie, czy poziom chłopofilii i niemcofobii nie będzie za duży dla Waszej pociechy...

Po książkę tą sięgałem z mieszanymi uczuciami. Serial nigdy nie zdołał mnie przyciągnąć, nie jest to też mój ulubiony okres w historii. Nie przepadam też za okresem, w którym została ona napisana. I niestety odcisnęła ona na powieści swoje piętno.

Akcja zaczyna się na Pomorzu Gdańskim w przeddzień zagarnięcia go przez Krzyżaków. Tam poznajemy Gniewka, ruszającego skoro...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Tom ten ma zaskakująco nie pasujący tytuł i nie jest to wina naszego tłumaczenia. Gdybyśmy chcieli zachować motyw podziemi to trafniejsze by było „Conan i podziemie miłości”...
Ale, skoro to nie jest produkcja Digital Playgrounds, lepiej byłoby skupić się na tym co jest istotniejszym motywem powieści – śmierci zza grobu.

Fabuła tym razem zaczyna się łagodnie, wiosennie i sielankowo. Trzydziestoletni Conan jedzie do małego księstewka na północy Nemedii aby wziąć udział w turnieju dostępnym tak dla gminu jak i szlachty. Po drodze spotyka lokalnego obieżyświata, franta, obiboka i barda, który zna każdego i jest przez każdego lubiany. Nie inaczej jest z Conanem.
Razem docierają do bogatego, pogodnego i sprawnie zarządzanego księstwa, bez potworów, demonów, klątw, czy nawet zwykłych bandytów. Mądry książę już lata temu skutecznie uporał się z takimi problemami i ludziom żyje się dostatnio.
Tylko miejscami czasem narzekają na nowego doradcę swego pana i z jednej strony z nadzieją, z drugiej z trwogą oczekują turnieju, w którym i on planuje wziąć udział. Z nadzieja bo to ponoć fajtłapa, z obawą, bo jeśli wygra zdobędzie szlachectwo i stałe miejsce przy księciu, na którego ma zły wpływ.

Kiedy wróciłem po latach do tej powieści, z początku nie pamiętałem co mi się w niej tak podobało. Sielankowo, powolny początek był odświeżający, pozwalał odetchnąć i wręcz grzał dusze po mhroku czy mroku innych powieści fantasy, nawet z samej Czarnej Serii (a kto wie, czy nie głównie...). W końcu jednak novum mijało i co wtedy?
Wtedy autor pokazuje mistrzostwo w operowaniu nastrojem, kiedy sielanka stopniowo, na naszych bezsilnych oczach zmienia się w koszmar. Znaki mamy prawie od początku, o wszystkim jesteśmy ostrzeżeni, a nawet znając dalsze losy postaci wiemy co będzie. A mimo to nie jesteśmy przygotowani na wydarzenia.
Tym samym fabuła i klimat w tym tomie są naprawdę, naprawdę świetne.

Conana autor trochę przegina. Przez większość książki jakoś by to jeszcze uszło, ale pod koniec pada nagle takie zdanie, które trudno obronić. Co prawda ostatnia walka trochę to robi, ale bardziej zapamiętuje się niesmak po owym jednym zdaniu.

Pozostali bohaterowie wyszli autorowi znacznie lepiej. Tak wspomniany frant, który towarzyszy nam przez całą książkę jak i te drugorzędne. Księżna, kowal, szynkarz, wszyscy wypełniają swoje role społeczne, bądź fabularne, ale są opisani z taką dozą smaku, że można ich sobie bardzo łatwo wyobrazić.
Prawdziwym rarytasem jest natomiast główny zły. Z jednej strony nie jest nikim niezwykłym – nawet zagrożenie stanowi tylko lokalne. To jest jednak w mojej ocenie jego siła. Nie musi grozić śmierć i zniszczenie na skalę całego świata, abyśmy jako czytelnicy się przejmowali. Wystarczy śmierć jednej osoby, aby z historii zrobiła się tragedia. I autor zdaje sobie z tego sprawę.
I umie to wykorzystać!
Główny przeciwnik ma stosunkowo mało miejsca w powieści, ot tyle abyśmy też zdołali go znienawidzić, ale aby jego motywacja była dla nas zrozumiała. Do tego kilka luźnych zdań tu i tam urealniają go, jako kogoś mającego swoją przeszłość, swoje wcześniejsze sukcesy i porażki.

Forma jest dobra. Opisy dość barwne i emocjonalne. Choć miejscami zachowania postaci mogą wywołać westchnienie zniechęcenia, to są one rzadkie i mocno rozstrzelone.

Oprawa jest typowa dla Czarnej Serii Ambera, czyli dziś praktycznie niespotykanie wysoka jakość, jeśli idzie o standardowe wydanie fantastyki. Twarda, lakierowana oprawa, szyte strony. Wielkość pozwala zmieścić książkę w bocznej kieszeni większości bojówek.
Za okładkę odpowiada Michael Herrig, chyba debiutujący w ramach Czarnej Serii. Nie jestem pewien co o niej sądzić. Nie chodzi mi tu o kunszt artystyczny, okładka jest bowiem bardzo ładna.
Moje niezdecydowanie powoduje fakt, że choć ilustracja nie ma absolutnie nic wspólnego z fabułą, tak do tytułu pasuję idealnie. Cóż, trzeba będzie zostawić to bez pochwały czy nagany...

Podsumowując tom ten jest ciekawym zjawiskiem. Z jednej strony jest to bowiem typowe, rycerskie fantasy (w dodatku mam wrażenie, że oryginalnie nie miało wiele wspólnego z Conanem), z drugiej strony jest ono napisane naprawdę dobrze.
Zaryzykuję i polecę ten tom wszystkim wielbicielom Conana i nisko magicznego fantasy, oraz baśniowych klimatów.

Tom ten ma zaskakująco nie pasujący tytuł i nie jest to wina naszego tłumaczenia. Gdybyśmy chcieli zachować motyw podziemi to trafniejsze by było „Conan i podziemie miłości”...
Ale, skoro to nie jest produkcja Digital Playgrounds, lepiej byłoby skupić się na tym co jest istotniejszym motywem powieści – śmierci zza grobu.

Fabuła tym razem zaczyna się łagodnie, wiosennie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tom ten zdobi najbardziej kontrowersyjny tytuł w całym cyklu. Choć zapewne sporo osób jest w stanie – abstrahując od treści – wyobrazić sobie, że może chodzić o jakiegoś potwora, tak ja jestem w stanie wyobrazić sobie jakieś dewoty, które miałyby pretensje do kogoś czytającego tą książkę w ich obecności.
Cóż, ich problem bo ta książka jest naprawdę dobra.

W swoim drugim tomie, Nathan Long oddaje hołd poprzednikowi i wracamy w końcu do Nuln. Towarzysze zmierzają na północ do obleganego Middenheim, gdzie Zabójca ma nadzieję znaleźć w końcu swoją upragnioną zagładę.
Krasnolud jest nadal emocjonalnie w złym stanie, nawet jak na jego, po zakończeniu poprzedniego tomu. Zamierza zrobić tu tylko krótki przystanek, aby odwiedzić swoją ulubioną karczmę, Ślepą Świnię i mieszkających tam przyjaciół.
Felix korzysta z okazji i też odwiedza swojego brata. Okazuje się, że Otto bez zgody wydał pamiętniki Felixa, które ten zamierzał dopiero na starość przeredagować i poprawić. W efekcie ma teraz małą fortunę, ale cieszy się też nie zawsze dobrą sławą. Zwłaszcza wśród straży miejskiej tego miasta, o których napisał parę przykrych – acz jakże trafnych... – słów w „Zabójcy Skawenów”.
Ten sielankowy, choć gorzki obraz zakłóca pojawienie się innego starego znajomego – Ducha Grungiego z niezawodnym Malakaiem Makaissonem. Zabójca-inżynier zgadza się przetransportować ich do obleganego miasta na pokładzie sterowca, jak tylko załadują armaty i ładunek prochu dla twierdzy.
Problem w tym, że ktoś właśnie ten proch ukradł. Całą ogromną barkę...
Tak nasi bohaterowie rozpoczynają karkołomne śledztwo, w którym nadepną na odciski wielu wpływowym osobom, zyskają jeszcze gorszą sławę i nowych potężnych wrogów. Okaże się jednak, że gra warta jest każdej świeczki.

Fabuła to mocna strona tej powieści. Płynie ona wartko, jak to w tych powieściach, bardziej jest tym razem sensacyjna niż przygodowa. Pan Nathan dobrze też czuje klimat uniwersum, kiedy to nawet wielkie sukcesy przynoszą gorzkie owoce.

Bohaterowie sportretowani są świetnie. Gotrek jest swoim gburowatym, chamskim sobą, ponownie mamy jednak pokazanych co jest w stanie przynieść mu radość w jego tragicznej egzystencji.
Na Felixie natomiast możemy dostrzec to, co tak niewielu pisarzy w ogóle porusza – rozwój postaci. To już nie jest ten szermierz-poetka co w pierwszych tomach. Teraz jest zatwardziałym poszukiwaczem przygód, który z niejednego pieca chleb jadł. Ale, w typowy dla Warhammera sposób – nikt go za to nie nosi na rękach. Ba, patrzą na niego jak na dziwadło, a nawet jego poezja została okrzyknięta mianem staroświeckiej.
Podobną dozę dojrzewania co on przechodzi jeszcze jedna postać. Nie będę zdradzał która, ale jej pojawienie się i to jak została napisana to kolejna zaleta Zabójcy Ludzi.
Podobają mi się też motywacje złoczyńców, widać w nich nieraz tragizm jaki wywołuje i jaki prowadzi na służbę Bogów Chaosu.
Gdybym miał się do kogoś przyczepić, to w ostatnich rozdziałach do władz Akademii Artylerii. Choć takie zachowanie jakie przedstawiają jest możliwe, tak wydaje mi się naciągane, jakby co najmniej Felixowi miał nie wyjść rzut na ogładę...

Z powyższego można mam nadzieję wyłapać że klimat też jest mocną stroną tego tomu. Odrobinę mniej dołujący niż w Zabójcy Orków, mimo to idealnie wpasowuje się w klimat Starego Świata. Przygody są epickie i mroczne jednocześnie, w proporcjach mniej więcej 2 do 3, czyli tak jak oficjalnie powinno być.

Forma pana Longa ulega w tym tomie poprawie. Tylko w jednym miejscu, podczas lotu żyrokopterem miałem problemy z wyobrażeniem sobie poczynań Felixa, reszta opisów, tak bojowych jak i sytacyjnych była bardzo dobra.
Niestety wydawnictwo znów dało plamę jeśli idzie o korektę. Błędy, brakujące słowa są zauważalne. Nie jest to gigantyczna plama, ale niestety, zauważalna.

Lepiej natomiast wypada kwestia oprawy – ilustracja na okładce jest ładna i bardzo dobrze oddaje charakter tego co znajdziemy w treści. Do tego w końcu do tomu załączono mapkę Imperium z przyległościami pozwalającą zorientować się we wzajemnych relacjach krajów i miast.
Wielkość książki pozwala wygodnie nosić ją w kieszeni kamizelki, lub bocznej kieszeni bojówek a zwarte klejenie trzyma mocno mimo upływu lat.

Słowem podsumowania, choć czuć, że Zabójca Ludzi jest częścią większej całości i jedynie czytając od początku wyciągniemy zeń pełnię przyjemności, to jako pojedyncza książka też posiada zwartą, satysfakcjonującą opowieść.
Szczerze polecam ją wszystkim wielbicielom Warhammera, fantastyki i sensacji.

Tom ten zdobi najbardziej kontrowersyjny tytuł w całym cyklu. Choć zapewne sporo osób jest w stanie – abstrahując od treści – wyobrazić sobie, że może chodzić o jakiegoś potwora, tak ja jestem w stanie wyobrazić sobie jakieś dewoty, które miałyby pretensje do kogoś czytającego tą książkę w ich obecności.
Cóż, ich problem bo ta książka jest naprawdę dobra.

W swoim drugim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

No i zaczęło się. Z tego co przeczytałem, wkroczyliśmy w końcu na tereny rosyjskich autorów. Okazuje się, że nasz ulubiony barbarzyńca ma wierne i twórcze grono wielbicieli w największym kraju świata.
Zobaczmy więc gdzie nas to zaprowadzi...

Akcja poprowadzona jest nieliniowo. Zaczyna się, potem daje nam retrospekcję, potem znów leci, a potem kolejne retrospekcje i tak przez cały pierwszy akt.
Conan jest tutaj magicznie spętanym niewolnikiem i gladiatorem w mocy satrapy bardzo potężnego Khorajskiego miasta. Turański szach, będący w gościach u rzeczonego satrapy wystawia przeciw niemu swojego najlepszego strażnika. W grę wchodzą klejnoty i wielkie pieniądze, które obaj władcy postawili na swoich faworytów.
Tym czego nie wiedzą, jest fakt, że ten pojedynek był od dawna zapowiadany w prastarych proroctwach i dosłownie doprowadzić może do końca świata.
Muszę przyznać, że tom ten kiedy czytałem go pierwszy raz podobał mi się bardziej niż ostatnio. Fabuła jest zdecydowanie oryginalna, ale miejscami prowadzona dość dziwnie. Dla przykładu w trzeciej ćwiartce prawie Conana nie uświadczymy.

Skoro o nim mowa, to przedstawiony tutaj został naprawdę dobrze. Choć jego zdolności mogą troszkę zgrzytać, to nadrabia to charakterem. Zaraz na początku mamy po prostu kapitalny motyw, gdy szach próbuje go poniżyć, ufny w krępujące Conana czary. Miodnie zostaje to rozwiązane.

Pozostałe postacie są niestety najwyżej dwuwymiarowe. Obaj władcy to niemal bolszewickie obrazy zepsutej arystokracji. Kult końca świata jest bezbarwny, podobnie jak pozostali mieszkańcy miasta. Z nich wszystkich najbardziej wybija się czarodziej satrapy, oraz amazonka, którą Conan uwalnia z zagrody gladiatorów. Spora sympatią może też cieszyć się pewien pijak, któremu poświecono w powieści wiele miejsca, ale dla mnie był zbyt jednowymiarowy.

Oprawa jest typowa dla Czarnej Serii Ambera - twarde, lakierowane okładki, strony połączone za pomocą szycia. Obecnie takich wydań fantastyki to ze świecą szukać.
Ilustracja na okładce jest świetna artystycznie, ale nie ma wiele wspólnego z fabułą. Nie ma tu nawet zwykłych węży, a co dopiero olbrzymich. Półnagich blondynek też nie...cholera.
Forma nawet nie kuleje. Zdarzają się literówki, ale nie na tyle aby podnosić alarm. Achaja czy Siewca Wiatru, które ostatnio czytałem miały ich znacznie więcej.

Podsumowując, sięgając po tą książkę, opierając się na swoich wspomnieniach liczyłem, że ocenię ją wyżej. Nadal jest jednak przyjemnym kawałkiem fantastycznej literatury, wartej by po nią sięgnąć.

No i zaczęło się. Z tego co przeczytałem, wkroczyliśmy w końcu na tereny rosyjskich autorów. Okazuje się, że nasz ulubiony barbarzyńca ma wierne i twórcze grono wielbicieli w największym kraju świata.
Zobaczmy więc gdzie nas to zaprowadzi...

Akcja poprowadzona jest nieliniowo. Zaczyna się, potem daje nam retrospekcję, potem znów leci, a potem kolejne retrospekcje i tak...

więcej Pokaż mimo to