Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , , ,

Najbardziej cenię sobie autorów, którzy potrafią problem naświetlany standardowo ująć od innej strony. Do sięgnięcia po „Dziewiczą podróż” zachęciła mnie informacja z opisu o „niewygodnych i kłopotliwych prawdach”. Początkowo czułem się nią zaintrygowany, lecz po chwili uznałem ją za dobrze znaną pułapkę zastawianą na czytelnika. Ile to już razy zawiedliśmy się na składanej na początku książki obietnicy „ujawnienia” czegoś, co wcześniej było rozmyślnie ukrywane przed opinią publiczną? A poza tym - czy można napisać cokolwiek nowego o przebiegu rejsu Titanica?

Otóż okazuje się, że można i to bardzo wiele, odwołując się do historii morskiej. Z tej silnie już zdezaktualizowanej (w świetle późniejszych badań), ale wciąż wartościowej książki można wywnioskować tylko jedno:

Titanic nie był pierwszym liniowcem, który pędził przez Północny Atlantyk na oślep, z pełną prędkością, wprost ku katastrofie. Linie transatlantyckie nie pozwalały kapitanom w tamtych czasach choćby na minutowe opóźnienie w dotarciu do celu – i to niezależnie od panujących na morzu warunków! Już prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, ile razy na tej trasie cudem uniknięto kolizji statków we mgle, ani ilu rybaków zmiażdżyły rozpędzone liniowce w okolicach Ławicy Nowofundlandzkiej. Wszystko to tworzy obraz rejsu Titanica daleki od uproszczeń czy legend i potwierdza tylko, że na tej najbezpieczniejszej na przełomie XIX i XX wieku trasie prędzej czy później doszłoby do katastrofy.

ŁS

Najbardziej cenię sobie autorów, którzy potrafią problem naświetlany standardowo ująć od innej strony. Do sięgnięcia po „Dziewiczą podróż” zachęciła mnie informacja z opisu o „niewygodnych i kłopotliwych prawdach”. Początkowo czułem się nią zaintrygowany, lecz po chwili uznałem ją za dobrze znaną pułapkę zastawianą na czytelnika. Ile to już razy zawiedliśmy się na składanej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po książkę sięgnąłem uwiedziony fenomenem Titanica. Moja fascynacja tym statkiem odżyła po kilkunastu latach bez wyraźnej przyczyny i nic nie wskazuje na to, aby miała nagle zniknąć. Jak mówi bowiem Dirk Pitt w rozdziale 27:

„Ten statek i jego tragiczny los jest jak choroba zakaźna. Kiedy człowiek się tym zainteresuje, to trudno mu opanować tę gorączkę”.

Okazało się, że – wcale tego nie wiedząc – od 1998 r. jestem „tytanofilem” – tak bowiem, jak niedawno się dowiedziałem, określa się niekiedy miłośników tego legendarnego transatlantyku.
Było to moje pierwsze spotkanie z Clive’em Cusslerem. Jako tytanofil z długim stażem nie umiałem przejść obojętnie obok książki, w której Titanic zajmuje centralne miejsce. Nie zawiodłem się, mimo że preferuję głównie prace naukowe i popularnonaukowe.

Odnoszę wrażenie, że w wielu powieściach z Titanikiem w tle fabuła wygląda bardzo schematycznie. Utonięcie statku jest punktem zwrotnym w fabule – momentem, w którym główny(a) bohater(ka) musi zmierzyć się ze stratą bliskich lub w ogóle z nowymi okolicznościami, jakie przynosi katastrofa. U Cusslera wygląda to zupełnie inaczej i za to daję ogromnego plusa.

ŁS

Po książkę sięgnąłem uwiedziony fenomenem Titanica. Moja fascynacja tym statkiem odżyła po kilkunastu latach bez wyraźnej przyczyny i nic nie wskazuje na to, aby miała nagle zniknąć. Jak mówi bowiem Dirk Pitt w rozdziale 27:

„Ten statek i jego tragiczny los jest jak choroba zakaźna. Kiedy człowiek się tym zainteresuje, to trudno mu opanować tę gorączkę”.

Okazało się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

To jedna z niewielu książek, które wypożyczałem przez kilka lat z biblioteki, bo nie mogłem zabrać się do jej lektury. Patrząc z perspektywy, pozostaje mi tylko żałować, że pozwoliłem tej książce tak długo na siebie czekać.

Dlaczego? Bo autor, dyrektor gabinetu Becka w latach 1935-1939, w krótkich rozdzialikach potrafi jak mało kto wiernie oddać klimat polityki zagranicznej i realia II RP. Wartość tych wspomnień podnosi fakt, iż Łubieński po ich spisaniu przechowywał je wśród dokumentów osobistych, nie zamierzając ich opublikować.

Choć na pewno nie jest to pamflet, to ocena polityki Becka wypada bardzo krytycznie, ale powiedziałbym, że więcej tu elementów krytyki niż oskarżenia. Dojrzałość autora przejawia się w jego dystansie do własnych ocen i w świadomości, że słowa czasem potrafią być zawodne w próbie pojęcia motywów kierujących ludźmi. Doskonałym przykładem niech będzie myśl Łubieńskiego ze wstępu:
„Starałem się pisać prawdę, ale gdzież jest prawda? Teraz też po skończeniu mego opracowania mam wrażenie, że nie oddałem dokładnie żadnej z myśli Becka, że nie scharakteryzowałem jego właściwie. I sądzę, że jeżeli w mych wspomnieniach Beck wyjdzie mniej wielki, mniej szlachetny, mniej wzniosły, to nie będzie to jego winą, ale raczej winą mojej słabości”.

Tekst jest żywy, pełen mnóstwa anegdot, porównań, analogii, portretów, rozliczeń z przedwojennymi iluzjami co do roli Polski – panującymi zarówno wśród elit, jak i społeczeństwa II RP. Łubieński krytykuje Becka w sposób konstruktywny - ujawnia blaski i cienie jego metod prowadzenia polityki. W osobnym rozdziale kreśli niejednoznaczną sylwetkę psychiczną ministra.

Truizmem będzie stwierdzenie, że to lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika II RP, bowiem „Refleksje i reminiscencje” - z pozoru zdawałoby się jedynie luźne zapiski – są w istocie czymś więcej. Stanowią klucz do zrozumienia polityki Becka. To jedne z tych niesamowitych wspomnień, które czyta się jednym tchem i można co najwyżej mieć zastrzeżenie do ich objętości - są zdecydowanie za krótkie.

ŁS

To jedna z niewielu książek, które wypożyczałem przez kilka lat z biblioteki, bo nie mogłem zabrać się do jej lektury. Patrząc z perspektywy, pozostaje mi tylko żałować, że pozwoliłem tej książce tak długo na siebie czekać.

Dlaczego? Bo autor, dyrektor gabinetu Becka w latach 1935-1939, w krótkich rozdzialikach potrafi jak mało kto wiernie oddać klimat polityki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Prawdziwa perełka wśród literatury pamiętnikarskiej przełomu XIX i XX wieku! Dawno już nie czytałem tak barwnych, wciągających i… szczerych wspomnień. Do lektury zachęciły mnie cytaty z tej książki zamieszczone w pracy „Ile Żydzi zawdzięczają Polakom” Aleksandra Grafa Pruszyńskiego. Nie mniej gorące podziękowania należą się jednak anonimowej osobie, która nakłoniła Milewskiego do spisania wspomnień. Coraz trudniej znaleźć na rynku wydawniczym prace trzymające w napięciu, pobudzające do myślenia i okraszone choćby kilkoma zapadającymi w pamięć myślami. Korwin-Milewski raczy nas tym wszystkim w obfitości, nie pozostawiając miejsca na nudę! To wymagająca lektura, nawet nie tyle z powodu licznych wtrętów obcojęzycznych (co uważam za walor), ile ze względu na archaiczny język i skomplikowaną strukturę zdań. Pomimo to narracja jest klarowna, wypełniona sarkastycznym humorem autora. Dowiadujemy się o jakiejś, często gorszącej lub kontrowersyjnej kwestii za sprawą aluzji – mniej lub bardziej czytelnych i dosyć niejednoznacznych, co tylko pobudza wyobraźnię i wzmaga ciekawość! Autor należał do generacji, która dysponowała fenomenalną pamięcią do najdrobniejszych szczegółów – jakże ubogo i płasko pod tym względem przedstawiają się czasy obecne…

Zazwyczaj autorzy wspomnień przeceniają swój udział w, jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało – procesach historycznych. Nie odniosłem takiego wrażenia w przypadku Korwin-Milewskiego. Nie słyszałem o nim wcześniej, dzięki czemu inaczej niż dotychczas spojrzałem na schyłkowy okres zaborów i odbudowy niepodległego państwa. Tym bardziej, że w mainstreamie historycznym dotyczącym tej przejściowej epoki dominuje przekonanie o wyłącznym wpływie Piłsudskiego, Dmowskiego i Paderewskiego na odzyskanie niepodległości. Reszta wcale nie mniej zasłużonych osobistości (Studnicki, Milewski, Woyniłłowicz i inni) spychana jest nawet nie na plan dalszy, a wprost skazana na zapomnienie, co tyczy się też i samego autora. Dlaczego, poza wspomnianymi argumentami, warto sięgnąć po jego wspomnienia?

Z tej prostej przyczyny, że nie zaangażował się w walki polityczne II RP. Patrzył na nie z dystansu osoby poszkodowanej przez niepodległość, zdezorientowanej niekonsekwencją polskiej polityki wschodniej. Miał poza tym rzadki dar przewidywania przyszłości – zapowiadał nieuchronny wybuch wojny rosyjsko-japońskiej, tragiczne skutki wspólnej własności ziemi w Rosji i jej nierównomiernego podziału czy Wielką Wojnę, bo jeszcze przed jej rozpoczęciem zabezpieczył swój majątek. Publikował o tym artykuły we Francji, gdzie cieszył się renomą sprawozdawcy, który potrafił przedstawiać sprawy Europy Wschodniej w sposób zrozumiały dla opinii publicznej nad Sekwaną, czym nieraz przysłużył się ojczyźnie.

Każde wspomnienia przedstawiają subiektywny punkt widzenia i nie inaczej jest w przypadku „70 lat wspomnień”. Lecz brak udziału Milewskiego w politycznych sporach po 1918 roku bardzo uwiarygodnia jego relację. Wydaje się, że nie miał powodu, by świadomie kłamać lub zatajać fakty. I co najważniejsze – z lektury wyniesiemy obraz polskiej niepodległości pozbawiony mitologizacji i przez to zdecydowanie bliższy prawdy historycznej.

ŁS

Prawdziwa perełka wśród literatury pamiętnikarskiej przełomu XIX i XX wieku! Dawno już nie czytałem tak barwnych, wciągających i… szczerych wspomnień. Do lektury zachęciły mnie cytaty z tej książki zamieszczone w pracy „Ile Żydzi zawdzięczają Polakom” Aleksandra Grafa Pruszyńskiego. Nie mniej gorące podziękowania należą się jednak anonimowej osobie, która nakłoniła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Nigdy wcześniej ani też później polska polityka zagraniczna nie splotła się ze stosunkami międzynarodowymi tak ściśle, jak w 1939 r., gdy doszło do otwartej politycznej konfrontacji między Berlinem a Warszawą” – zaznacza autor we wstępie i temu stwierdzeniu podporządkowuje całą pracę. W zawartym w niej opisie relacji Polski i III Rzeszy, obfitym w zwroty akcji, jak w soczewce odbijają się dylematy polskiej racji stanu, obecne nie tylko w międzywojniu: jak kształtować swój byt pomiędzy dwoma silniejszymi sąsiadami? czy wchodzić w ściślejsze związki z jednym spośród nich? czy liczyć na pomoc Zachodu w obronie niepodległości? Na żadne z tych pytań nie istnieje jednoznaczna odpowiedź i takiej w pracy nie znajdziemy. Jej zaletą jest za to obiektywizm autora, jego odwaga pisania o rzeczach niepopularnych, o których wielu historyków długo wolało milczeć.
Do takich zalicza się niewątpliwie współpraca dyplomatyczna obu państw w rozbiorze Czechosłowacji, po której Hitler miał prawo sądzić, że Polska w końcu mu ulegnie i przystąpi do obozu państw podległych Rzeszy, a zagranicznym obserwatorom mogło się wydawać, że to już w istocie nastąpiło. Jakkolwiek by nie rozpatrywać polskiego udziału w rozczłonkowaniu południowego sąsiada, nie da się go pogodzić z deklarowaną na zewnątrz przez polskie MSZ „polityką równowagi” wobec Niemiec i Rosji. Autor odmawia zresztą temu określeniu słuszności, podkreślając, że można je odnieść co najwyżej do balansowania Polski między mocarstwami zachodnimi a Niemcami. Jak bardzo upływ czasu potrafi zmienić sposób oceny motywów, pokazuje kwestia utworzenia wspólnej granicy polsko-węgierskiej. Po wojnie zabiegi władz polskich w tym kierunku zwykło się przedstawiać jako próbę formowania bloku przeciwko rosnącej pozycji III Rzeszy. Zupełnie inaczej wypowiadał się na ten temat jesienią 1938 (na 5 dni przed ofertą Ribbentropa) minister Beck: „wszystkie gadaniny prasowe o jakichś barierach czy blokach zwróconych przeciw Niemcom są bezpodstawne” (s. 109).


Żerko otwarcie krytykuje go za niefrasobliwość, przewlekanie w nieskończoność uregulowania spornych spraw polsko-niemieckich czy brak przemyślanej taktyki. Mimo nieraz daleko idącej krytyki zaznacza, że kilkuletnie zbliżenie polsko-niemieckie nie miało szans się utrzymać, wobec czego prędzej czy później doszłoby do konfliktu między stronami. Zarówno bowiem Hitler, jak i Beck, obdarzony przez Piłsudskiego monopolem na prowadzenie polityki zagranicznej, forsowali to zbliżenie wbrew własnym narodom. Opierało się ono na bardzo kruchych podstawach. Wraz ze złożoną przez Ribbentropa ofertą globalnego uregulowania kwestii spornych ujawniło się w całej pełni, iż Polska dąży do podtrzymania status quo, natomiast Niemców ten stan nie zadowala. W polskiej historiografii zwykło się podkreślać wojowniczy i ultymatywny charakter tej oferty, którą strona polska mogła w całości przyjąć lub odrzucić. Z niemieckiego punktu widzenia zakres tych roszczeń był nad wyraz umiarkowany. Hitler potrzebował ich, by odnieść kolejny sukces i dostarczyć satysfakcji własnej opinii publicznej. Beck nie przenikał tych motywów kanclerza, a za wystarczające remedium na jego zapędy uważał polską stanowczość, wzmocnioną sojuszem z Anglikami. Spory wokół jego polityki nie ustaną nigdy; podobnie jak nigdy nie dowiemy się, jak potoczyłaby się historia, gdyby jednak Polska ofertę Hitlera przyjęła.

Autor nie zagłębia się, i słusznie, w rozważania alternatywne. Opisuje ostatnich 11 miesięcy relacji polsko-niemieckich wyczerpująco i rzetelnie, uwzględnia ich wielopłaszczyznowość, nie stroniąc od spraw trudnych i niejednoznacznych. Wszystko to sprawia, że mamy przed sobą lekturę inspirującą, chociaż i wymagającą, która zmienia utarty sposób patrzenia na wiele kwestii i jeszcze raz pokazuje, że w historii nie ma łatwych sądów.

ŁS

„Nigdy wcześniej ani też później polska polityka zagraniczna nie splotła się ze stosunkami międzynarodowymi tak ściśle, jak w 1939 r., gdy doszło do otwartej politycznej konfrontacji między Berlinem a Warszawą” – zaznacza autor we wstępie i temu stwierdzeniu podporządkowuje całą pracę. W zawartym w niej opisie relacji Polski i III Rzeszy, obfitym w zwroty akcji, jak w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Książka zadała poważny cios fundamentom niemieckiej polityki historycznej, zgodnie z którą wyłączną odpowiedzialnością za zbrodnie, grabieże i związane z nimi malwersacje dokonane w czasie wojny obarcza się nazistów. O zakłamaniu w tej materii Götz wyraża się następująco:

„Kiedy piszę o „Niemcach”, używam tzw. zbiorowego uogólnienia. Robię to jednak często, ponieważ przy wszystkich swych brakach, wydaje mi się to o wiele bardziej adekwatne, niż używanie bardzo mocno zawężonego pojęcia „naziści”. Wszak Hitlerowi wielokrotnie udawało się uzyskiwać akceptację swych działań daleko poza szeregami członków partii – wśród zwykłych obywateli Rzeszy Niemieckiej (…) Z procesu aryzacji korzyść odnosili zarówno Niemcy, jak i Austriacy – dotyczy to aż 95 % tych społeczności. Dlatego ten, kto twierdzi, że istnieli wtedy tylko fanatyczni naziści, dopuszcza się wypaczenia historycznej perspektywy”.

Retoryka naszych sąsiadów nie dopuszcza posługiwania się terminem niemieckich, a co najwyżej „nazistowskich” zbrodni wojennych. Autor udowadnia, że większość Niemców dzięki rabunkowej polityce rządu cieszyła się znacznie wyższym standardem życia w czasie wojny niż przed jej wybuchem. Zawiłość mechanizmów, jakie opracowali finansiści, aby uzyskać ten cel, przyprawia o zawrót głowy i wydłuża czas lektury, jednak bez wątpienia nie jest to czas stracony. Te posunięcia wynikały w dużej mierze z nauki na doświadczeniach II Rzeszy, która swój udział w Wielkiej Wojnie finansowała w większości oparciu o kredyty. Ekonomiści uważali to za największy błąd, który zaważył na porażce Niemiec. Tym razem, jak mawiał Göring, wojna miała wyżywić wojnę, a przeciętny Niemiec miał w jak najmniejszym stopniu odczuć, że w ogóle się ona toczy. Dowiemy się poza tym, jak bardzo rząd Hitlera był uzależniony, o ile nie wręcz skrępowany w swoich decyzjach utrzymaniem społecznego poparcia, i do jakiego bezprawia gotów był się posunąć kosztem innych narodów, aby tylko to poparcie utrzymać. Nie mniej interesujące są wzmianki na temat tego, jak wiele rozwiązań nazistowskich w zakresie prawa podatkowego i emerytalnego do dziś stanowi część nie tylko niemieckiego, ale i unijnego (!) systemu prawnego.

O tym, jak bardzo mało mówi się dziś w Niemczech na temat podstaw „cudu gospodarczego” III Rzeszy w latach jej istnienia, świadczy reakcja pracownika archiwum na prośbę autora wydania mu interesujących go dokumentów: „Panie Aly, co prawda pan się na tym zna, ale wydaje się, że się pan pomylił: tych akt nikt zazwyczaj nie zamawia”. Autor podjął się przypuszczalnie najbardziej niedogodnego dla współczesnych Niemiec aspektu ich historii. Nie tylko ze względu na kłopotliwą kwestię reparacji, lecz i z uwagi na celowe zniszczenie najważniejszych akt. I za to należy mu się ogromny szacunek. Zabrakło mi jedynie szerszej analizy, na ile katastrofalne zadłużenie Niemiec po 1938 zaważyło na decyzji o wojnie jako środku zaradczym.

Realizatorzy niemieckiej polityki historycznej zwykli mawiać, że żołnierzom Wehrmachtu przyszło pełnić tzw. „gorzki obowiązek” na froncie wschodnim. To eufemistyczne określenie z zasady ma usuwać w cień ich zbrodnie i niczym nieograniczoną chciwość. Jak „gorzki” był to obowiązek, pokazują nam fotografie obładowanych ponad granice możliwości żołnierzy, udających się na urlop, a w jeszcze większej mierze – ich listy do krewnych, w których na próżno szukać wzmianek o walce z wrogiem. Dominuje motyw rabunku i pomysłowości w „wymianie” dóbr, obliczonej na zapewnienie rodzinie przebywającej w kraju jak największego dobrobytu kosztem innych narodów. Niedawno, przy okazji tematu reparacji, dowiedzieliśmy się od jednego z senatorów, że „najbardziej zniszczonym narodem pod względem biologicznym i materialnym po II wojnie światowej byli Niemcy”. Przywołam zatem wypowiedź Juliusa Posenera, który tak opisał mieszkańców zbombardowanych miast po powrocie do ojczyzny:

„Wygląd ludzi nie odpowiadał stopniowi zniszczenia. Wyglądali dobrze – zaróżowione twarze, weseli, zadbani i całkiem nieźle ubrani. System ekonomiczny, który do samego końca podtrzymywano dzięki milionom obcych rąk i poprzez rabunek całego kontynentu, dał właśnie tutaj swoje efekty”. Odcisnął również bez dwóch zdań piętno na sukcesach gospodarczych RFN, ale te, nie mniej zresztą interesujące, wykraczają już poza obszar niniejszej pracy.

ŁS

Książka zadała poważny cios fundamentom niemieckiej polityki historycznej, zgodnie z którą wyłączną odpowiedzialnością za zbrodnie, grabieże i związane z nimi malwersacje dokonane w czasie wojny obarcza się nazistów. O zakłamaniu w tej materii Götz wyraża się następująco:

„Kiedy piszę o „Niemcach”, używam tzw. zbiorowego uogólnienia. Robię to jednak często,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Początek jest obiecujący. Wydaje się, że na kolejnych kartach poznamy prawdę na temat katastrofy. Niestety, w miarę lektury dowiadujemy się o coraz większej liczbie możliwości, aż w końcu Baliszewski wraca do punktu wyjścia, przyjmując za prawdziwą pierwotną wersję katastrofy lotniczej. Można mieć o to do niego pretensje, ale taki chaos wynika z niejasnych okoliczności śmierci Naczelnego Wodza, uporczywego mataczenia świadków, uczestników akcji ratunkowej, wreszcie samych Polaków zaangażowanych w zamach. Autorowi należą się słowa uznania nie tylko za wieloletni (i do tej pory, nie z jego winy, daremny) trud włożony w rozwikłanie zagadki, lecz i za udaną próbę obiektywnej oceny gen. Sikorskiego. Nie jest łatwo prowadzić procesu poszlakowego, mając do dyspozycji dziesiątki, o ile nie setki sprzecznych założeń, a jeszcze trudniej pisać na ten temat. Panu Baliszewskiemu życzę, aby rząd brytyjski spełnił obietnicę odtajnienia akt sprawy w 2043 i aby któraś z jego hipotez okazała się tą rzeczywistą. A nam wszystkim – żeby prawda, o ile wyjdzie wreszcie na jaw, była możliwa do przełknięcia.

ŁS

Początek jest obiecujący. Wydaje się, że na kolejnych kartach poznamy prawdę na temat katastrofy. Niestety, w miarę lektury dowiadujemy się o coraz większej liczbie możliwości, aż w końcu Baliszewski wraca do punktu wyjścia, przyjmując za prawdziwą pierwotną wersję katastrofy lotniczej. Można mieć o to do niego pretensje, ale taki chaos wynika z niejasnych okoliczności...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Cat był świadkiem najtrudniejszych być może lat w historii Polski. Opisywał je pod wpływem emocji wywołanych klęską wrześniową. Z biegiem lat nauczyłem się podchodzić do jego prac z okresu wojennego i powojennego z odpowiednim dystansem. Dotyczy to zwłaszcza zawartej w nich krytyki Józefa Becka, w której Mackiewicz wykorzystał wiedzę ex post i manipulował faktami tak, by nagiąć je do swoich interpretacji.

Nie inaczej jest i w przypadku „Londyniszcza”, choć muszę przyznać, że ma ono inny charakter niż prace wyżej wspomniane i jest mniej obarczone publicystycznymi manipulacjami. Cat wziął pod uwagę problem polityki brytyjskiej od powstania styczniowego do czasów sobie współczesnych, choć z racji luźnej formy nie zachował chronologii. Autor był doskonałym obserwatorem, który swoje wnioski potrafił jeszcze przystępniej przelewać na papier. Nurtowało go, jak zresztą każdego Polaka po 1945 r., pytanie o motywy sojusznika w latach wojny. Uznał, nie bez racji, że nie udzieli pełnej na nie odpowiedzi, jeśli nie zagłębi się w mentalność brytyjską. Kilkuletni pobyt na Wyspach uświadomił mu, jak bardzo jego przedwojenne wyobrażenie o niej różniło się od tego, jaką jest ona w rzeczywistości. Pojęcia znane mu z ojczystej ziemi wśród Brytyjczyków albo nie istnieją, albo kryją w sobie inne znaczenie. Wartością nadrzędną w polityce brytyjskiej od wieków jest własny interes, którego strzegą z wyrachowaniem.

Sądzę jednak, że nie warto przykładać brytyjskiej miary do polityki Polski. Oba państwa są krańcowo odmiennie usytuowane geopolitycznie i takie porównania nie mają głębszego sensu. Brytyjskie położenie jest błogosławieństwem, polskie – przekleństwem. Brytyjczycy czerpali z jego dobrodziejstwa pełnymi garściami przez wieki, rozgrywając jedne państwa przeciw drugim; położenie Polski na taką politykę jej nie pozwalało. Poza tym każda, nawet najdoskonalej prowadzona polityka ostatecznie potrafi zawieść - co nie ominęło także i brytyjskiej... Nie zmienia to faktu, że „Londyniszcze” uważam za jedną z najbardziej udanych prac Mackiewicza. Zawsze lektura jednej z nich zachęca mnie do sięgnięcia po kolejną. Nie inaczej jest i tym razem.

ŁS

Cat był świadkiem najtrudniejszych być może lat w historii Polski. Opisywał je pod wpływem emocji wywołanych klęską wrześniową. Z biegiem lat nauczyłem się podchodzić do jego prac z okresu wojennego i powojennego z odpowiednim dystansem. Dotyczy to zwłaszcza zawartej w nich krytyki Józefa Becka, w której Mackiewicz wykorzystał wiedzę ex post i manipulował faktami tak, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka zawiera zbiór artykułów, recenzji, wydanych dokumentów, które dotyczą stosunków polsko-brytyjskich w latach 1919 i 1939-1945. Autor położył nacisk na zagadnienia militarne i wywiadowcze. Tego typu prace, obejmujące ogół twórczości, są prawdziwą kopalnią wiedzy i niniejsza praca nie stanowi odstępstwa od tej reguły. Dla mnie najważniejszą informacją, która wielokrotnie powtarza się w różnych tekstach, jest skala udziału polskiego wywiadu wniesionego w zwycięstwo nad III Rzeszą. Rozsiani niemal po całym świecie agenci II Oddziału NW i powiązanych z nim ekspozytur dostarczyli aliantom w ciągu wojny aż 44% ogólnej liczby raportów wywiadowczych! Ta liczba robi tym większe wrażenie, jeśli zdamy sobie sprawę, że większość spośród nich przedstawiała wartość bezcenną, jak choćby dane o dyslokacji niemieckich jednostek przed operacją Overlord, bitwą o Atlantyk czy bitwą na łuku kurskim. Dość powiedzieć, że w przypadku, gdy alianci nie korzystali z danych naszego wywiadu przed rozpoczęciem operacji, za każdym razem napotykali trudności (wspomnijmy nieudaną ofensywę w Ardenach i Arnhem).

Dla Brytyjczyków współpraca z polskim wywiadem miała charakter strategiczny. Wraz z klęską Francji w 1940 r. zupełnemu zniszczeniu uległa organizacja SIS nie tylko w tym kraju, ale w całej Europie. Dotyczyło to również państw o kluczowej wadze dla bezpieczeństwa Imperium – Belgii i Holandii. O podjęciu kooperacji z polskimi służbami zadecydował Churchill i od tamtej pory to one przejęły funkcje wywiadowcze spełniane przez wywiad brytyjski.

Ośrodki aliantów korzystające z pracy naszego wywiadu oceniały, że nie ma on sobie równych wśród wszystkich służb specjalnych związanych z koalicją. Opracowanymi materiałami nieraz posługiwano się wybiórczo czy też „pragmatycznie”. Ta uwaga odnosi się w głównej mierze do raportów nt. Holokaustu, które przeważnie nie trafiały w całości do władz. Były odpowiednio ocenzurowane, okrojone z zaleceń proponowanych przez ich autorów, a nawet jeśli trafiały do adresatów kompletne – nie usiłowano odpowiednio ich spożytkować. W tym miejscu, jak i w wielu innych, książka jest typowym wyciskaczem łez. Pokazuje nam przewrotność i absurdalność oskarżeń Polaków o czynny udział w zagładzie Żydów. Zachodnim mediom przerzucającym odpowiedzialność za nią na naszych rodaków trzeba aż do skutku przypominać opinię Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który obojętność wobec Holokaustu aliantów zachodnich tłumaczył ich obawą przed „naciskiem diaspory żydowskiej na przeprowadzenie operacji nieuzasadnionych z militarnego punktu widzenia”. Rządy zachodnie dawały do zrozumienia polskim kurierom, że Żydów może ocalić jedynie przyspieszenie ostatecznego zwycięstwa nad III Rzeszą.

Niezmiernie przygnębiające jest uświadomienie sobie, że Polacy wnieśli tak olbrzymi wkład w pokonanie Rzeszy, a w żaden sposób nie skorzystali z owoców tego zwycięstwa. Według kalkulacji historyków dzięki rozszyfrowaniu przez polskich matematyków Enigmy czas II WŚ uległ skróceniu o co najmniej 2 lata.
Mieliśmy doskonale zorganizowany wywiad, ale brakowało nam narzędzi, które pozwoliłyby w pełni wykorzystać we własnym interesie zdobyte informacje i na tym polegał tragizm losów Polski w ostatnich miesiącach przed wojną oraz w jej trakcie. Nie wchodząc w rozważania alternatywne, zaznaczę tylko, że powstanie warszawskie nie mogłoby wybuchnąć, gdyby KG AK poprosiła Oddział II NW o dane nt. ilości rezerw niemieckich rozlokowanych pod stolicą.

ŁS

Książka zawiera zbiór artykułów, recenzji, wydanych dokumentów, które dotyczą stosunków polsko-brytyjskich w latach 1919 i 1939-1945. Autor położył nacisk na zagadnienia militarne i wywiadowcze. Tego typu prace, obejmujące ogół twórczości, są prawdziwą kopalnią wiedzy i niniejsza praca nie stanowi odstępstwa od tej reguły. Dla mnie najważniejszą informacją, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niniejsza książka jest raczej udaną próbą biografii Lutra, połączoną z opisem kształtowania się protestantyzmu. W paru miejscach jednak wychwycić można świadome bądź nie uchybienia i przeinaczenia. Nie ulega wątpliwości, że Wittenberski Reformator stanął na czele procesu, którego skutki jeszcze za jego życia przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Nie jest możliwe udzielenie odpowiedzi na pytanie „co by było, gdyby”, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że nie wyobrażał on sobie Kościoła ewangelickiego w takiej postaci, w jakiej istnieje on obecnie. Przede wszystkim Luter, usiłując reformować Kościół, nie wyobrażał sobie początkowo ani wystąpienia zeń, ani nawet sprzeniewierzenia się autorytetowi papieża, jak to często zwykło się przedstawiać po stronie katolickiej. Do 1520 r. jego stosunku do tego ostatniego nie sposób określić inaczej niż słowem „wiernopoddańczy”. Dopiero brak zadowalającej odpowiedzi hierarchów katolickich na pisma Lutra i ich usprawiedliwianie na siłę istniejących wówczas w łonie Kościoła nadużyć skłonił go do zerwania z Rzymem.

Rzadko wspomina się o tym, że ogłoszenie słynnych 95 tez miało na celu jedynie wywołanie dyskusji akademickiej, nie będąc w swej istocie rozmyślnym wyzwaniem rzuconym Kościołowi. Ba, nie doszło nawet do żadnego "przybicia" ich na drzwiach Kościoła Wittenberskiego, jak to zostało utrwalone przez Melanchtona po latach i nabrało znamion legendy. Co więcej, sam Luter nie przywiązywał zbytniej wagi do słuszności wszystkich myśli. Po latach przyznał, że gdyby wiedział, jaki wywołają one odzew, niektóre z nich sformułowałby w inny sposób, inaczej rozłożyłby nacisk.

Manfred Uglorz, jako pastor ewangelicki, ewidentnie gloryfikuje Lutra. O ile trudno nie przyznać mu racji w kwestii słusznej krytyki Reformatora wobec upadku Kościoła na początku XVI w., to trzeba zauważyć, że autor deprecjonuje wpływ charakteru i osobistych doświadczeń Lutra na rozwój doktryny protestanckiej. A miały one niebagatelne znaczenie. Długie lata życia w zakonie wypełnione postami, codzienną modlitwą, pracą, zadośćuczynieniem nie uspokajały sumienia zakonnika, co przełożyło się w dużej mierze na tworzoną przezeń wizję chrześcijaństwa i inne rozłożenie akcentów. Uglorz zbył milczeniem dokonane przez zakonnika zmiany w tłumaczeniu fragmentu Rz 1, 17 "…a sprawiedliwy z wiary żyć będzie", co powinno znaleźć się nawet w tak ograniczonej objętościowo pracy. Gloryfikacja tytułowej postaci sięga aż do punktu, w którym autor sugeruje, że nie jest winą Lutra oparcie Kościoła protestanckiego na władzy świeckiej, gdyż Reformator sięgnął po nią z braku innych możliwości. Na Uglorzu nie robi też większego wrażenia fakt, iż poglądy Lutra ugruntowały się po zawarciu małżeństwa.

Kto wie, jak potoczyłaby się historia Kościoła, gdyby słynny zakonnik nie wystąpił z hasłem zreformowania go? Czy istnieliby dziś w ogóle jezuici? Jakby nie patrzeć, pomimo rozłamu w chrześcijaństwie zachodnim działalność Lutra skłoniła jego hierarchów, choć z dużym opóźnieniem, do zmian, których bezskutecznie i na ogół z poświęceniem życia domagali się od wieków jego poprzednicy w dziele naprawy Kościoła. Tak wygląda obecne, naznaczone duchem ekumenizmu spojrzenie Kościoła katolickiego na kwestię reformacji i jest w nim niewątpliwie sporo słuszności.

ŁS

Niniejsza książka jest raczej udaną próbą biografii Lutra, połączoną z opisem kształtowania się protestantyzmu. W paru miejscach jednak wychwycić można świadome bądź nie uchybienia i przeinaczenia. Nie ulega wątpliwości, że Wittenberski Reformator stanął na czele procesu, którego skutki jeszcze za jego życia przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Nie jest możliwe udzielenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polska Jagiellonów została napisana w tak przystępny sposób, że mogą po nią sięgnąć nawet (a może zwłaszcza) czytelnicy bez pogłębionej wiedzy historycznej. Sposób podjęcia tematu przez Jasienicę zdecydowanie odbiega od tego, jaki spotykamy w trudnych do przebrnięcia podręcznikach czy opracowaniach. To jedna z największych zalet tej pracy, przesądzająca o tak długo utrzymującej się popularności. Esej (bo tak autor z uporem określa gatunek utworu), jest opowieścią pobudzającą do myślenia, obfitującą w częste zwroty akcji, barwną.

Próżno szukać tu prostych odpowiedzi na skomplikowane pytania, choć przy opisach momentów przełomowych autor ociera się o historię alternatywną. Nie stroni przy tym od subiektywnych ocen. Są one jednak wyważone, w żadnym miejscu nie naruszają prawideł nauki historycznej. Jasienica przypomina nam, przywykłym do patrzenia na dziejowe wypadki z dzisiejszej perspektywy, że niekoniecznie historia musiała się ułożyć tak, jak w istocie miało to miejsce. Wcale nie musiało dojść do ściślejszej unii polsko-litewskiej, Litwa bowiem przez długi okres po Krewie prowadziła co najmniej nieprzychylną, a już na pewno dwuznaczną względem Korony politykę w stosunku do Zakonu. Z kolei potęgę tego ostatniego można było poskromić wiek z okładem wcześniej – interesująca w tej materii, co do zmarnowanej szansy po Grunwaldzie, jest krytyczna ocena Jagiełły, którą osobiście podzielam. PJ nie pozostawia suchej nitki na polityce dynastycznej Jagiellonów, która wiązała się z nieustannym zaangażowaniem państwa na wielu frontach. Ich dalekosiężne interesy przysparzały coraz więcej problemów, którym państwo na bieżąco nie było w stanie zaradzić, a które na dłuższą metę ujawniały jego słabość, pomimo pozornej wciąż na zewnątrz potęgi.

Powołując się na Władysława Konopczyńskiego, PJ ocenia, jak zgubne owoce dla przyszłych losów państwa wydała zasada jednomyślności w podejmowaniu decyzji, która z czasem przerodziła się w wynaturzenie urągające rozsądkowi politycznemu, liberum veto. Historię coraz łatwiej kształtowały państwa, które wprowadziły zasadę większościową – a im rychlej to uczyniły, tym większy zyskiwały wpływ na losy kontynentu. Za niewątpliwy walor uznać należy przywołanie wątków pomijanych przeważnie przez historyków ze względów przyzwoitości (wspomnijmy choćby opis dworu Zygmunta II Augusta w Knyszynie, obyczajowość kleru XV-XVI w.). To dzieło godne polecenia, obowiązkowe dla pasjonatów historii, które w zasadzie czyta się jak powieść. Często do utalentowanych pisarzy, którzy odeszli za wcześnie, odnosimy maksymę: żal tych wszystkich książek, których nie zdążyli napisać. I jest ona jak najbardziej uzasadniona wobec Pawła Jasienicy.

ŁS

Polska Jagiellonów została napisana w tak przystępny sposób, że mogą po nią sięgnąć nawet (a może zwłaszcza) czytelnicy bez pogłębionej wiedzy historycznej. Sposób podjęcia tematu przez Jasienicę zdecydowanie odbiega od tego, jaki spotykamy w trudnych do przebrnięcia podręcznikach czy opracowaniach. To jedna z największych zalet tej pracy, przesądzająca o tak długo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po książkę sięgnąłem z racji swoich zainteresowań stosunkami międzynarodowymi okresu międzywojennego. Sądząc po tytule, spodziewałem się ukazania Polski na przestrzeni najtrudniejszych być może w jej całej historii lat, jako oblężonej twierdzy. Lektura uświadomiła mi, jak bardzo się myliłem.

Jestem dość dobrze zapoznany z literaturą dotyczącą tej epoki, jednak dawno już nie obcowałem z tak wszechstronnym, wyważonym i dojrzałym ujęciem. Autor potrafił obiektywnie ocenić nawet politykę Becka, co nie udało się wielu publicystom oraz historykom. Karski przedstawia zarówno jego błędy, jak i sukcesy, nie wyolbrzymiając ani jednych, ani drugich. Krytykuje go za odkładanie w nieskończoność uregulowania spornych kwestii z Niemcami i nadmierny optymizm w ocenie sytuacji geopolitycznej II RP. Przytacza wiele dowodów na to, że światowa opinia publiczna miała prawo odbierać politykę Becka jako zbieżną z interesami III Rzeszy. Karski nie do końca zgadza się z promowanym przez zwolenników ministra poglądem, jakoby w zakresie polityki zagranicznej w pełni realizował on niepisany testament Piłsudskiego. Marszałek bowiem, świadom zagrożeń wynikających z rosnącej potęgi obu totalitarnych sąsiadów, traktował zawarte z nimi porozumienia o nieagresji wyłącznie koniukturalnie – jako potrzebę chwili. Z pewnością w II poł. lat 30. starałby się dostosowywać politykę polską do dynamicznie zmieniającej się sytuacji międzynarodowej, w odróżnieniu od Becka, którego cechowała sztywność, wyrażająca się w obronie status quo za wszelką cenę. Obiektywizm autora jest tym cenniejszy, że znakiem dzisiejszych czasów jest widoczna dychotomia w zakresie oceny polityki ministra. Rośnie liczba opracowań, których twórcy łatwo gloryfikują działania Becka, inni zaś – powołując się na realizm polityczny, ale i bazując na wiedzy dziś nam dostępnej, dyskredytują je, nie przebierając w środkach.

Niektóre ustalenia autora odnośnie do polityki mocarstw względem Polski zdezaktualizowały się wobec postępujących studiów. Mam na myśli zwłaszcza supozycję Karskiego, jakoby Francja i Wielka Brytania nie posiadały informacji nt. tajnych ustaleń paktu R-M. Przyjmuje się dziś dość powszechnie i bez większych zastrzeżeń, że było wprost przeciwnie. Państwa te sprzeniewierzyły się już wówczas sojuszowi zawartemu z Polską. Nie poinformowały rządu polskiego o zmowie ZSRS i III Rzeszy w obawie, iż Polacy, wiedząc o niej, nie przystąpią do walki i nie dadzą tym samym państwom zachodnim czasu niezbędnego dla przyspieszonych przygotowań wojennych. Co do czasów wojny, mamy do czynienia z precyzyjnym obrazem motywów przywódców mocarstw względem Polski, choć po tytule liczyłem na to, że autor w większym stopniu uwzględni interesy globalne mocarstw i ich przełożenie na stosunek do sprawy polskiej. Wnikliwie przedstawiono stanowisko Roosevelta wobec problemu granicy polsko-sowieckiej, szczególnie dwulicowe i podstępne w stosunku do Polaków z uwagi na potencjalne znaczenie głosów wyborców polskiego pochodzenia w nadchodzących wyborach prezydenckich. Z książki dowiemy się, co Winston Churchill wolał przemilczeć w swoich pamiętnikach.

Jan Karski należał do pokolenia, które potrafiło połączyć klarowność przekazu z jego atrakcyjnym ujęciem. To sprawia, że lektura trzyma w napięciu aż do ostatniej strony, mimo że jej tragiczny finał jest każdemu doskonale znany.

ŁS

Po książkę sięgnąłem z racji swoich zainteresowań stosunkami międzynarodowymi okresu międzywojennego. Sądząc po tytule, spodziewałem się ukazania Polski na przestrzeni najtrudniejszych być może w jej całej historii lat, jako oblężonej twierdzy. Lektura uświadomiła mi, jak bardzo się myliłem.

Jestem dość dobrze zapoznany z literaturą dotyczącą tej epoki, jednak dawno już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Do lektury wspomnień Charlesa Wilsona przystępowałem z mieszanymi uczuciami. Czy po tylu pracach, jakie powstały na temat Winstona Churchilla można jeszcze dowiedzieć się o nim czegokolwiek nowego? Owszem, zwłaszcza, jeśli autorem pracy jest jego osobisty lekarz, towarzyszący mu wiernie przez 25 ostatnich lat życia.

Charles Wilson, mianowany lordem za zasługi, jakie położył dla kraju opiekując się premierem Wielkiej Brytanii, w czasie wojny był dokładniej zorientowany w polityce aliantów niż niejeden emigracyjny polityk. Kilka lat przed śmiercią przyszło mu stoczyć ciężkie walki, kiedy postanowił opublikować wspomnienia z lat wojennych. Pomysł wydania pamiętników spotkał się z krytyką rodziny Churchilla, ze względu na zawarty w nich obraz premiera daleki od idealizowania, a zarazem bez wątpienia bliższy rzeczywistości. Zaistniał równocześnie spór, czy wydanie drukiem wspomnień dotyczących własnego pacjenta nie stanowi złamania tajemnicy lekarskiej. Autor odparł ten zarzut, zwracając uwagę, że Churchill był bohaterem historycznym, o którym społeczeństwo ma prawo wiedzieć zdecydowanie więcej niż przewidują to pisane na jego cześć hagiografie.

Każdy, kto interesuje się bliżej premierem brytyjskim, powinien zapoznać się ze wspomnieniami lorda Morana. Przez ćwierć wieku opieki nad nim poznał on sposób funkcjonowania jego umysłu, zgłębił zawiłości jego psychiki, dzięki czemu jego wnioski mogą pomóc w krytycznej ocenie pamiętników samego Churchilla, jak również i innych jego doradców. Wiele dowiemy się o stosunku premiera do sprawy polskiej. Obraz relacji panujących na linii premier-Roosevelt-Stalin zawarty we wspomnieniach, w wielu istotnych szczegółach różni się od tego, jakim prezentuje go polska literatura przedmiotu. Zwrócić trzeba uwagę przede wszystkim na bezsilność Churchilla w kwestii zdecydowanej obrony niepodległości Polski. Wobec przychylnej postawy Roosevelta względem sowieckich planów powojennego podziału świata możliwości brytyjskiego premiera były niezwykle ograniczone. Jego kilkukrotne próby skłonienia słabnącego prezydenta USA do zwarcia szeregów i ustalenia wspólnej strategii zachodnich aliantów wobec ZSRS okazały się bezskuteczne. Kraje Europy Środkowo-Wschodniej miały wkrótce na własnych barkach odczuć wszelkie tego konsekwencje.

Pamiętnik spostrzegawczego i inteligentnego lekarza Churchilla czyta się jednym tchem, a lekturę uprzyjemniają liczne anegdoty. Bez wątpienia jednak jego największym atutem jest możliwość poznania premiera takim, jakim był w rzeczywistości. To portret pozbawiony znamion idealizacji, ale i niewolny od krytyki, co czyni „Wojnę Churchilla” znacznie bardziej pożądaną od apologetycznych biografii pozycją na rynku wydawniczym.

ŁS

Do lektury wspomnień Charlesa Wilsona przystępowałem z mieszanymi uczuciami. Czy po tylu pracach, jakie powstały na temat Winstona Churchilla można jeszcze dowiedzieć się o nim czegokolwiek nowego? Owszem, zwłaszcza, jeśli autorem pracy jest jego osobisty lekarz, towarzyszący mu wiernie przez 25 ostatnich lat życia.

Charles Wilson, mianowany lordem za zasługi, jakie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tematem książki jest ewolucja ideowa obozu sanacyjnego w okresie międzywojennym. Autor, jak najbardziej słusznie, zwraca uwagę na zwrot w prawo tejże dominującej przez ostatnich 13 lat II RP formacji i o przejęciu przez nią wielu pryncypiów ideologii endecji. Swoje rozważania rozpoczyna od nakreślenia sylwetki Józefa Piłsudskiego w ostatnich latach zaborów. Trudno nie zgodzić się z tezą o wątpliwych związkach Marszałka z socjalizmem, pod którego sztandarem ukrywał swój jedyny cel działań politycznych – odzyskanie niepodległości przez Polskę. Autor podpiera to założenie żywioną przez Piłsudskiego po 1926 r. niechęcią do współpracy ze środowiskami lewicowymi, pomimo ich niebagatelnej roli w pomyślnym dla Marszałka przebiegu zamachu majowego.

Zbiór szkiców poświęconych zróżnicowaniu obozów politycznych sanacji powstał w czasach, w których krytyczne w swoim wydźwięku utwory na jej temat były mile widziane przez cenzurę. Stąd też z kart książki wyłania się obraz z pewnością niepozbawiony uprzedzeń względem obozu rządzącego II RP, daleki od obiektywnego, niemniej nadużyciem byłoby określenie tej pracy pamfletem. Ze względu na ograniczenia cenzuralne nie znajdziemy w niej ani wzmianki o zagrożeniu Europy przedwojennej przez komunizm, o sowieckiej agresji z 17 września i wielu innych niewygodnych w ówczesnych realiach faktach.

Micewski oskarża za to dyplomację II RP o brak przystąpienia do Paktu Wschodniego z udziałem Rosji, w czym dostrzega największe jej uchybienie, którym Polska pośrednio miała przyczynić się do wybuchu wojny. Argument ów, przez lata stanowiący leitmotiv propagandy PRL, choć obecnie już przebrzmiały, wszedł na trwałe do historiografii zachodniej. Nawiązując do czarnej legendy Józefa Becka autor niedwuznacznie sugeruje, jakoby ukierunkował on politykę na sojusz z III Rzeszą, a jego „flirty z państwami faszystowskimi przyczyniały się do utwierdzenia tego właśnie kierunku ewolucji ideowej obozu piłsudczykowskiego”. Micewski, choć nie pisze tego wprost, daje jednakże niedwuznacznie do zrozumienia, że Polska padła ofiarą własnej polityki, jaką prowadziła przed wojną w Europie. Im bardziej zagłębiamy się w lekturę, tym więcej znajdziemy interpretacji zgodnych z wymogami cenzury, ale nijak przystających do całokształtu skomplikowanej sytuacji geopolitycznej przedwojennej Rzeczypospolitej.

ŁS

Tematem książki jest ewolucja ideowa obozu sanacyjnego w okresie międzywojennym. Autor, jak najbardziej słusznie, zwraca uwagę na zwrot w prawo tejże dominującej przez ostatnich 13 lat II RP formacji i o przejęciu przez nią wielu pryncypiów ideologii endecji. Swoje rozważania rozpoczyna od nakreślenia sylwetki Józefa Piłsudskiego w ostatnich latach zaborów. Trudno nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

„Pasja” należy do tej szczególnej grupy książek, po przeczytaniu których nic już nie jest takim, jakim było przed rozpoczęciem lektury. Już samo to stwierdzenie daje prawo do wystawienia najwyższej oceny.

Objawienia zostały przedstawione w możliwie najprostszy sposób, aby trafiły do serca każdego czytelnika, niezależnie od jego zdolności poznawczych czy wykształcenia. Relacje wizjonerki dają znacznie szersze wyobrażenie o Męce Pańskiej niż to, jakie powstało w naszych umysłach przez lata wyłącznie na podstawie Ewangelii. Właściwie każdy niewtajemniczony w ten temat, kto przeczyta „Pasję”, zda sobie sprawę z tego, jak niewiele wie na temat rozmiaru cierpień i ofiary złożonej na krzyżu przez Naszego Pana. Kumulacja rozmaitych szczegółów opóźnia moment zakończenia lektury, ale ostatecznie uznać to należy za aspekt pozytywny, jako że przerwa umożliwia własne refleksje.

Jeśli miałbym porównać wydanie „Pasji” do ekranizacji w reżyserii Gibsona, uznałbym tę ostatnią co najwyżej za ubogie streszczenie wersji książkowej. W filmie pojawiają się jedynie te części mające siłę oddziaływania typową dla środków wyrazu, z jakich czerpie zyski przemysł filmowy. Oddając się lekturze objawień Anny Emmerich, wyobrażałem sobie Mękę Pańską zupełnie inaczej niż widziałem ją podczas seansu filmowego. Relacja ta wzbudziła we mnie o wiele silniejsze emocje. Ani razu nie czułem się znudzony, w niektórych momentach odnosiłem wręcz wrażenie podobne do tego, jakie pojawia się podczas lektury powieści sensacyjnej z najwyższej półki. Polecam każdemu niezależnie od tego, czy uważa się za wierzącego, czy już dawno zwątpił w istnienie Boga, nie tylko w okresie Wielkiego Postu. Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek mógł przejść obok tego dzieła obojętnie.

ŁS

„Pasja” należy do tej szczególnej grupy książek, po przeczytaniu których nic już nie jest takim, jakim było przed rozpoczęciem lektury. Już samo to stwierdzenie daje prawo do wystawienia najwyższej oceny.

Objawienia zostały przedstawione w możliwie najprostszy sposób, aby trafiły do serca każdego czytelnika, niezależnie od jego zdolności poznawczych czy wykształcenia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Studnicki prawdopodobnie już zawsze będzie budził skrajne emocje – przynajmniej wśród tych, którzy… dowiedzą się, że taka postać w ogóle istniała. Jedni chwalą go za tak ustawicznie obecny w jego myśli, a tak rzadki w naszym przypadku realizm polityczny. Drudzy nie mogą wybaczyć bezwarunkowego germanofilstwa (s. 22), który obudził w nim wręcz gotowość do okresowej rezygnacji z niepodległości na rzecz pogrążenia Rosji, której nieprzejednanym wrogiem pozostał do końca swych dni. Jeszcze inni (z Zychowiczem na czele), wybiórczo korzystając z jego dorobku, firmują nazwiskiem Studnickiego swoje własne prace dla zyskania rozgłosu. Mało kto zdaje sobie sprawę, że ten czołowy polski germanofil ukształtował w pewnej mierze stanowisko Piłsudskiego na temat polityki zagranicznej i odcisnął piętno na światopoglądzie Stanisława Mackiewicza.

Jedno wszakże pozostaje pewne – Studnicki całe życie pozostał wierny swoim przekonaniom, a w miarę upływu czasu przyszło mu coraz wyraźniej dostrzegać niewykonalność swojej koncepcji politycznej. Nie słuchały jego przestróg władze II RP, przekonane o woli mocarstw zachodnich obrony suwerenności Polski, choć w nakreślonym w broszurze Wobec nadchodzącej II wojny światowej (skonfiskowanej przez cenzurę) scenariuszu ze zdumiewającą precyzją przewidział przebieg tego konfliktu. Nie mógł tym bardziej znaleźć posłuchu wśród kierowników polityki III Rzeszy, których niestrudzenie błagał o zmianę polityki okupacyjnej na ziemiach polskich i ostrzegał przed widmem sowieckiego zagrożenia. Większość z nich nie traktowała go poważnie, ale dwukrotnie osadzony na Pawiaku cieszył się przywilejami, o jakich mógł jedynie marzyć przeciętny więzień. Po wielekroć wstawiał się za skazanymi przez Niemców, prosząc o ich uwolnienie, jakkolwiek te zabiegi przypłacił drugim, 14-miesięcznym pobytem w więzieniu.

Trafność przedwojennych analiz sytuacji geopolitycznej Polski wzmocniła jego popularność wśród potomnych. On sam żył wtedy nadzieją na uzyskanie wpływu na politykę państwa, czego jednak nie był w stanie osiągnąć. Przeszkodził mu w tym trudny do zaakceptowania styl bycia i bezkompromisowość, jako że niezgodność co do choćby drobnego punktu programu partii automatycznie przenosił na niezgodność co do całości. Studnicki należał do grona tych, którzy działalność polityczną postrzegali wyłącznie w kategoriach służby dla dobra państwa. Za nic miał bogactwa, luksus czy inne osobiste korzyści związane z polityką. Stale będzie wzbudzał kontrowersje, gdyż łączył w sobie sprzeczności niemożliwe do pogodzenia. Można się w wielu kwestiach z nim nie zgadzać, jednak bez względu na wszystko zasługuje na nasz szacunek. Bez względu na własne przekonania, zdecydowanie warto zapoznać się z jego dorobkiem.

ŁS

Studnicki prawdopodobnie już zawsze będzie budził skrajne emocje – przynajmniej wśród tych, którzy… dowiedzą się, że taka postać w ogóle istniała. Jedni chwalą go za tak ustawicznie obecny w jego myśli, a tak rzadki w naszym przypadku realizm polityczny. Drudzy nie mogą wybaczyć bezwarunkowego germanofilstwa (s. 22), który obudził w nim wręcz gotowość do okresowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

We wstępie książka reklamowana jest jako alternatywa dla podręczników, w której nacisk położony będzie na rozumienie procesów historycznych. Atrakcyjna wydaje się zapowiedź odejścia od powtarzania dogmatów rządzących historią, jednak autor zbytnio nie odbiega od tego schematu. Ostatecznie nie dowiemy się praktycznie niczego nowego o historii XX wieku. Dowolny podręcznik dostarczy podobnego zasobu wiadomości, co praca Schramma.

We wstępie książka reklamowana jest jako alternatywa dla podręczników, w której nacisk położony będzie na rozumienie procesów historycznych. Atrakcyjna wydaje się zapowiedź odejścia od powtarzania dogmatów rządzących historią, jednak autor zbytnio nie odbiega od tego schematu. Ostatecznie nie dowiemy się praktycznie niczego nowego o historii XX wieku. Dowolny podręcznik...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ze wspomnień Holzera wyłania się obraz komunizmu z ludzką twarzą. Autor tłumaczy swoją współpracę z władzą i służbami PRL koniecznością zachowania biologicznej substancji narodu. Również i warunki, w jakich spędził internowanie, bardzo odbiegają od tych, w jakich przyszło je znieść większości więźniów politycznych. Zamiast ścieżek zdrowia, brutalnych metod przesłuchań mamy co najwyżej do czynienia z odosobnieniem i ograniczeniem kontaktów z rodziną. Holzer z jednej strony deklaruje się jako Polak, ale już stwierdzenie o tym, że Polska wyszła z II WŚ jako państwo jednonarodowe odbiera jednoznacznie jako afirmację Holokaustu.

Wspomnienia ujęte zostały w luźnej konwencji, co pozwala na dosyć szybkie przebrnięcie przez całość dzieła. Nie da się jednak ukryć, że najbardziej w napięciu utrzymuje część poświęcona wydarzeniom lat 1939-45, kiedy rodzina autora z różnym nasileniem i, co gorsza, różnym skutkiem, walczyła o przetrwanie. Tu na pierwszy plan wysuwa się postać Ignacego Holzera, ojca autora, który dzięki swojej zaradności, sprytowi, umiejętności dostosowania się do sytuacji, ale i pomocy zaprzyjaźnionych lub poleconych Polaków, uchronił najbliższych od zagłady, pracując w dodatku… dla niemieckiej firmy. Żydowskie pochodzenie autora nie przeszkadza mu, w odróżnieniu przykładowo od JT Grossa, w wystawieniu w miarę obiektywnej oceny postawy Polaków wobec Holokaustu.

Czasy powojenne upływają Holzerowi pod znakiem zaangażowania w ZMP, przy czym autor nieraz daje do zrozumienia, że w początkowych latach powojennych jego błędy na tym polu były pochodną nieuświadomienia politycznego. Późniejsze epizody współpracy z SB Holzer uważa za nieuchronne wobec chęci kontynuowania kariery naukowej i związanymi z nią zagranicznymi wyjazdami. Historyk daje się poznać jako nieugięty przeciwnik lustracji, zwłaszcza tej dzikiej, dokonywanej przez żądnych sensacji dziennikarzy. Niewiele dowiemy się jednak o jego stosunku do lustracji jako takiej, razić może gloryfikacja jednych członków Solidarności kosztem drugich, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy i bieżącej sytuacji politycznej, w ocenie której Holzer również daleki jest od obiektywizmu. Stanowi to niejako potwierdzenie samego tytułu książki, który sygnalizuje zagrożenia dla historyka, zobowiązanego z założenia do bezstronności, która ostatecznie okazuje się nieosiągalna.

ŁS

Ze wspomnień Holzera wyłania się obraz komunizmu z ludzką twarzą. Autor tłumaczy swoją współpracę z władzą i służbami PRL koniecznością zachowania biologicznej substancji narodu. Również i warunki, w jakich spędził internowanie, bardzo odbiegają od tych, w jakich przyszło je znieść większości więźniów politycznych. Zamiast ścieżek zdrowia, brutalnych metod przesłuchań mamy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jedną z licznych zalet tej książki, poza naświetleniem spójnego programu polityki zagranicznej „Słowa”, jest ograniczenie toku narracji do wybuchu wojny. Zamiast snuć alternatywne scenariusze II WŚ autor w ostatnim rozdziale zwraca jedynie uwagę na cienie i blaski związane z ewentualnym znalezieniem się Polski po stronie Hitlera. Każda myśl w tej materii jest sformułowana niezwykle ostrożnie, a o bezstronności Sadkiewicza najlepiej świadczy przywołanie poglądów zarówno przeciwników, jak i zwolenników sojuszu z III Rzeszą.

Ze względu na podobieństwo tematu książki, ale i odmienny jej charakter z popularnym ostatnio Paktem Ribbentrop-Beck pozwolę sobie na porównanie obydwu publikacji. Zaledwie pobieżna analiza nie pozostawia złudzeń, że to, co u Zychowicza uchodzi za niewzruszalny pewnik, u Sadkiewicza przybiera postać jednej z wielu hipotez, której dziś już nie sposób udowodnić, wobec czego skazani jesteśmy wyłącznie na mniej lub bardziej prawdopodobne domysły. Dzięki tej pozycji można skonfrontować przedwojenną ideę „germanofilów” porozumienia z Niemcami z lansowanym przez Zychowicza alternatywnym scenariuszem II WŚ, zakończonej pewnym zwycięstwem Polski. Sadkiewicz osobny rozdział poświęca Władysławowi Studnickiemu, który przewidział w najdrobniejszych niemalże szczegółach przebieg nadchodzącej wojny, lecz nie potrafił przekonać szerszych kręgów opinii publicznej do słuszności swoich koncepcji.

W pewnym sensie autor przełamuje istniejące w naszej historiografii stereotypy odnośnie do stosunku Hitlera wobec Polski przed wrześniową agresją. Dotyczy to zwłaszcza tak chętnie rozpowszechnianych twierdzeń o nieuchronności wojny z Niemcami, która wcale nastąpić nie musiała, bowiem w latach 1934-1938 na linii Warszawa-Berlin panowało odprężenie, a nasze MSZ wbrew pozorom bynajmniej nie sprzeciwiło się Anschlussowi. Dopiero postępująca dysproporcja w potencjale militarnym obu państw, która skłoniła III Rzeszę do zintensyfikowania roszczeń względem II RP, pogorszyła wzajemne stosunki. Mało kto jednak zwraca uwagę, że w sprawie wytyczenia eksterytorialnej autostrady przez Pomorze dyskutowano zarówno projekty władz polskich (jeszcze z lat 20.), jak i niemieckich, a Ribbentrop jeszcze w październiku 1938 r. (po tym okresie jego roszczenia stawały się coraz bardziej napastliwe) oferował nam gwarancję zachodnich granic.

„Słowo” natomiast do 1935 r. nie miało większych zastrzeżeń do polityki Becka, chociaż nie popierało jej w całej rozciągłości. Główne zastrzeżenia kierowano w stronę niekonsekwencji naszego MSZ i upartego stania na gruncie niewzruszalności traktatu wersalskiego, który wprawdzie ukoronował naszą niepodległość, ale w którym równocześnie już od lat dokonano licznych wyłomów. Pozostaje jedynie żałować, iż rzetelna analiza spuścizny publicystów „Słowa”, w której unika się formułowania opinii ex post cieszy się nieporównanie mniejszą popularnością niż wydumane zza biurka i z wygodnej perspektywy ahistoryczne wizje Zychowicza. Wcale bowiem nie jest powiedziane, że skoro Studnicki przewidział przebieg wojny, to równym osiągnięciem mógłby poszczycić się ten pierwszy, wyłącznie przez wzgląd na utożsamianie się z ideą obozu „germanofilów”.

ŁS

Jedną z licznych zalet tej książki, poza naświetleniem spójnego programu polityki zagranicznej „Słowa”, jest ograniczenie toku narracji do wybuchu wojny. Zamiast snuć alternatywne scenariusze II WŚ autor w ostatnim rozdziale zwraca jedynie uwagę na cienie i blaski związane z ewentualnym znalezieniem się Polski po stronie Hitlera. Każda myśl w tej materii jest sformułowana...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Resortowe dzieci. Media Dorota Kania, Maciej Marosz, Jerzy Targalski
Ocena 6,4
Resortowe dzie... Dorota Kania, Macie...

Na półkach: ,

Książka tendencyjna, pomijająca niewygodne dla autorów postaci, napisana poniekąd przez osoby także rodzinnie powiązane z dawnym ustrojem, ale sama jej idea zrodziła się z niedokończonej lustracji, która siłą rzeczy, po ogłoszeniu grubej kreski, stała się narzędziem walki politycznej. Niemcy zdecydowali się na drastyczne kroki w ramach dekomunizacji, ale dzięki temu spory wokół przeszłości przycichły. Również i my mogliśmy uniknąć skandali związanych z ujawnianiem tajnych współpracowników, jednak rząd Mazowieckiego zadecydował inaczej. W rezultacie nawet, gdyby dziś odtajnić wszystkie ocalałe akta IPN, doszłoby do wielu przeinaczeń, jako że służby specjalne już nieraz w nich grzebały, usuwając co bardziej kompromitujące (nie tylko) dzisiejszych prominentów informacje, lub zachowując je w celach szantażu, aby realizowali ich doraźne zlecenia.

Na każdej stronie mamy do czynienia z nagonką, ale nagonką jak najbardziej uzasadnioną. Wielu z pewnością złapie się za głowę, nie dotrwa do końca książki i uzna ją za jedną wielką manipulację. Ale czy w obliczu zawłaszczania mediów publicznych przez rząd począwszy od połowy 2010 r. można mówić w Polsce o tak chętnie deklarowanej przez władze wolności słowa? Moim zdaniem nie bardzo. Jeżeli z anteny TVP nagle znikają programy publicystyczne cieszące się ogromną popularnością i prowadzące merytoryczną krytykę koalicji rządzącej (choćby „Antysalon Ziemkiewicza”); dochodzi do bezprawnego nalotu ABW na redakcję „Wprost”; podczas rozmowy z pacjentem proponującym podanie do sądu władzy za regularne już noworoczne problemy z dostaniem się na wizytę do przychodni, reporterka automatycznie odsuwa od mężczyzny mikrofon, mówiąc: „niestety nie mogę pozwolić, aby słyszeli państwo dalszy ciąg wywiadu…”; przez pół godziny „Wiadomości” członek największej partii opozycyjnej zabiera głos tylko raz; w programach publicystycznych atakuje się polityków opozycji, nie pozwalając im nawet dokończyć wypowiedzi – to bardziej takiemu stanowi rzeczy odpowiada cenzura niż wolność słowa. I bardziej sytuuje nas on we wschodnich tradycjach uprawiania polityki, od których tak bardzo wszyscy solidarnie się odżegnujemy niż zachodnich, do których dążymy i chcielibyśmy, aby je nam przypisywano. A prawda jest taka, że znajdujemy się między nimi dwoma.

Co do kompozycji – lekturę utrudnia nagromadzenie obok siebie nieprzebranej masy pseudonimów i faktów. Pod tym względem zwłaszcza rozdział o podziale koncernów prasowych po 1989 r. jest nie do przebrnięcia. Przez taką kumulację danych trudno cokolwiek zapamiętać.
Pomimo przegranych dwóch procesów wydawców książki „Resortowe dzieci” należy uznać za jak najbardziej potrzebną na rynku wydawniczym. Otwiera bowiem oczy na manipulacje dokonywane przez publiczne media, które z założenia powinny służyć społeczeństwu swą rzetelnością, a za taką służbę nie można uznać stosowania praktyk rodem z siermiężnego okresu PRL. Nie zmienia to faktu, że długo jeszcze z jego spuścizną się nie rozstaniemy, jak np. z obowiązującą do dziś ustawą o prawie prasowym – pochodzącą wprost z czasów stanu wojennego…

ŁS

Książka tendencyjna, pomijająca niewygodne dla autorów postaci, napisana poniekąd przez osoby także rodzinnie powiązane z dawnym ustrojem, ale sama jej idea zrodziła się z niedokończonej lustracji, która siłą rzeczy, po ogłoszeniu grubej kreski, stała się narzędziem walki politycznej. Niemcy zdecydowali się na drastyczne kroki w ramach dekomunizacji, ale dzięki temu spory...

więcej Pokaż mimo to