Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

"...oto wśród nich znalazła się i wyświechtana, gruba rodzinna silva rerum z pociemniałym pergaminem, w którego krawędzie wpił się tłuszcz wielu palców; dziwna, zabobonna bazgranina minionych czasów o wszystkim i o niczym, upamiętnienie pokoleń rodziny." / K.S. "Silva Rerum IV"

Wraz z czwartym tomem nastąpił z dawna zapowiadany koniec litewskiej sagi "Silva Rerum" Kristiny Sabaliauskaite, tetralogii rodem z czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów, prawiącej o barwnej, różnorako szanowanej, lecz bardzo płodnej rodzinie Narwojszów. Niesamowite książki, o których nie sposób mówić zdaniami pojedyńczymi, bez licznych przecinków, średników, pauz; bez rozwodnionych słowotwórstwem, nie tracących na animuszu wtrąceń; bez kwiecistych opisów, od których dawny świat jak żywy staje przed oczyma. Chciałoby się i chciało czytać, odmalowywać pejzaże słów, by coś wycisnąć, coś jeszcze wykrzesać, coś rozciągnąć, lecz niestety; po czterech latach od przeczytania pierwszego tomu koniec nastąpił i z tym się po prostu trzeba mi pogodzić.

I gdy już tak sobie pospijaliście słodkie potoki słów wybrzmiałych, poklepaliście po brzuchach pełni satysfakcji, że czytać "Silva Rerum" to należy, bo lektura przednia i nadobna, to nieco naparzę dla Was ruty i rzeknę, że mimo iż czwarta część jest po prostu fenomenalnie skreślona, bo jakżeby mogło być inaczej skoro wyszła spod pióra znakomitej autorki, to jednak apetyt mój nie został zaspokojony. Biorąc pod uwagę każdą część z osobna, niestety widać jak na dłoni, że wyżyny i wszelkie przestworzy sięgające szczyty, pani Kristina osiągnęła w pierwszych dwóch tomach. Tam się po prostu działy rzeczy! Trzecia część przyniosła nieco rozczarowania, a czwarta - tym bardziej, bo po niej już nic ze świata Silva Rerum nie powstanie. I nie zrozumcie mnie źle - to dalej jest kapitalna książka, lecz czytelnik może spodziewać się kolejnego tomu, bo nijak się ma budowana przez lata katedra słów, gdy pokryje się ją poprawnie, lecz zaledwie strzechą. I absolutnie nie mam nic przeciwko temu, że sagę wieńczy Franciszek Ksawery Narwojsz, jezuita i matematyk, bo to miód na moje lubujące zakonnych bohaterów serce, lecz jego losy nie są współmierne do tego, co wyczyniali jego przodkowie w poprzednich tomach; ba! on niech się lepiej od nich niczego nie uczy, choć z drugiej, gdyby jednak zechciał, to na pewno lektura wydałaby się ciut bardziej podobna do poprzednich.

Nie sposób uczynić obszernego podsumowania tej czytelniczej czteroletniej podróży, tych znajomości, tych rozmów, tych wzlotów i upadków; nie sposób każdemu z bohaterów oddać należnych pięciu minut względów, czy wystarczająco popodziwiać pejzaże; można jedynie uchylić kapelusza przed kunsztem pisarskim autorki, odwiesić czytelniczy płaszcz na kołek i zamknąć okładkę z natłuszczonymi znużonymi dłońmi stronami silvy, do której kiedyś, w przyszłości, przyjdzie mi powrócić, by na nowo odkryć nieodkryte, dopowiedzieć niedopowiedziane i spisać niespisane słowa, które chciałabym Wam o niej przekazać.

"...oto wśród nich znalazła się i wyświechtana, gruba rodzinna silva rerum z pociemniałym pergaminem, w którego krawędzie wpił się tłuszcz wielu palców; dziwna, zabobonna bazgranina minionych czasów o wszystkim i o niczym, upamiętnienie pokoleń rodziny." / K.S. "Silva Rerum IV"

Wraz z czwartym tomem nastąpił z dawna zapowiadany koniec litewskiej sagi "Silva Rerum" Kristiny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"W rezultacie starożytny Egipt zwodniczo każe nam wierzyć, że scentralizowana monarchia to czas, w którym chciała żyć większość ówczesnych Egipcjan. Ideologia stojąca za autorytaryzmem jest tak kusząca, że wciąż na nas działa, nawet ta sprzed tysięcy lat. Każe wierzyć, że preferowano jednorodność, monumentalizm i tworzenie miejsc pracy - nawet jeśli brakowało swobód i sprawiedliwszej dystrybucji bogactwa, a zapłata za pracę była starożytną wersją płacy minimalnej." / K. Cooney 'Wielcy królowie'

Kara Cooney, wykładająca na amerykańskim uniwersytecie egiptolożka, pokusiła się o stworzenie publikacji, w której porównuje starożytne panowanie faraonów z rządami całego współczesnego aparatu władzy i często stawia pomiędzy nimi znaki równości. Sugeruje, że to z zachwytu nad egipskim autokratyzmem, zrodziła się w kolejnych wiekach chęć do powielenia schematów, która trwa do dziś. Cooney konkluduje, że to, co tak podziwiane od zarania dziejów, dzieje się na naszych oczach i prowadzi do zguby równej z upadkiem kilkudziesięciu egipskich dynastii. Potęga piramidy już nie omamia tak jak dawniej, a ukazuje kruchość tego, który pod jej wielkością się ukrył.

Czy te wszystkie rozważania są słuszne?
Pewnie tak, lecz sposób w jaki zostały sprezentowane jest dla mnie nie do przyjęcia.

WIELCY KRÓLOWIE to książka bez wątpienia niezwykle ciekawa. Czytanie o faraonach, ich dokonaniach i porażkach to zajęcie, które może pochłonąć. Kluczem w tej książce są jednak nie tylko rządy władców, ale i reakcje społeczeństwa; losy szarych i mniej szarych na tle despotycznej władzy "bogów". Dowiadujemy się, że - jak zawsze - ci, którzy są na dalekim końcu łańcucha, są najbardziej uciemiężeni, wręcz nie istnieją. Kobiety, dzieci, niewolnicy, mniejszości etniczne... Niektóre rzeczy się zmieniły, ale wiele nie, a przecież dzielą nas tysiąclecia. I ja to wszystko, tę całą pracę pani Cooney ogromnie szanuję, mam jednak jedno poważne ALE.

Bowiem głównym problemem wydają się podprogowe sądy autorki, która nie kryje swoich animozji oraz upodobań politycznych, co w książce, która ma obiektywnie (autorka nigdzie nie zaznaczyła, że treść jest na wskroś subiektywna) przyjrzeć się i zestawić władzę faraonów ze współczesnymi rządami po prostu nie przystoi. Wolałabym by pani Cooney była bardziej bezstronna. Tym bardziej, że podczas całej lektury nawołuje do tego, by nie szufladkować i nie generalizować, bo nic według niej nie jest czarne albo białe. Wszystko pięknie i ładnie, tylko sama się do swoich słów nie stosuje. Już nie wspominając o jej silnie narzucających trend, "fundamentalistycznie" feministycznych zapędach, które karzą jej i wszystkim co do joty czytelnikom traktować np. "patriarchat" jako największe zło świata i powód wszelkich dzisiejszych problemów. Nawet jeśli by tak było to wrzucanie wszystkich do jednego worka nie jest oznaką braku generalizowania, który autorka wyraźnie podkreśla (!). Gdyby nie ilość propagandowych bolączek, znaczna część książki mogłaby być zdecydowanie lepsza.

Na podstawie tej i kilku innych książek, zauważyłam jednak, że bardzo często symbolem współczesnej literatury (i w sumie nie tylko) jest prywatne sianie propagandy, a nie obiektywne zajęcie się przedmiotem pracy. Każdy musi mieć zdanie na każdy temat i jadowicie je wygłaszać, wręcz natarczywie je komuś wciskać. Sami rozumiecie zatem, że nie jestem w stanie polecić Wam WIELKICH KRÓLÓW - nie w takiej formie. Szkoda, bo pomysł był naprawdę świetny, lecz został zwyczajnie przegadany.

"W rezultacie starożytny Egipt zwodniczo każe nam wierzyć, że scentralizowana monarchia to czas, w którym chciała żyć większość ówczesnych Egipcjan. Ideologia stojąca za autorytaryzmem jest tak kusząca, że wciąż na nas działa, nawet ta sprzed tysięcy lat. Każe wierzyć, że preferowano jednorodność, monumentalizm i tworzenie miejsc pracy - nawet jeśli brakowało swobód i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Wiesz, taka książka, która spodobały się wszystkim, nie istnieje. A gdyby istniała, to byłaby pewnie kiepska" - rzekł Carl, główny bohater powieści "Spacerujący z książkami" autorstwa Henn Karstena. I wiecie co? Nie miał racji! Bo sam tkwi na kartach książki, która jawnie przeczy jego słowom.

"Słowo pisane pozostanie na zawsze, pani Schafer. Bo pewnych rzeczy po prostu nie da się lepiej wyrazić. A druk to najlepsza metoda konserwacji myśli i historii, które w książkach mogą przetrwać całe wieki."

Zamknięcie na tych niemal 2oo stronach historii zarówno ciepłej od pięknych, ludzkich emocji, jak i podszytej chłodem szarej rzeczywistości to nie lada wyzwanie, któremu autor w zupełności podołał. Stworzył taką książkę, w której nie sposób się nie zakochać, albo przynajmniej, której nie sposób nie polubić. Bo przyznajcie, ale jest coś mocno przyciągającego, a do tego tak po prostu uroczo wzruszającego, w starszym panie, który przemierza ulice swego miasta z torbą pełną książek, by dostarczyć je wyjątkowym klientom księgarni, w której przepracował praktycznie całe swoje życie.

"Książki chciały, aby je w kółko czytał. Tak jak perły, które lubią być noszone, bo wówczas są jeszcze piękniejsze, a nawet bardziej jak zwierzęta, które lubią, kiedy się je głaszcze, bo wówczas czują się kochane. Carl miał czasami wrażenie, że wszystkie zawarte w nich słowa składają się z komórek jego ciała, choć wiedział przecież, że z biegiem lat po prostu je w siebie wczytał."

W "Spacerującym z książkami" odnajdziecie wszystko to, co przykuwa książkoholika do czytadła na długie godziny, czyli książki; mnóstwo książek w książce o książkach! Bo tutaj tytuły znanych i mniej znanych powieści sypią się jak z rękawa. Bohaterowie przypominają mniej lub bardziej lubianych bohaterów powieści, z którymi niejednokrotnie się w swoim czytelniczym życiu spotykaliśmy, a do tego tchnie z nich coś nowego, żywego i namacalnego. Czy na kartach jednej powieści może się spotkać pan Darcy i doktor Faust? W "Spacerującym..." nie ma nic niemożliwego, bo tak właśnie działa magia płynąca z książek.

"Są takie rodziny, w których miłość okazuje się przez jedzenie (...). W innych często i długo się przytula, aby trochę ocieplić ten chłód bijący od otaczającego nas świata. A w mojej rodzinie takim sposobem na okazywanie uczuć są książki."

Jeśli zatem szukacie pięknej i wzruszającej, podszytej archaicznym klimatem powieści z ciekawymi bohaterami, która mimo małej objętości przykuje Was swym urokiem na wiele godzin to polecam Wam tę pozycję. Cieszy fakt, że wśród książkowej masówki wciąż pojawiają się na rynku wydawniczym takie perełki!
___
*powyższe cytaty pochodzą z książki "Spacerujący z książkami" H.Karsten

"Wiesz, taka książka, która spodobały się wszystkim, nie istnieje. A gdyby istniała, to byłaby pewnie kiepska" - rzekł Carl, główny bohater powieści "Spacerujący z książkami" autorstwa Henn Karstena. I wiecie co? Nie miał racji! Bo sam tkwi na kartach książki, która jawnie przeczy jego słowom.

"Słowo pisane pozostanie na zawsze, pani Schafer. Bo pewnych rzeczy po prostu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Żyjące w pamięci legendy, wiekowa architektura i podszyta mrozem wieś Butagen w Norwegii roku pańskiego 1880 to tło do wydarzeń jakie mają miejsce w najnowszej książce Larsa Myttinga "Siostrzane Dzwony"; historii nieszablonowej, ubranej w wadmelowe warstwy tradycji, w której to, co nowe miesza się z tym, co dawne.

Tytułowe dzwony usadowione na szczycie norweskiego kościoła słupowego, jak i sama prastara konstrukcja, to jedni z głównych bohaterów tej opowieści. To wokół ich "losów" krąży akcja, która wchłania również kilka ludzkich istnień: prostej, acz zadziornej wiejskiej dziewczyny - Astrid, młodego pastora - Kaia oraz niemieckiego architekta - Gerharda.

Sacrum miesza się z profanum; kwitnące w Norwegii chrześcijaństwo zderza się z pogańskimi zaszłościami; przez monoteistyczny kult i wiarę w jedynego Boga przedziera się na światło dzienne zabonon dawnych czasów, gdy po skandynawskiej ziemi chodzili kapryśni bogowie, olbrzymy, koboldy czy inne wpisane w mitologię stworzenia, a świat czekał na zagładę - Ragnarök.

"Siostrzane Dzwony" Myttinga to zatem z jednej strony urzekająca, nieistniejącym już klimatem, opowieść o zetknięciu różnych światów, gdzie znalazło się miejsce dla prostych uczuć, czystych ludzkich emocji, a z drugiej próba uwiecznienia sporego kawałka historii, dziejącego się na przestrzeni wieków, czego dowodem są niesamowite opisy charakterystycznych i rzeczywistych miejsc czy budowli, a także wplecenie w akcję prawdziwych nazwisk. Ta książka niebotycznie wciąga, choć jej największy atut nie tkwi w wartkości czy fabularnym pomieszaniu, których tu nie ma, lecz w leniwie snującej się niczym dym płonącej świecy opowieści, pełnej tajemnic i folkloru.

Żyjące w pamięci legendy, wiekowa architektura i podszyta mrozem wieś Butagen w Norwegii roku pańskiego 1880 to tło do wydarzeń jakie mają miejsce w najnowszej książce Larsa Myttinga "Siostrzane Dzwony"; historii nieszablonowej, ubranej w wadmelowe warstwy tradycji, w której to, co nowe miesza się z tym, co dawne.

Tytułowe dzwony usadowione na szczycie norweskiego kościoła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

STAN ZDUMIENIA Ann Patchett to książka, która przykuła mnie na kilka wieczorów do przysłowiowego fotela. Spędziłam z nią naprawdę ciekawe chwile, choć nie można uznać jej za wybitną, ani specjalnie odkrywczą. Ma w sobie pewien magnetyzm, dzikość, wręcz ciężko ją czytelniczo okiełznać, lecz z drugiej strony wiele jej brakuje do ideału.

Fabuła krąży wokół dusznych klimatów amazońskiej dżungli, w której to grupa naukowców dokonuje przełomowego odkrycia. Wszystko jest jednak osnute całunem tajemnicy, do której dostęp mają tylko ci, którzy odważyli się pracować z charyzmatyczną i nieprzejednaną doktor Swenson. Jak to się jednak dzieje, że główna bohaterka, była studentka pani doktor - Marina Sighn, podejmuje się zadania odszukania jej w czeluściach Amazonii? I co wspólnego ma z tym śmierć jednego z jej wieloletnich współpracowników?

Jak sami widzicie, pod względem fabularnym, STAN ZDUMIENIA to książka czerpiąca z kilku gatunków. Ma coś z dramatu, literatury obyczajowej, czy przygodowej, a momentami nawet z kryminału. Wbrew pozorom nie jest ciężko przyzwyczaić się do tej specyficznej mieszanki; całość oplata nas niczym zwisające z drzew pnącza nieprzeczesanej dżungli. Do tego mamy tu złożoność problematyki, która obraca się wokół "ingerencji nauki w naturę", czego wypadkową są daleko idące konsekwencje, również, a może szczególnie, te moralne. Przyglądamy się dobrze zarysowanym portetom psychologicznym postaci, które na naszych oczach przeobrażają się, bądź pozostają w nadzwyczajnej bierności wobec wydarzeń. Autorka zadaje czytelnikowi pytania - na ile coś jest właściwe? A co stanowi już przekraczanie granic?

Wszystko to brzmi dosyć frapująco, jednakże poznawszy już możliwości pisarskie autorki - w maju czytałam DOM HOLENDRÓW, który zrobił na mnie piorunujące wrażenie - odnoszę wrażenie, że STAN ZDUMIENIA to poprawna, na pewno dobrze skonstruowana książka, ale nie potrafiąca trącić w czytelniku tych naprawdę głęboko ukrytych strun. Ingerencja nauki ma dwa oblicza: to jak najbardziej pożyteczne, ale również zbierające katastrofalne żniwo. Szczególnie widać to we współczesnym świecie, gdzie jak na dłoni przedstawia się sytuacja, gdy człowiek nie potrafi sobie postawić granic. Problem ten, choć w książce wybrzmiał, to niezbyt wyraźnie, mało dobitnie. STAN ZDUMIENIA nie ma mocy wstrząśniecia czytelnikiem na miarę wagi problemu. Owszem, skłania do przemyśleń, ale to wszystko wydaje się dość rozmyte.

Nie umniejsza to jednak faktu, że Ann Patchett pisze swoje książki w sposób, który wyjątkowo mi odpowiada, dlatego z ciekawością sięgnę i po inne jej utwory. Zwarty styl z masą ciekawych spostrzeżeń, intrygujących dialogów, niebanalnych bohaterów, a do tego niełatwa tematyka poruszana w jej książkach, powodują, że odczuwam mocne przyciąganie. Czy historia zamknięta w duchocie amazońskiej dżungli Wam się spodoba?, tego nie wiem. Mnie nie porwała, ale pozostawiła w stanie przyjemnego zaintrygowania.

STAN ZDUMIENIA Ann Patchett to książka, która przykuła mnie na kilka wieczorów do przysłowiowego fotela. Spędziłam z nią naprawdę ciekawe chwile, choć nie można uznać jej za wybitną, ani specjalnie odkrywczą. Ma w sobie pewien magnetyzm, dzikość, wręcz ciężko ją czytelniczo okiełznać, lecz z drugiej strony wiele jej brakuje do ideału.

Fabuła krąży wokół dusznych klimatów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"...bądźcie ostrożni, wybierając źródło swojej dumy, bo świat zrobi wszystko, żeby je wykorzystać przeciwko wam." / A.Towles "Dobre wychowanie"

Niecałe dwa lata temu w moje ręce wpadła pewna książka. Nie była przeładowana akcją, by być intrygującą; nie prezentowała skomplikowanych powiązań, wybujałych osobowości czy niezliczonej ilości dialogów, by być książką niezapomnianą. O jakiej powieści mowa? "Dżentelmen w Moskwie" Amora Towlesa; książce niezwykłej, nieskomplikowanej, a jakże przykuwającej.

Gdy zatem dowiedziałam się o wznowieniu debiutu literackiego Towlesa, czym prędzej zgodziłam się na współpracę. Czułam już ten dreszcz ekscytacji, gdy znowu poczuję pietyzm z jakim zbudowany zostanie każdy rozdział, każdy dialog, czy opis. W głowie miałam już niestworzone kombinacje; wielowarstwowość debiutanckiej książki Towlesa - choć jeszcze jej nie znałam - wprost wysączała mi się z myśli niczym przeładowany konfiturą słoik. I gdy nadszedł ten moment, że zasiadłam do "Dobrego wychowania", puf! Fajerwerk oczekiwań okazał się mieć namoknięty lont. Pss. Nic nie wystrzeliło.

Dlaczego poczułam aż takie rozczarowanie? Może to kwestia miejsca i czasu akcji - Ameryka lat 30. Nigdy nie byłam przesadną zwolenniczką książek, których akcja dzieje się w tym kraju i w tych latach. Zdecydowanie bliżej mi było do rosyjskich klimatów "Dżentelmena...", gdy upada carat, do władzy dochodzą "czerwoni", a tytułowy dżentelmen mierzy się z konsekwencjami takiego stanu rzeczy. Może to kwestia bohaterów - dość nijaka główna bohaterka, która choć prezentuje się jako sympatyczny mol książkowy to nie wzbudza wrażenia postaci ewoluującej, a jej egzystencja skupia się wokół dość ekscentrycznych znajomych. Zdecydowanie mocniej wybrzmiewał w "Dżentelmienie..." hrabia Aleksander Iljicz Rostow, wiodący z niebagatelnym wdziękiem żywot hotelowego "więźnia". Może to kwestia fabuły i zakończenia - meandry zdarzeń, które wiążą się i rozwiązują, zagadkowy początek, który prowadzi do dość rozczarowującego finału. Zdecydowanie czułam większy entuzjazm i byłam bardziej usatysfakcjonowana, gdy poznawałam zamknięte w czterech ścianach hotelu życie hrabiego Rostowa i jego przyjaciół w "Dżentelmenie...". Może, może, może... Pewnie wymieniłabym sporo powodów, ale nie ma dalszej potrzeby, bo już wyraźnie widać rozdźwięk pomiędzy tymi dwoma historiami. To jak porównywać Goliata z Dawidem, tylko niestety w tym przypadku, kamień z procy okazał się być kulką z puchu.

Żeby była jasność, "Dobre wychowanie" to nie jest zła książka. Bądź co bądź, napisana została przez Amora Towlesa, więc przeczytanie jej to po prostu kwestia chwili. Przez tekst się niewątpliwie płynie, a opisy, dialogi, cała kreacja świata przedstawionego i stopniowanie emocji, towarzyszących zagadkowej fabule, ewidentnie sprawiają, że tę książkę chce się przeczytać w całości. Nie jest może z zasady "nieodkładalna", ale czuć w niej już ten zalążek stylu Towlesa, który tak wyraźnie wybrzmiał w kolejnej powieści. Niestety "Dobre wychowanie" odkładam na półkę z dozą żalu, że mi się nie podobało, ufając, że zaplanowana na 2022 rok książka Towlesa "Lincoln Highway" zrekompensuje mi to rozczarowanie.

"...bądźcie ostrożni, wybierając źródło swojej dumy, bo świat zrobi wszystko, żeby je wykorzystać przeciwko wam." / A.Towles "Dobre wychowanie"

Niecałe dwa lata temu w moje ręce wpadła pewna książka. Nie była przeładowana akcją, by być intrygującą; nie prezentowała skomplikowanych powiązań, wybujałych osobowości czy niezliczonej ilości dialogów, by być książką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"...słowo zawiera w sobie opowieść. (...) dokładnie tak samo wzrastał w jego [czyt. Tolkiena] umyśle 'Władca Pierścieni'. Pisarz nie zaczął od stworzenia planu powieści. Zamiast tego spróbował 'stworzyć sytuację, w której <elen  sila lumenn omentielmo> byłoby zwyczajnym pozdrowieniem'. Krytycy literaccy mogą mu nie wierzyć, ale filolodzy (jeśli jacyś się jeszcze uchowali) powinni być mądrzejsi."

Przez cały czas podczas czytania DROGI DO ŚRÓDZIEMIA T.A. Shippeya, wybitnego mediewisty i znawcy literatury fantasy, byłam pod autentycznym wrażeniem. Nie jest to książka łatwa, rzekłabym, że to potężna rozprawa na temat filologii, w której każde zdanie i słowo rozbierane jest na części pierwsze. I choć miałam ochotę odłożyć ją parokrotnie, to jednak zdecydowałam się przeczytać ją do końca, mimo niejasnego wrażenia, że części treści siłą rzeczy nie zrozumiałam tak jak powinnam, a i pewnie większość zaraz zapomnę. Mimo wszystko było warto, bo ukochane przeze mnie utwory Tolkiena, nabrały zupełnie innego wymiaru.

"W istocie jeżeli powrócimy do poruszenia, jakie wywołał 'Władca Pierścieni', to krytyków najbardziej zirytował nie tylko spektakularny sukces książki, ale i uparte roprawianie autora o językach, jak gdyby temat ten mógł być dla kogokolwiek interesujący. <Podstawą jest wymyślenie (invention) języków> - pisał Tolkien. <To opowieści powstały, by stworzyć świat dla tych języków, a nie odwrotnie>."

Nie da się ukryć, że jeśli idzie o część treści, to pokrywają się one z czytaną przeze mnie niedawno książką tego samego autora pt. PISARZ STULECIA. W obydwu znajdziemy praktycznie to samo, lecz w przypadku DROGI DO ŚRÓDZIEMIA, wiele tematów jest opracowanych bardziej szczegółowo. Autor wniknął tu w najdrobniejsze zależności, dotyczące przede wszystkim pojmowania słów dawnych, które obecnie straciły na znaczeniu, albo w ogóle zmieniły profil, co istotnie wpływa na odbiór książek Tolkiena, który nie ukrywał, że buduje swoje opowieści na kanwie znaczeń starodawnych. Wydaje mi się jednak, że dla przeciętnego miłośnika twórczości profesora, wystarczy przeczytać PISARZA STULECIA, bez straty na wiedzy.

"Całość 'Władcy Pierścieni' jest 'naradą u Elronda' na większą skalę. Przyjemność, jakiej dostarcza lektura pojedynczego rozdziału, polega głównie na smakowaniu stylistycznych wariacji; podobnie też przyjemność z odbioru powieści pochodzi - niezależnie od wątków fabularnych - z licznych 'tableaux': poszczególnych obrazów miejsc, ludów, społeczności, w jakimś stopniu posuwających opowieść naprzód, ale czasami (jak w przypadku Bombadila czy Starej Wierzby) istniejących głównie same dla siebie. Ktoś nieprzyzwyczajony do wolnego czytania - Tolkien powiedział kiedyś, że jego książki najlepiej czyta się głośno - mógłby pochopnie określić książkę jako 'ślamazarną' czy 'bez nerwu'; i byłaby to obserwacja w pewnym stopniu prawdziwa, pod warunkiem, że ograniczymy się jedynie do mówienia o akcji. Ale to nie najlepszy sposób, by ocenić całość dzieła."

Podsumowując, DROGA DO ŚRÓDZIEMIA to niezwykła i fascynująca przygoda. Etymologia słów, ich wędrówki przez dzieje i ewolucja, to coś, co zawsze mnie pociągało, więc jestem z lektury zadowolona i nie żałuję, że wysiliłam szare komórki do pracy. Na pewno polecam głodnym wiedzy na temat twórczości Tolkiena. Za sprawą tej książki wnikniecie w każdą kropkę i literę, dosłownie!

"Książki, jak słowa, nie pozostają tam, gdzie były na początku."
___
*wszystkie cytaty pochodzą z książki "Droga do Śródziemia" Shippeya

"...słowo zawiera w sobie opowieść. (...) dokładnie tak samo wzrastał w jego [czyt. Tolkiena] umyśle 'Władca Pierścieni'. Pisarz nie zaczął od stworzenia planu powieści. Zamiast tego spróbował 'stworzyć sytuację, w której <elen  sila lumenn omentielmo> byłoby zwyczajnym pozdrowieniem'. Krytycy literaccy mogą mu nie wierzyć, ale filolodzy (jeśli jacyś się jeszcze uchowali)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Miłość wymaga odwagi, bo strach paraliżuje i gubi; wymaga prawdy, bo z lęku płynie kłamstwo, które rozświetla wszystko negatywnie, złośliwie, potrafi niszczyć wrażliwość na innych. Tak bardzo pragniemy miłości, a tak bardzo ją niszczymy. Dlaczego? Dzieje się tak, gdy nie zauważamy, że nie jest ona dodatkiem do życia, ale jego treścią."

Szpital. Miejsce, w którym przeplatają się ludzkie tragedie i dramaty, a z drugiej chwile pełne radości i szczęścia. Gdzie kroczy empatia i współczucie, ale i wkrada się niezliczona biurokracja napędzana brakiem zrozumienia. Gdzie czlowieczeństwo, każdego dnia, wystawiane jest na próbę. W takich okolicznościach, z różną kondycją psychiczną i naleciałościami doświadczeń, myślimy nie tylko o pacjentach, ale i o tych, którzy w szpitalach pracują: lekarze, pielęgniarki, położne... Oni wszyscy ewidentnie kojarzą się z tym miejscem, identyfikują je. A czy pomyśleliście, że jest jeszcze ktoś? Ktoś kto obok lekarzy ciała nazywany jest lekarzem duszy?

"Każdy ksiądz ma jakąś posługę. Bywają proboszczowie, duszpasterze, misjonarze i... kapelani. Ta ostatnia funkcja podczas rozmów bywa raczej pomijana, niestety także wśród duchowieństwa. Wielu uważa, że szpital to placówka w sam raz dla księdza, który jest już emerytem albo ma jakiś problem. Innymi słowy, jest to "ostatnia posługa księdza", która nie wymaga już niczego oprócz dyspozycyjności. Młodzi nie garną się do szpitali. Gdy pytamy kleryków w seminarium, kto chciałby tam pracować, najczęściej zapada głucha cisza."

No właśnie.

Zapada cisza i wśród nas, gdy przypominamy sobie, że jest ktoś taki jak kapelan w szpitalu. Ze to ten, który przychodzi z namaszczeniem chorych; że to ten, który odprowadza człowieka na drugą stronę; że to ten, który codziennie spowiada, modli się nad chorymi, albo po prostu szepnie słowo czy wesprze samą obecnością; że to ten, który odprawia Msze w kaplicy szpitalnej. I zapada cisza, gdy zastanawiamy się, czy w szpitalu potrzebny jest w ogóle jeszcze ktoś taki? W tym naszym nowoczesnym świecie, gdzie zdobycze nauki potrafią poradzić sobie z niemal każdą jednostką chorobową. Gdzie obok światowej aparatury, oświeceniowej myśli, pojawia się on, kapelan, niemal relikt przeszłości, przypominając nam, że człowiek to nie tylko ciało, ale i duch oraz dusza; i że z równie należytą uwagą leczyć trzeba ciało, ale i duchowe wnętrze.

"Dzisiaj jesteśmy już chyba troszeczkę 'zarażeni' specjalizacją i to wkrada się również w posługę kapłańską. Mamy setki specjalistów: od duchowości, spowiedzi, rekolekcji, ewangelizacji, ekumenizmu... I tak dzielimy człowieka na różne części, podczas gdy chodzi o to, by zająć się człowiekiem w pełni. Oczywiście to dotyczy również lekarzy. Pacjenci bardzo cierpią, gdy prowadzający lekarz nie spotyka się z nimi codziennie, tylko za każdym razem pojawia sie ktoś inny. Chory jest przekazywany z rąk do rąk, od specjalisty do specjalisty... Myślę, że takie szpitalne chodzenie 'od Annasza do Kajfasza' mnie również wyprowadzałoby z równowagi."

A aby poznać bliżej posługę tych jednych z rozsianych po całym świecie Bożych sług, z pomocą przychodzi nowość pt. UTRACENI. ZAPISKI KAPELANA SZPITALNEGO O.Marka Donaja OSA, która stanowi próbę spisania jego przemyśleń i doświadczeń podczas wieloletniej pracy w krakowskim szpitalu. Mnie ta niewielka książeczka pozwoliła przypomnieć sobie o wielu prostych, często zapomnianych, a przecież tak znaczących sprawach.

"Miłość wymaga odwagi, bo strach paraliżuje i gubi; wymaga prawdy, bo z lęku płynie kłamstwo, które rozświetla wszystko negatywnie, złośliwie, potrafi niszczyć wrażliwość na innych. Tak bardzo pragniemy miłości, a tak bardzo ją niszczymy. Dlaczego? Dzieje się tak, gdy nie zauważamy, że nie jest ona dodatkiem do życia, ale jego treścią."

Szpital. Miejsce, w którym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W 1993 roku pojawiła się w Polsce pierwsza biografia J.R.R. Tolkiena pt. "Powiernik pieśni" autorstwa Michała Błażejewskiego. I cóż... Jest to na pewno ciekawa, acz pozostawiająca wiele do życzenia i mocno już nieaktualna pozycja.

Autor podzielił tę książeczkę na cztery główne rozdziały. W pierwszym, mocno skondensowanym - Powiernik Pieśni - przedstawia sylwetkę bohatera biografii. Drugi - Książki Tolkiena oraz czwarty - Książki o Tolkienie, to rozdziały mocno już nieaktualne, zważywszy na datę wydania. Najciekawsze treści zawierają się jednak w rozdziałach trzecim oraz piątym, tj. 'W poszukiwaniu klucza do Śródziemia' oraz niepozornie brzmiącym 'O pokarmach Śródziemia'. Jak widać kompozycja rozdziałów oraz ich zawartość jest dosyć specyficzna, dlatego czytając tę książkę ma się wrażenie mocnego oderwania od rzeczywistości.

W rozdziałach, które zainteresowały mnie najbardziej, autor pochyla się nad subkreacją Śródziemia (jak w rozdziale 3.) oraz próbuje pobawić się formą i prześledzić losy... prowiantu w Śródziemiu (jak w rozdziale 5.). I jak rozdział trzeci dostarcza okrojonej wersji wiedzy rodem z innych o wiele pokaźniejszych dzieł (nad niektórymi pochylałam się ostatnimi czasy), bazując na powielanych i dość dobrze już znanych tezach, tak rozdział piąty, był - przynajmniej dla mnie - małym zaskoczeniem, bo Błażejewski pozwala sobie w nim na przemyślenia dotyczące choćby lembasów, które przyrównuje do "chleba życia", czy nawet "panis angelicus". I choć podczas czytania ma się wrażenie, że tok jego rozumowania jest zbyt daleko idący, to bardzo intrygujący wydaje się fakt, że w podobny sposób przedstawiono ten rodzaj elfickiego prowiantu w 15 rozdziale książki "The Peoples of Middle-Earth", który ukazał się w dwunastotomowym, nie wydanym w całości w Polsce, cyklu Historii Śródziemia. Co jeszcze bardziej ciekawe, data jego premiery w Wielkiej Brytanii to 1996 rok, więc 3lata po premierze "Powiernika pieśni" Błażejewskiego. Jak zatem daleko Polak posunął się w swoich rozważaniach, a na ile był z nimi zbieżny? Tego niestety nie wiem, bo nie miałam okazji czytać Historii Śródziemia. Mam jednak nadzieję, że one prędzej czy później zawitają w całości do naszego kraju i się tego dowiem.

Podsumowując, "Powiernika pieśni" Wam raczej nie polecam, bo w stosunku do wszystkich publikacji, jakie dotąd wyszły, jest to bardzo uboga i niepozbawiona wad książeczka. Na pewno jest to jednak ciekawy akcent w kolekcji miłośnika Tolkiena i to chyba jedyny powód, z jakiego w ten tytuł można się świadomie zaopatrzyć.

W 1993 roku pojawiła się w Polsce pierwsza biografia J.R.R. Tolkiena pt. "Powiernik pieśni" autorstwa Michała Błażejewskiego. I cóż... Jest to na pewno ciekawa, acz pozostawiająca wiele do życzenia i mocno już nieaktualna pozycja.

Autor podzielił tę książeczkę na cztery główne rozdziały. W pierwszym, mocno skondensowanym - Powiernik Pieśni - przedstawia sylwetkę bohatera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Pisarz stulecia" T.A. Shippeya, wybitnego mediewisty i badacza literatury fantasy, to udana próba zanalizowania największych dzieł J.R.R. Tolkiena, począwszy od niepozornej baśni dla dzieci i dorosłych "Hobbita", poprzez "książkę stulecia" - "Władcę Pierścieni", aż po wydane pośmiertnie "Silmarillion" oraz "Niedokończone opowieści". Shippey rozkłada na czynniki pierwsze każdy z utworów, skupiając się na dziedzinie, w której uchodzi za znawcę, czyli filologii. Co niezwykle ciekawe, otrzymał w 1979 roku katedrę języka angielskiego i literatury średniowiecznej w Leeds, tę samą, którą Tolkien zwolnił w 1925r. Czytając "Pisarza stulecia" można odnieść wrażenie, że Shipey dzięki podobnej ścieżce naukowej potrafi wniknąć w teksty Tolkiena i autentycznie docenić ich język, na co nie potrafiło zdobyć się wielu naukowców, którzy żywili uprzedzenia i trywializowali zarowno za życia, jak i pośmiertnie, twórczość Tolkiena, jak i fantasy w ogóle.

"Opowieść trzeba opowiedzieć, bo inaczej nie będzie opowieścią, a mimo to najbardziej poruszające są opowieści nieopowiedziane." ("Listy", 166)

Wszystko w świecie ma swój początek w SŁOWIE i Tolkien wybitnie to respektował. Szczególnie, że przez cały czas powtarzał, iż jego historie zaczęły żyć w momencie, gdy coś nazwał. Nie miał w głowie zarysu tych wszystkich opowieści, one pojawiały się dopiero, gdy wkraczało określone słowo, które definiowało miejsce, czy istotę. Jak choćby było z "hobbitem", od którego wszystko się zaczęło. Pewnego dnia, gdy sprawdzał prace studentów (a zrozumie go tylko ten, kto sprawdził w życiu setki wypracowań uczniów/studentów na ten sam temat), Tolkien przewrócił kartę, by odkryć, że kandydat: "na szczęście zostawił jedną pustą stronę (co jest najlepszą rzeczą, jaka może się przydarzyć egzaminatorowi), więc napisałem na niej >> W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit. << Nazwy są u mnie źródłem opowieści. W końcu pomyślałem, że chyba powinienem się dowiedzieć, jacy są ci hobbici. Ale to był dopiero początek."

Drugą, wartą uwagi kwestią, zawartą w analizie Shippeya jest stosunek historii do współczesności. Nie sposób pominąć różnicy stylów, którymi Tolkien posługiwał się w opisie swoich bohaterów. Stwarzając hobbitów przeniósł niejako współczesność w świat archaiczny, w którym istnieją smoki, rycerze, elfowie czy krasnoludy. Hobbici ze swoimi zegarkami, fajkami, tytoniem, kartoflami, czy podwieczorkami, to istoty zaczerpnięte niemal z XX wieku, które korzystają z dóbr i nazw współczesności. Nawet Gandalf, uchodzący w świecie za potężnego czarodzieja, wśród tego małego ludu uchodzi za kuglarza, staruszka z fajerwerkami. Dopiero opuszczenie strefy komfortu i pójście w świat, uwypukla hobbicką anachroniczność. W tym wielkim świecie istnieją królestwa rodem z legend, zwierzęta mówią ludzkim głosem, a w lasach kryją się elfowie, najczystsze z istot. Tutaj liczy się honor i odwaga, lojalność i godność; króluje cnota, buduje twierdze i mierzy się z czysto średniowiecznymi utrudnieniami; czasu nie odmierzają zegarki, nie przygotowuje się królika z frytkami, ani nie wyprawia się biesiad z fajerwerkami i tortem. Shippey, wykazał, że w każdym utworze Tolkiena te dwa światy - dawny i współczesny - realnie zderzają się ze sobą i istnieje między nimi ciągłość, która jest co najmniej równie silna jak różnice.

"Widać jak >>Władca Pierścieni<< wypełnia swoją funkcję mediatora z jednej strony między wiarą chrześcijańską a przedchrześcijańskim heroicznym światem, do którego Tolkien był tak przywiązany, a z drugiej między wiarą chrześcijańską a postchrześcijańską rzeczywistością, jaką zgodnie z przeświadczeniem Tolkiena coraz bardziej staje się nasza współczesność." (T.A.Shippey)

Bez dwóch zdań, J.R.R. Tolkien podarował literackiemu światu niezwykłe książki (wiem, powtarzam to notoryczne, ale tak jest w istocie), w których - obok niebanalnej tematyki i problematyki, głębi emocjonalnej i bogatej wyobraźni, rozważań natury filozoficznej i psychologicznej - docenić należy ogrom włożonej w nie pracy. Analiza Shippeya zwraca na to szczególną uwagę. Obiera sobie za główny punkt SŁOWO, zabawę językiem, filologię jako źródło, z którego Tolkien czerpał garściami, aby w najdrobniejszym szczególe pokazać zderzenie światów, by mogły odnaleźć się w tym wszystkim miliony czytelników; by każdy czytelnik mógł sobie uświadomić, że i on, podobnie jak ten nie przystający do całości hobbit, ma prawo do "istnienia w Śródziemiu".

"Pisarz stulecia" T.A. Shippeya, wybitnego mediewisty i badacza literatury fantasy, to udana próba zanalizowania największych dzieł J.R.R. Tolkiena, począwszy od niepozornej baśni dla dzieci i dorosłych "Hobbita", poprzez "książkę stulecia" - "Władcę Pierścieni", aż po wydane pośmiertnie "Silmarillion" oraz "Niedokończone opowieści". Shippey rozkłada na czynniki pierwsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Skoro utopia dzierży w ludzkim życiu tak wielką moc, że może wspierać jego cały bieg, jakże wielka jest moc nadziei całkowicie uzasadnionej i jak bardzo wtedy życie jest niepokonane!" / Dietrich Bonhoeffer

W posłowiu książki "Jezus dla wierzących i niewierzących", która stanowi próbę "przedstawienia" oraz niemal "wyłożenia" Jezusa wszystkim ludziom, Joseph Dore, autor publikacji, zadaje sobie pytanie, czy jest w ogóle możliwe to, czego się podjął?

Sama odkąd skończyłam tę niewielką książeczkę zadaję sobie to pytanie. Z jednej strony tłucze mi się w głowie odpowiedź "nie, nie ma szans". Od razu przychodzi myśl, że bez otwarcia się na łaskę, nie ma możliwości "poznania" w pełnym tego słowa znaczeniu. Jak wzmiankuje KKK: "Wiara jest najpierw osobowym przylgnięciem człowieka do Boga; równocześnie i w sposób nierozdzielny jest ona dobrowolnym uznaniem całej prawdy, którą Bóg objawił. (...)" Bez ingerencji łaski, indywidualnej relacji z Bogiem, nie ma szans na jego "poznanie", a tym samym przyjęcie tego, że istniał i czego dokonał za życia, po swojej śmierci i Zmartwychwstaniu. Najpierw trzeba by było odpowiedzieć sobie na pytanie "A wy za kogo Mnie uważacie?" (Mt 16,15), a później poznawać w oparciu o własne życie i sens, a dokładniej, czy ta relacja=poznanie pozwoliłaby nadać życiu głębsze znaczenie i większą siłę.

Z drugiej strony, z czysto ludzkiej dobrej woli, chęci, a nawet ciekawości, można śmiało powiedzieć - TAK. Można przecież poczytać, zapoznać się z Jezusem jako postacią historyczną, na której istnienie są realne dowody, które - swoją drogą - autor książki wymienia. Lecz czy osobie, która nie wierzy, ta 140 stronicowa książka przedstawi je dostatecznie? Czy osobie, która wątpi, będzie wystarczyło prześledzenie Biblii pod kątem źródła historycznego? Tu nie mam sprecyzowanej odpowiedzi. Czy to wątpliwe, czy nie? Musiałaby się wypowiedzieć osoba zainteresowana. Z chęcią poznałabym jej zdanie.

Jak zatem podsumować tę publikację? Ja mogę wypowiedzieć się jedynie za pierwszą część tytułu, czyli "Jezus dla wierzących", bo w istocie całość była dla mnie okazją do ponownego prześledzenia życia Jezusa, jego nauk i - mówiąc kolokwialnie- tego, o co tak naprawdę Mu chodziło. Dużo tu skondensowanej wiedzy, która dla osób wierzących na pewno stanowić będzie cenne źródło wiedzy. Pozostawiam jednak bez opinii drugą część tytułu "Jezus dla niewierzących", jedynie ufając, że byłaby i dla tej części czytelników dobrem samym w sobie.

"Skoro utopia dzierży w ludzkim życiu tak wielką moc, że może wspierać jego cały bieg, jakże wielka jest moc nadziei całkowicie uzasadnionej i jak bardzo wtedy życie jest niepokonane!" / Dietrich Bonhoeffer

W posłowiu książki "Jezus dla wierzących i niewierzących", która stanowi próbę "przedstawienia" oraz niemal "wyłożenia" Jezusa wszystkim ludziom, Joseph Dore, autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Chrześcijanin ciągle jeszcze musi pracować (...), ale już teraz dana jest mu świadomość, że jego zamiłowania i zdolności mają jakiś cel, który może być odkupiony. Tak wielka jest obfitość, którą mu zaoferowano, że ledwo ośmiela się przypuszczać, iż poprzez fantazję umożliwiono mu współuczestniczenie w rozwoju listowia z drzewa opowieści i w wielorakim ubogacaniu stworzenia (...)."

Utonęłam w przemyśleniach przy tej książce. Za każdym razem, gdy stykam się z niebanalnym umysłem J.R.R. Tolkiena od razu pochłania mnie wielorakość i różnorodność tematów na jakie miał opinię, zazwyczaj mocno niepopularną, niechcianą we współczesnym mu świecie, ale jakże prawdziwą. Jego rozważania podyktowane są przez pokorę i prostotę człowieka z nizin społecznych, który poprzez ciężką pracę i niesłychane zamiłowanie do wiedzy, historii i świata natury, został profesorem Oxfordu; bardem XX wieku; pisarzem stulecia, jak go okrzyknięto. A wszystko to w poszukiwaniu Piękna i Prawdy oraz w przekonaniu o godności ludzkiej sztuki "subkreacji", która stała się tematem eseju "O baśniach". Jak pisał: "tworzymy na swą własną miarę i na swój własny wtórny sposób, ponieważ sami zostaliśmy stworzeni, i to na obraz i podobieństwo naszego Stwórcy".

Paradoksalnie wiodąc cichą i uporządkowaną egzystencję na uboczu życia publicznego, akademickiego i towarzyskiego; będąc głęboko wierzącym katolikiem w świecie, w którym wszelkie wartości zaczęły zanikać, a płynący z zachodu kapitalizm grzebał człowieka wraz z jego jednostkowym znaczeniem kładąc nacisk na "mieć" zamiast "być", on pozostał wierny swoim ideałom, stawiając sobie za cel podtrzymanie nadziei w zmieniającym się nieubłaganie świecie, zupełnie jakby niósł mu dobrą nowinę mimo częstego niezrozumienia i trywializowania dzieł, które tworzył. Jak pisze Paolo Gulisano: "Epicka i duchowa intensywność to sekret niezwykłej aktualności Tolkienowskiej prozy, która staje się nośnikiem niezmiennych wartości, głęboko zakorzenionych w sercu człowieka, jego marzeń i nadziei".

Co wyjątkowo fascynuje w książce Gulisano to całościowy sposób ukazania sylwetki Tolkiena oraz zmieniającego się na jego oczach świata. Autor zestraja wiele przemyśleń profesora, dopasowując elementy, które jak dotąd były częstokroć pomijane przez większość biografów. Albo tylko muśnięte. Choćby przykład zażyłej przyjaźni Tolkiena z Lewisem, którą poluzowało pojawienie się w orbicie Inklingów - Charlesa Williamsa. Niechęć wobec C.W. nie wynikała z zazdrości, jak pisała większość biografów nie zagłębiając się zbytnio, a z troski o Lewisa, bowiem Tolkien widział w jego nowym przyjacielu przede wszystkim osobę, która uprawia chrześcijaństwo mistyczne i otwarte na doświadczenia ezoteryczne w dalszym rozumieniu przystające do tej samej gałązki co choćby Aleister Crowley, jeden z głównych satanistów XX wieku. Wdając się w debatę z Williamsem wypowiedział tak mądre i jakże aktualne nawet obecnie zdanie: "co tak naprawdę kryje się pod pojęciem wolności, w kontekście ducha dzisiejszego. Myślę, że wraz z nadużyciami, których wobec tego słowa dopuściła się propaganda, przestało ono mieć jakąkolwiek wartość w planie intelektualnym i stało się zwykłym emocjonalnym wabikiem dla pozyskania przychylności".

Ponadto autor raczy czytelnika ogromną wiedzą o innych utworach i twórcach, którzy w jakiś sposób mieli wpływ na to, co działo się w XX wieku. Gulisano patrzy na wszystko szerokokątnie. Profesor Tolkien stanowi tu jedną z wybitnych, mocno nonkonformistycznych planet, ukazując się nam jako krytyk nowoczesności, globalizmu, masowej unifikacji, lecz wciąż zamkniętą w galaktyce postępujących przemian, z którymi głęboko się nie zgadza i które siłą rzeczy wpływają na jego wrażliwą, lecz nie romantyczną wizję świata. Co ważne i nieuniknione, autor sporo miejsca poświęcił tematyce związanej ze znaczeniem mitów, fantazji oraz literatury fantastycznej w życiu człowieka oraz z samym jej pochodzeniem oraz etymologią. Ciężko pominąć ten aspekt, gdy chce się przestudiować życie, twórczość i inspiracje literackie Tolkiena. A tych ostatnich było co nie mara, jak przystało na wnikliwego studenta średniowiecza, tekstów skandynawskich czy anglosaskich.

Wspomnieć tu należy choćby o skandynawskiej "Eddzie poetyckiej", fińskiej "Kalevali", która zapoczątkowała powstanie języka elfów, czy cytat z poematu anglosaskiego "Crist" Cynewulfa: "Witaj, Eearendlu, najjaśniejszy z aniołów/ ponad śródziemie posłany do ludzi". Brzmi znajomo? Sam Tolkien po odczytaniu go napisał: "Poczułem osobliwy dreszcz, jakby coś we mnie drgnęło, na wpół obudzone ze snu. Za tymi słowami, gdybym tylko potrafił to uchwycić, kryło się coś bardzo odległego, dziwnego i pięknego, co leżało daleko poza granicami języka staroangielskiego". Czy jakiś autor na tak niezwykłym materiale źródłowym tworzy jeszcze swoje opowieści? Fenomen Tolkiena przebija z jego własnych zapisków i tworzy zupełnie inną, ponadprzeciętną kategorię pisarza.

Dużo miejsca w książce Gulisano poświęcone jest - a jakże - niektórym utworom profesora Tolkiena. Rozłożenie ich na czynniki pierwsze wyszło autorowi MITU I ŁASKI bardzo zgrabnie. Niedługie, konkretne rozdziały skupiają się na tym, co najistotniejsze, czyli nieraz jawnym, a czasem ukrytym znaczeniu każdej z nich. Jak pisze: " Tolkien, który ze swoich hobbitów miał miał przede wszystkim ich skromność, spoglądał nie tylko z uwagą, ale i z niepokojem na losy ludzi, na ich oddalanie się od cnót elfickich i odnoszenie sukcesów przez numenorską pychę, jeszcze bardziej jednak narażonych na uleganie urokowi zła. Nie chciał jednak wyrażać swego niepokoju w języku filozofii lub formie moralizatorskiej, wolał przemawiać do ludzkiego serca językiem, który znał najlepiej - językiem mitu i baśni, i w ten sposób przypomnieć o istnieniu rzeczy pięknych i cennych, o godnym naśladowaniu dobra, o wielkich i szlachetnych uczuciach, o ostatecznym sensie wszystkich rzeczy". Co ważne, zwrócił uwagę na bardzo istotny fakt, że w opowieściach Tolkiena przyjaźń góruje nad erosem, i to nie przez rodzaj wstydliwego moralizmu, ale - o czym już wspominano - właśnie dlatego, że autor cenił sobie uczucia wyższego rzędu, cnoty, nie dając dojść do głosu uczuciom czy, sentymentom niższego stopnia. Rozkładając na czynniki pierwsze "Silmarillion" dochodzi do podobnego, choć głębszego wniosku, niż przy "Władcy Pierścieni", czyli że tzw. "biblia Śródziemia" jest dziełem człowieka głęboko religijnego, w której Bóg jest obecny o wiele wyraźniej niż gdzie indziej. Kto czytał ten na pewno doskonale to rozumie: podział "Silmarillionu" przypomina podział na pięcioksiąg Starego Testamentu; stwórcą jest jeden bóg Iluvatar, który powołuje Ainirów (z jęz. quenya "święty") do współpracy z nim w tworzeniu świata. Przykłady możnaby mnożyć.

Profesor Tolkien stworzył zatem nową mitologię, zainspirowaną przez dawne poematy, opracowaną w oryginalny sposób, wykraczającą poza legendy angielskie, niemieckie i skandynawskie, czerpiąc przy tym również z Biblii i teologii chrześcijańskiej. Chciał poprzez swoje dzieła nie tylko dać nam, czytelnikom, odświeżającą, epicką rozrywkę, ale również przypomnieć, że "nie żyjemy w najlepszych z możliwych światów i że inna rzeczywistość, pozornie niedostępna, jest w naszym zasięgu, wystarczy tylko mieć dostatecznie jasne spojrzenie, aby ją dostrzec i dość woli, aby jej szukać". Ponadto nie sposób ominąć bardzo ścisłego związku jaki ustanowił pomiędzy najlepszymi swoimi dziełami a katolicyzmem (a wielu to próbowało czynić), co wyraża się choćby w jego twierdzeniach: "We WŁADCY PIERŚCIENI główny konflikt nie dotyczy wolności, choć problem ten jest w dziele zawarty. Dotyczy Boga i prawa, które ma wyłącznie On sam, do odbierania Bożej chwały" lub "WŁADCA PIERŚCIENI jest zasadniczo dziełem religijnym i katolickim; początkowo niezamierzenie, lecz w poprawkach świadomie. (...) Element religijny został bowiem wchłonięty przez opowieść i jej symbolikę". Napisać, że jest tylko jednym z wielu pisarzy fantastyki to jak nic nie napisać.

I tym akcentem kończę swój wywód, dziękując jeśli ktoś dotrwał do końca i mając nadzieję, że przekonałam Was do sięgnięcia po książkę Paolo Gulisano, ale też po dzieła samego Tolkiena i do bardziej wnikliwego przyjrzenia się jego sylwetce.

"Chrześcijanin ciągle jeszcze musi pracować (...), ale już teraz dana jest mu świadomość, że jego zamiłowania i zdolności mają jakiś cel, który może być odkupiony. Tak wielka jest obfitość, którą mu zaoferowano, że ledwo ośmiela się przypuszczać, iż poprzez fantazję umożliwiono mu współuczestniczenie w rozwoju listowia z drzewa opowieści i w wielorakim ubogacaniu stworzenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Święta Matka Teresa z Kalkuty powiedziała: "Jeśli chcesz naprawić świat, to idź do domu i kochaj swoją rodzinę". Dlaczego przytaczam to zdanie? Bo przeczytawszy powieść Ann Patchett pt. "Dom Holendrów", dokładnie ono kołacze mi w głowie, gdy pomyślę o jednej z głównych bohaterek powieści i o jej wyborze związanym z pozostawieniem rodziny, który to stał się zarzewiem do stworzenia całej historii rodziny Conroyów.
Ale po kolei.
Danny i Meave są dzieciakami, którzy wraz z rodzicami mieszkają w tytułowym Domie Holendrów. Nowoczesna, jak na ówczesne standardy budowla, jest świadkiem ich rozlicznych losów, wśród których, przepełnionym największą ilością emocji, jest odejście matki dzieci, Elny. Kobieta czuje się potrzebna gdzie indziej i odchodzi, by wieść życie wypełnione służeniem biednym. Jak jej dobroć i empatia do drugiego człowieka, często obcego, ma się w zestawieniu do opuszczenia ukochanego męża i dzieci? To pytanie zadajemy sobie przez całą książkę, śledząc naznaczone piętnem straty losy Danny'ego i Meave.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w "Domie Holendrów" autorka przede wszystkim odwołuje się do różnych postaw powołania ludzkiego: misyjne, rodzinne, zawodowe; rozdziela je niejako podświadomie. Bo owszem, choć jedno nie wyklucza drugiego, mogą się wzajemnie przenikać, to w gruncie rzeczy nie da się ich na tym samym poziomie zaangażowania połączyć; nie ma możliwości by służyć w każdym z nich w ten sam sposób. Nie da się mieć ciastko i zjeść ciastko, a jeszcze się nim dzielić. Zawsze trzeba dokonać wyboru, czasem nawet rezygnować z rzeczy, które są same w sobie dobre, ale nie służą powołaniu, do którego zostaliśmy przeznaczeni lub które sami sobie wybraliśmy... Ileż to myśli kłębi się w człowieku podczas czytania książki, w której wielokrotnie padają tak trudne i dające do myślenia tematy. Coś niesamowitego! 
"Dom Holendrów" to naprawdę dobra rzecz i gorąco Wam polecam uwikłać się w sprawy rodziny Conroyów. Historia, język, styl, bohaterowie - wszystko tu jest na swoim miejscu. Autorka rozłożyła cały wachlarz swoich pisarskich umiejętności i stworzyła powieść wieloraką w swej prostocie.

Święta Matka Teresa z Kalkuty powiedziała: "Jeśli chcesz naprawić świat, to idź do domu i kochaj swoją rodzinę". Dlaczego przytaczam to zdanie? Bo przeczytawszy powieść Ann Patchett pt. "Dom Holendrów", dokładnie ono kołacze mi w głowie, gdy pomyślę o jednej z głównych bohaterek powieści i o jej wyborze związanym z pozostawieniem rodziny, który to stał się zarzewiem do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W DAMACH WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY poznajemy bliżej cztery królewskie żony. Janicki przepycha się łokciami w ciasnej pomroce dziejów i wydziera na ich temat masę informacji, które niejednokrotnie interpretuje w sposób nowy, a przy tym niesłychanie ciekawy; niejako miażdży pochlebstwa, jak i krytykę, bądź wytłuszcza ich zasadność. Przy okazji plastycznie buduje czytelnikowi obraz ówczesnego społeczeństwa, samej Polski i zależności, które częstokroć wpływały na zawiłe losy możnowładców. Cokolwiek by się chciało powiedzieć, czyta się tę książkę jak kapitalną powieść i śmiem twierdzić, że nawet osoby niechętne historii, umysły ścisłe i nienawykłe do bujania w przestworzach przeszłości, wkręciłyby się, gdyby tylko dały jej szansę. 

W DAMACH WŁADYSŁAWA JAGIEŁŁY poznajemy bliżej cztery królewskie żony. Janicki przepycha się łokciami w ciasnej pomroce dziejów i wydziera na ich temat masę informacji, które niejednokrotnie interpretuje w sposób nowy, a przy tym niesłychanie ciekawy; niejako miażdży pochlebstwa, jak i krytykę, bądź wytłuszcza ich zasadność. Przy okazji plastycznie buduje czytelnikowi obraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Kleopatra jest nowoczesną kobietą w starożytnej epoce. Wyemancypowana, nieskrępowana, silna protagonistka w czasach, w których inne kobiety noszą >kulturowe burki< i giną w codziennym tle męskiego społeczeństwa."
.

Skreśliłam kilka słów o książce niesamowitej, nietuzinkowej; książce, która mnie wchłonęła i całkowicie mną zawładnęła. Mowa tu o publikacji Alberto Angela pt. KLEOPATRA. KRÓLOWA, KTÓRA RZUCIŁA WYZWANIE RZYMOWI I ZDOBYŁA WIECZNĄ SŁAWĘ. Cóż to była za lektura! Połączenie książki historycznej i dokumentalnej, skrojonej tak, by przez tekst się po prostu płynęło, jak przez najlepszy dramat, kryminał i romans. Niepozorna niczym drobiny piasku na pustyni, a zarazem monumentalna wzorem wznoszących się piramid. Zazwyczaj czytam kilka książek na raz, ale przy KLEOPATRZE nie dałam rady, myślałam tylko o niej. I jaka szkoda, gdy zamknęłam tylną okładkę... Czytelnicza pustka.
.

Na pytanie o czym jest najnowsza książka Alberto Angeli, każdy odpowie widząc tytuł. Ale czy to publikacja tylko o Kleopatrze VII i jej niebanalnych, choć w większości zakrytych przez mroki historii losach? Otóż rzekłabym, że to również potrzebna próba uczłowieczenia tej starożytnej femme fatale; próba oddarcia jej z kusych szat, by wydobyć na światło dzienne - tak cenną - siłę jej umysłu i niebanalnej wiedzy. (Wiedzieliście, że Kleopatra była tak wykształcona, że przewiduje się iż napisała kilka książek, w tym o toksykologii? ) To również książka totalna, świadcząca o wysokim postępie świata hellenistycznego, ale z drugiej strony ukazująca mentalność starożytnych. Opisy w tej książce to coś wspaniałego, literacka uczta... Uwierzcie, każdy zainteresowany historią zechce pospacerować po Aleksandrii, Egipcie, czy Rzymie, prowadzony za rękę przez Angeliego! Za sprawą tej książki to jest jak najbardziej możliwe... Lekkie, acz przenikliwe, pióro autora niesie nas przez meandry historii Kleopatry, Juliusza Cezara, Marka Antoniusza i Oktawiana Augusta, niczym na skrzydłach najznamienitszego ptaka.
.

"Podczas, gdy my mamy tendencję do postrzegania przyszłości jako prawa nabytego, w dawniejszych czasach była ona mniej istotna. Biorąc pod uwagę ogromną łatwość z jaką się umiera, w starożytności zwykli ludzie żyli raczej dniem codziennym (...) Świadomość, że wszystko może się skończyć w jednej chwili, daje większą mądrość niż ta, którą mają ludzie współcześni. Mądrość wymuszoną przez rzeczywistość."

"Kleopatra jest nowoczesną kobietą w starożytnej epoce. Wyemancypowana, nieskrępowana, silna protagonistka w czasach, w których inne kobiety noszą >kulturowe burki< i giną w codziennym tle męskiego społeczeństwa."
.

Skreśliłam kilka słów o książce niesamowitej, nietuzinkowej; książce, która mnie wchłonęła i całkowicie mną zawładnęła. Mowa tu o publikacji Alberto Angela...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

KLARA I SŁOŃCE wzbudziła we mnie wiele emocji, zdecydowanie pozytywnych, ale i po zastanowieniu dość przerażających, tym bardziej, że mówiła o świecie z perspektywy niebywałej bohaterki - sztucznej inteligencji Klary. Jestem pod ogromnym wrażeniem spostrzeżeń, a do tego mam pełną świadomość, że to tylko kwestia czasu aż wydarzenia z książki staną się rzeczywistością i to jest dla mnie dość niepokojące, choć pewnie - jak to z postępem bywa - nieuniknione. Szalenie podoba mi się to, że Ishiguro ponownie napisał powieść poruszającą problematykę współczesności, ludzkiego osamotnienia i zagubienia w świecie technologii, a co za tym idzie szeroko pojętego problemu etyki. Ulokowanie narracji w perspektywie "nadinteligentnego robota" tylko uwypukliło fakt, jak człowiek i jego odczucia potrafią być skomplikowane, nieredukowalne i, co za tym idzie, nie do podrobienia. Warto też wspomnieć, że dzięki takiej narracji autorowi udała się jeszcze jedna rzecz, a mianowicie - wiele wątków i przemyśleń Klary jest dla człowieka pozbawionych racjonalności... W końcu jak zrozumieć sztuczną inteligencję? Twór pozornie doskonały, ale pozbawiony człowieczeństwa i czysto ludzkiego myślenia, które jak już wspominałam nie jest jednotorowe i redukowalne. Z drugiej zaś strony Klara wzbudza w czytelniku niesamowitą empatię; zadajemy sobie pytanie, gdzie kończy się maszyna a zaczyna "istota żywa". Uwielbiane przeze mnie NIE OPUSZCZAJ MNIE wybrzmiewało podobnymi, choć siłą rzeczy nieco innymi wątkami, dlatego KLARĘ I SŁOŃCE polecam Wam z równym entuzjamem!

KLARA I SŁOŃCE wzbudziła we mnie wiele emocji, zdecydowanie pozytywnych, ale i po zastanowieniu dość przerażających, tym bardziej, że mówiła o świecie z perspektywy niebywałej bohaterki - sztucznej inteligencji Klary. Jestem pod ogromnym wrażeniem spostrzeżeń, a do tego mam pełną świadomość, że to tylko kwestia czasu aż wydarzenia z książki staną się rzeczywistością i to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"...przyszło mi na myśl, że ja sama jeszcze nigdy na nic się nie zdecydowałam, że dotychczas raczej wszystko mi się przydarzało, i pomyślałam jeszcze, że do tej pory niczemu nie powiedziałam tak naprawdę "tak", tylko zawsze mówiłam nie "nie"."/ M.Leky 'Sen o okapi' . 

SEN O OKAPI Mariany Leky to gorzko-słodka podróż po małomiasteczkowej społeczności, w której wśród humoru i zgiełku wybrzmiewa chór niebanalnych bohaterów, kraśniejących indywidualnością. Całość spaja niepozorna Luiza i jej babcia Selma, której sen o okapi wzbudza przeróżne emocje, a nade wszystko sprawia, że nienazwane lęki wydobywają się na światło dzienne, by jednych olśnić a drugich bezpowrotnie swym wydźwiękiem oślepić. I jakże przyjemnie mknie się przez te ludzkie życiowe sprawy, tak proste i banalne, gdy humor miesza się z polotem, by po chwili uczuć cierń przemijania i trudności, które się pietrzą nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak. Miesza się w tej historii miłość z przyjaźnią, życie i śmierć. Polecam gorąco!

"Im się robię starszy, tym mocniej wierzę w to, że zostaliśmy stworzeni tylko dla ciebie. I jeśli istnieje jakiś dobry powód do tego, żeby być stworzonym, to jesteś nim ty."/ M. Leky 'Sen o okapi'

"...przyszło mi na myśl, że ja sama jeszcze nigdy na nic się nie zdecydowałam, że dotychczas raczej wszystko mi się przydarzało, i pomyślałam jeszcze, że do tej pory niczemu nie powiedziałam tak naprawdę "tak", tylko zawsze mówiłam nie "nie"."/ M.Leky 'Sen o okapi' . 

SEN O OKAPI Mariany Leky to gorzko-słodka podróż po małomiasteczkowej społeczności, w której wśród humoru...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dokładnie 16 sierpnia 2o18 roku pisałam opinię o drugim tomie książki SILVA RERUM Kristiny Sabaliauskaite, kiedy to wyraziłam niewysłowioną nadzieję na to, iż niebawem zostanie wydany tom III... Jednakże musiały minąć 3 długie lata zanim moje życzenie zostało spełnione.
Czy warto było tyle czekać?
Z jednej strony zdecydowanie TAK, bo autorka ani trochę nie poluzowała zwartego szyku tej historii i ponownie zaczarowała czytelnika słowem, głębią przekazu i niebanalnymi bohaterami. Z drugiej zaś strony ciśnie mi się na usta delikatne - nie, nie warto, bo choć nie ma się tak naprawdę do czego przyczepić to jednak entuzjazm po tylu latach nieco osłabł, a do tego trzeba to przyznać otwarcie - trzecia część jest najsłabszym ogniwem tej trylogii.
Dlaczego?, zapytacie.
Otóż w trzeciej części SILVA RERUM przenosimy się do Wilna 1748 roku, gdzie poznajemy Piotra Antoniego Narwojsza oraz jego szacowną małżonkę Placydę Amelię. Państwo, a w szczególności pan Narwojsz, utrzymują zażywne kontakty z Radziwiłłami, u których rzeczony bohater bywa często i gęsto. Tym sposobem dosyć szybko zostaje wplątany w machinacje tejże szanownej rodziny, co skutkuje pewnym pomieszaniem, szczególnie zmysłów. Tła dopełnia jeszcze silny antysemityzm i problem Żydów, którzy odpowiedzialni są za wszystkie niedole wileńskiego społeczeństwa.
Jak przystało na kontynuację sagi, mamy tu zatem w centrum uwagi kolejnego Narwojsza, który próbuje odnaleźć równowagę pomiędzy problemami swoich czasów a pragnieniami natury ludzkiej. Autorka bardzo sprawnie wtłoczyła w karty swej historii ludzką niedolę, wokół której jak sęp krążą wydarzenia i przemiany historyczne. Kristina Sabaliauskaite dała się już poznać jako wytrawna słowna żonglerka, która podrzuca fakty i fikcję na tyle sprawnie, aby czytelnik nie zdawał sobie sprawy z płynności jej ruchów. Hipnotyczne działanie jej literatury sprawia, że nie sposób się od tekstu oderwać.
I jak wszystko wygląda naprawdę okazale to muszę przyznać, że najsłabszym ogniwem całości jest główny bohater. Piotr Antoni Narwojsz wydał mi się kalką postaci zaczerpniętych od Gabriela Garcii Marqueza, Fiodora Dostojewskiego oraz Jaume Cabre. Czytając wciąż miałam wrażenie, że gdzieś tego bohatera już poznałam, przez co przewidywalność jego losów wydała mi się zbyt oczywista. Jak w pierwszej i drugiej części spijałam słowa z kart, tak w trzeciej uczułam, że chyba mam przesyt. Szczypta Raskolnikowa (ZBRODNIA I KARA), garść Juvenala Urbino zmieszanego z Florentino Arizą (MIŁOŚĆ W CZASACH ZARAZY), okraszonego don Rafelem Masso (JAŚNIE PAN) to choć iście wytrawna mieszanka to podana w literackim sosie kolejny raz jest po prostu niejadalna.
Podsumowując, wiadomym jest, że Kristina Sabaliauskaite i jej trylogia SILVA RERUM to coś o wiele więcej niż po prostu dobra książka, więc moje uwagi co do bohatera trzeciego tomu w ogóle nie wpływają na odbiór całości. To książka do zatopienia się w słowie pisanym na wszelki sposób. Ja, mimo maleńkiego rozczarowania, pozostaję ogromną miłośniczką tej serii i i liczę na dalszy ciąg!

Dokładnie 16 sierpnia 2o18 roku pisałam opinię o drugim tomie książki SILVA RERUM Kristiny Sabaliauskaite, kiedy to wyraziłam niewysłowioną nadzieję na to, iż niebawem zostanie wydany tom III... Jednakże musiały minąć 3 długie lata zanim moje życzenie zostało spełnione.
Czy warto było tyle czekać?
Z jednej strony zdecydowanie TAK, bo autorka ani trochę nie poluzowała...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wielki Foch Aneta Liberacka, Anna Maria Pudełko AP
Ocena 8,1
Wielki Foch Aneta Liberacka, An...

Na półkach: ,

WIELKI FOCH stanowi inspirującą rozmowę Ilony Kisiel z siostrą Anną Marią Pudełko oraz Anetą Liberacką, z której to wyniosłam wiele dobrego. Podczas czytania czułam się zupełnie jak podczas rozmowy przy kawie z bardzo dobrymi przyjaciółkami, które potrafią spojrzeć głęboko w ludzkie serce, myśli, zinterpretować emocje, czy działania, a co najważniejsze - przypomnieć i wyraźnie zaakcentować to, jak bardzo oddziałowuje na nas wiara i duchowość, jeśli tylko jest szczerze i głęboko praktykowana.

Panie nie przeszły obojętnie obok tematów dotyczących kobiecego świata. Zarówno z perspektywy osoby duchownej, jak i świeckiej; z perspektywy zakonnicy, jak i żony oraz matki kilku dzieci (w tym jednego adoptowanego). Skupiły się na rzeczach ważnych jak kobieca dojrzałość, powołanie życiowe, różnorodność emocji, utrzymanie balansu, poczucie wartości; o tym, że każda z nas jest bohaterką swojego własnego życia i jego przeżywanie zależy przede wszystkim od ustalenia solidnej hierarchii wartości, na której należy się oprzeć w każdym momencie, niezależnie od wieku i ilości życiowego doświadczenia.

I choć WIELKI FOCH kwalifikować można jako poradnik to ja, jako osoba nieprzepadająca za tego rodzaju książkami, wcale tego nie odczuła. Odebrałam ją po prostu jak literacką rozmowę, bez narzucania, bez oceniania, bez sugerowania. Jako osoba mająca własne przemyślenia i swój sposób działania w życiu, w niektórych momentach przytakiwałam siostrze Annie Marii oraz pani Anecie, ale i czasami nieco z nimi polemizowałam, to o czym mówiły nie pokrywało się z moją ścieżką. I to też jest jak najbardziej OK. W końcu jesteśmy tak różne!

Jeśli zatem pragniecie zagłębić się w kobiecy świat, poszerzyć perspektywę w wierze i duchowości, a do tego kochacie cudownie wydane książki (ilustracje oglądałam z nabożnym zachwytem, marząc o powieszeniu sobie ich u siebie w domu na ścianie) to jest to pozycja dla Was. Ja nie żałuję na czytanie ani minuty.

WIELKI FOCH stanowi inspirującą rozmowę Ilony Kisiel z siostrą Anną Marią Pudełko oraz Anetą Liberacką, z której to wyniosłam wiele dobrego. Podczas czytania czułam się zupełnie jak podczas rozmowy przy kawie z bardzo dobrymi przyjaciółkami, które potrafią spojrzeć głęboko w ludzkie serce, myśli, zinterpretować emocje, czy działania, a co najważniejsze - przypomnieć i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Odnalazłam w tej książce coś z FRANKENSTEINA Mary Shelley oraz KATEDRY MARII PANNY W PARYŻU Victora Hugo, ale one nie do końca są w stanie oddać to, z czym się w MARINIE spotykamy. Bez dwóch zdań historia młodocianej, tytułowej Mariny i jej przyjaciela, głównego bohatera, Óscara, to opowieść pełna nostalgii, zadumy, młodzieńczej werwy, ale i starczej mądrości. To historia z dreszczykiem, wątkiem kryminalnym i fantastycznym, lecz unurzana w pełnym duchoty klimacie smutku i niesprawiedliwości. Jest tu miłość, jest przyjaźń, jest humor, jest groteska. Są tu oblicza szarości wziętej z monotonnej codzienności i oblicza jasności wytryskujące z przeżywanych chwil. Wszystko to spojone niebanalnym stylem autora, który prześlizguje się po słowach, zdaniach, metaforach z zegarmistrzowską precyzją. Jak mam jeszcze zachwalać ten tytuł? Nie wiem.

Odnalazłam w tej książce coś z FRANKENSTEINA Mary Shelley oraz KATEDRY MARII PANNY W PARYŻU Victora Hugo, ale one nie do końca są w stanie oddać to, z czym się w MARINIE spotykamy. Bez dwóch zdań historia młodocianej, tytułowej Mariny i jej przyjaciela, głównego bohatera, Óscara, to opowieść pełna nostalgii, zadumy, młodzieńczej werwy, ale i starczej mądrości. To historia z...

więcej Pokaż mimo to