-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać1
-
ArtykułyNatasza Socha: Żeby rodzina mogła się rozwijać, potrzebuje czarnej owcyAnna Sierant1
-
ArtykułyZnamy nominowanych do Nagrody Literackiej „Gdynia” 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyMój stosik wstydu – które książki czekają na przeczytanie przez was najdłużej?Anna Sierant26
Biblioteczka
Obok "Czarnej bezgwiezdnej nocy" najlepszy tom opowiadań w dorobku Mistrza Grozy.
Obok "Czarnej bezgwiezdnej nocy" najlepszy tom opowiadań w dorobku Mistrza Grozy.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-01-01
2014-06-05
"Gorzka diagnoza w arcydzielnej formie"
Thomas Mann to niesamowity nowator – obok Joyce’a – powieści dwudziestowiecznej, która zawdzięcza mu nie tylko wysoką rangę artystyczną, ale przede wszystkim rzadko dotąd spotykany poziom intelektualny. Prezentują go zwłaszcza dwie powieści Niemca: „Doktor Faustus” i „Czarodziejska góra”, stawiające diagnozę powojennej Europie i kondycji współczesnego człowieka. Oceniana przeze mnie „Czarodziejska góra” to powieść niełatwa, przeznaczona nie tyle do czytania, co jej niespiesznego kontemplowania w maksymalnym skupieniu zmysłów. Mnie jej lektura zajęła trochę ponad miesiąc – dopiero po tym czasie pojęłam w pełni sens słów samego autora, który we wstępie zaznacza, że siedem dni, ba! niekiedy siedem tygodni to czas za krótki na zaznajomienie się z historią Hansa Castorpa.
Thomas Mann niejednokrotnie podkreślał, że „Czarodziejską górę” tworzył na wzór powieści edukacyjnej, jednocześnie ją parodiując. Miał rację, choć przeważa w niej rys prozy inicjacyjnej. Inicjacja ma w niej dwojakie oblicze – przedstawia proces fizycznego dojrzewania bohatera, jednak na plan pierwszy wysuwa się jego inicjacja intelektualna, która w finałowej scenie powieści niesamowicie zaskoczy Czytelnika. Miejscem akcji, która rozgrywa się na przestrzeni siedmiu lat, by skończyć się wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej, jest szwajcarskie, wysokogórskie sanatorium „Berghof”, gdzie kierowani są pacjenci dotknięci gruźlicą. Jakkolwiek powieść opisuje drobiazgowy rytuał sanatoryjnego życia, jej główną ideą jest kryzys „chorej” kultury europejskiej, poszukującej ucieczki w wyniszczającej wojnie. Dla poznania intelektualnego planu powieści kluczowe znaczenie ma spór toczony przez dwóch adwersarzy – oświeceniowego racjonalistę, samozwańczego „homo hominus”, wierzącego w postęp i potęgę ludzkości Włocha, Settembriniego, którego oponentem jest pokraczny piewca terroru i mrocznego mistycyzmu, niedoszły jezuita – Naphta. Lodovico Settembrini, literat i mason, prezentuje się jako liberał, wróg wszelkiej tyranii, wielbiciel renesansu i oświecenia. Ideałem jest dla niego wolność jednostki, radość życia i zdrowie. Wierzy w demokrację mieszczańską i tryumf cywilizacji europejskiej. Jego przeciwnik, wspomniany wyżej Leon Naphta – Żyd urodzony na kresach dawnej Rzeczpospolitej – dowodzi, że postęp jest złudzeniem, Europa bowiem zmierza ku katastrofie. Środkiem ratunku ma być podporządkowanie jednostki organizacji wyższego rzędu w ramach państwa totalitarnego, opartego na terrorze i przemocy.
Obok spraw natury polityczno-społecznej, głównym motywem powieści jest choroba. Bohaterowie „Czarodziejskiej góry” – skazani, odizolowani od tak zwanej „niziny” – stopniowo ulegają fascynacji śmiercią. Nawet medyczne akcesoria i zabiegi związane z powolnym umieraniem – rytualne mierzenie temperatury, leżakowanie, dieta, tlenowa kuracja – okazują się elementami koniecznego porządku, któremu patronują demoniczni doktorzy – lekarz ciała, Behrens oraz lekarz duszy, Krokowski (często utożsamiany z Freudem). Atmosfera lecznicy obezwładnia, początkowy bunt skazanych na wielotygodniowy czy wielomiesięczny pobyt w sanatorium wygasa, sparaliżowane niemal magiczną mocą siły życiowe kurczą się, by w ostateczności unicestwić tych najmniej opornych potędze śmierci. Jedynym bohaterem zadającym kłam powszechnej w środowisku „Berghofu” atmosferze rozkładu i przemijalności jest Hans – nieśmiały i cichy, stopniowo przezwyciężający pokusy zaczarowanej góry. Impulsem wyrywającym Castorpa z obezwładniających oków śmierci staje się przede wszystkim niebezpieczna, narciarska wyprawa, podczas której zabłąkany i wycieńczony Hans widzi dziwne obrazy: radosne urojenia mieszające się z odrażającymi widziadłami. W tym znaczącym momencie intelektualnej metamorfozy bohatera kłębią się majaki pełne kontrastów, symbolizujące miłość i helleńską radość z życia, o których prawił Settembrini, i żądzę mordu, którą upajał się Naphta.
Archetypiczność i gra utrwalonymi przez stulecia kulturowymi symbolami każe odczytywać „Czarodziejską górę” nie tylko jako światopoglądowy manifest autora, ale także jako współczesną powieść eseizowaną. Ograniczając rolę fabuły, dowodząc względności powieściowego czasu (bardzo WAŻNA kwestia w „Czarodziejskiej górze”, zasługująca na odrębną refleksję), Mann nie zrywa mimo wszystko z tradycyjnym modelem prozy. Refleksje eseistyczne wraz z pozostałymi partiami tekstu tworzą spójny obraz duchowego rozwoju głównego bohatera. Żaden fragment (nie wyłączając najbardziej dyskusyjnego rozdziału pt. „Dociekania”) nie funkcjonuje tu w całkowitym oderwaniu od fabuły. Autor do perfekcji doprowadził technikę wykorzystywania lejtmotywów oraz pomysłowego wprowadzenia dopiero kształtujących się ustaleń psychoanalityków.
Pisanie o „Czarodziejskiej górze” przypomina poniekąd rozterki samego Hansa Castorpa – jego trzytygodniowy, zdrowotny urlop rozrósł się do siedmiu lat, podobnie rzecz się ma z recenzentem – pisać o tej genialnej powieści wiele i różnorako nie jest łatwo i szybko. Postać Joachima, seanse spirytystyczne, komiczna pani Stöhr, wykłady doktora Krokowskiego, procedura zawijania się w koce podczas leżakowania pacjentów, skomplikowane relacje między kuracjuszami to tylko kilka spośród zajmujących i ważnych dla kompletnego zrozumienia powieści elementów. Aby odkryć fenomen „Czarodziejskiej góry” trzeba, podobnie jak Hans Castorp w „Berghofie”, stopniowo aklimatyzować się w spowolnionej, leniwie prowadzonej narracji, która w ostateczności wstrząsa do głębi. Nie znać tej książki to jak pozbawić się największej intelektualnej przygody w życiu.
"Gorzka diagnoza w arcydzielnej formie"
Thomas Mann to niesamowity nowator – obok Joyce’a – powieści dwudziestowiecznej, która zawdzięcza mu nie tylko wysoką rangę artystyczną, ale przede wszystkim rzadko dotąd spotykany poziom intelektualny. Prezentują go zwłaszcza dwie powieści Niemca: „Doktor Faustus” i „Czarodziejska góra”, stawiające diagnozę powojennej Europie i...
2021-11-03
2024-05-04
2024-04-30
2023-10-10
2024-04-17
2015-05-28
2014-04-23
"Śmierć i tragizm Bundrenów"
„Kiedy umieram” Williama Faulknera to jedna z najbardziej poruszających książek, jakie kiedykolwiek przyszło mi przeczytać. Tragizm, naturalizm i fatalizm to elementy, na których autor zbudował przerażającą i smutną historię biedoty amerykańskiego Południa – siedmiooosobowej rodziny Bundrenów. Spotykając się ze stwierdzeniem, że „z książki tej można się nieźle pośmiać; spodoba się czytelnikom lubiącym komiczne sytuacje” przecierałam oczy ze zdumienia… Posłużę się w tym miejscu słowami samego Casha Bundrena: „Niech mnie cholera, nie widzę, z czego tu się śmiać”.
Jak to zwykle u Faulknera bywa, szeroko pojętą przestrzenią rozgrywających się wydarzeń jest mityczne hrabstwo Yoknapatawpha i bliżej nieokreślona miejscowość, gdzie swoją farmę prowadzi małżeństwo z piątką dzieci. Czas wydarzeń to koniec lat 20. XX wieku – doba farmerów, zakurzonych pustkowi, nieokrzesania i zawierzenia własnej, ciężkiej pracy. Na takim tle rozgrywa się dramat rodziny Bundrenów, przedstawiony w powieści z piętnastu różnych perspektyw. Wspólna, ponad tygodniowa podróż, z trumną matki na rozklekotanym wozie jest szablonem poprzez który kształtują się ich wzajemne, rodzinne relacje. Po głębszym zastanowieniu, można jednak dojść do jeszcze innego wniosku – pośrednio, to nieżyjąca, zamknięta w ręcznie zrobionej trumnie matka kieruje całym szeregiem zdarzeń, jakich doświadczają jej najbliżsi. Spełnienie jej ostatniej woli – pochówek przy bliskich w odległym Jefferson – stawia przed jej dziećmi i mężem piętrzące się przeszkody.
Jako że narracja prowadzona jest nie tylko z punktu widzenia samych Bundrenów (w tym także nieżyjącej Addie), ale także ich znajomych oraz przypadkowo napotkanych osób, każdy z rozdziałów przynosi odmienne punkty widzenia i sądy. Polifoniczność głosów, rozpisanych na pięćdziesiąt dziewięć części składowych powieści, jest w ostateczności zdominowana przez wersję wydarzeń przedstawioną z perspektywy braci – najmłodszego Vardamana i starszego Darla. Największym kunsztem warsztatowym Faulkner wykazał się zwłaszcza w rozdziałach, gdzie wypowiada się Vardaman – dziecko, do tego ze zwichrowaną psychiką, utożsamiające śmierć matki z poćwiartowaną przez siebie rybą. Strumień świadomości najmłodszego członka rodziny jest najbardziej skomplikowany semantycznie, chaotyczny, niejednoznaczny (przypomina trochę słowotok Benjy’ego z „Wściekłości i wrzasku”). Z kolei Darl wydaje się być narratorem najbardziej rzetelnym i obiektywnym, choć w ostateczności staje się wariatem. Osobą budzącą najmniej sympatii jest senior rodu – Anse. Leniwy, „mlamlący gębą”, zdziwaczały, nierozsądnie narażający dzieci na niebezpieczeństwo (zalanie złamanej nogi Casha cementem!) i egoistyczny. Ważną postacią, choć najmniej zaangażowaną w dopowiedzenie historii, jest Jewel Bundren, bękart spłodzony przez pastora Whitfielda, acz najbardziej hołubiony przez Addie. Klejnot to małomówny odludek, wyraźnie odstający od reszty rodzeństwa, uosabiający dzikość i nieograniczoną jednostkową wolność. Porażająca w ich samotnej, upiornej wędrówce jest duma i zabobonny lęk, jakim się kierują w wyprawianiu na tamtem świat Addie. Ufanie takim wartościom, jak przywiązanie do najbliższych, choć ślepe i bezrozumne, wzajemna odpowiedzialność czy uczciwość względem zmarłej sprawia wrażenie solidaryzmu i familiaryzmu, jednak relacje łączące Bundrenów trącą tragizmem i chyba trochę egoizmem. Historia farmerskiej rodziny z „Kiedy umieram” to symbol powtarzającej się historii ludzkości, odwiecznego rodzenia się po to, by umrzeć, zmagania się nie tylko ze śmiercią, ale i szaleństwem, niewygodą bytowania, konfrontowania młodości ze starością. To na tej wiedzy Faulkner zbudował swój geniusz, widać to także w „Absalomie, Absalomie” i „Wściekłości i wrzasku”.
Technika twórcza pozostaje niezmienna, jak w innych arcydziełach pisarza z Missisipi. Pisanie świadomością, szorstkość języka, minimalizm składniowy, naturalizm obrazowania to filary jego stylu. Osobiście uważam „Kiedy umieram” za jedno z najwybitniejszych i najtrudniejszych dzieł w dorobku Faulknera.
"Śmierć i tragizm Bundrenów"
„Kiedy umieram” Williama Faulknera to jedna z najbardziej poruszających książek, jakie kiedykolwiek przyszło mi przeczytać. Tragizm, naturalizm i fatalizm to elementy, na których autor zbudował przerażającą i smutną historię biedoty amerykańskiego Południa – siedmiooosobowej rodziny Bundrenów. Spotykając się ze stwierdzeniem, że „z książki tej...
2024-04-04
2024-01-18
2024-01-10
2024-01-03
2023-04-22
2016-02-23
"To miasto nie zasypia"
Miejska opowieść Jakuba Żulczyka wciąga do ostatniej strony. Kolokwialnie mówiąc – wbija w fotel, a po lekturze ma się wrażenie, jakby po człowieku przejechał walec. To świetnie napisana, dokładnie przez pisarza rozpracowana i przeprowadzona narracja, która zdaje się przypominać o sprawach oczywistych, a w swojej wymowie niesie ponure przesłanie. Jeżeli, jak w przypadku głównego bohatera, ktoś usilnie stwarza własną kreację, odgrywa rolę kogoś, kim do końca nie jest, czasem znajdą się ludzie, którzy umożliwią mu stuprocentowe i autentyczne wejście w rolę, którą dotychczas dość sztucznie zdawał się grać.
Jacek jest małomówny, wie z kim rozmawiać, jak strzec swojej tożsamości, by w razie potencjalnej wpadki mieć alibi, wie kogo unikać, a komu dać towar na kredyt. Stwarza taki wariant siebie, bowiem wykonuje zawód wysokiego ryzyka. Jadąc nocą samochodem do swoich klientów, wiele rozmyśla, snując pesymistyczne refleksje nad naturą człowieka. Wierny gangsterskiej maksymie „vide cul fide”, rzeczywiście nikomu nie ufa, nie wchodzi w bliższe relacje z ludźmi, nie licząc jedynej przyjaciółki, z którą zdaje się łączyć go jakaś forma skazania na siebie. Obydwoje świadomi są swego emocjonalnego okaleczenia oraz faktu, że nikt ich nie chce. Swą dawną miłość, Beatę, traktuje przedmiotowo, sprowadzając kontakt z nią, zgubny jak się okaże, do sporadycznie odbywanej, acz intensywnej seksualnej gry. Jego poukładane życie, nad którym wydawało mu się, że posiada pełną kontrolę, zaczyna się sypać niczym wprawione w ruch kostki domina, kiedy bierze od swojego kolegi z branży torbę z kokainą i lewymi pieniędzmi. Fabuła niczym z klasycznego kryminału, jednak pod koniec powieści, z jedynym możliwym zakończeniem, czytelnik zda sobie sprawę, że najnowsza, znakomita zresztą, powieść Żulczyka ma w sobie coś z mrocznego, złowieszczego moralitetu.
Autor „Instytutu” napisał powieść negatywnie portretującą współczesną Warszawę. Jej główny bohater – wspomniany już diler kokainy o imieniu Jacek, bez nazwiska, bądź, co w tej profesji pożądane o wielu nazwiskach, z wieloma dowodami osobistymi potwierdzającymi różne tożsamości – prowadzi nocą przerażonego czytelnika po mieście, które tętni życiem. Pracownicy korporacji, prezesi spółek bogata, znudzona i zblazowana młodzież, policjanci, kulturalne elity, właściciele lokali, modelki, nawet ułożone, bogate panie w średnim wieku, stanowią rzeszę potencjalnych odbiorców białego proszku. Motywacje mają różne. Wielu z nich chce zapomnieć, odprężyć się, dobrze się bawić, czy pobudzić strudzony organizm do jeszcze intensywniejszej pracy na pełnych obrotach. W książce Żulczyka kokaina jest wszechobecna. Jacek portretuje poszczególnych odbiorców narkotyku oddzielnie, poświęcając każdemu z osobna wiele uwagi oraz konstatując z pozycji człowieka zdystansowanego do otoczenia, że każda z tych osób w jakis sposób jest zdegenerowana, chora, każdą toczy nieokreślona bliżej dolegliwość. Jacek wszystkimi gardzi, budzą ci ludzie w nim obrzydzenie, co wielokrotnie podkreśla. Tutaj możemy zapytać, czym on się od nich różni? Czy ma prawo do moralnych osądów? Pomimo, że stara się oddzielić siebie od dilerki i gangsterki, czy rzeczywiście jest człowiekiem etycznym w pełnym tego słowa znaczeniu? Kwestia do przemyślenia.
Jak już zostało wspomniane, powieść przynosi mocno negatywny wizerunek Warszawy. W oczach głównego bohatera „Ślepnąc od świateł”, stolicę wypełnia brud, amoralność, degeneracja, widzi ją jako miasto, które gnije od środka. Pisarz sprawnie operuje naturalistycznymi porównaniami miasta do żywego organizmu. Metropolia w takim ujęciu sprawia wrażenie potwora, który pożera ambitnych, młodych ludzi, szczególnie przyjezdnych, przerabiając ich na człowiecze wraki. W stolicy, którą opisuje Żulczyk, młodzi ludzie funkcjonują tylko po to, aby utrzymać pracę, kiepski często etat, spłacić kredyt, a ich egzystencja boleśnie redukowana jest do tymczasowości. Są zawłaszczani przez samonakrecającą się korporacyjną machinę. Wielu nie wytrzymuje i pęka, wtedy z ukojeniem w postaci samary z białym proszkiem zjawia się Jacek. „Warszawa jest pustynią. Składa się z krwi i cementu. Jej mieszkańcy są mieszkańcami pustyni. Mogą umrzeć każdego dnia. Grzebią paznokciami w krwi i cemencie, aby znaleźć wodę” – powiada na jednej z ostatnich stron powieści bohater.
Jakub Żulczyk napisał także powieść krytycznie portretującą pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków, ludzi, którzy dla idei budowania coraz lepszej pozycji społecznej są gotowi na wszystko. To książka nosząca znamiona swoistego rozliczenia się z własną nihilistyczną generacją. Ale nie tylko. Autor „Radia Armagedon” stworzył przemyślaną, brudną, mocną, demistyfikującą narrację, opowieść o straconych złudzeniach, o tym, że wpadając w błoto, człowiek nie może się nie wybrudzić oraz, że nigdy z dystansu niemożliwe jest przyglądanie się ludzkiemu upadkowi. To również książka o tym, że światła wielkiego miasta rozmywają tożsamość. Powieść ta wpisuje się w tradycję prozy, która nie stwarza czegoś na kształt złudnego, lukrującego rzeczywistość mirażu. Dotyka tego, co w człowieku najmroczniejsze, zwierzęce, boleśnie „wypruwając trzewia”.
"To miasto nie zasypia"
Miejska opowieść Jakuba Żulczyka wciąga do ostatniej strony. Kolokwialnie mówiąc – wbija w fotel, a po lekturze ma się wrażenie, jakby po człowieku przejechał walec. To świetnie napisana, dokładnie przez pisarza rozpracowana i przeprowadzona narracja, która zdaje się przypominać o sprawach oczywistych, a w swojej wymowie niesie ponure przesłanie....
„Fortuna kołem się toczy”
W powieściach Faulknera – nowatorskich i na ogół niezwykle skomplikowanych – zagadki ludzkiej psychiki odsłaniane są za pomocą kunsztownych technik narracyjnych charakterystycznych dla prozy XX wieku. W „Absalomie, Absalomie” autor wykorzystał w perfekcyjny sposób rozległe możliwości, jakie otwiera technika wielu punktów widzenia powiązana z formą monologu wewnętrznego i symultanizmem. Podobnie jak inne utwory pisarza, tak i ta wykracza poza tradycyjny model epiki. Granice udzielonej czytelnikowi wiedzy wyznacza pamięć poszczególnych postaci, które stają się kolejnymi narratorami, stopniowo wzbogacającymi historię rodu Sutpenów.
Pokazane przez Faulknera amerykańskie Południe – zacofane gospodarczo, zrujnowane przegraną wojną, rządzące się specyficznymi prawami, utrzymujące przesądy rasowe – wydaje się światem pełnym okrucieństwa, a jego serce stanowi fikcyjne hrabstwo ze stolicą w Jefferson, gdzie autor osadza akcję „Absalomie…”. Jakkolwiek akcja utworu rozgrywa się w ciągu kilku miesięcy na przełomie 1911 i 1912 roku, to uwaga bohaterów skupia się na wydarzeniach z przeszłości. Są one związane głównie z osobą Thomasa Sutpena – jednej z najważniejszych postaci miasteczka Jefferson. Zginął on tragicznie w 1869 roku, okoliczności śmierci i zagadki jego biografii próbuje zaś wyjaśnić po latach Quentin Compson. Quentina, który reprezentuje mentalność charakterystyczną dla amerykańskiego Południa, wspomaga Shreve, wnoszący cechy myślenia właściwe mieszkańcom Północy.
Czas świata przedstawionego nasycony dramatycznymi epizodami rozrasta się, nieustannie przypomina o sobie, opanowuje ludzką pamięć. W „Absalomie…” nie ma mowy o utrzymaniu właściwych proporcji między przeszłością, teraźniejszością a przyszłością. Tej ostatniej w utworach Faulknera nigdy nie poświęca się zbyt wiele uwagi. Natomiast teraźniejszość ulega skurczeniu i pomniejszeniu, niekiedy wydaje się ona zaledwie dogodnym polem do obsesyjnego wręcz rozpamiętywania tego, co minęło.
Dla bohaterów „Absalomie, Absalomie” czas teraźniejszy to moment, od którego zaczyna być snuta opowieść. Obojętni wobec tego, co mogą im przynieść nadchodzące wydarzenia, niezdolni do działania, z własnego wyboru jawią się jako więźniowie przeszłości zastygli w świecie, którego już nie ma. Wykreowana przez Faulknera przeszłość obezwładnia, niszczy, unicestwia. Nie sposób zachować wobec niej koniecznego dystansu, bo wcześniej czy później bohaterowie muszą poczuć się uczestnikami wypadków sprzed lat. Dla amerykańskiego pisarza minione to ponury cień rzucający się na życie każdego człowieka – w „Absalomie…” skłania do opowieści, domaga się wyjaśnienia, okazuje się wręcz wyzwaniem egzystencjalnym, równoznacznym z przyjęciem uczestnictwa, a być może nawet i współodpowiedzialności za cudzy los.
Podobnie jak „Ulisses” zbudowany na planie „Odysei”, tak powieść Faulknera odsyła do innych tekstów. Już sam tytuł nawiązuje do Biblii, ponadto odnajdziemy tu powinowactwa z grecką tragedią (motyw fatum), eposem rycerskim, Szekspirem. Jednak to rozwijanie i pogłębianie narracyjnych odkryć Conrada czy Joyce’a znajdujących dla eksperymentalnych sposobów opowiadania praktyczne uzasadnienie stanowi o wartości „Absalomie, Absalomie”. Krzyżujące się monologi, z których każdy przedstawia opisywane wydarzenia w nieco innym świetle, stawiają pod znakiem zapytania możliwość stworzenia wiarygodnego i obiektywnego obrazu przeszłości. Z takiej perspektywy wszystkie prawdy okazują się bowiem subiektywne.
Chociaż trudno uznać noblistę za pisarza niedocenionego, w przypadku Faulknera podobna opinia wydaje się słuszna. Zbyt trudny dla publiczności amerykańskiej, przyzwyczajonej do bardziej tradycyjnej i prostej narracji, okazał się atrakcyjny dla Europejczyków, mimo że problemy, o których pisał, były dla nich dość egzotyczne. Faulknera wciąż trudno się czyta, szeroki kontakt z twórczością jednego z najwspanialszych prozaików XX wieku utrudnia zarówno forma, jak i objętość jego dzieła. „Absalomie, Absalomie” to powieść równie niełatwa, co „Wściekłość i wrzask”, jednak bez takich utworów bylibyśmy niezwykle ubodzy.
„Fortuna kołem się toczy”
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toW powieściach Faulknera – nowatorskich i na ogół niezwykle skomplikowanych – zagadki ludzkiej psychiki odsłaniane są za pomocą kunsztownych technik narracyjnych charakterystycznych dla prozy XX wieku. W „Absalomie, Absalomie” autor wykorzystał w perfekcyjny sposób rozległe możliwości, jakie otwiera technika wielu punktów widzenia powiązana z formą...