rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Trzecia i ostatnia część perypetii gospodina Rudnickiego, budującego swoją pozycję na skraju wielkiego imperium, a w zasadzie wolnej Rzeczypospolitej Warszawskiej.
Mamy to samo co zwykle u Przechrzty, choć trochę inaczej. Ale to taki obeznany schemat, który akurat ten autor sobie wypracował, a że idzie mu dobrze, to go specjalnie nie zmienia, bo po co? Czy nie sprawdza się?
Tak tylko zaznaczę, że w obecnym wydaniu troskliwa matrona, to rosyjska nielubiana arystokratka, prawdziwy smok salonowy, którego wszyscy się boją, a rodzina najbardziej. W gruncie rzeczy okaże się, tak jak w innych produkcjach Przechrzty, że to dusza najszczersza, tylko ją do serca tulić. Pokaże niegodnemu towarzystwu, gdzie raki zimują, kiedy przyjdzie pomóc bohaterowi. Ale to już było, więc co ja się tu rozwodzę.
Z innych kwestii rodzina cesarska to stara się, by jak najlepiej rządzić, nic innego im nie przyświeca, to funkcjonariusze imperialnej rodziny z jedynym nastawieniem, by Rosja rozwijała się szumnie, zawstydzając inne, niedorastające jej kraje.
Jeśli idzie o perypetie głównego bohatera, to staje się coraz ważniejszy, choć wcale nie chce, ale wszyscy zabiegają o jego uwagę, pokazując jego znaczenie. Spotykają go dobre rzeczy, wszyscy mu zazdroszczą, wrogowie usiłują pognębić, co jest znakiem szacunku, a Rosjanie, nienawidząc, oczywiście doceniają jak nikt. Bez niego nic się nie dzieje, w każdym wydarzeniu zostanie zauważone, że to co najmniej legenda. Ponadto zyskuje nowych magicznych pomocników, jakby dotychczasowy wypadli sroce spod ogona. Ale w tym wypadku to nadmiar przecież idzie w parze z jakością, czyż nie? Widzę tu taki wariant Robinsona Crusoe, któremu coraz nowy statek rozbija się na rafach. Mniej więcej raz na miesiąc, by więcej artefaktów mógł zgromadzić w swej jaskini. Doprawdy nie rozumiem tych magicznych pomocników, to umniejszanie bohatera, właśnie powinien radzić sobie bez nich, a tu ujawnia się właśnie klasyczny motyw zbierania nadzwyczajnej kompanii dla wykonania questa. Po co tak?
Historia ma przebiegać bezproblemowo, to znaczy tak, by pojawiały się utrudnienia, ale możliwe do dość łatwego pokonania. I tak się też dzieje.
To przyjemna książka, napisana łatwym językiem, z bohaterami typowymi dla tego autora, z nietrudnym do przewidzenia perypetiami, a rozwojem postaci szkicowanym z gruba, a nie malowanym.
Czy się szybko.
W gruncie rzeczy typowy produkt Przechrzty, tak z oceną po środku.
Czyli gwiazdek:
pięć.

Trzecia i ostatnia część perypetii gospodina Rudnickiego, budującego swoją pozycję na skraju wielkiego imperium, a w zasadzie wolnej Rzeczypospolitej Warszawskiej.
Mamy to samo co zwykle u Przechrzty, choć trochę inaczej. Ale to taki obeznany schemat, który akurat ten autor sobie wypracował, a że idzie mu dobrze, to go specjalnie nie zmienia, bo po co? Czy nie sprawdza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niechlujna robota.
Autor wyraźnie przesadza z ekspozycjami. Stale musi coś opowiadać o tym swoim świecie, zaś najgorsze w tym wszystkim to, że wcale, a wcale nie chce mu się chociaż jakkolwiek tego eksponowania ukrywać. Wali, jak leci.
To samo dotyczy języka. Bohaterowie mówią naszym, skojarzenia nasze, niestety również sentencje, a one nie powinny, bo wzięte z naszego świata, dotyczą naszej rzeczywistości. Ktoś kiedy mówiąc o tym, że jak patrzy się w otchłań, to ona też w ciebie, miał na myśli nasze doświadczenia. Saulski powinien te sentencje jednak wyciągać ze swego świata, a nie podmieniać otchłań na glify i uważać, że wszystko w porządku. Nie, nie jest w porządku.
Nie tylko tu widać tę językową niedbałość. Autorowi bardzo podobają się powtórzenia. Wyżej tak nadużyłem „naszości”, u Saulskiego tak stale. To oczywiście nie błąd, jeden z zabiegów w literaturze. Ale nawet w literaturze, to problem, kiedy tego nadmiar, a jeszcze większy kiedy oczom redaktora i korektora umknie wyraźnie nadużycie będące już błędem. To w „Krwi kamienia” też się zdarza.
Problemem są także bohaterowie. To bardzo nieskomplikowane indywidua. Przyświeca im jedna cecha, brak jakichś frapujących szczegółów, które by sprawiły, że się w nie wierzy, a nie odbiera jak papierowe wycinanki. Nie pomaga też, że autor nieustannie zagląda w ich wspomnienia, każe im samych siebie oceniać. I to obiektywnie. Nie wierzę w to, ludzie siebie usprawiedliwiają, wcale nie są tak skłonni by traktować siebie jak innych, na dodatek takie wgłębianie się w odczucia, czyni postacie mniej ciekawymi. Z podobnymi zabiegami nie należy przesadzać. A Saulski nadużywa tej sztuczki. Nie chce mu się pokombinować. Upraszcza. Nie wolno! Rzeczy wprawdzie powinny być proste, jak to tylko możliwe, ale mędrzec nam mówi, że jednakże nie prostsze.
Logika świata też cokolwiek kuleje.
Chciałbym wiedzieć skąd pieczeń z dzika w podziemnej karczmie. Czy importowana? Może. Ale skąd? Świat powyżej to góry. Nie wiadomo czy znajdują się tam jakiekolwiek lasy, autor nie raczy nadmienić o podobnym szczególe. Zaopatrzenie w żywność wystarczające, a tu to samo co z tym dzikiem. Skąd strawa? Przyziemne sprawy, ale trzeba o nie dbać, by w glebę nie zostać wdeptanym, lub co gorzej przygniecionym bezsensem. W tekście bardzo wiele dziur, nad którymi autor wyraźnie nie popracował. Poleciał dalej, nie zważając na takie niskie przypadłości.
Język nie zachwyca, ale i przygody nie powalają. W zasadzie nieustanna naparzanka, niespecjalnie oryginalna, bez zaskakujących rozwiązań, emocjonalnie niewciągająca, za to okraszona ogromem paskudnych uśmiechów. Wolałbym jednakże by te paskudy nieco mniej paskudnych używały grymasów.
Jak widać sporo tych… inspiracji.
W sumie to złe nie jest, ani dobre, tylko taka uwaga, by nieco te… inspiracje uporządkować i nie podawać w tak mało zróżnicowanej formie. Prostota dobra, ale nadmierna już nie. W literaturze kole w oczy.
Czyta się lekko, bo zdania, jak wspomniałem, trudne nie są, ale chęć, by w lekturze wytrwać mała. Niezbyt mnie ta książka wciągnęła, zaś świat i bohaterowie nie zafascynowali.
Czytadło, takie co na ledwie ujdzie, czyli gwiazdki:
cztery.

Niechlujna robota.
Autor wyraźnie przesadza z ekspozycjami. Stale musi coś opowiadać o tym swoim świecie, zaś najgorsze w tym wszystkim to, że wcale, a wcale nie chce mu się chociaż jakkolwiek tego eksponowania ukrywać. Wali, jak leci.
To samo dotyczy języka. Bohaterowie mówią naszym, skojarzenia nasze, niestety również sentencje, a one nie powinny, bo wzięte z naszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powrót na dobrze znany szlak, takie towarzyszą mi uczucia, kiedy zagłębiam się w lekturę czwartego tomu opowieści o damie od smoków. Czyli znowu feminizm, ale skrojony bez szokowania, tym bardziej agresji. Ot, kobieta musi zdobyć pozycję, na jaką, bez wątpienia, zasługuje, nie poprzez urodzenie, ale za sprawą kompetencji. Bo uprzedzenia w tym świecie wyraźne, zatem dotkną również jej towarzysza, bo on pośledniego stanu.
Podobnie jak w poprzednich tomach autorka ułatwia sobie prowadzenie fabuły. Dlatego od początku wykorzystywała kobietę z wyższej sfery, by historia okazała się bardziej zajmująca, zaś w tym, pokazując więcej smoków, jednakże ustanawia naukę o nich, jako dopiero wydobywającą się z wieku niemowlęcego. Tu niewiele wiadomo, więcej pytań niż odpowiedzi.
Podobnie dzieje się z historią smoków i tym tajemniczym ludem, który zajmował się nimi przed wiekami. Obserwujemy działania prekursorów w tych wszystkich dziedzinach, dzięki czemu ciekawiej, bo początki takie zawsze, i wygodniejsze dla autora, który nie będąc specjalistą w dziedzinie (a cóż on wie o smokach) popełni mniej gaf i nie zaplącze się w jakieś absurdalne rejony.
Postacie są prowadzone konsekwentnie, cechy, jakich nabyły, rozwijają się, relacje pomiędzy bohaterami pogłębiają, jeśli chodzi zaś o ich charaktery i możliwości, znajdują one dla siebie wiarygodne ramy. To wbrew pozorom niezwykle istotne w fantastyce, gdzie łatwo można przedobrzyć, bo natura tegoż gatunku literackiego pozwala na bardzo szeroki margines dawania wiary. Autorka, mimo takich pokus, nie czyni z lady Trent jakiejś nadludzko sprawnej dziewoi, która w każdej sytuacji sobie poradzi. Są takie, że poczeka na pomoc. Co ważne nie tworzy także świata, w który wątpimy. Nie, ten świat bez lady Trent i pozostałych bohaterów także by istniał, a polityka prowadzona przez władców wykorzysta naturalne ludzkie skłonności. Lady Trent rozwija się, ale z głową, rozumie ograniczenia, a przekraczając je, nie łamie praw logiki, po prostu obraca na swoją korzyść to, co możliwe.
Wątki postaci znanych z poprzednich tomów w tym są rozwijane dalej, dowiadujemy się także nieco więcej o smokach jako gatunku, choć tu dostajemy kolejną odmianę, obserwujemy świat w chwili przełomu, bo on gwałtownie nadchodzi. I to jest doskonała mieszanka, którą warto poznać.
Choć przyznam, że w połowie mniej więcej ogarnęło mnie coś w rodzaju znużenia.
Ale później minęło. Wątki, które zdawały się nieco stęchłe, nabrały świeżości i już nie odpuściły do końca.
Nie ma co ukrywać, dobrze bawię się przy tej serii, która choć nie kipi nadzwyczaj wartką akcją (ale czy każda opowieść musi?), to doskonale łączy ze sobą tak postaci, jak świat, w którym przyszło im egzystować.
To trzeba ocenić.
Powiem od razu, jak to u mnie wygląda. Ocena osiem, to bardzo dobra powieść, w pełni realizująca wątki, nie pozostawiająca dziur logicznych, sprawnie napisana, z niewątpliwą znajomością języka, niekoniecznie nim powalająca, ale z własnym, świadomym i określonym stylem.
To wbrew pozorom bardzo wiele.
Niższa ocena, to dobry wyrób, ale z lukami. Niezbyt wielkimi, a jednak.
A wyższa?
Wtedy to książka musi coś od siebie dodawać. Jakąś szczególną frazę, niezwykły świat, ale prawdopodobny i fascynować bohaterami.
Ta coś takiego właśnie ma. A to niemało znaczy, dlatego gwiazdek:
dziewięć.

Powrót na dobrze znany szlak, takie towarzyszą mi uczucia, kiedy zagłębiam się w lekturę czwartego tomu opowieści o damie od smoków. Czyli znowu feminizm, ale skrojony bez szokowania, tym bardziej agresji. Ot, kobieta musi zdobyć pozycję, na jaką, bez wątpienia, zasługuje, nie poprzez urodzenie, ale za sprawą kompetencji. Bo uprzedzenia w tym świecie wyraźne, zatem dotkną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marcin Wolski to autor płodny i na półeczce pod tytułem twórczość własna dopycha ostatnie wolne przestrzenie. O ile nowej sobie nie sprawił. Niegdyś popełnił „Agenta Dołu” i jeśli ktoś pamięta tamtą opowiastkę, to w obecnej znajdzie do niej niejakie nawiązanie. Nie bezpośrednie, jednakże bliskie tematyką. Choć nie stylem,. „Agenta Dołu” przepajał humor, mniej więcej na wylot, „Ostatnie konklawe” od tego dalekie. Nie tylko podejście związane z dowcipem się zmieniło, również strony konfliktu. Dawniejsze dzieło było podawane z perspektywy diabelskiej, obecne z przeciwnej, choć i tu i tam mamy do czynienia ze zbieraniem kompanii mającej przeprowadzić spisek dający odpór nadnaturalnym adwersarzom.
Lata minęły, więc zbierane kompanie odmienne. Tamte były przebojowe, obecne są nieco dychawiczne i mocno po przejściach, ale rzecz także dotyczy spraw pierwszej wagi, to bój zostanie stoczony niemal na miarę kosmogoniczną.

Bohaterowie, jak wspomniałem, po przejściach, z rzędu tych duchowych, z bardzo poplątanymi doświadczeniami życiowymi. Choć tu nieco się zapędziłem. One są dość przewidywalne, pełne upadków. Tak jak sztampowy prawicowiec wyobraża sobie niemoralne ekscesy osobników, co poza używaniem, niczego nie pożądają. Zatem bohaterowie mają za uszami niejedno, prowadzili życie rozwiązłe, ale już się wyleczyli, już takiego nie chcą, pokutują. Daje im to wielka pociechę życiową i byłoby to zapewne ogromną reklamą wspólnoty religijnej, gdyby nie pozostawało łopatologiczne, mniej więcej kierując się w stronę wymiotną.

Nie mam nic przeciwko cnocie, biorąc pod uwagę jak jej we współczesnym świecie mało, to z wielką ulgą przyjmuję jej coming outy, co nie znaczy, że życzę sobie żarliwej agitki. Każda taka politgramotka, nieważne z której strony podawana bardzo słabo spełnia się w literaturze, bo niestety prawe postacie kreuje tak proste jak przysłowiowa budowa cepa, a antagonistów maluje w karykaturalnie przejaskrawionych barwach, za wszelką cenę usiłując ich zohydzić. I robią to dwie strony, z czego wniosek, że beletrystyka jednakże słabo sprawdza się w roli argumentu w bitwie ideologicznej.
Czyli przewidywalność i sztanca, z bardzo zacnymi pobudkami, które pokazują jak zamysł ideowy ma w nosie, czy sama forma bogata. Furda ona! Cel ważniejszy!

Ponadto, patrząc na poczynania nazbyt łatwo zebranej grupki do zadań walki ze złowrogim diabelskim planem, daje się zauważyć, że Autor po prostu kompensuje sobie wcześniejsze życie grzeszne i upadłe, na rzecz obecnego cnotliwego i kościółkowego. I właśnie tak, bo pojawiający się obrazek twórcy po przejściach, ale już nawróconego, zawierającego związek taki przysłowiowo pobłogosławiony, by ostatecznie, aż boli mnie to pisać, potomka spłodzić, samemu się poświęcając, to jednakże brzmi słabo i dobre chęci niczego tu nie tłumaczą. Tak tworzyć literatury po prostu nie wolno.
Choć się tworzy.
Schematycznie.

Językowo niewyraźnie. Aż zdumiewające, bo Wolski potrafi pisać żartobliwie i lekko. Widać jednak, że kiedy przychodzi do wyznania wiary, umiejętności idą na dalszy plan. A w zasadzie powinno być odwrotnie. Pamiętam jak kiedyś pewien rockman na pytanie o tym, jak będzie grać po nawróceniu, w domyśle, że złagodnieje, bo obraz wierzącego to płaczliwy aniołek ze złożonymi rękoma piejący słodziutkim głosem bogobojne psalmy, odpowiedział, że dla Jezusa jeszcze mocniej.
Przypominam sobie coś tak mało znanego, jak „Atomistyka” Babuli. Perełka sprzed lat, w której bohater nie dopuszcza do popełnienia grzechu przez Adama i Ewę, a później z obrzydzeniem patrzy na nudny świat, w wyniku jego interwencji powstały. Podobną wizję, niestety, w „Ostatnim konklawe” przedstawia Wolski. Więc mamy u niego obrazki z rzędu poczciwych i tylko sam finał, z odważnym kataklizmem, śmiało niszczącym nie byle jakie sacrum budowlę robi wrażenie.
Ale to finał.

Jak ocenić „Ostatnie konklawe”?
Nie ma co ukrywać, że ziewałem przy nim, przecierałem oczy ze zdumienia i ogarniały mnie refleksje, że Autor tracący z powodu wiary pazur, dobrze swej wierze się nie przysługuje, ale to nie kwestie ocenialne. Chodzi o samo dzieło.
Dam cztery gwiazdki, za ten finał śmiały, zdający mówić, że Wolski jeszcze mógłby.
Choć tu akurat cienko pieje.

Marcin Wolski to autor płodny i na półeczce pod tytułem twórczość własna dopycha ostatnie wolne przestrzenie. O ile nowej sobie nie sprawił. Niegdyś popełnił „Agenta Dołu” i jeśli ktoś pamięta tamtą opowiastkę, to w obecnej znajdzie do niej niejakie nawiązanie. Nie bezpośrednie, jednakże bliskie tematyką. Choć nie stylem,. „Agenta Dołu” przepajał humor, mniej więcej na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Żeby zacząć, to na początek oddajmy głos autorowi. Serwuje on nam taki obrazek:
„Zaraz po wojnie znalazłem tu, w podwarszawskich kanałach, wielki skarb, o którym nie mogłem nikomu powiedzieć. Złoto, srebro, kryształy, cenne obrazy, wszystko to poupychane w skrzynki i pozalepiane gliną. Trzy dni zajęło mi wyniesienie tego i schowanie poza miastem. Miałem taki własnoręcznie skonstruowany wózek. Ze trzysta kursów nim wtedy zrobiłem”.
Analiza tego fragmentu mówi nam o całości produktu Ćwieka i dlaczego to dzieło tak sprzeczne z wiarygodnością i logiką. A zrobić to łatwo.
Co wiemy? Wielki skarb, bo trzysta kursów, składowany w podziemiach i przeniesiony poza Warszawę. Czyli jazda przez miasto. Ile czasu ona trwa? Ulice zasypane niejednokrotnie gruzem, nie mówiąc o patrolach, szabrownikach, to zwykłe trudności tytaniczne. No był własnym sumptem zmajstrowany pojazd, może gąsienicowy, wspinał się na te ruiny, pokonywał je bez trudu, pomińmy, czy nie wzbudziłby zainteresowania tamtejszych władz wszędzie upatrujących agentów. Mniejsza z ludzkim czynnikiem. Chodzi o tempo jazdy. Prędkość świetlna i to taka, co zakrzywia czas w taki sposób, że go odwraca? Bo bohater jeździ trzysta razy w trzy dni. To daje sto dziennie. Powiedzmy że to heros nie muszący spać. Doba liczy sobie tysiąc czterysta czterdzieści minut, dzielić na sto daje czternaście i cztery dziesiąte minuty na jeden kurs, czyli czternaście minut i dwadzieścia cztery sekundy. W dwie strony. Oczywiście prędkość świetlna wystarcza na przebycie większych odległości w tym wypadku niemal na Marsa i z powrotem, o ile Mars w najmniejszej odległości od Ziemi. Tyle że pojawia się inny problem logistyczny, ładowanie i rozładowanie tego wózka, co zajmuje czas, no i wydobycie na powierzchnię z kanału skarbu, po czym go schowanie. W czternaście i pół minuty? Dziesięć kursów dziennie byłoby wysiłkiem tytanicznym, a dziesięć razy więcej?
Rozważmy sprawy logistyczne dalej. W innym wypadku doktorek musi wydostać się z domu, na razie pominę najtrudniejszy aspekt, czyli znalezienie dobrej duszy by zająć się pozostawianym dzieckiem, na razie niech będzie o samej logistyce. Cóż, ładuje się do ustrojstwa podziemnego, które ktoś mu odpowiednio przystępnie zmajstrował, by czasu nie tracił. Naprawdę? Kolejka podziemna ot tak?

Ktoś powie fantastyka. Nie. Autor korzysta z fantastyki na dwa sposoby gadżeciarski, a prędzej fetyszowy i jako element popychający mu fabułę, gdy utknął, bo logicznie splotu wydarzeń, jaki namotał, rozplatać się nie da. I tak będzie z trudnościami komunikacyjnymi, jak i ludzkimi zachowaniami. Również z wielkim planem, który nam się finalnie objawia, tak sensownym jak lanie zaprawy na ułożone w stos cegły w nadziei, że jakimś cudem one się połączą. Nie, autorze, runą.

Wracam jeszcze do tej usłużnej kobieciny, która opiekuje się dzieckiem pozostawionym przez doktorka. Pojawia się, bo jest potrzebna, nie pełniąc poza tym żadnej roli, ot deus ex machina, nie wiadomo po co potrzebny, bo wystarczyłoby by doktorek dziecka nie miał. Ten wątek nierozwijany, ale dzieci przecież to odpowiednie kolory i rytmy, sztukator wie, że należy z nich korzystać.

Można by powiedzieć, że książka nielogiczna, bo fantastyka przecież. To błędny pogląd, fantastyka posługuje się niedzisiejszym sztafażem, ale nie po to, by kryć wtopy fabularne, które inaczej się nie posklejają, fantastyka ma służyć, by łatwiej powiedzieć o innym. I tu problem główny, bo Zawisza Czarny nie mówi o innym, ale o dzisiejszej Polsce, tyle że maksymalnie podkręconej, jak te sto kursów dziennie ze skarbem. A patrząc bliżej to po prostu propaganda pełna nieskrywanej nienawiści. I w tym względzie Zawisza żywo mi przypomina dokonania Kasi Michalak, która pewnym znienawidzonym osobom musi dokopać w swych dziełach. Zwykle kilku i takim, co osobiście podpadły. Tu tylko taka różnica, że Ćwiek musi dokopać, tak z lekka licząc połowie rodaków, która nie zna, a wyobraża sobie tak stereotypowo, że na broszurkę ideologiczną się nadaje. Bo skupia się bynajmniej nie na jakichś największych wrogach, ale tych najpospolitszych. A zwykle to jacyś mocarze plus sieć złowrogich powiązań. Nie tutaj. Tu autor wnika w myśli pospolitych zjadaczy chleba z ich bardzo nieskomplikowanymi przemyśleniami, przy tym karykaturalnie krwawymi i okrutnymi, łącznie z uzasadnianiem poświęcenia najsłabszych czyli dzieci, bo wrogowie wszak muszą być ohydni.
I niehonorowi. Główny złoczyńca wielki, bojowy, ale jak co do czego dojdzie to oczywiście laska z odpowiednimi kompetencjami, czyli takimi, że stoi po właściwej wedle autora stronie mu dokopie. By zwyciężyć z głównym bohaterem musi pierwszy sięgnąć po nóż, kryć się za kompanami. Tak po prostu dziać się musi, bo nie wolno by naprawdę był silny, musi być na niby, by dało się go zohydzić. Co dość durne, bo kiedy antagonista słaby to w istocie zwycięstwo nad nim nieprzekonujące.

Prostota fabuły jednakże nie skłania, by nad takimi drobiazgami ronić łzy. Autor darowuje sobie również inne detale. Chociażby tak oklepane jak te nieszczęsne piruety w walce. Rozumiem, że to zdaje się brzmieć, ale w istocie jest bezsensowne. Od biedy ujdą u wiedźmina, ostatecznie to Sapkowski wprowadził na nie modę, ale we współczesnym mordobiciu? Niech tylko niedojda na chwilę plecy pokaże, to już przodem nie zdąży, ponadto te piruety są zwyczajnie śmieszne.
I łatwizna w tłumaczeniu nagłej agresji korpoludków i całej reszty postępowców. Kubeczek fałszywej kawki to uczynił. No ładnie i tak samo przekonująco jak pigułki w „Powrocie z Gwiazd” czy adekwatne w „Seksmisji”. Tyle, że w dziele Machulskiego przynajmniej wplecione w konwencję komedii, więc jakoś ujdą. Ale w czymś bardziej bliskim rzeczywistości?
Choć źle piszę, to dalekie od rzeczywistości, bliższe magii, która żadnych wytłumaczeń nie potrzebuje, choć granic jak najbardziej, bo inaczej nudna po prostu. Bohater nie może mieć za łatwo, wrogowie zwykle mocni. Nie u Ćwieka, on na to zdobyć się nie umie, za wiele traum musi u siebie zwalczyć. A literatura to refleksja, nie odreagowywanie kompleksów, rozumienie, nie zianie nienawiścią.

Nieustające ekspozycje. Pojawiająca się postać oczywiście musi opisać swoją drogę życia. Ot tak, pierwszą myślą jest opowiedzieć, jak się nabywało odpowiednie kompetencje do obijania ryjów i kopania po zadkach. Naprawdę ci bohaterowie to takie gaduły? Milczący robiliby większe wrażenie.

W przedstawieniach superbohaterskich, a do takich nawiązuje Ćwiek, potrzebne są gadżety. Superman na swoje wielkie S na koszulce, Batman nietoperzowe zabawki, Iron Man zbroję. Postacie te dają używanym przez siebie gadżetom część swojej siły, to gadżety zyskują dzięki superbohaterom, a tu? Nie bardzo. Mamy fetysze, które właśnie bohaterom mają dodać mocy, jak ten Zawisza z wydziaranym orłem albo Sawka z podrasowaną syrenką, odwrotność opisu superbohaterów. Pelerynka nikogo takim nie czyni, choć u Ćwieka owszem.
Superbohaterowie amerykańscy przeszli długą drogę. Zaczynali od pomocy słabym, dręczonym przez potężnych oprawców. Ujmowali się za tymi, którym zwykłe prawo nie pomoże, bo skorumpowane, słabe, niekompetentne. U Ćwieka państwa właściwie w ogóle nie ma, grono obywateli musi wziąć sprawy w swoje ręce i dokonać aktu sprawiedliwości, ratując… no właśnie kogo ratując? Obecni amerykańscy superbohaterowie muszą uciskane grupy społeczne, już nie jednostki stłamszone przez niewydolny system. Taka moda. Widać chociażby po "Czarnej Panterze". Ten ryt wojownika o prawa społeczne staje się niestety coraz częstszym zjawiskiem, dotykając także fantastyki z przeokropnym „Ostatnim Jedi” na czele. Nie rozumiem tego trendu. Filmy i książki nie są po to, by rekompensować krzywdy społeczne, a by opowiadać poruszające historie. By tolerancję ukazywać. Nie ją narzucać, to się nie uda. Ludzie z natury przekorni. A nie uda się tym bardziej, że zwykle w takich przypadkach następuje daleko idące uproszczenie. Wręcz prymitywizm w opisywaniu tego, kogo ma się nienawidzić. Bo takie przedstawienia mają przede wszystkim uczyć nienawiści. Tamtych wolno, oni są wrogami wolności i tolerancji, więc dlatego możemy pozbawić ich wolności i ich nie tolerować. W gruncie rzeczy serwuje się wtedy pospolity totalitaryzm, roszcząc sobie prawo do narzucania propagowanych przez siebie zachowań.
Nie rozumiem tego. Nie rozumiem bo sztuka nie stoi na prostactwie i redukowaniu znaczeń, ona woli wielowymiarowość i znaczeń powiększanie, by nie dać racji jednej interpretacji, by rodzić wątpliwości, nie daje rozwiązań, zmusza do ich szukania. Jedno rozwiązanie to dziedzina ideologii, którą dzielnie wspiera propaganda. Serwuje zwykle nieskomplikowane obrazki, mówiąc: patrz, to wróg.
To właśnie robi Ćwiek. Pokazuje wroga i mówi nienawidź go, to dozwolone.

Ze względu na nieskomplikowaną fabułę, bo tu raptem jeden spisek grubymi nićmi szyty, bohaterów jednowymiarowych, bardzo prostych, użycie wręcz skompromitowanych środków jak te nieszczęsne ekspozycje, kiedy bohaterowie ględzą skąd się wzięli, ograne metody jak te nieprzekonujące pigułki, a niejednokrotnie sprzeczne z logiką jak sto kursów ze skarbem w czasie dnia tę książkę należałoby uznać po prostu za słabą. Tyle że doza nienawiści, jaką ją nacechowano, czyni ją po prostu szkodliwą. Propaganda ma mamić, stawiać fałszywe diagnozy, przerysowywać, karmić stereotypami, w końcu budzić wrogość.
A niech się ludzie pozabijają, w końcu na nic lepszego nie zasługują.
Słaba książka z przeokropnym przesłaniem, całość na pałę.

Żeby zacząć, to na początek oddajmy głos autorowi. Serwuje on nam taki obrazek:
„Zaraz po wojnie znalazłem tu, w podwarszawskich kanałach, wielki skarb, o którym nie mogłem nikomu powiedzieć. Złoto, srebro, kryształy, cenne obrazy, wszystko to poupychane w skrzynki i pozalepiane gliną. Trzy dni zajęło mi wyniesienie tego i schowanie poza miastem. Miałem taki własnoręcznie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Reakcja pogańska, bo to ona głównym bohaterem tejże powieści. Czyli taka przymiarka do epopei, gdzie stawia się na zbiorowość, bo w jakiś inny sensowny sposób konstrukcji dzieła Rafała Dębskiego wytłumaczyć sobie nie umiem.
Dzieje się to coś po rządach Mieszka II, z najazdem czeskim w tle i ogólnym upadkiem państwa. Dębski próbuje tworzyć powieść historyczną, co od razu kieruje ku innym autorom próbującym w swoim czasie mierzyć się z ową epoką. Czyli Bunschem, Kraszewski, Parnickim czy Gołubiewem. Jeśli miałbym szukać podobieństw konstrukcyjnych, to niewątpliwie Dębskiemu najbliżej byłoby do Gołubiewa. Najłatwiejszy i najpłynniej przyswajalny Bunsch stawiał na jednostkowego bohatera, umieszczając go w epoce, o której dość mało wiadomo, mógł przez to snuć historię w gruncie rzeczy bardziej przygodową niż zahaczającą o historię. Pojawią się wtedy znane postacie z epoki, ale ważniejsze jednostkowe losy bohaterów drugiego planu, których łatwiej wyczuć. Gołubiew stawiał na ukazanie tworzenia państwa, wyrastającego z nie wiadomo czego, będącego zbiorem niekiedy nieskładnych i niekonsekwentnych działań ludzkich, przy tym poruszających jak śmierć pięciu męczenników, z uwzględnieniem barwnych własnych historii Bugaja. Zamysł trudny do realizacji, a jednakże ukazujący szeroki i złożony świat, przy tym bohaterów nietuzinkowych i przyciągających ku sobie uwagę.
Jak na takim tle wypada Dębski?

Ogólnie cienko.

Najbardziej widocznym rytem jest potop krwi. Drugim niezborne przeskakiwanie pomiędzy bardzo licznymi bohaterami, chwytanymi przede wszystkim w ich niezwykle krwawych działaniach. Wszystkich tych mordów i okrucieństw nieco przy dużo na czterysta stron. Można by nimi obdzielić dzieło wielokrotnie obszerniejsze. Brak szczegółów budujących bohaterów, jak siła Dzika, jego nieprzystawalność i zagubienie w ludzkiej społeczności to u takiego Bunscha, czy przedstawienie prostego życia eremitów zabitych przez Bugaja. Nie widać właśnie takich mniejszych elementów, tylko rzeź jedna za drugą. Przy tym zalew bohaterów i tak, jedna z ważniejszych postaci jak Bogusz ukazywana jako tło dla działań Pałuka. Czytamy o tym Pałuku, a tu ciach, po nim, zaś na jego miejsce jako liczącej postaci włazi ten Bogusz nieszczęsny. I tak z wieloma innymi, bo tu Przemko, a po nim zaraz Bolesław Zapomniany. Przy tej ostatniej postaci Autor popada w drażniący manieryzm, by raz za razem sadzić teksty o tym, jak to ta postać nie przejdzie do historii, jak z niej zniknie, doprawdy dwa razy by wystarczyło, nie trzeba tego powtarzać częściej.
Niestety, trudno również wysnuć jakąkolwiek wiarygodną motywację z działań postaci. Para Wiła i jej zombiak. Relacja nieprzekonująca i dlaczego on do życia powrócony? Mnóstwo zapewnień autorskich, tylko trudność w nieszablonowym opisaniu postaci. Szablon się nie sprawdzi, to że oni łażą, mordując, to w tej książce norma, przydałoby się po prostu coś innego, jak i w wielu innych miejscach.

Zewsząd otacza czytelnika nawał wydarzeń wielkiej miary, tonących pośród innych wydarzeń wielkiej miary. Autorowi brakuje wyczucia i umiaru. Powinien zestawić ze sobą mniejsze obrazki z tymi dotyczącymi spraw życia i śmierci, coś subtelnego i kontrastowego, to by przekonywało. Mniejsza liczba wydarzeń najwyższej miary sprawiłaby, że można by było spojrzeć na nie z różnych stron i powoli rozwinąć. Dramat nie bierze się tylko z samego zmagania się Konrada z Bogiem, ale i z tego, że młodzież stoi w kątku w salonie, w którym toczy się inne życie. Dramat weźmie się z zestawienia przeciwstawnych obrazków, doprawdy nie rozumiem dlaczego u Dębskiego same tylko wielkiej miary. Za mało tych mniejszych. Nie mówiąc już o tym, że dowodzenie istnienia jakieś państwowości polskiej i poczucia narodowego w tamtych czasach jest deko życzeniowe. Wtedy to było państwo Mieszkowe lub Bolesławowe, ono dopiero mogło stać się polskim. W przyszłości. Autor serwuje nam oglądanie historii oczyma Jasienicy. To miłe, ale jednakże rozbieżne z obecną wiedzą, więc książka wrzuca postacie historyczne, by o historii za wiele nie powiedzieć. Nie śledzi też barwnych perypetii postaci, bo ich postępowanie niejednokrotnie kupy się nie trzyma, skacze między bohaterami, ukazując ich tylko w scenach mordów lub innego trzewi rozpruwania. Wychodzi coś, co ani historyczne, bo to powieść z licznymi elementami powierzchownie traktowanej fantastyki, mało przy tym urozmaiconej, bo te wszystkie dziwożony i wilkołaki zamiast w jakość idą w liczbę, ani postaci nie rozwijającej, bo lepiej nawet sprawdza się coś takiego jak Korona Królów, przynajmniej perypetie opowiada, nie siląc się na głębokie prawdy, a pozostając po prostu operą mydlaną, choć w scenografii średniowiecznej.

Mnogość opowiastek snutych przez Dębskiego ani nie jest epopeją z jej nieodłącznym bohaterem zbiorowym, ani powieścią przygodową, bo tu trzeba stawiać na gradacje akcji. Dzik nie może nieustannie walczyć z Wichmanem, musi też we własnym gródku posiedzieć, tam oddając się codziennym zajęciom.
Konstrukcyjnie wątki robią wrażenie uciętych, a nie domkniętych. Jest ich bardzo wiele. Ukazywane postaci pozostają zwykle w stadium statycznym, one już jakieś są, zamiast się stawać, w związku z tym mało absorbują. To tak jak z wątkiem Bogusza, najpierw jest tylko dowódcą buntowników, później wilkołakiem, ale nie mordującym, a na koniec już potężnym, który ma zostać z wrogiem zakopany. I tak z resztą bohaterów. Są w danej roli, nie widać ich, kiedy się przekształcają do nowej. Może to wynikać z niewystarczającej ilości stron, by rozwinąć bohaterów. Lecz w takim razie Autor powinien zredukować ich liczbę i zająć się takim Boguszem lub Wiłą albo pokusić się o format obszerniejszy. Tak lekko licząc trzykrotnie. Chyba, że mamy tu koniec tomu, a nie książki. Czego jednak nie widać ze strony formalnej. Tom można zamknąć frazą Bar wzięty, lecz książkę już nie, tu należy sfinalizować wątki Bohuna, Zagłoby, Rzędziana nawet. Dębski nie domyka, on urywa.

Ogólnie czytało mi się źle. Wolno i ziewając. Potop krwi nie robi wrażenia, liczba nierozwiniętych postaci nie skłania do przejmowania się ich losami, pogląd na tzw. reakcję pogańską nie przekonał mnie. A jeśli chodzi o podobną epokę to już wolę Pana zmierzchów. Tekst jeszcze mniej znany, przegadany, ale scenograficznie ciekawszy.
Jeśli pragnie się czegoś o epoce powstawania państwa, zawsze można wrócić do Bunscha, tezy równie nieaktualne, ale postaci ciekawsze, zawsze należy zaglądać do Gołubiewa, o zaraniu polskości pisał ciekawiej i na pewno głębiej. A dzieło Dębskiego, słabe po prostu.
Tak na trzy gwiazdki.

Reakcja pogańska, bo to ona głównym bohaterem tejże powieści. Czyli taka przymiarka do epopei, gdzie stawia się na zbiorowość, bo w jakiś inny sensowny sposób konstrukcji dzieła Rafała Dębskiego wytłumaczyć sobie nie umiem.
Dzieje się to coś po rządach Mieszka II, z najazdem czeskim w tle i ogólnym upadkiem państwa. Dębski próbuje tworzyć powieść historyczną, co od razu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Klara, uczennica, niezbyt zżyta z dotychczasowym światem nagle trafia do innego. A w nim okazuje się wybranką. Taką, która ma zostać królowa, bo ten obcy świat właśnie na nią czeka. No bo tak, choć później okaże się, że oczywiście jakiej przeznaczenie! Ale najpierw musi zmierzyć się z bardzo złym czarnoksiężnikiem, który chce jakichś po prostu złych rzeczy dla tamtego świata. Klara zostaje ubrana w suknię, później porwana, po czym zmieni suknię, ucieknie, znowu zostanie porwana, po czym ucieknie kolejny raz, ale już ubierze się w skóry, bo upoluje na przykład łosia, oprawi go, zrobi sobie z niego buty i odzież, częściowo zje. Podczas jednego posiłku.

Ja wiem, że to książka na poważnie i zdaję sobie sprawę z tego, że pisana przez dzieciaka, ale jak czytałem o tym łosiu, to mnie powaliło. Łoś to spora kobyła, waży kilkaset kilogramów, lekko licząc, zjedzenie sporej na raz, jak to wynika z historii, to jednakże wyczyn herkulesowy. Później nasza bohaterka znowu zostaje porwana, ucieknie i tak bez końca.
Pojęcia nie mam jak przeszły pewne realia w tej książce. Niektóre naprawdę są łatwe do ogarnięcia. Wyprawianie skór to nie jest proces, który zajmuje jeden wieczór. Nie mówiąc o krwi, z której trzeba oczyścić materiał. Nie są to specjalne tajemnice. Po prostu widać brak oczytania, a ponadto nieistniejąca redakcję, która przepuściła bezlik takich kwiatków.

Historia jest nudna. Bohaterce wszelkie umiejętności przychodzą łatwo, dostaje je na skutek szczodrobliwości Autorki, nie dlatego, że w jakikolwiek sposób na nie zapracowała. Ponadto powtarzają się stale te same sceny z ucieczkami od prześladowców i ponownymi porwaniami. Przy czym ani jedno, ani drugie nie jest jakoś skomplikowane. Aż nazbyt proste.

Logika kuleje w zasadzie na każdej stronie. Uwięzionej dziewczynie tłumaczy się, że nie będzie jej tak źle w niewoli. Z początku jest, a później wcale. Pozwala się jej swobodnie przemieszczać po wszelkich lokacjach.

Oczywiście zakocha się w najczarniejszym charakterze. Ale młodym. Dlatego on w rezultacie nie okaże się czarny, tylko skrzywdzony.

Książka realizuje dziewczyńskie fantazje, niestety, te najprostsze i i najbardziej oczywiste. Na dodatek podana jest słabo, opisy nieciekawe, dialogi wyklepane.

Kolejna z cyklu powieści jak to dzieci książki piszą.

Naprawdę rodzice nie powinni na coś takiego pozwalać. To źle rozumiana miłość. Ta pozycja zostanie. Nawet jeśli nie w księgarniach, bo do nich raczej nie trafi, to komuś i tak wpadnie w ręce. Będzie rywalizować z dziełami ułożonymi i poprawnymi, ujawniając swoja niedojrzałość. W głowę zachodzę po co robić takie przysługi dziecku, które wyraźnie pisać nie potrafi. Może się nauczy, za dziesięć lat. Ale to co wyszło, już jest i tego się nie cofnie.

Jakiś zapodziany okruch sumienia nie pozwala mi wystawić oceny tej książce, więc będzie bez gwiazdek, tylko po duszy kołacze się żal, że można kochanej osobie robić tak głupią przysługę.
Niepojęte.

Klara, uczennica, niezbyt zżyta z dotychczasowym światem nagle trafia do innego. A w nim okazuje się wybranką. Taką, która ma zostać królowa, bo ten obcy świat właśnie na nią czeka. No bo tak, choć później okaże się, że oczywiście jakiej przeznaczenie! Ale najpierw musi zmierzyć się z bardzo złym czarnoksiężnikiem, który chce jakichś po prostu złych rzeczy dla tamtego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

A co tam panie w Krasji? No wyszli z niej mieszkańcy i świat podbijają, bo to wojownicy jak się patrzy. A w Zakątku? Drwale tam mocarni, toporami nie tylko drzewa robią, ale i otchłańców. A tacy mocni, że też może świat zawojują. Rosną. A polityka się wielka dzieje, panie dzieju, to drwale niepewni, bo choć mocni, to słabi.
I tak w tej książce, co było mocne, teraz musi być mniej, bo jakby za wielkie, a jak za potężne, to emocje wywołuje mizerniejsze. Bo kto uwierzy w zagrożenie takich potęg?

Zabrakło głównych antagonistów, bo wpadli w przepaść, a ludzie, którzy pozostali bez przywódców, jakoś muszą sobie radzić z tym ambarasem. Czyli postacie drugiego planu rozpychają się łokciami, skoro główne figury tymczasem zluzowały scenę. I zaczną brykać co niemiara!

Intrygi na dworach, które niedługo mogą przestać istnieć, bo Krasjanie wszystkich pogodzą. Intrygi pośród najeźdźców, wielu urosło przecież tylko dlatego, że nie ma kto utemperować ich rozbuchanych ambicji. Tu jakieś mordowanie, tam podkopywanie pozycji. Rojer gra do spółki ze ślicznymi żonami, a jedna z nich okazuje się przy tym zawodową morderczynią. W ogóle kobiety śmiało wysuwają się na plan pierwszy. Nie żebym miał cos przeciw, ale to tak powszechne maniera, że zaczyna przeradzać się w niestrawną papkę.

W tym tomie teoretycznie dzieje się bardzo wiele, ale Lesha jak nie urodziła, tak wciąż jej do tego daleko. Tu trzeba poplątać trochę sytuacje dla pozostałych na świecie. Ukazać problemy, jakie im się przytrafiają. Czemu mają się nie przytrafiać? Jednocześnie okazują się oni zdumiewająco mało przedsiębiorczy. Wcześniej bez trudu radzili sobie z większymi zagrożeniami, teraz małe ich przytłaczają. Jakieś głupawe spiski dają się przeprowadzić. Poczucie zagrożenie przecież nie może zniknąć, bo inaczej wspomniane emocje by przepadły, a bez kochania bohaterów, to się przecież książek nie czyta. Historie mogą być głupie, byle tylko bohaterów darzono uczuciem.
Durne to myślenie aż strach!

To co zostało zamieszczone na bardzo wielu stronach dałoby się zamknąć w dwóch, trzech rozdziałach, bo te wszystkie okoliczności, choć bywają ciekawe, to tylko w znaczeniu tła. Autor robi inaczej. Prawo, którego nikt mu nie odbierze, ale to pisanie już robi się na siłę. Główna oś się oddala, to co było sensem „Malowanego człowieka” zostaje przemielone i rozmienione na drobne. W każdym razie walka z demonami wyraźnie schodzi na plan dalszy. Ma to tyle sensu, co na siłę rozdęcie filmowego „Hobbita”. Owszem, powstają ciekawe scenki, przynajmniej pod względem wizualnym, ale poza tym robi się z treściwej opowieści jakiegoś rozdmuchanego do karykaturalnych rozmiarów potwora. Pęknie on jak balonik.
Ale Autorowi nikt nie zabroni, wydawnictwo też się ucieszy, bo kolejny tom.

Czytać się da, język znośny, coś się dzieje, postacie złożone, choć trudno pozbyć się wrażenie, że na siłę rozbudowane i takie, które samodzielnie powieści by nie uniosły.

Mnie ta historia szczerze wynudziła, przedstawia wydarzenia poboczne z punktu widzenia całego cyklu. Główni bohaterowie tymczasem siedzą w jakiejś jaskini, kiedy ich przyjaciele się wykrwawiają, a demony, jakby też się dostosowały i na pewien czas zawiesiły większą aktywność. Też czekają, aż Autor dojrzeje, by nie rozwlekać opowieści.
Czyli w podsumowania, takie łatwe do zapomnienia gwiazdki:
cztery.

A co tam panie w Krasji? No wyszli z niej mieszkańcy i świat podbijają, bo to wojownicy jak się patrzy. A w Zakątku? Drwale tam mocarni, toporami nie tylko drzewa robią, ale i otchłańców. A tacy mocni, że też może świat zawojują. Rosną. A polityka się wielka dzieje, panie dzieju, to drwale niepewni, bo choć mocni, to słabi.
I tak w tej książce, co było mocne, teraz musi być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna już część cyklu „Powiernika światła”.
Bohaterowie zmieniają lokacje. Prawie nie spotykają się ze sobą, realizują własne questy.
Kip zostaje przywódcą i mężem. Uczy się obydwu tych dziedzin, ze stadłem małżeńskim radzi sobie wyraźnie gorzej, chociaż jakoś z żoną się dogaduje. Z byciem przywódcą lepiej, ale bez tarć się nie obejdzie. Zacznie za to toczyć wojnę. W niejakim powodzeniem, choć przykre niespodzianki też się zdarzą, ale niespecjalnie stanowiące wyzwanie. Wrogowie wprawdzie z założenia są sprytni, ale po bliższym przyjrzeniu, jednak okazuje, że w istocie łamagi.
Gavin a tak naprawdę Dazen Guile spędza czas w zamknięciu, które przygotował dla brata, ale jednak dla siebie. Przechodzi przez kolejne komnaty i męczą go wyrzuty sumienia, choć nie do końca o sumienie tu chodzi. Dowiemy się także, że wszystko co dotąd dowiedzieliśmy się o jego bracie tudzież Wojnie Pryzmatów to nie do końca prawda, a w zasadzie kłamstwo. Niby tak można, ale widzi mi się, że Autorowi zamarzyła się nowa koncepcja, to po prostu machnął jak iluzjonista nad kapeluszem i po odprawieniu czarów-marów wszystko akurat jest odwrotnie. Trochę mnie ten zabieg zmroził. Syna dręczy własny ojciec, chociaż w zasadzie nie dręczy, co chce, ale od razu nie wyjawi, co mu po skomplikowanej łepetynie tak się tuła. Wyjaśni bardzo późno, kiedy znudzenie czytelnika dawno już dopadło.
Mamy także inne postacie, w tym Karris i Teię, ale wspominanie, że każda z nich otrzymuje własną rólkę, by tekstu powstało więcej, nie jest w istocie koniecznie. Tak tylko napomykam. Autor ponadto dobiera sobie jeszcze kilka dodatkowych postaci, by z ich perspektywy wikłać wydarzenia, a może nie tyle wikłać, co rozwlekać do gargantuicznych i wątło umotywowanych rozmiarów. W sumie tak pisząc, to wątpię, by kiedykolwiek dotarł do jakiegoś finału. Ale finał to chyba przereklamowane zjawisko w literaturze. Szczególnie fantasy. Liczą się cykle.

Ten cykl wyraźnie został utuczony do chorobliwych rozmiarów, ktoś powinien chyba napomknąć o tym Autorowi, on lubi prawić kazania na temat medycznych i rzadkich przypadłości, strojąc się przy tym w piórka moralisty. Idzie mu średnio przekonująco. Sama zaś opowieść przestaje trzymać się logiki faktów. Modne co prawda ostatnio, co udowodnił ostatni odcinek „Gwiezdnych Wojen:, nieoceniony „Ostatni Jedi”, porzucanie historii, które mają własny sens i dorobiły się jakiegoś logicznego świata i mniej więcej prawdopodobnych praw nim rządzących, przynajmniej tych dotyczących istot rozumnych i ich relacji. Można wywalić, co było dotąd, bo Autorowi wolno wszystko. Więc to nam serwuje Brent Weeks w kolejnej odsłonie „Powiernika światła”, kwestionujemy co było dotąd i próbujemy z nowymi intrygami. Bo liczba stron musi się zgadzać, jak się nie zgadza, to nie powstaje kolejne opasłe tomiszcze.

W tym tomie dzieje się wiele, ale w zasadzie punkt wyjściowy nie zmienia się nadzwyczajnie. Mniej więcej znajdujemy się w tym samym miejscu, bo choć teoretycznie zmiany zachodzą, to ci co dotąd sprawowali kontrolę, to wciąż mają ją w rękach. Więc ta część powstała po to, by za szybko nie dotrzeć do finału i taki jej cel.
I czyta się długo, bo stron multum. Z ciekawostek, to oczywiście pojawia się Kapitan Artylerzysta, o którym już z poprzednich części wiemy, że wariat i on jako wariat tym bardziej zrobi coś, co ma popchnąć fabułę. Już absolutnie pozbawionego umotywowania. Z zasady, że o uzasadnienie u wariata to chyba tylko wariat pyta.

Brent Weeks stosuje dość niewyszukane sztuczki, innowacyjnością nie grzeszy, zamienia ją w rozmiar, co moim zdaniem sprawdza się nieszczególnie. Ale kto co lubi.
Ja się nudziłem i czekałem na koniec. Ale końca nie ma. Nastąpi ciąg dalszy po bardzo mizernej finałowej puncie.
Czyli wypełniacz. Przełomu nie wyglądać.
Zapychacz na gwiazdki:
cztery.

Kolejna już część cyklu „Powiernika światła”.
Bohaterowie zmieniają lokacje. Prawie nie spotykają się ze sobą, realizują własne questy.
Kip zostaje przywódcą i mężem. Uczy się obydwu tych dziedzin, ze stadłem małżeńskim radzi sobie wyraźnie gorzej, chociaż jakoś z żoną się dogaduje. Z byciem przywódcą lepiej, ale bez tarć się nie obejdzie. Zacznie za to toczyć wojnę. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Za czasów panowania Jana Sobieskiego, po hańbie buczackiej, do Turcji udaje się polskie poselstwo. Zasobne, kompetentne i liczne. Z bisurmanami nigdy nie wiadomo. Jego celem pertraktacje, połączone z wykupem jeńców, szczególnie szlacheckiej proweniencji, a ponadto ogólnie pojęte szpiegowanie. W tym celu ma pomóc Polka żyjąca w imperium otomańskim, poturczona handlarka żywym towarem. Gospodarze są niechętni, skorzy do poniewierania petentami, a na domiar złego z kosmosu przybywają obcy.
Mniej więcej tyle wprowadzenia wystarczy, by nie odbierać satysfakcji z samodzielnej lektury.

„Smocze koncerze” to powieść fantastyczno-przygodowa z mocnymi akcentami awanturniczymi. Nieco ocierająca się o historię, bo ujrzymy postacie z przeszłości, przy tym zachowujące się zgodnie z tym, czegośmy dowiedzieli się z historii. Hetman litewski naprawdę będzie utrudniał Sobieskiemu sprawowanie rządów, jak to tylko możliwe. Pozostałe pierwowzory także wpisują się w swoje osobowości.

Autor ciekawie opisuje Turków, Polaków zresztą też, postacie wychodzą mu żywe, kierujące się zróżnicowanymi motywami, chociaż niekiedy odnosi się wrażenie, że przynajmniej niektóre z powodów są nieco nazbyt deklaratywne. Ale mniejsza. Udaje mu się także niebanalnie oddać najeźdźców, ukazując ich charaktery, bardzo często niekompatybilne z sojusznikami, z którymi równie często jak współpracują, tak rywalizują. W tym z głównym, który odegra niebagatelną rolę w wydarzeniach, a jednak wszystkie jakoś wypadają przekonująco. Na tyle ciekawie prowadzi opowieść, że przelatuje się oczyma nad naciągnięciami wiarygodności.

Z podziwu godną inwencją Sawicki wprowadza udoskonalenia techniczne, dbając przy tym, by ówcześni Polacy nie okazywali się jakimiś geniuszami, ale i nie ostatnimi tumanami. Gdzie nie radzą sobie naukowo, pomaga im spryt. Relacje między nacjami są złożone i bynajmniej nie oparte na naiwnej wierze w drugiego. Musi wiele wody przepłynąć przez Bosfor nim sobie jako tako zawierzą. A i tak nie do końca.

Niektóre partie tekstu chwytają za serce, inne są przewidywalne (jak chociażby wprowadzenie Sobieskiego. To było aż nazbyt łatwe do odgadnięcia), ale nie przeszkadza to specjalnie w lekturze. Sawicki radzi sobie z tematem zastawiającym liczne pułapki na zbyt popędliwego autora. Logicznie składa swoją opowieść. Niesłodką, ale nie przesadza z goryczą, a humoru nie odmierza zakraplaczem, to czytać się da.

„Smocze koncerze” to żaden przełom w fantastyce. Znajduje się lepiej skrojone postaci, ale Sawicki własne zszywa z wprawą.

Bardzo porządnie skonstruowana opowieść, której zakończenie bynajmniej nie wydaje się oczywiste od początku. Miłe wprowadzanie realiów historycznych i przekształcanie bitew z siedemnastego wieku, jak chociażby finałowa pod Stambułem na wzór wiedeńskiej ze wstawkami zahaczającymi o fantastykę naukową. Ciekawe wprowadzanie technologii obcych, w różnych fazach jej zaawansowania. Czyli książka, którą naprawdę da się łyknąć.
A skoro porządnie i dobrze, to z czystym sumieniem gwiazdek:
siedem.

Za czasów panowania Jana Sobieskiego, po hańbie buczackiej, do Turcji udaje się polskie poselstwo. Zasobne, kompetentne i liczne. Z bisurmanami nigdy nie wiadomo. Jego celem pertraktacje, połączone z wykupem jeńców, szczególnie szlacheckiej proweniencji, a ponadto ogólnie pojęte szpiegowanie. W tym celu ma pomóc Polka żyjąca w imperium otomańskim, poturczona handlarka żywym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Izabela od dziecka choruje. I ten stan jej nie opuści.
A na co zapadła?
O nie, żadna grypa, odra lub ospa.
Smoki!
Odkąd odkryła pierwszego nie może się od nich oderwać. Problem taki, że pochodzi z szanowanej, arystokratycznej rodziny, w której takie fanaberie u dziewczątka z zaplanowana przyszłością, realizującą cele własnej kasty, są nie do zaakceptowania. Czyli: matka dostaje spazmów, ojciec za wszelką cenę usiłuje opanować krnąbrną córę.
No dobrze, nie tyle krnąbrną, co jednowymiarowo nastawioną na realizacje podstawowego życiowego celu, jakim jest poznanie i opis smoków. Co prawda dziewczynka dorastając musi wpisać się w rolę, jaką przypisano kobietom jej stanu, ma być żoną i matką. Zarządzać majątkiem i towarzyszyć mężowi. Ale to nie tylko tak, że cały świat męski ja gnębi. No, stawia ograniczenia, ale nie zamyka w kuchni.
Bardziej w salonie.

Autorka nie jest na szczęście wojującą feministka, feministką może tak, ale racjonalną, dzięki czemu przedstawia naprawdę zajmującą powieść, korzystając niezwykle umiejętnie z możliwości, jakie daje umieszczenie bohaterki w dość sztywnym świecie, niepodważalnych reguł. Kasty nade wszystko!
Powiedzmy sobie szczerze, gdyby opisane perypetie dotyczyły chłopca, odpadłoby tak z trzy czwarte bardzo zajmujących wątków. A tak mamy ich bogactwo, na dodatek bardzo zręcznie ze sobą zszytych. Owszem, jak już bardzo zaczniemy się przyglądać, to od razu złapiemy, że jeśli wydarzenia umieścić by w epoce z nieco bardziej elastycznymi normami, wtedy fabuła bardzo wiele by straciła. I ogólny koloryt. Bo czytałoby się byle jak. Ponadto nie pojawiłoby się mnóstwo wielopiętrowych relacji interpersonalnych. Byłyby zdecydowanie płytsze, co ostatecznie nie ma takiego znaczenia, bo idzie o to, że cała opowieść byłaby nudniejsza. I właśnie w tym rzecz, że Autorka korzysta z epoki dość kostycznej, by dzięki niej opowiedzieć coś niebanalnego.
Równie umiejętnie Autorka posługuje się umiejscowieniem swej bohaterki w wyższej sferze społecznej. Gdyby była to chłopka, odpadłoby mnóstwo z możliwości ukazania ciekawego świata. Sfery niższe mogły sobie pozwolić na mniej, ekscentryczność by nie przeszła, dziwactwa to jednak tylko u bogatych. Równocześnie Brennan ukazuje bardzo odmienne racje, stojące ze sobą w konflikcie, a wynikające z bardzo odmiennego usytuowania bohaterów.
Czyli konstrukcja powieści zarazem misterna i mocna.

Jaka to epoka? Wiadomo, że zawieszona w nieziemskim świecie, przecież to fantastyka, ale nie tak nam całkowicie obca. Dla mnie to taki obraz dojrzałego wiktorianizmu, kobieta jeszcze nie mogła sobie pozwolić na wszystko, była ubóstwiana, ale pojawiały się już tendencje dążące do zmiany jej statusu. Marie Brennan wspaniale sobie radzi z obracaniem tymi wszystkimi ograniczeniami, dodaje do tego pasję, o jaką dzisiaj trudno, bo niemal wszystko odkryte. To pasja badacza, poznającego coś nowego, wkraczającego jednakże w ten świat z uzbrojeniem naukowca, nie konkwistadora. Czyli poza pokrewieństwem z literaturą emancypacyjną, mielibyśmy także z powieściami podróżniczymi.

Kiedy czytałem tę książkę, to moim nieustannym wyobrażeniem była najmłodsza z sióstr z „Rozważnej i Romantycznej”, to dziecko, które pragnie przygód, jakże niestosownych jej płci. To jakby ona, ale dojrzalsza i nie marząca o byciu piratem.

Opowieść nie przeraża nadmierną ckliwością. Izabela jest zdecydowanie racjonalna, nieustannie ukazuje siebie jako przyrodniczkę, nie czytelniczkę romansów. Jej relacje z mężczyznami, nawet takie, które posiadają cień romantyzmu, cechuje praktycyzm i chęć realizacji siebie. Tyle, że nie jest egoistką. Jej kobiecość wypada naturalnie w wydarzeniach o odcieniu awanturniczym, jednocześnie nie tracąc delikatności, o którą niewiasty zwykle się podejrzewa.

Nie napisałem, że opowieść posługuje się narracja pierwszoosobową. Dziwne, ale nie przeszkadzało mi to wcale, choć zwykle tego nie trawię. Pewnie w produktach do bólu jednoznacznych i banalnych.

Świetna książka. Więcej niż bardzo dobra. Dotykająca wydarzeń poważnych i mniej, z odpowiednią dawką dyskretnego humoru, szczególnie na początku, później jakby nieco za mało. Czyta się szybko, trudno się oderwać, choć przecież nie pędzi jak koń w galopie.
Bardzo blisko arcydzieła, to niech będzie gwiazdek:
dziewięć.

Izabela od dziecka choruje. I ten stan jej nie opuści.
A na co zapadła?
O nie, żadna grypa, odra lub ospa.
Smoki!
Odkąd odkryła pierwszego nie może się od nich oderwać. Problem taki, że pochodzi z szanowanej, arystokratycznej rodziny, w której takie fanaberie u dziewczątka z zaplanowana przyszłością, realizującą cele własnej kasty, są nie do zaakceptowania. Czyli: matka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na Zachód ciągnie nawałnica.
Ze Wschodu oczywiście.
Obydwie nazwy krojone wielkimi literami, bo to nie tylko kierunki świata. Coś więcej. Bardzo odmienne cywilizacje.
Zachód to wrzód ropiejący. A na pewno świat chylący się ku upadkowi. Autor nieustannie znajduje dla niego sformułowania związane ze stanem chorobowym. Cierpi na uwiąd woli, zdziwaczenie, gnicie prostych obyczajów. Traci własną, dotychczasową tożsamość, a nowej nie przybiera. Ta nowa jest bezkształtna, niekreślona i skazana na zagładę, bo nie umie z siebie nic zrodzić. Na pewno nie bohaterski zryw, nawet we własnej obronie. Musi upaść.
Wschód jest barbarzyński, zamieszkały przez liczne i dzikie ludy, nie posiadające utrwalonej struktury, podatne na wpływy tyranów, dążące do podboju i niszczenia, nie znające kultury pracy i budowania.
Widzimy powszechne objawy chylenia się ku upadkowi dotychczasowego świata. Atrofów i technokratów, wyrzekających się dotychczasowej tożsamości, zarażających swym oderwaniem od tradycji resztę swego świata. Tak oto upada Zachód.

Niestety, w tym przejmującym obrazie brak dialogów.
Ja rozumiem poplątanie wszelkich możliwych tradycji, którego to sposobu w swym tekście używa Autor. Przypuszczam, że rozpoznaje cel, dla jakiego rezygnuje z precyzyjnego opisania poszczególnych odprysków cywilizacyjnych, które złożyły się na opisywany przez niego Zachód. Jednakże sposób opowiadania o katastroficznych wydarzeniach, jaki przyjmuje, sprawia, że nie da się znaleźć odpowiedniego bohatera. A bohater jest potrzebny, bo opowiadanie ma zajmować się ludzkimi losami, ukazując je od dramatycznej strony, przybliżając je czytelnikowi.
Owszem, bywają eksperymenty, ale są trudne w odbiorze. Można je analizować, ale zachwycać trudno poza salami filologicznymi. Tu zatem nie wiadomo do kogo Autor kieruje swój przekaz, bo ten tradycyjny, dla niego raczej wybierany czytelnik, tej formy nie strawi. Poza tym jest ona wyraźnie nieciekawa.
Przydałoby się jakieś wyodrębnienie bohaterów. To, by oni ze sobą gadali. No i żeby, dalibóg, nie było tak, że od razu narzucone zostało odbiorcy określenie gdzie znalazło się dobro i zło. Niech ono będzie mniej oczywiste. A tak, niestety, wychodzi propagandowa agitka. Podana w bardzo poważnym tonie, bez uśmiechu, z nieustannym pomieszaniem wszystkiego ze wszystkim. Rozumiem, że tak Autor chciał, ale zamysł wydaje mi się chybiony.
I ta nieznośna alegoryczność utworu. No dobrze, może ktoś alegorie lubi, ale wtedy w takim wypadku też lepiej alegorie pokazywać za losami zwykłych ludzi. Kazać im przeżywać własne losy, by zestawić z tymi ogólnymi. Może w takim wypadku upadek cywilizacji, jaki prorokuje Autor (może słusznie), do kogoś by trafił i sprawił, że do tej cywilizacji by się zatęskniło i chciało jej bronić. Ale właśnie przez ukazanie jakichś ludzi i ich życia, a nie nurzanie się w przekazie upadku Zachodu. Zachód, jako całość, to nie duch, to pewna idea, słowa, które my ludzie ubieramy w materię. A tu właśnie tej materii, która jest niezbędna dla każdej opowieści boleśnie brakuje.

Nie wiem w jakim celu ten utwór sięga po obrazy fantastyczne. Nie są potrzebne. Tu publicystyka zrobiłaby większe wrażenie, bo jest jaśniejsza. Historia także. Możemy uronić łzę nad upadkiem Rzymu dającego Europie prawo, bo historia Rzymu jest konkretna i uporządkowana. „Zaraza” Moczydłowskiego z pewnością nie. A nie pisze tak pięknie jak Autor „Barbarzyńcy w ogrodzie”, by zachwycać się jego frazą.

Moim zdaniem ta książka to po prostu pomyłka, na dodatek bez adresata, formułująca mocne przesłanie, ale bez szansy, by trafiło do odbiorcy, bo zamiast namacalności, którą karmi się każda opowieść, mamy nierealistyczne obrazy. Trudno się w tym wszystkim połapać, bo poszczególne rozdziały są niezróżnicowane, natłok bohaterów nieprezentujących się od siebie i z bliska własnymi kwestiami, tylko podawany z opisu. Z założenia ciekawe wstawki o walce na szable i szturmie z użyciem czołgów, po pewnym czasie drażniące.
W sumie bardzo nieprzystępna pozycja. Tak myślę, że zaplanowaną ideę, Autor spokojnie zrealizowałby, ukazując konkretnego bohatera, a nie jakiś wytwór kulturowy. To nie działa.
Męczyłem się z tą książka bardzo, bo czyta się ją wyjątkowo nieprzyjemnie.
Gwiazdki:
trzy.

Na Zachód ciągnie nawałnica.
Ze Wschodu oczywiście.
Obydwie nazwy krojone wielkimi literami, bo to nie tylko kierunki świata. Coś więcej. Bardzo odmienne cywilizacje.
Zachód to wrzód ropiejący. A na pewno świat chylący się ku upadkowi. Autor nieustannie znajduje dla niego sformułowania związane ze stanem chorobowym. Cierpi na uwiąd woli, zdziwaczenie, gnicie prostych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzeba tu się przyznać, że na razie nie przeczytałem tej książki, dotarłem do sto pięćdziesiątej strony, więc to poniżej to nie opinia, ale gdybym tego nie napisał, to z pewnością lektury nie skończę. Muszę dać sobie wyzwanie, bo nie podołam, a zatem porozważam trochę, jak to jeść.

Ale trzeba zacząć od kilku uwag. Na przykład co to znaczy:
„Jeśli nie należy sądzić ludzi po ubiorze, to czy na pewno można zawierzyć ich czynom?”.
Do stu tysięcy siarczystych czartów co ta sentencja mówi? Sądzimy ludzi po ubiorze? Są milionerzy ubierający się tanio i biedacy schludnie. Ponadto wiemy, że nie wszystko złoto co się świeci i nie sądzi się ludzi po pozorach, to oczywistości. A jak to czyny nie świadczą o ludziach? A co, ich dobre zamiary? Może doktor Mengele miał jakieś plany udoskonalenia ludzkości, ale mordował na potęgę. A Matka Teresa, może brzydziła się nędzarzami, którymi się opiekowała z powodu ich chorób. Ale jakie to ma znaczenie? No, jakie? Co za bzdurę w sentencji otwierającej rozdział podaje nam Autorka?
Wydawałoby się też, że zawartość rozdziału powinna mniej więcej nawiązywać do treści sentencji. Tu mamy Jiana rozebranego, ale nie przez siebie, kogoś innego, Jiana nieprzytomnego. Czy to jego mamy sądzić po ubraniu i czynach? Nic z tego nie pojmuję.

Albo takie zdanie:
„Jego zainteresowanie moją osobą trwa ułamek sekundy, po chwili jego wzrok obojętnieje, a ja staję się jednym z wielu algorytmów w nieprzerwanym ciągu chwil”.
Najpierw po przeczytaniu tego zdania rżałem jak głupi, a później spojrzałem na użytą składnię. Bijąca po oczach moja „moja osoba”, karygodne, tu nawet „mnie” niepotrzebne, bo wiadomo kim interesuje się obserwator. Algorytmy, Boże, po co? Ciąg chwil? Czyli jednak przerwane, bo chwile są osobne.

Konstrukcja bohaterów.
Męski bohater z nożem myśliwskim nosi bluzkę. To taki męski osobnik, że wyrywny, dżungle tnie, ale w bluzce.
Katia flirtuje. To takie subtelne, że z trudem ręce trzyma przy sobie wobec rozmówcy.
Matt i Emily, on ją wyraźnie molestuje. Co raz łapie ją za rękę, zatrzymuje, wygaduje jakieś dwuznaczne uwagi co do noszonej przez nią sukienki, która mu się nie podoba, a ona i tak na niego patrzy z pożądaniem. Ich dwoje obawia się, że kiedy wyjdzie na jaw, że spędzili noc w ogrodzie zimowym, to pozostali będę podejrzewali ich o spiskowanie. Nie, kochani, nie będą was o to podejrzewać, ale o to, że kiedy oni wszyscy zamknięci, to wy parzycie się jak króliki.

Inne niedorzeczności.
Wewnątrz kompleksu budynków ogród zimowy. Tak się nazywa. Po czym w poszukiwaniu Jiana przedzieranie się przez dżunglę, którą George tnie nożem myśliwskim (dotąd żyłem w przekonaniu, że do tego służy maczeta, a nożem myśliwskim to się zwierzynę sprawia, ale co ja tam wiem!), po czym jakiś las z grzybami i runem oraz bananowce.
Nazywanie mężczyzn chłopakami. W ogóle tu trudno wyrobić sobie jakiekolwiek przekonanie, kto jest kim i na przykład ile ma lat. Ale doczytałem, że Brittę czeka matura, a Jian ponad dwukrotnie od niej starszy, czyli nie mniej niż trzydzieści cztery, co najmniej, bo jeśli znacząco starszy to pod czterdziestkę. To żaden chłopak, po pierwsze. A po drugie z niego geniusz matematyczny, a jego towarzysze dziwią się, że jest profesorem. Czemu? Wystarczy spojrzeć na dokonania znanych fizyków albo naszych lwowskich matematyków, to nie byli starcy. Dalej, taki Matt to też chłopak, a on jest neurochirurgiem po stażu, to już gość pod trzydziestkę.

Niezręczności stylistyczne.
Pozytywny skutek nie może oznaczać, że działalność kogoś kto nas przestraszył, zostanie tak określona. Ktoś, kto straszy to wróg, nieprzyjaciel, gadzina podstępna. Powie się prędzej: łajza wodzi nas za nos albo: bydlak nas straszy i udaje się mu, ale na pewno nie pozytywny skutek.
Książki na półce to nie dzieła najwybitniejszych pisarzy z przeszłości, a po prostu klasyka lub arcydzieła, to drugie może komponować się z nazwą Sala Arcymistrzów.
Nienaturalna nazwa Sala Arcymistrzów, bo nie wyobrażam sobie, by ktoś trafiający do nieznanego sobie miejsca używał takich wyszukanych określeń, prędzej pojawiłyby się prostsze, ale arcymistrze – arcydzieła, to jakoś pasuje, w tym fragmencie to nawet można użyć obydwu nazw.
Wracając jednak do tych najwybitniejszych pisarzy z przeszłości (jak to niezręcznie brzmi) i pozytywnego skutku (masło maślane) to można tłumaczyć, że to przecież sami bohaterowie, bo to narracja pierwszoosobowa. No to mamy pytlujących bohaterów, nie umiejących nazywać rzeczy, stosujących jakieś wydumane, nieporadne konstrukcje językowe. Można tak tłumaczyć, ale ja raczej widziałbym tendencję do nieznośnego patosu.

Bardzo trudna do wyobrażenia sytuacja wyjściowa, kiedy grono bohaterów, znajdując się w niewiadomej dla siebie sytuacji, tu zamknięcia w luksusowym, ale więzieniu, nie próbuje po prostu go opuścić. Wszelkie wygibasy psychologizujące i narracyjne nie odpowiadają na tę podstawową kwestię, oni muszą chcieć się wydostać. Chyba, że sami chcieliby dać się zamknąć, bo to związane z oczekiwana przez nich nagrodą (taki Big Brother), lecz w takiej sytuacji każdy od razu podejrzewa innych. Aha, ale oni nie pamiętają. Ale siedzą w środku bezmyślnie. Może wiedzą, bo innym kłamią? To żaden nie powie do innych, udając, że nie wie w czym rzecz, uciekajmy? Sytuacja wyjściowa całkowicie niewiarygodna, ludzie tak się nie zachowują.

No dobrze, nawiedziła mnie taka myśl, pewnie bezdennie głupia, że jeśli pojmę wątpliwej jakości fenomen czegoś takiego jak Young Adult, to zrozumiem coś z bieżącej epoki. Czemu tak niedojrzała.
Ale przecież ja też w swoim czasie byłem Young Adult. Czyż nie czytałem z wypiekami na twarzy Niziurskiego? I czyż mi całkiem minęło? Wszak do dziś kocham „Adelo, zrozum mnie” i kłóciłbym, się z każdym, że to dojrzała książka, choć dla dzieci też. Przy okazji to narracja pierwszoosobowa, można taką zrobić, wiarygodnie ukazując bohatera, tu młodego, z pierwszymi gorzkimi doświadczeniami.
Nie pojmuję jednak czemu mniej doświadczeni autorzy tak chętnie posługują się narracją pierwszoosobową, jest piekielna trudna. Rozumiem, że twórca chce przybliżyć bohatera. Pytanie jednak czy jego, czy siebie, bo nie umie się powstrzymać. Narracja trzecioosobowa pozwala naturalniej zachować dystans, pierwszoosobowa go redukuje. Pal diabli, jeśli autor umie zachować dystans i nie wywalić wszystkiego na wierzch, ale pozostaje wciąż takie niebezpieczeństwo, że zredukuje go do własnych przeżyć, a jeszcze gorzej, kiedy go uprości. Naprawdę, dorastający facet, jakiego tu obserwujemy za sprawą jego własnych myśli, taki Matthew będzie się ekscytował dotknięciem kobiety? To raczej sfera doznań dwunastolatka. Naprawdę zarzucać będzie skórzaną kurtkę na ramię i nas o tym informować? Taki wyzwolony, a ta kurtka to symbol jego wiary w wolność jednostki? Przy takiej formie narracji wszelkie niedojrzałości biją po oczach, po co taką formę stosować? Dowodzi przesadnego szczeniactwa. I postacie wychodzą równie urozmaicone jak rzeźba terenu Holandii. A o młodzieży przecież da się całkiem niepłasko, jak to swoimi kipiącymi humorem opowieściami udowadniał Niziurski.

Jak tłumaczyć te wszystkie niedorzeczności?
Że to sen wariata najprędzej. Nie nabijam się tu z osób chorób psychicznie to tylko złość wobec tej książki. Bo te wszystkie absurdy mogą obok siebie egzystować u osoby z osobowością wieloraką. Na ten ślad naprowadza rozrastający się do ogromnych rozmiarów ogród zimowy, na dodatek, w którym się błądzi jak w labiryncie. I załóżmy, że to dobry trop (nie wiem, przeczytałem dopiero mniej niż jedną trzecią), ale w takim przypadku książka musi wciągać. Jak „Lot nad kukułczym gniazdem” albo wątki Iwana Bezdomnego w szpitalu, kiedy spotyka profesora i Mistrza lub zagłębienie w świat wewnętrzny rodem z „Czarodziejskiej Góry”. Tu tego nie mamy, ta książka nie trzyma się żadnego porządku, nie uwodzi nim, a to powinność lektury, bo inaczej trudno się do takiej zmuszać.
Ja się zmuszę, bo po to piszę, by narzucić sobie wyzwanie, inaczej tego steku bzdur nie zdzierżę, ale co rusz odkładam tę książkę, bo nieporadności aż bija po oczach. Ale trzeba skończyć szybko i wystawić opinię.
To tyle na razie.

Edit 19.11.2017
Ale mnie to wymęczyło, że pomimo upływającego czasu od przeczytania tej pozycji, nie miałem serca, by cokolwiek o niej skrobnąć. Ale pora zamknąć rozdział pod tytułem: „Projekt królowa”.
Książka całościowo jest męcząca i niewciągająca. Nierealistyczna, co teoretycznie ze względu na rozwiązanie wątków mogłoby nie być zarzutem, ale tylko pod takim warunkiem, że wcześniej ten nierealizm nie biłby po oczach przez jakieś czterysta stron. To cokolwiek za wiele. Czytelnika należy zwodzić, poddawać mu fałszywe tropy, ciągać między głębinami realizmu i nurzać w obłokach fantazji, nie dać się złapać na tym, że podejrzewa twórcę o wymyślanie. Przynajmniej ja tak uważam, że zręczny Autor tego dopilnuje. Mniejsza czy pisząc realistycznie, czy nie. Uda. Tu tego udawania bardzo mało. Niezwykle nieprawdopodobne wydarzenia, przy których raz za razem powtarzamy: to niemożliwe. Partia szachów nieprzekonująca, wskazywanie tu na tych, którzy słabo się orientują w rozgrywce jako graczy dziwaczne. To tak, jakby mając doktora od powiedzmy gastrologii do ludzkiego pacjenta wezwalibyśmy weterynarza. Takiego zabiegu nic nie tłumaczy. Na dodatek bardzo słabe dialogi, postacie sztuczne, a ostateczne rozwiązanie zagadki cokolwiek naciągane.
No i to nie koniec, bo powstanie kolejna część.
Jak to ocenić?
No dno, ale nie poniżej, to gwiazdki:
dwie.

Trzeba tu się przyznać, że na razie nie przeczytałem tej książki, dotarłem do sto pięćdziesiątej strony, więc to poniżej to nie opinia, ale gdybym tego nie napisał, to z pewnością lektury nie skończę. Muszę dać sobie wyzwanie, bo nie podołam, a zatem porozważam trochę, jak to jeść.

Ale trzeba zacząć od kilku uwag. Na przykład co to znaczy:
„Jeśli nie należy sądzić ludzi po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiedźma Koślawa żyje w wiosce nieopodal Kałuży, nie szkodząc specjalnie nikomu, a czasem wręcz pomagając. Bo to lekarka. Ale nie taka z dyplomem, z wiedzą i umiejętnościami, nabytymi przez lata praktykowania uzdrawiania w świecie postapokaliptycznym.
To popularny nurt, choć wiedźm dotąd w nim nie obsadzano. Ale i tu nie novum, bo Koślawa to jednakże nie czarownica, a magii z jej strony nie uświadczymy. W ogóle one w przedstawionym uniwersum nie istnieją. To przesąd. Granica miedzy takimi zabobonami, a realistycznym i naukowym widzeniem świata bardzo wyraźna i Autor zdecydowanie opowiada się po racjonalnej stronie. Aż do bólu, tak że popada w nadmierny entuzjazm dydaktyczny, raz za razem kijem naukowości oklepując gminne zabobony. Dla akcji utworu mógłby jednakże tępić je z nieco mniejszym zaangażowaniem.

Uniwersum to Mazury. Jedna niewielka wieś i miasteczko. Podobno coś tam przetrwało po totalnym zniszczeniu. Kto doprowadził do zagłady, tego za dobrze nie wiadomo. Właściwie wcale. Pojawiły się drony i zatruły ludzi, niszcząc przy okazji cywilizację. Autor przekonująco przedstawia nowy świat. Czy wiarygodnie i naukowo? Pojęcia nie mam, nie byłem w nim, przyszłość znamy tylko z takich wyobrażeń, ale nie dręczył mnie podczas lektury „Czarownicy znad Kałuży” przymus kwestionowania autorskich wizji. Były ciekawe, no i zgadzam się, że cywilizacja to jednak taka roślinka, co chimeryczna i słaba, bez nieustannej opieki obumrze.

Bohaterka w zasadzie jest jedna. Tytułowa. Dobrze sobie radzi za sprawą zdobytej wiedzy, osiada na uboczu i raczej nie przepada za sąsiadami, szczególnie widoczne to wobec przedstawicieli władzy i kleru.
Władzy na łamach tej powieści się nie lubi. Patrzymy na nią oczyma anarchisty, który wszelką podważy, doszukując się w niej chciwości, dogadzania sobie, wreszcie urojeń. Podobnie przedstawia się sprawa z klerem. I, niestety, obrazki rysowane nam przez Autora są po prostu… nieskomplikowane. Jak rządzący to szaleniec, jak ksiądz to albo dureń, leń lub fanatyk, jeśli już jakiś z prawdziwego zdarzenia to obca narośl w postaci pastora, który w postapokaliptycznym świecie macha ręką na doktrynę religijną. Przedstawienie mamy typowe, niemal karykaturalne, bardzo niewiele subtelności, ale nie powiem, bym akurat z tego powodu się zdziwił. W przypadku instytucji mało kto nie popada w skrajności. Instytucji zwyczajowo się nienawidzi. Żeby jednakże było wiarygodnej złowrogo Kościół przetrwał jako jedyna większa organizacja, reszta upadła. Lecz mroczny Watykan wszędzie ma swe macki i wciąż prowadzi antyludzką robotę, by Autor mógł co potępiać.
Ponadto w książce nie za wiele się dzieje. To nie są jakieś przełomowe doświadczenia, ani zmierzające do rozwoju bohatera. Koślawa na końcu jest taka, jak była na początku, czy pogłębiona o wiedzę, że też zabije, jak będzie potrzeba? Jeśli nawet, to zmiana w niej nie zachodzi. W powieści jest postacią reaktywną, działa dopiero wtedy, kiedy zostanie zmuszona. Wioli siedzieć na boku, z dala od społeczności. Jest zatem pewną odmianą współczesnego egoisty, który resztę ma w głębokim poważaniu, o ile ta reszta nie przyda mu się do zbudowania takiego życia, jakie mu wygodne.

Jeśli chodzi o konstrukcje, na początku każdego rozdziału dostajemy coś na wzór baśni lub przypowieści. Tyle, że niejednokrotnie są to opowiastki pozbawione puenty, ponadto banalne, ot tam ktoś komuś opowiedział, że dziadek głupi był i ludzi do siebie zrażał. Rozumiem, że te fragmenty mają korespondować z tematyką rozdziału, ale nie potrafią wybrzmieć.

Zastanawiam się też po co Autorowi fantastyka. Najczęściej służy ona po to, by postawić bohatera w niecodziennej sytuacji, by wydobyć z niego cos niespotykanego. A tu tylko scenografia. Głupi i fanatyczni księża lub szaleństwo władzy, montującej konstrukcje nieprzydatne społeczności nie potrzebują dla siebie takiej konwencji. Ona powinna coś dodawać, a tu najwyżej służy za ozdobnik. Chociaż ozdobnie to nie jest, prędzej ubogo, w końcu świat po przejściach.
Podobają mi się jednak zestawienia dresów, mundurów i suwaków, naszego badziewia z wyobrażeniem bogactwa w przyszłości.

Wiedźma daje sobie radę, ma przewagę, bo lepiej wykształcona i ukształtowana w bardziej zróżnicowanych warunkach. Przekonuje mnie to, Europejczycy podbijali odległe lądy, bo mieli za sobą takie przejścia, o jakich Aztekowie czy drudzy Inkowie nie śnili, choć krew także potrafili przelewać. Ale okazali się bezradni jak dzieci. Jednakże parafrazując stwierdzenie Autora włożone w usta wiedźmy, powiem jednakże, że mając za plecami takie lektury z dzieciństwa jak „Non Stop”, „Wyprawa do Gwiazd” czy „Zapomnij o Ziemi” nie zachwycę się czymś pośledniejszym, a choć Olchowy napisał porządna książkę i taką, co czyta się bez zgrzytania zębów, to jednakże nie raz zatrzymywałem się przy niej, nie czując przymusu, bo zgłębić do dna całą opowieść.
Czyli ciekawa wizja, ładne przygotowanie, ale równocześnie nie wykorzystanie sztafażu, jakie daje fantastyka i za wiele dydaktyzmu, przydałyby się bardziej skomplikowane rozwiązania fabularne niż łopatologiczne wciskanie o zbawienności utrzymywania higieny, co zbyt często uskutecznia Koślawa.

Znaczy mam problem z pewnymi lekturami. Na przykład taką pozycja jak „Idź i czekaj mrozów”, gdzie irytował mnie widoczny target poprzez banalny paranormalny romans i nagromadzenie nieprawdopodobieństw jak pokoje w karczmie na odludziu i dostęp do żelaza, ciekawe skąd wydobywanego, może z rud darniowych, w górach? Natłok nieprawdopodobieństw. Choć przecież podobały mi się niezwykle wtręty kulturowe.
Trochę podobnie miałem z „Czarnymi batalionami”, niezwykle sprawnymi językowo, a zarazem poddającymi rozwiązania nieaktualne, ze stawianą nietrafnie diagnozą.
Wszystkie te pozycje mieszają dobre rozwiązania z nieprzekonującymi, w zawiązku z tym lektura nie jest płynna, a urywana nie pozwala złapać to coś, co niezbędne przy lekturze. Nie zapierają tchu.
To i ocena „Czarownica znad Kałuży” jakoś specjalnie nie będzie od tamtych odbiegać. Dałbym co prawda pięć i pół, ale tak nie można.
Niech tam, zapalę gwiazdek sześć.

Wiedźma Koślawa żyje w wiosce nieopodal Kałuży, nie szkodząc specjalnie nikomu, a czasem wręcz pomagając. Bo to lekarka. Ale nie taka z dyplomem, z wiedzą i umiejętnościami, nabytymi przez lata praktykowania uzdrawiania w świecie postapokaliptycznym.
To popularny nurt, choć wiedźm dotąd w nim nie obsadzano. Ale i tu nie novum, bo Koślawa to jednakże nie czarownica, a magii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nowe wcielenie starej historii.
Jakoś nie czuję potrzeby, by zaglądać do Ksina sprzed dwóch dekad. Ale wydaje mi się, że w poprzedniej wersji nie było wątku kupieckiej córy. A może źle pamiętam. Wszystko jedno.
Przez większość książki wydarzenia dzieją się dwutorowo. Z jednej strony to Ksin i początek jego przygody, z drugiej Aspaja i jej dziwaczne zachcianki, dość nagle zrodzone. Niezbyt trudno domyślić się, jaki związek łączy tych dwoje, choć dzieli ich czas tak na oko dwudziestoletni. Z tym, że należy zauważyć, że o ile kupiecka córka chce do lasu, gdzie dziwy, to Ksin odwrotnie, do ludzi, gdzie mu tęskno. Całkiem przyjemne pomieszanie, może przy okazji opisujące naszych bohaterów, przynajmniej jeśli idzie o ich wnętrze. Poza tym grono bohaterów pobocznych, na których składają się towarzysze dziewczyny oraz świeża ukochana kotołaka. Do tego należy dodać postacie epizodyczne, całkiem liczne i odgrywające niekiedy zasadniczą role.
Przygód sporo, krew leje się obfitą strugą, czasem to nie krew, a jakiś potworny odpowiednik.
Wspominanie kim jest kotołak raczej zbędne, po samej nazwie wiadomo. Do tego jednego odmieńca dochodzi liczne grono pokrewnych dziwolągów. Jedne mordercze inne mniej, bo nawet pożyteczne. Lewandowski nietypowo kreuje swoje bestiarium. Ghule i wampiry zostają ukazane jako element ekosystemu, zapewniający równowagę i nawet bezpieczeństwo. Pozostałe potwory też dopasowane i nie robiące wrażenia niepotrzebnego dodatku.

Ze sztafażu fantasy sporo magii, czarodzieje, klątwy, scenografia rzetelnie upodabniana do średniowiecznej. Nawet ludzie nie za mądrzy, ale i nie debile. Co prawda może cynizmu momentami za wiele, ale i taki ton historii snutej przez narratora. I to czasem kuleje. Kiedy Autor opisuje swój świat, robi to w formie eseju, lekko podanego, miejscami dowcipnie, ale jednakże wstawek narratora. Nie umieszcza poręcznego bohatera, by za jego pomocą coś przybliżyć. Nie jest to źle podanego, ale wygodnictwo widoczne.

Potyczki i walki wypadają ciekawie, magia niebanalnie. Lewandowskiemu nie brak pomysłów, by nie grzęznąć w schemacie. Czary mogą się nie udać, powodują przykre i widoczne konsekwencje. Magowie bywają zaskakiwani przez samych siebie, a jeden jest uroczo szalony.

Pojawia się humor. Kąśliwy, ocierający się o cynizm, potęgujący wrażenie nierzeczywistości postaci go prezentujących.

I tu mam prawdziwy kłopot z tą powieścią. Bo Lewandowski nie przekonuje mnie do bohaterów. Nie umiałem zawiesić niewiary dotyczącej przedstawianych postaci. Ich motywacje są oklepane i proste, nie widać za nimi głębi, która cechuje ludzi. Owszem fantasy to nie psychologia, ale wiarygodność bywa pomocna. Ani Aspaja ani Hanti nie wydają mi się w jakikolwiek prawdziwe, również dwaj czarodzieje, którymi manipuluje kupiecka córa. Najlepiej z grona głównych bohaterów wypada sam Ksin, ale rzeczywiście przekonujący są kusznik ocalały z wyprawy ratowniczej i dowódca lokalnej milicji. Autor nimi utrafił w sedno. Tyle, że to postaci nawet nie drugiego, co bardziej trzeciego planu.

Spektrum fabularne szerokie, od prostaczków po królewski dwór. Lewandowski nie musi na szczęście brylować tylko pośród elity, co rzadkie, bo większości autorów wydaje się, że jak opuszczają królewskie salony, to życie się kończy, a tu ciekawie o maluczkich.

Zastanawiałem się jak wypadnie przesławny erotyzm Lewandowskiego. Ale mocnych scen jak na lekarstwo. A podane raczej sugestywnie niż dosłownie. I dobrze. Autor nie wciska na siłę obrazków, które by nie pasowały.

To całkiem przyjemna powieść, z bardzo rozlicznymi, niesztampowo zrealizowanymi pomysłami. Tylko, że postaciami nie bardzo przekonującymi do siebie. Ale co tam!
Siedem gwiazdek będzie w sam raz.

Nowe wcielenie starej historii.
Jakoś nie czuję potrzeby, by zaglądać do Ksina sprzed dwóch dekad. Ale wydaje mi się, że w poprzedniej wersji nie było wątku kupieckiej córy. A może źle pamiętam. Wszystko jedno.
Przez większość książki wydarzenia dzieją się dwutorowo. Z jednej strony to Ksin i początek jego przygody, z drugiej Aspaja i jej dziwaczne zachcianki, dość nagle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Intencje to nie wszystko.
Chciałem zacząć od tego, co to jest dobrymi chęciami wybrukowane, ale jakoś serca mi brak do znęcania się nad wyznaniem wiary. Postaram się powściągnąć, choć Bóg mi świadkiem, łatwo nie pójdzie.
O czym omawiana powieść?
O przemianie Dawida mieszkańca Olsztyna, który zostaje zaskoczony przez dawno niewidzianego przyjaciela cokolwiek niecodziennym oświadczeniem, popartym spotkaniem z dziwacznym staruszkiem, który konsekwentnie będzie nazywany w powieści Dziadkiem. I jeden i drugi zdumiewa naszego bohatera, żąda też od niego nietypowego działania. Dawid to abnegat i cynik, ponadto osobnik obdarzony gębą niewyparzoną. Zostanie mu zaproponowana wielka przygoda, a on się zgodzi, choć jako szyderca, nie powinien. Ta wielka przygoda odbędzie się w alternatywnym świecie i dotknie spraw najważniejszych, naprawdę tych podstawowych jak wiara i poświęcenie. W swej wędrówce, bo przygoda czymś takim się okaże Dawid zyska towarzysza, Karnosa, to nazwa narodu choć w zasadzie to chyba rasy, wywodzącego się z krasnoludzkiego plemienia, ponadto epizodycznie wesprą go inne postacie, nie biblijnych imion, ale biblijnej proweniencji. I tak doszukamy się Samsona, jak i Gedeona Jerubbaala.
Dawid otrzymuje misję, ma zaprowadzić pokój na świecie, chociaż nie tym naszym, a innym, gdzieś w przyszłości. To skomplikowane, a zdradzać wszystkiego nie chcę, tyle tylko, ile potrzeba na rzecz wyrażenia opinii. Następuje ciąg przeróżnych perypetii, zostają objawione cuda, stoczony pojedynek, wielka bitwa rozstrzygająca o losach świata.
Jeśli chodzi o stronę fantastyczną to otrzymamy różne niecodzienne zjawiska, poza przywołanym Karnosem (doprawdy nie wiem, czemu pisanym wielką literą, w końcu to jednak taki gatunek jak człowiek, a człowiek jednakże piszemy małą), pojawi się diabeł w różnych postaciach, prorocy i bohaterowie biblijni, z wydarzeń obejrzymy cuda i walkę środkami nadnaturalnymi, pojawią się artefakty nieznane ziemskiemu doświadczeniu. Czyli jakby trochę fantastyki jest.

Widać jednakże, że autorowi przyświeca jednakże niebagatelny cel. Chce się podzielić czymś ważnym. Skłonić odbiorcę ku dobremu.
Zacne.
Ale banalnie wykonane.
A w zasadzie byle jak.

Mnogość powtórzeń, nad którymi nie zachowano kontroli. Niedopracowany język, w którym dominują nawet nie tyle zwroty sztampowe i potoczne, co wręcz dziwaczne. Sposób wysławiania się bohaterów jest irytujący, brak tu jakiegokolwiek dopasowania języka, żadnej interesującej frazy. Tak się nie pisze, ba!, nawet nie mówi. Nie wiem, czy to celowy zabieg stylistyczny, jeśli tak, to wybitnie chybiony, ale obawiam się, że biorąc pod uwagę proste błędy gramatyczne, jak nie trzymanie się czasu w jednym zdaniu (przechodzenie od teraźniejszego do przeszłego), to raczej zwyczajne niedbalstwo.
Najgorsze jednak, że opowieść jest chaotyczna, poza tym pozbawiona sensu. Bohater plącze się po scenie, popychany to tu to tam, wygłaszający banalne teksty. W założeniu ma prezentować nam współczesnego człowieka, takiego ery konsumpcjonizmu, czyli nie wierzącego w jakiekolwiek wartości, skupionego na sobie. Fatalnie, bo on w tym swoim obnażaniu się jest absolutnie nieciekawy, jego irytujące odmowy to kpina, obalić je łatwo. Podobnie jak trudne do przełknięcia są nauki jego mentorów. Pozyskuje takich w trakcie drogi, ale ich tłumaczenia to łopatologia. Autor wykazuje się niezrozumiałym brakiem subtelności. To błąd.

Bohater, który pojawia się na łamach książki musi fascynować, nieważne czy jako postać z gruntu dobra, zła, czy raz taka, a raz owaka. Nie może być przewidywalny, musi zaskakiwać, to elementarz twórcy. Nie można także stawiać go wobec wyborów, które w zasadzie nie są wyborami. W tej książce zbyt oczywiste po której stronie znajduje się racja. Jeśli zło a w zasadzie Zło, bo tu transcendentne, ma uwodzić, to niech okaże się ładne. Marcin Kaczmarczyk raz ukazuje nam obrazek kuszenia, a on nie dość, że zapożyczony, to na dodatek nieestetyczny. Tu trzeba odnieść się do Herberta, mówiącego: „żeby nas lepiej i piękniej kuszono, słano kobiety płaskie jak opłatek lub fantastyczne stwory z obrazów Hieronima Boscha”. Tak to ma wyglądać, by czytelnik nie zgrzytał zębami pod czas lektury. Niejednoznaczność, niepewność, opieranie się bohatera, ale przekonujące, nie życzeniowe.

Układ powieści niezrozumiały pod względem struktury, bo mniej więcej po trzystu stronach mamy wydarzenie kulminacyjne, a później następuje jeszcze jakichś dwieście stron, mających się nijak do rozwoju postaci bohatera.

Bardzo drażniący język nie tylko konstruujący zdania, ale także w nazywaniu bohaterów. Dawid nieustannie zwraca się do swego towarzysza Karnosa: mikrusie. Naprawdę? Opisy, w które zagłębić się nie da, dialogi sztuczne i polegające na wygłaszaniu własnych kwestii, brak interakcji. Przedstawienie bitwy wprost boli, bo chaos się kłębi, poczucie dramatyzmu nie zdążyło zaistnieć, na dodatek Autor bez umiaru posługuje się zaimkiem wskazującym: ten. Błąd na błędzie.

Marcinowi Kaczmarczykowi udało się stworzyć absolutnie niedramatyczną opowieść. A bez dramatu ludzkich historii się nie opowiada. Rozumiem szlachetne pobudki, ale wykonanie woła o pomstę do nieba. W tej książce kuleje po prostu wszystko, jedynie co jakoś brzmi, to modlitwa do Boga ze strony 286, poza tym zęby bolą.

Wyznanie wiary, jeśli ma być pociągające dla odbiorcy, to jednakże musi przyjąć jakąś formę literacką. Pokazuje to czytelnie Lewis w cyklu o Narni, bardziej kamuflując się Tolkien we „Władcy Pierścieni” (gwiaździsta pani i wspinaczka na Górę Przeznaczenia, a to tylko te łatwe do obczajenia obrazy), nie można serwować tekstu źle skonstruowanego, byle jak napisanego, wreszcie pozbawionego elementów dramatycznych.
Straszna sieczka.
Z żalem, ale to więcej niż na dwa nie zasługuje.

Intencje to nie wszystko.
Chciałem zacząć od tego, co to jest dobrymi chęciami wybrukowane, ale jakoś serca mi brak do znęcania się nad wyznaniem wiary. Postaram się powściągnąć, choć Bóg mi świadkiem, łatwo nie pójdzie.
O czym omawiana powieść?
O przemianie Dawida mieszkańca Olsztyna, który zostaje zaskoczony przez dawno niewidzianego przyjaciela cokolwiek niecodziennym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzecia część perypetii dziewczyny od błyskawic, czyli „Trędowata” dla gimbazy.
Mare cierpi. Została uwięziona przez bardzo bezwzględnego Mavena, który torturuje ją po prostu nieludzko. Codziennie otrzymuje posiłek, a właściwie posiłki, z którymi może robić to, co się jej żywnie podoba, z taką dokładką, że jako deser na przykład roztrzaskiwać zastawę stołową. Bardzo to wiarygodne u więźnia. Jest nadzorowana, ale jej okrutne cierpienia potęgowane są również poprzez to, że przebywa nie w jakimś tam lochu, ale w komnacie z toaletą. Cóż za szczyt bestialstwa. No i jest odziewa nie w jakieś tam łachmany, ale w suknie. Widać, że z Mavena to zwyrodnialec co się zowie. Nie można też zapomnieć o jego wzroku, on na nią patrzy i te jego zimne oczy. Mare drży i znieść tego nie może. Czyż ktoś w historii cierpiał straszliwiej? Oczywiście, że nie.
To trzeba nadmienić, że torturowana Mare bardzo często przygląda się swemu oprawcy. Tegoż opisy pojawiają się bardzo regularnie, kiedy on jest władczy albo przebiegły, albo coś tam jeszcze, dziewczyna gapi się na niego wprost nieustannie, doskonale rozpoznając jego zamiary, myśli i wszystko, cokolwiek sobie można wyobrazić. Mare to tak wyrobiona obserwatorka, że Sherlock Holmes miałby czego się od niej uczyć.
Równie często jak z obserwacjami zwyrodniałego młodocianego króla spotykamy się ze wspomnieniami o utraconym bracie. Te nostalgiczne scenki uświadamiają nam jak dziewczyna miota się w swej klatce. Nic tylko ten Maven patrzący, a jeszcze gorzej, bo czasem zmuszający do wspólnych posiłków i wspomnienia Shade’a. Każdy by oszalał, ale Mare walczy. Bardzo przebiegle tak kieruje rozmowami, że jej bestialscy strażnicy nie wiedzą co począć i ogarniają ich wątpliwości. O tak, ona to potrafi. Mistrzyni intryg i retoryki.

Książka pisana jest w formie narracji pierwszoosobowej, na dodatek w czasie teraźniejszym. Wszystkie myśli Mare zostaną dokumentnie prześwietlone, ni jedna się nie ostatnie, obnażona zostanie jej wyjątkowo nieskomplikowana psychika, a bądźmy szczerzy, dziecinne podchody ujawnione. A jednak nikt ich nie przejrzy. Jej strażnicy to wyjątkowi durnie.
O tym, że takich durni więcej, przekonują nas perspektywy dwóch kolejnych bohaterek, a mianowicie Cameron i Evangeline. Cokolwiek by nie powiedzieć o tym świecie, to układa się on wprost jak życie dwunastolatki w świecie zdominowanym przez nielubiane koleżanki. Ten sam poziom życiowych mądrości, takież spojrzenie na dorosłych, którzy nie przerastają dzieciarni. O tym jak głupio to może wyglądać przekonuje nas scena pod koniec tejże niezwykle niecodziennej powieści, kiedy podczas narady samych szych Evangeline widowiskowo upuszcza kielich, by Czerwona służąca musiała go posprzątać, następują po tym zupełnie pocieszne reakcje otoczenia. Pojęcia nie mam jak wyobrażenia o podobnej dziecinadzie mogą zostać uzasadnione na dworze. To mniej więcej tak sensowne, jak wyrabianie sobie pozycji w gimnazjum i to w przypadku wyjątkowych tłuków.
A jednak tak mamy.

Napisałem, że to taka pozycja jak „Trędowata”, to takie wyolbrzymienie było. Co by nie mówić o tym dość konwencjonalnym dziele, to jednakże podobnych zachowań arystokracji w niej nie uświadczymy. Trzyma się chociażby takiego realizmu, że wyższa sfera nie ukazuje swojej pozycji poprzez gówniarskie napinki. Raczej preferuje styl subtelniejszy, bo czym innym miałaby różnić się od motłochu?

Cała książka to jakby urlop naszej bohaterki. W pierwszej części chorobowy, no bo jednak nosi te kajdany, które nie pozwalają jej cieszyć się życiem, to jakby szpital z jego ograniczeniami. Poszaleć nie można, ale życiu też nic nie zagraża i na żadne ekstrawagancje pozwolić sobie nie można. Przesadziłem, bo jednakże Mare regularnie niszczy sztućce i talerze. Druga część to jakby obóz sportowy. Dziewczyna dużo biega i ogólnie ćwiczy, wzmacnia się fizycznie, a poza tym tuli się choć skromnie do Cala i pąsowieje, choć bez użycia tegoż zwrotu, tylko czerwieni. Szkoda tego braku pąsów, zawsze to jakieś urozmaicenie, choćby słowne.

Na przykładzie dworskich relacji Mare, ale i rodzinnych widzimy, że to wyjątkowo infantylna osóbka. Wszelkie próby wychowawcze w jej przypadku nieustannie ponoszą klęskę, ona wiele deklaruje, ale później mało potwierdza własnym postępowaniem. W zasadzie to przeciwnie. Jest absurdalnie nieprzekonująca jako postać, towarzyszą temu adekwatne zachowania jej oprawców, a Mavena nade wszystko. Władcy, doprawdy, nie bywają tak słabi i uzależnieni od swych ofiar. Oni mają władzę i naprawdę wszystko dla niej poświęcą. Tu nam się zaś wciska jakieś duby smalone o rzekomej słabości Mavena.

Zaglądanie do tej książki to nieustanne śledzenie przemyśleń bohaterek, które wszystko doskonale o wszystkim wiedzą, nie myląc się nigdy. Tych przemyśleń stanowczo za wiele, przez co akcja kuleje. Na dodatek powtarzają się po wielekroć podobne zobrazowania, chociażby z tym nieszczęsnym przyglądaniem się Mavenowi. Ile można powiedzieć o nim, że zachowuje się bezwzględnie, perfidnie, władczo itp., formę tych zobrazowań niewiele tylko zmieniając? Victoria Aveyard udowadnia, że w nieskończoność.

Przyznam, że tego gniota czytać nie zamierzałem. Miałem przekonanie, że lektura okaże się równie satysfakcjonująca jak poprzednie części, ale powódź pozytywów przekonała mnie, że zajrzeć trzeba. Trzeci tom jest tak samo przewidywalny i nieprawdopodobny jak dwa poprzednie. Tak żadni ludzie się nie zachowują, nawet gimnazjaliści, bo oni tylko czasem przebywają we własnym ogłupiającym gronie.

To nie jest tak, że książka musi być całkowicie prawdopodobna, ale na Boga, nie we wszystkim niewiarygodna! Choć pewne elementy muszą przekonywać, a tu począwszy od wielkiej polityki, a skończywszy na interakcjach bohaterów nic się nie trzyma kupy. Żeby choć humor, ale tu go ni za grosz.
Zasłużone jeden, choć to w zasadzie pozycja na zero!

Trzecia część perypetii dziewczyny od błyskawic, czyli „Trędowata” dla gimbazy.
Mare cierpi. Została uwięziona przez bardzo bezwzględnego Mavena, który torturuje ją po prostu nieludzko. Codziennie otrzymuje posiłek, a właściwie posiłki, z którymi może robić to, co się jej żywnie podoba, z taką dokładką, że jako deser na przykład roztrzaskiwać zastawę stołową. Bardzo to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwóch braci i siostra są przygotowywani do objęcia rządów, choć obecny imperator ma się nienajgorzej i nic nie zapowiada jego rychłego zgonu.
Ale ginie w nie do końca jasnych okolicznościach.
A co jeszcze dziwniejsze w tej sprawie nie prowadzi się śledztwa. A jest to państwo, w którym jednakże działają instytucje.

Przyjrzyjmy się jednakże tym mieczom, czyli córce, przebywającej na dworze i synom, oddalonym tymczasem. Pewnie po to, by było barwniej. Należy tu także zauważyć, że to co najmniej praktyka fantastyczna. „Miecze cesarza” to co prawda fantastyka, więc chyba nie zdaje się, że nie powinniśmy przykładać naszych norm. Takich na przykład, że w naszych realiach to raczej dziedziców pilnowano. Znaleźlibyśmy co prawda odmienne przypadki jak Kazimierza Odnowiciela, ale ponieważ bardzo mało wiemy o początkach państwa polskiego, to nie wyjaśnimy, co skłoniło jego ojca do takich działań. W innych okolicznościach jednakże synowie byli trzymani blisko, by przypadkiem nie wpadli we wrogie ręce lub im coś się nie stało. Zresztą to nie praktyka tylko polska, ale powszechna. Czy jednakże może odnosić się do świata o zasadach innych? Pewnie, bo rozsądek w uniwersum fantasy na pewno inny niż w naszym. Na głowie postawiony.
Ale wróćmy do córki. Ona ma być bardzo dobrze przygotowana do wszelkich machinacji, przy tym opanowana i sprytna i obdarzona wybitną inteligencją, która w tym wypadku przejawia się tym, że daje się wodzić za nos właściwie wszystkim. Co się pojawi jakiś generał czy kapłan, to zaraz tą następczynię imperatora manipuluje jak chce. Ona ostatecznie nawet wroga nie rozpoznaje, choć średnio biegły czytelnik wie, że nie to złoto co się świeci, i że jeśli coś nazbyt oczywiste, to fałszywe. My to wiemy, ona nie.

A chłopcy? Czy oni sprawniejsi umysłowo niż ta głupiutka panienka?
A gdzie tam!

Starszego wychowują mnisi. Przede wszystkim chodzi im o jakieś duchowe wartości, dzięki którym osiągnie stan oświecenia. Tu to takie oświecenie bardziej samurajskie niż buddyjskie, bo jednakże ma podnosić umiejętności bojowe, choć to przez długi czas cokolwiek niejasne. Później tłumaczone, ale w bardzo pokrętny sposób.

Młodszego w ogóle ćwiczy się na wojaka. Najwybitniejszego. To nadzieja, przyszły wódz, podobno obdarzony niezwykłymi talentami. Trzeba wierzyć na słowo. Bo w fabule objawia się to w taki sposób, że imperatorzyk wpada w najbardziej banalne zasadzki nieprzyjaciół i absolutnie gubi się w tym, komu powinien zaufać. Kiedy zaś już dochodzi do jego pierwszych sprawdzianów bojowych, okazuje się ostatnim łamagą.
Samo wojsko co najmniej dziwne. Nagminnie łamane procedury przez podwładnych, nie istniejąca rutyna, którą żołnierze wykazują się w działaniach. Akceptowanie ciągłych porażek.
Można powiedzieć, że to fantasy, ale Card w „Grze Endera” stawiał na zwycięstwa swego bohatera, chociaż też ustawiał go w kontrze do zwierzchników i dawał mu niepokornych podwładnych. Ale „Gra Endera” to fantastyka, nie fantasy. Widać to wszystko wyjaśnia.

Sama scenografia całkiem ciekawa. Bohaterowie budowani niespiesznie, co mogłoby działać, gdyby nie to, że ci główni, ci mający być zwycięzcami to nieprzekonujące osobniki. Zarysowany dość intrygujący świat, sytuacja powrotu do władzy zaginionej rasy dająca spore możliwości. Ale „Miecze cesarza” zawodzą właśnie w podstawach, a takimi zawsze są pierwszoplanowe postacie. To one muszą udźwignąć fabułę, nikt nie zdejmie z nich takiego ciężaru. Padają pod nim.

Ogólnie jednak książka nie jest zła.
Dobra też.
Nieprzekonująca.
A do czytania na gwiazdek:
pięć.

Dwóch braci i siostra są przygotowywani do objęcia rządów, choć obecny imperator ma się nienajgorzej i nic nie zapowiada jego rychłego zgonu.
Ale ginie w nie do końca jasnych okolicznościach.
A co jeszcze dziwniejsze w tej sprawie nie prowadzi się śledztwa. A jest to państwo, w którym jednakże działają instytucje.

Przyjrzyjmy się jednakże tym mieczom, czyli córce,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Aleksandra Ruda specjalizuje się w humorystycznych opowieściach dotyczących zmagań z pomroką. Zwykle wielorasowego towarzystwa, które konfrontując się z wrogiem, jak i ze sobą nawzajem, wywołuje co najmniej uśmiech na twarzy czytelnika.

W obecnej odsłonie poznajemy takie zmagania od strony Mili i jej pięciorga kompanów w wyprawie na kraj królestwa. By było ciekawiej, to musi być grono zróżnicowane, a zatem w grupie pojawiają się: troll, krasnolud, elf, troje ludzi, wśród przedstawicieli naszego gatunku węższe zróżnicowanie, czyli: arystokrata, wojowniczka i nasza Mila przedstawiająca siebie jako kupiecką córę.
Tu od razu trzeba powiedzieć, że to udawana córa kupiecka. Ma nianię, którą wciąż się opiekuje i na którym zdaniu polega. A kim może być? Arystokraci posiadają spore zdolności magiczne, tatuaże na plecach. Mila jest utalentowana, a na plecach nosi bliznę po oparzeniu. Poza tym blisko zna pewnego szlachcica, a przed innym wyraźnie się ukrywa, używając iluzji. Uprzedzam fabułę? Może, ale to nie fabuła jest najmocniejszą stronę tejże powieści.

Fabuła została skonstruowana typowo włóczęgowsko, jak to w fantasy bywa. Ze zbieraniem (tu dość szybkim) uczestników awantury i ich dalszymi perypetiami. To musi być grono zróżnicowane, by naturalnie powstawały linie napięcia, pozwalające Autorce snuć opowieść i pchać bohaterów w kolejne tarapaty.
Nie ma co ukrywać, akcja „Sztyletu rodowego” jest dość typowa, niespecjalnie też mocna i dramatyczna, to raczej luźno wiązane wątki niż główna oś wydarzeń. Bo tu tych osi więcej, zapomina się też dość prędko po lekturze kolejność wydarzeń. Ale nie ma co ukrywać, to nie akcja jest najmocniejszą stroną tej książki.

Jak nadmieniłem, bohaterowie są zróżnicowani. Ale raczej nie w szczególnie subtelny sposób budowani. Ich konstrukcja opiera się na w zasadzie jednym zabiegu nieprzystawalności pochodzenia z zachowaniem.
I tak arystokrata Jaromir Wilk to dzielny żołnierz, ale oschły typ. By tę oschłość, a szerzej wredotę podkreślić, Autorka ukazuje scenę, w której on chamsko odrzuca miłosne wyznanie zakochanej w nim wojowniczki.
Ona, Tisa, jest chuda i płaska jak chłopak, zakochana ze szczętem, jej druga strona to dbałość i maniery i gramatykę. Czego uczy się zapamiętale, choć i tak nie pomogą jej żadne walory, bo choćby jadała najwykwintniej i składała ukłony godniej od arystokratki, to pozostanie nikim – chłopką.
Mila już została wstępnie przedstawiona. To, co ważne, to jej naturalna przyzwoitość i skromność. Aleksandra Ruda nie popada w tendencję do silenia się na specjalną seksualną odwagę swoich bohaterów, jak wiele współczesnych dokonań za mocno epatujących tę sferę, raczej stara się dochować elementarnej wierności zachowań ludzi z mniej nowoczesnego kręgu kulturowego. Nie przejaskrawia i w innych kwestiach zachowań postaci. No, może troszkę. Ale dlaczego, to zostanie omówione później.
Troll z miejsca zakochuje się w Mili. Poza tym jest troskliwy, wyrozumiały, przy okazji zadurzony trochę platonicznie. Więcej tu okazywania wsparcia i duchowości, niżby, spodziewanej u przedstawiciela takiego gatunku, namacalności. Nie pcha łap, gdzie go nie proszą. Czyli brzydki. A ideał.
Krasnolud to maminsynek. Chce do mamusi, lubi pojeść nad miarę, gruby jak baryłka, odziewa się w kalesony, zachowuje się karykaturalnie tchórzliwie, poza tym jest fajtłapą. Przeciwieństwo wzorca, choć rzemiosło opanował biegle.
Elf to słowny mizantrop. Jako lekarz bardzo praktyczny, robi, co musi, poza tym kiedy może bawić się cudzym kosztem, a przede wszystkim przywarami bliźnich, to sobie nie odpuści. Dbając jednakże, by oni przy zdrowiu zostali.
Widać jak Aleksandra Ruda wykorzystuje typowe przedstawienia ras i pozycji społecznych, po to, by kwestionować oczywiste implikacje, posługując się nieprzystającym zachowaniem swoich bohaterów.
Jeśli ktoś chce, niech widzi tu kontrast. To umiejętnie prowadzone postacie, ale odrobinę przejaskrawione, nie aż tak misterne jakby się zdawało, choć bawiące miłymi detalami.
Ale to nie kreacje tych postaci są najmocniejszą stroną powieści Aleksandry Rudy.

Świat przedstawiony został dość rzetelnie od strony magicznej. Mamy barwnych wrogów, odpowiednio fantastycznych, nasi bohaterowie poruszają się środkami wystarczająco czarodziejskimi, sami posługują się zaklęciami, cudownych artefaktów też znajdzie się kilka.
Choć szału nie ma. Aleksandra Ruda nie tworzy jakiegoś urzekającego niecodziennością i unikalnego fantastycznego uniwersum. Ale to świat skrojony wprawnie i zaciekawia.
W miarę.
Nie on jednak stanowi najmocniejszą stronę tej książki.

Aleksandra Ruda chce przede wszystkim bawić. Po to potrzebuje pewnych wydarzeń, magicznych artefaktów, ale nade wszystko tych kontrastowych bohaterów, którzy mają wywoływać w nas śmiech. I udaje im się... Nie! Żadne udawanie, to przeprowadzony skutecznie i nie wątpię, że zamierzony zabieg, więc rozśmieszają czytelnika wyjątkowo zacnie. Bo najmocniejszą niewątpliwie stroną tej książki niewątpliwie jest humor. Przede wszystkim postaci, co wynika z kontrastowości bohaterów, ich ścierania ze sobą i ze wszystkim wokoło, również własną naturą.

Należy przy tym podkreślić, że Autorka potrafi zachować umiar. Mimo pierwszoosobowej narracji potrafi zachować niezbędną tajemnicę swojej głównej bohaterki. nie wnika w jej wszystkie myśli, przedstawia te podstawowe, pewną dziedziną nie zajmując się wcale. Spora umiejętność. A kim jest Mila Kotowienko dowiadujemy się nie przez jej przemyślenia, ale działania. A pozostałych bohaterów Autorka nie przejaskrawi za bardzo. Tylko trochę. Jej historia balansuje bardzo zręcznie na granicy wiarygodności. Owszem, nadwyręża ją trochę, ale czytelnik nie potrzebuje ekstremalnie rozciągać swojej niewiary. Gdyby ona została przekroczona, historia mniej by bawiła. Zatem koniecznie trzeba oddać zasługę zręczności Autorki, bo zwykle twórcy tak balansują, że w przepaść wpadają. Nie potrafią się powstrzymać, by nie przedobrzyć. Nie wiem, czy to naturalna cecha Aleksandry Rudy, czy zdobyta umiejętność, ale z pewnością osiąga efekt cieszący odbiorcę.
A mnie jej wyrób tak rozbawił, że na gwiazdek:
osiem.

Aleksandra Ruda specjalizuje się w humorystycznych opowieściach dotyczących zmagań z pomroką. Zwykle wielorasowego towarzystwa, które konfrontując się z wrogiem, jak i ze sobą nawzajem, wywołuje co najmniej uśmiech na twarzy czytelnika.

W obecnej odsłonie poznajemy takie zmagania od strony Mili i jej pięciorga kompanów w wyprawie na kraj królestwa. By było ciekawiej, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Problem z pisarstwem Jadowskiej jest taki, że, że ono oczywiste.
Opowiadania w omawianym tomie są łącznikami pomiędzy innymi historiami, zatem same bez nich nie istnieją. Co dość typowe dla opowiadań, ale uzależnienie może zaistnieć większe lub prawie niewyczuwalne. Zatem dostaniemy dość sporo Dory Wilk, bo to w jej zajebistości specjalizuje się Autorka.

Jadowska rozpoczyna tę książkę od magicznej inicjacji w Thornie swojej pierwszoplanowej bohaterki. Z jej przybranym ojcem czartem na głównym planie. Ów od razu tak rodzinnymi uczuciami zaczyna pałać do wtedy dziewiętnastolatki, dając temu mocno afektowany wyraz, że rzygać się po prostu chce. A ponieważ Jadowska jest przewidywalna i specjalnie nie zaskakuje prowadzeniem bohaterów czy rozwojem akcji (co w zamierzeniu w historiach kryminalnych sprawdza się jak kulawa szkapa na zawodach koni wyścigowych), zatem scenki układają się stereotypowo, z najmniej możliwie zaskakującym przebiegiem wydarzeń. Tu tak, że Dora przechodzi w pobliżu, więc do knajpy czarta wstępuje i tak się poznają. Czemu by nie skomplikować sytuacji wyjściowej, czyniąc ją mniej typową? Autorka powinna znokautować czytelnika jakimś paradoksem. Najmniej oczywiste miejsce dla diabła, sorry, czarta, to co? No, kościół. Niechby on na jakiś się gapił lub pomagał w jego renowacji. Jadowska to zadeklarowana antyklerykałka, mogłaby wykorzystać swoje własne uprzedzenia, by wbrew sobie popełnić dzieło dla siebie nietypowe. Biorąc pod uwagę uczucia jakie żywi do Kościoła, na pewno byłoby to spojrzenie niejednorywamiarowe. Samego Leona można by wtedy ukazać poprzez sprzeczności, unikając przy tym nieustannego penetrowania jego psychiki, czym Jadowska niestety nadmiernie grzeszy. Autorka cyklu o Dorze Wilk nie umie nie wyciągnąć na wierzch wszystkich sekretów swoich bohaterów. Jakby nie wiedziała, że tajemnice ciekawe. Czy Jadowskiej na to nie stać? Niebo, Piekło, magia, widać, że zajmuje się jakoś wiarą. A najciekawsze dzieła o religii popełniają agnostycy, bo zadają najmniej pretensjonalne pytania, a przy tym w swych dociekaniach nie unikają tematów tabu. Jeśli okażą się szczerzy, powstają dzieła przez wielkie DZ.

Jadowska jednak pozostaje przewidywalna i nie zaskakuje. Nawet kiedy wykreuje interesujące postaci w którymś z opowiadań, jak w „Wilku w owczej skórze” to fabułę poprowadzi tak, że od razu wiadomo gdzie zagadka. Szkoda, bo tu bohaterowie są poprowadzeni nieźle.

Kiedy chce śmieszyć jak w „Miłości do grobowej deski”, to będzie tak nachalnie dowcipkować, że ostatnia rzecz, jaką wywołuje, to śmiech. Położy żart brakiem subtelności. Nie umie powstrzymać się, by jednak nie wykładać łopatologicznie. Nie ufa czytelnikowi, że ten złapie dowcip. Nie, bo jak ma być z humorem, to z kopaniem po jajach egipskiego boga śmierci, bo to takie zabawne, że jaja ze śmiechu urywa.

Autorzy często stają wobec potrzeby zaskakiwania czytelnika. Mickiewicz kazał diabłu się wykąpać z wodzie święconej. Czego ten dokonał. Czym więcej zastrzelić odbiorcę? A tym, że diabeł ucieka przed ożenkiem. My w podstawówce, robiąc z tej ballady przedstawienie, wykorzystaliśmy tę niestosowność, czując, jak ona ważna. Nie mieliśmy specjalnie przygotowania, ale wpadło nam na myśl, że nikt się nie spodziewa, że przebierzemy chłopaka za panią Twardowską. Uzyskaliśmy wybuch śmiechu. Ta jedna postać wzbudziła większe zainteresowanie, nic nie mówiąc, niż wygadani Mefistofeles i Twardowski. Odbiorca musi zostać znokautowany niespodziewanym trafieniem.
A historie Jadowskiej są spodziewane.

Ta książka to hołd po wielekroć składany Dorze Wilk. Wielbią ją wszyscy, nieustannie wzruszając się jak to ona opiekuje się kulawymi kaczuszkami i że zawsze mogą na nią liczyć. Niechby liczyli, gdyby tylko stale o tym nie wspominali. To wymiotne.

Irytująca na dalszą metę jest pierwszoosobowa narracja prawie w przypadku wszystkich opowiadań. Jadowska mogłaby z niej przynajmniej czasem zrezygnować, jak i z tego uwielbienia ze strony Witkacego, Mirona i Bogny. Ten ideał, jakim za każdym razem staje się dla swoich przyjaciół Dora, przyprawia o mdłości.
Pierwszoosobowy narrator w wykonaniu Jadowskiej implikuje przeogromną ilość przemyśleń i szczegółowych planów. Oceniania innych. To za wiele. Dodając natrętny sarkazm, udający humor, to mieszanka wymiotna.
Widać także sposób krojenia opowiadań. Panna Wilk przyznaje się do fascynacji serialem „Przyjaciele”, bardzo popularnym w dziewięćdziesiątych latań. Polegał przede wszystkim na ciętych dialogach i w tę stronę próbuje swoje historie rozwijać Jadowska. Nie mogłaby jednak skorzystać z przykładu innego serialu, jakim był „Przystanek Alaska”? On rozwijał przede wszystkim bardzo nietypowe sytuacje, stawiając na paradoksalnych bohaterów.

Ale nawet używając innych narratorów Jadowska wciąż pozostaje przy rysowaniu postaci Dory, przede wszystkim jako ideału niedocieczonego dla reszty. Poza tym, że to miało wiarygodne, by każdy tak zaraz patrzył maślanymi oczyma, to nie ma w tym nic zaskakującego.

Jadowska nie umie się powstrzymać by nie przedobrzyć. Jeszcze więcej wymuszonego sarkazmu, jeszcze więcej zachwytów nad Dorą, stereotypowego w gruncie rzeczy użalania nad biedulkami, by pokazać jakie to wielkie serce. Tu łut goryczy zrobiłby lepiej, nie mówiąc o odświeżającym samolubstwie. Takim werbalnym, któremu przeczą czyny, byle tyle nie klepano o tej empatii. To niesmaczne, a nadmiar tworzy efekt przeciwny do zamierzonego.
Tolerancja, wyrozumiałość, szacunek, samarytańskie odruchy. Banda pieprzonych (Autorka lubi dosadne określenia) ideałów. Od całej tej słodyczy wątpia się buntują.

W sumie wrażenie takie, że to przesadne przedstawienie. Nieco przypominające dokonania Michalak w Ferrinie. Anaela była najbardziej pożądana w całym wszechświecie. U Jadowskiej Dora w Thornie najbardziej podziwianą. Obdarzanie nadmiarem cech pozytywnych nie działa, za to dość spłaszcza postać. Szczególnie, że słownie te bohaterki też tak samo siebie nieustannie opisują w superlatywach. A takie samochwalstwo robi złe wrażenie.

Mniej więcej do połowy jakoś znosiłem ten zbiór opowiadań. Nie wydawał mi się pasjonującą lekturą, ale zadowalającą. Zęby nie bolały. Póki nie nastąpił przesyt nadzwyczajnością Dory. Ta bohaterka naprawdę irytuje. Ale choć przecież jej wolno, bo czytelnik nie musi akceptować wszystkich zachowań postaci, a wręcz przeciwnie, dobrze, by patrzył na nią jak na wiarygodnego człowieka, to jako takiego z wadami. Przesłodzenie w kreowaniu bohatera stanowczo się nie sprawdza.
To mdłe.
Ale ponieważ ten cykl lepszy niż seria o Dorze Wilk, zatem gwiazdki;
trzy.

Problem z pisarstwem Jadowskiej jest taki, że, że ono oczywiste.
Opowiadania w omawianym tomie są łącznikami pomiędzy innymi historiami, zatem same bez nich nie istnieją. Co dość typowe dla opowiadań, ale uzależnienie może zaistnieć większe lub prawie niewyczuwalne. Zatem dostaniemy dość sporo Dory Wilk, bo to w jej zajebistości specjalizuje się Autorka.

Jadowska...

więcej Pokaż mimo to