Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Harde Baśnie Ewa Białołęcka, Krystyna Chodorowska, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz, Aleksandra Zielińska
Ocena 6,9
Harde Baśnie Ewa Białołęcka, Kry...

Na półkach:

Bardzo ucieszyła mnie zapowiedź "Hardych baśni", antologii baśniowych opowiadań stworzonych przez Hardą Hordę, grupę literacką polskich twórczyń fantastyki. Wydaje mi się, że na polskim rynku retelling nie jest aż tak popularny. Lubię śledzić baśniowe tropy i zazwyczaj muszę podążać ścieżkami literatury anglojęzycznej, z której zresztą tylko niewielki procent jest tłumaczony na polski, a tu niespodzianka, prawie 600 stron pożywki dla baśniożercy.

Niektóre teksty to typowe retellingi, inne po prostu wykorzystują baśniowe motywy, ale nie odnoszą się wyraźnie do żadnej konkretnej historii. Jakoś tak się złożyło, że w tekstach typowo retellingowych króluje takie kryminalne urban fantasy. Taki jest "Sen nocy miejskiej" Kubasiewicz ("Śpiąca królewna"), "Klątwa Hexenwaldu" Jadowskiej ("Jaś i Małgosia") oraz "Detektyw Fiks i śmierć w czerwonym pokoju" Anny Hrycyszyn ("Piękna i Bestia"). Dwa pierwsze osadzone są w światach podobnych do naszej współczesności, ale podrasowanych magią, u Hrycyszyn klimat jest lekko steampunkowy, w każdym razie świat jest stylizowany na XIX-wieczny. Wszystkie trzy to bardzo porządne rozrywkowe opowiadania, z fajnym klimatem. Wciągają, a ich autorki sprytnie posługują się retellingową konwencją. Raduchowska wzięła z kolei na warsztat "Czerwonego Kapturka". Ten tekst lubię mniej, trochę dlatego, że bardzo szybko go przejrzałam i wiedziałam, na czym będzie polegał najważniejszy zwrot akcji. To było tak przewidywalne czy ja się już zbyt wielu wariacji na temat Kapturka naczytałam? Nie wiem, ale tego opowiadania nie ratował ani styl ani klimat. Było przyzwoite, ale do zapomnienia. Mam z kolei problem z oceną tekstu Zielińskiej ("Białe"), bo jest dobrze napisane i jest tam ciekawy pomysł, ale czegoś mi w nim brakuje. To takie apokaliptyczne "Brzydkie kaczątko".

Trudno mi za to za retelling uznać "Sześć koszulek z łabędziami" Wójtowicz, chociaż już tytuł jasno obwieszcza, z jakiej baśni autorka rzekomo czerpała inspirację. Zabawy materiałem źródłowym jest tu jednak bardzo, bardzo mało. Ten baśniowy motyw wydaje mi się doklejony zupełnie na siłę do historii o zakładzie pracy zatrudniającym zombie. Można by te koszulki z łabędziami zamienić na wiele innych rzeczy, w zależności od tego, do jakiej antologii akurat byłoby potrzebne opowiadanie. Mogłabym wybaczyć, gdyby "Sześć koszulek" mi się podobało. No ale nie, miało być śmieszne, dla mnie nie było, a poza komediowym potencjałem nie dostrzegłam tam niczego ciekawego.

No i jest całe mnóstwo opowiadań, które nie odwołują się do żadnej konkretnej baśni albo czerpią z wielu naraz. Antologię otwierają i zamykają dwa absolutnie przeurocze teksty. Na początku jest "Demon w studni" Białołęckiej, na końcu "Życzenie wróżki chrzestnej" Janusz. Demon od bardzo dawna jest uwięziony w studni, ale nagle zjawia się ktoś, kto chce z nim rozmawiać, opowiadać mu niezwykłe historie i zmienić jego podejście do życia. Dobra wróżka natomiast daje sobie wchodzić na głowę rozpieszczonym księżniczkom, a tymczasem jej samej przydałoby się trochę spokoju. Czego to nie ma w "Różach świętej Elżbiety" Hałas? Autorka odwołuje się nie tylko do baśni, ale też do opery Wegnera, do żywotów świętych, do mitologii... Ale gdybym miała wybierać, to najlepsze są opowiadania Kańtoch i Kisiel. Kańtoch bawi się motywem doppelgängera, ale też przenikaniem się światów, naszego i baśniowego. I jest to też po prostu świetny tekst o żałobie i samotności. Kisiel sprytnie składa różne motywy, by stworzyć baśń nową, własną. Eksploatuje przy tym tę stronę baśni, której blisko jest do horroru. Jest więc to opowiadanie mroczne, ze zmyślną fabułą, z mrugnięciami do czytelnika. Bardzo, bardzo dobre.

"Zazula, kukułeczka moja" to z kolei, jak nic, po prostu fanfik "Ogniem i mieczem". Tak, jest tam też odwołanie do historii o księżniczce, która uciekając, rzuca za siebie przedmioty (nie znam albo nie pamiętam), ale dobra, dobra, autorka przede wszystkim chciała napisać tekst, w którym Helena woli Bohuna od Skrzetuskiego. To nie jest opowiadanie, jakiego spodziewałabym się po baśniowej antologii, ale jest dobrze napisane (stylizacja całkiem zacna), klimat jest fajny i Nieznaj się tu ogólnie broni.

Nie broni się za to według mnie Chodorowska, w jej tekście baśni jest tyle, co kot napłakał. Tak, jest nawiązanie do folkloru Samów. Brzmi ciekawie? Tylko że nie będzie tu żadnej baśni z dalekiej północy. Będzie jedynie ważna dla fabuły ciekawostka w stylu „Samowie czcili niedźwiedzie polarne”. Tyle, kurtyna. W dodatku wynudziłam się przy tym strasznie. Biorąc pod uwagę to i fakt, że autorka najwyraźniej nie była w najmniejszym stopniu zainteresowana tym, żeby jej opowiadanie pasowało do tematu antologii, uważam, że jest to najsłabszy punkt całej książki.

Jeśli jednak wyciągnę z tego średnią, to wychodzi na to, że są "Harde baśnie" całkiem dobre. Nie wszystko mi się podobało, ale tak to jest z takimi antologiami. Rzadko je czytam, a przecież to jest świetny sposób na szybki przegląd literackiego rynku. Wiedziałam wcześniej, że lubię Kańtoch, ale teraz wiem też, że warto by w końcu przeczytać "Gdzie śpiewają diabły" Kubasiewicz, które od dawna czekają na czytniku, że mogę bezpiecznie sięgnąć po Jadowską, jeśli zachce mi się lekkiego urban fantasy albo że może Kisiel ma więcej do zaoferowania niż mi się wydawało (czytałam "Dożywocie" i "Nomen omen" kilka lat temu, były sympatyczne, ale to tyle, na więcej nie miałam ochoty, teraz mam).

Ale może najpierw "Harda horda"?

Bardzo ucieszyła mnie zapowiedź "Hardych baśni", antologii baśniowych opowiadań stworzonych przez Hardą Hordę, grupę literacką polskich twórczyń fantastyki. Wydaje mi się, że na polskim rynku retelling nie jest aż tak popularny. Lubię śledzić baśniowe tropy i zazwyczaj muszę podążać ścieżkami literatury anglojęzycznej, z której zresztą tylko niewielki procent jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego to, jak można się pewnie domyślać, powieść o ludziach pierwotnych. Ayla, kilkuletnia dziewczynka, traci rodzinę w wyniku trzęsienia ziemi. Błąka się potem sama w poszukiwaniu jedzenia i schronienia. Przypadkiem trafia na nią plemię, które nazywa siebie klanem niedźwiedzia jaskiniowego. Dochodzi do ciekawego zderzenia dwóch rzeczywistości - Ayla jest przedstawicielką człowieka kromaniońskiego (uwaga, cytuję Wikipedię: „anatomicznie identycznego z człowiekiem współczesnym”), klan to neandertalczycy. Między dwoma gatunkami jest wiele podobieństw, ale i wiele różnic.

Powieść osadzona w paleolicie? To jest nawet dobry, oryginalny pomysł. Mam wrażenie, że jaskiniowcy jednak nie pojawiają się w (pop)kulturze często. Spotkania neandertalczyków z człowiekiem rozumnym tym bardziej może być interesujące i nawet daje pewne pole do popisu. Zatem zdecydowanie widzę tu potencjał. Trzeba by jednak cały napisany tekst... wyrzucić do kosza. Wyrzucić do kosza i napisać od nowa.

Widać tutaj dogłębny research. Widać, że autorka spędziła długie godziny nad książkami, że zrobiła wszystko, by dowiedzieć się jak najwięcej o życiu i rozwoju ludzi pierwotnych. Widać, bo są tu całe akapity, które wyglądają jak fragmenty przepisane z encyklopedii. Według mnie jednak nie o to w researchu do powieści chodzi. Wolałabym, żeby naukowe informacje były bardziej naturalnie wplecione w narrację, żeby ten research był widoczny w tym, co się w powieści dzieje, co i jak robią postacie, w jaki sposób myślą, nie w tym, że niektórych fragmentów można by użyć na tabliczkach w muzeum. Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego jest jak dokument przyrodniczy, jeśli ktoś kiedyś postanowi wydać w Polsce audiobooka, to postuluję, żeby czytała go Krystyna Czubówna. Może ktoś lubi dokumenty przyrodnicze, ja trochę nie na to się pisałam. W dodatku nawet ten walor edukacyjny w Klanie Niedźwiedzia Jaskiniowego jest dyskusyjny – od lat 80. dokonano trochę nowych odkryć, informacje wykorzystywane przez Auel bywają, zgodnie z dzisiejszym stanem wiedzy, nieprawdziwe. Na przykład dawniej uważano, że neandertalczycy nie mieli rozwiniętego aparatu mowy i potrafili wydawać tylko proste dźwięki (dlatego klan porozumiewa się pomrukami i gestami), dziś twierdzi się, że prawdopodobnie mogli się posługiwać mową w takim stopniu jak my. Nie jest to tym razem zarzut do autorki czy książki, natomiast, gdybyście chcieli dowiedzieć się czegoś więcej, to ta seria może jednak nie być na to najlepszym sposobem. Jestem pewna, że mnóstwo zawartych tu informacji jest prawdziwych, ale komuś, kto nie ma głębszej wiedzy, będzie trudno je oddzielić od tych zdezaktualizowanych. To byłby wciąż mały problem, gdyby nacisk nie był tak mocno położony na te historyczno-antropologiczne informacje (wiadomo, nie wszystko musi się zgadzać w fikcji literackiej). Ale jest. A ja na myśl o tych długich, przeraźliwie nudnych naukowych fragmentach mam ochotę krzyczeć: „po co, po co?!”.

Jest też sporo nużących opisów przyrody – a wiecie, według mnie Nad Niemnem to wciągająca książka. Nie mam nic do opisów per se, mam coś do opisów u Auel.

Narracja jest trzecioosobowa, ale Auel wciąż przechodzi od takiego wszechwiedzącego narratora z perspektywą XX-wieczną do wewnętrznych rozważań bohaterów, co wypada jednak dość chaotycznie. Bardzo utrudnia to wciągnięcie się w świat i w przeżywanie tego, co spotyka bohaterów. Bo nawet jeśli autorka stara nam się przybliżać uczucia postaci, to ten wszechwiedzący narrator, który używa takich słów jak "ewolucja" czy "synteza", bardzo szybko niszczy klimat, wyciąga nas z tego prehistorycznego świata, wrzuca wprost do współczesności i kompletnie niweczy wrażenie bycia w centrum wydarzeń z powieści. Zamiast od środka obserwujemy bohaterów z bezpiecznej perspektywy XX i XXI wieku. Oczywiście nie ma takiej opcji, żeby tej współczesnej perspektywy w powieści w ogóle nie było, natomiast nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tego typu książce znacznie lepiej zadziałałoby zacieranie granicy między narratorem i postaciami, między współczesnością i prehistorią, Auel natomiast ją podkreśla. Nawet jeśli narrator szczegółowo opisuje motywacje i uczucia bohaterów, to ja i tak czułam, jakby ktoś beznamiętnie mi je relacjonował. To porównanie z dokumentem przyrodniczym, którego nie potrafiłam wyrzucić ze swojej głowy, sprawiało, że bohaterowie wydali mi się wręcz odczłowieczeni (jak eksponaty w muzeum, jak rzeźby neandertalczyków, które stoją na przykład w Jaskini Ciemnej w Ojcowie i, jak sądzę, w wielu podobnych miejscach), a przecież jestem pewna, że nie o to chodziło.

Na marginesie – Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego jest dość często określany jako fantasy i zupełnie nie wiem, skąd to się bierze (najwyraźniej prehistoria wydaje nam się równie abstrakcyjna co Śródziemie). Brakuje tu jakichkolwiek elementów magicznych, akcja rozgrywa się w realistycznie przedstawionym naszym świecie – to po prostu powieść historyczna. Jedyne elementy, które można by ewentualnie uznać za fantastyczne to tak naprawdę religia bądź przesądy plemienia. Kto wie, może za kilka-kilkadziesiąt tysięcy lat realistyczna powieść historyczna o XXI wieku (jeśli ludzkość przetrwa i ktoś jeszcze będzie pisał powieści) będzie wydawała się fantastyką, bo przecież ludzie w niej wierzą, że wino może zamienić się w krew.

Nieumiejętność sprawnego wykorzystania researchu, kiepsko poprowadzona narracja, powtórzenia (tę książkę można by znacznie skrócić nawet bez wycinania tych nieszczęsnych opisów), czy bardzo tutaj widoczna tendencja do mówienia zamiast pokazywania – to wszystko świadczy o słabym warsztacie autorki. To jest po prostu źle napisana książka. Jej popularności muszę się więc doszukiwać w samej historii Ayli. Najwyraźniej wielu czytelników potrafiło jednak przejrzeć przez te rozwleczone opisy, powtarzające się informacje i gdzieś tam zobaczyć pełną emocji, wciągającą opowieść. Mogę w to uwierzyć (muszę, patrząc na opinie), bo nie brakuje w losach Ayli dramatyzmu, postacie są wyraziste (trochę czarno-białe, ale przez to pewnie właśnie bardziej wyraziste, a, powiedzmy sobie szczerze, czasem lubimy te proste podziały, czasem lubimy z góry wiedzieć, komu mamy kibicować, a kogo mamy nie znosić) a po jakichś dwustu stronach (hah) historia rozkręciła się na tyle, bym przestała już myśleć o porzuceniu czytania. Ale nie, przyzwoita historia nie wynagrodziła mi wszystkiego innego.

To mogło być wciągające, pełne emocji, klimatyczne czytadło. Ale nie jest, jest tylko dobry pomysł i materiał, który nadawałby się do gruntownego przeredagowania.

I tak, wiem, to może być kontrowersyjna opinia.

Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego to, jak można się pewnie domyślać, powieść o ludziach pierwotnych. Ayla, kilkuletnia dziewczynka, traci rodzinę w wyniku trzęsienia ziemi. Błąka się potem sama w poszukiwaniu jedzenia i schronienia. Przypadkiem trafia na nią plemię, które nazywa siebie klanem niedźwiedzia jaskiniowego. Dochodzi do ciekawego zderzenia dwóch rzeczywistości -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O.
Przepadłam.
Ta powieść naprawdę ujęła mnie za serce.

Córka lasu to piękna, romantyczna i bardzo nastrojowa opowieść; historyczne fantasy z akcją osadzoną w Irlandii i Brytanii mniej więcej w IX w. Marillier garściami czerpie z baśni, irlandzkiego folkloru i dawnych irlandzkich wierzeń. I jak w każdej dobrej opowieści jest tu magia, miłość, poświęcenie i okrutnie trudne zadanie, które bohaterka będzie musiała wykonać.

Powieść wyraźnie nawiązuje do Sześciu łabędzi braci Grimm (albo, w wersji Andersena, Dzikich łabędzi). Juliet Marillier bardzo ściśle trzyma się oryginalnej ścieżki fabularnej. To właściwie dokładne odtworzenie tej baśni - tym razem żadnych sztuczek, żadnego przewrotnego traktowania elementów historii. Nie, dostajemy znaną już intrygę, ale znacznie bogatszą w szczegóły, ciekawszą i bardziej rozbudowaną. Zawsze jakoś wyjątkowo lubiłam Dzikie łabędzie, a Juliet Marillier tchnęła w tę opowieść życie. I to jest piękne - uwielbiam w retellingach eksperymentowanie z pierwowzorem, przewrotne zabawy z oryginalną fabułą, wykręcanie historii tak, by wciąż była to ta sama opowieść, a jednak, by była inna i wyjątkowa. A Marillier stawia na całkowitą prostotę i tą prostotą zachwyca. Można wiedzieć, co się stanie, co przynajmniej powinno stać, a mimo to czytać z zapartym tchem, czytać tak, jakby kartki parzyły. Bo przecież znamy tylko szkielet opowieści, wiemy co się wydarzy, ale nie wiemy jak.

Tak, to baśń. Piękna, wspaniała, magiczna. Pełna smutku i melancholii, ale też radosna. W końcu wszystko musi zmierzać do szczęśliwego zakończenia, prawda? Tylko że Marillier tę swoją baśń wypełnia bardziej realistycznymi szczegółami, wprowadza do niej prawdziwych ludzi i prawdziwe emocje. Córka lasu zachowuje więc fabułę i nastrój oryginalnej opowieści, ale (przynajmniej do pewnego stopnia) rezygnuje z baśniowej schematyczności.

Bo zresztą Marillier po prostu umie pisać tak, że czytelnik (no, przynajmniej ja) odczuwa wszystko bardzo głęboko, że przeżywa czytanie naprawdę mocno. Córka lasu naprawdę pozwala się przenieść do innego świata, jest tak plastycznie i prawdziwie napisana. Łatwo też identyfikować się z Sorchą, delikatną, ale pełną wewnętrznej siły Sorchą, odczuwać w czasie lektury to samo, co ona. Akcja potrafi być szalenie wciągająca, ale dajcie jej trochę czasu na rozkręcenie się. Marillier się nie spieszy, momentami może nawet tempo mogłoby być szybsze. Moje uwielbienie dla Córki lasu było nagłe i niespodziewane - byłam zadowolona od samego początku, bo to piękna, bardzo nastrojowa powieść, ale pierwszą jedną trzecią książki czytałam jak na mnie naprawdę długo. Ale, gdy już byłam w połowie, nic mnie poza Córką lasu nie obchodziło, wiedziałam, że będę czytać, póki nie skończę.

Naprawdę, idźcie i czytajcie. Pobawię się w marketingowca i, żeby zachęcić więcej osób, zrobię kilka porównań do szalenie popularnych w tej chwili autorek. Wydaje mi się, że powieść Marillier powinna spodobać się fankom Sary J. Maas (szczególnie Dworów) i Diany Gabaldon. Książki tych pisarek to wciągające romanse fantasy nawiązujące do folkloru z Wysp Brytyjskich, Maas i Marillier dodatkowo bazują na baśniach. Z drugiej strony myślę, że możecie polubić Córkę lasu, nawet jeśli Dwór cierni i róż albo Obca Was zawiodły (bo na przykład, tak jak ja, macie poczucie, że niebezpiecznie blisko im do harlequinów). Córka lasu to według mnie po protu lepsza powieść. Tak, romans jest tu bardzo ważny, ale nie ma tu tanich chwytów i wszystko jest bardziej wyważone.

Czasem jakaś książka, pewnie nie najambitniejsza, pewnie wcale nie najlepsza pod słońcem, trafia do nas tak jak dawno żadna inna. Tak mam właśnie z Córką lasu - jestem w niej zakochana od dwóch lat, a powtórna lektura była jak kojący powrót do domu.

I musicie wiedzieć, że drugi tom jest równie cudowny! Miejmy nadzieję, że też trafi do Polski.

O.
Przepadłam.
Ta powieść naprawdę ujęła mnie za serce.

Córka lasu to piękna, romantyczna i bardzo nastrojowa opowieść; historyczne fantasy z akcją osadzoną w Irlandii i Brytanii mniej więcej w IX w. Marillier garściami czerpie z baśni, irlandzkiego folkloru i dawnych irlandzkich wierzeń. I jak w każdej dobrej opowieści jest tu magia, miłość, poświęcenie i okrutnie trudne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaczęło się od trylogii, ale wychodzi na to, że Bardugo pisze bardzo długą serię, której końca jeszcze nie widać. Chyba na szczęście pisze ją w kawałkach, Griszawersum to kilka mniejszych serii, na razie w układzie 3+2+2, ale zobaczymy, co będzie dalej. Właściwie bardzo mi odpowiada rozwijanie uniwersum w ten sposób — z naprawdę długimi, tasiemcowatymi cyklami mam problem, a tutaj już dwie-trzy książki stanowią zamkniętą (w miarę) całość. Równocześnie, jeśli chcemy, dostajemy możliwość wielokrotnego wracania do świata i bohaterów, których lubimy.

Oczywiście to działa tylko wtedy, gdy autorka ma pomysły na kolejne części i nie ciągnie tego na siłę.

A piszę to, bo jeszcze w jednej trzeciej King of Scars naprawdę byłam przekonana, że tego pomysłu nie ma. Akcja rozkręca się raczej mozolnie i początek był taki... umiarkowanie angażujący. Uff, całe szczęście, że potem wszystko ruszyło.


Szóstkę wron ewentualnie można było czytać bez znajomości Griszy (choć to nie była najlepsza kolejność, jeśli chcieliście z Bardugo wycisnąć jak najwięcej). Czytać King of Scars przed Griszą i Wronami oczywiście teoretycznie też można, ale to już nie ma żadnego sensu. Powieść poważnie i bez zahamowań spoiluje obie poprzednie serie. Co było do przewidzenia, w końcu ciągniemy tutaj historie bohaterów, których poznaliśmy już wcześniej. Jest więc Nina, która przebywa we Fjerdzie jako ravczański szpieg, próbuje tam pomagać prześladowanym Griszom. Jest Mikołaj, w którym odradza się ten potwór, w którego kiedyś przemienił go Darkling. A król zdecydowanie nie może w nocy tracić panowania nad sobą i zmieniać się w groźne monstrum, rządy Mikołaja zdają się więc zagrożone, trzeba szukać sposobu na jego „wyleczenie”. Ten wątek obserwujemy też oczami Zoi, jednej z trojga Griszów w ravczańskim triumwiracie, generał drugiej armii.

Bardugo całkiem fajnie uzupełnia niektóre białe plamy w uniwersum i gra z oczekiwaniami fanów. Doceniam to, że dowiedzieliśmy się, dlaczego potężnych czarodziejów w Ravce nazywa się Griszami, w wolnym tłumaczeniu Grzesiami. Okej, Bardugo, aż trudno w to uwierzyć, ale wybrnęłaś z tego. Podoba mi się, że dowiadujemy się więcej o świętych i ich kulcie. Nie jestem do końca pewna, co myśleć o tym, że wciąż trochę... mierzymy się z tym samym zagrożeniem? Dość szybko odkryjecie, że do pewnego stopnia rolę czarnego charakteru gra tutaj... Darkling, jeśli nie we własnej osobie, to w postaci swojego dziedzictwa. O ile więc martwi mnie tutaj problem pewnej powtarzalności, braku świeżości, to w sumie ja, ze swoją niezdrową sympatią do Darklinga, nie mam za bardzo na co narzekać. Swoją drogą zastanawiam się, czy fanatyczny Yuri, który przewodzi sekcie pragnącej włączyć Darklinga do grona świętych, nie jest trochę takim prztyczkiem w nos fanów, którzy trochę za bardzo lubią czarny charakter z Griszy? Nie wiem, ale w sumie podoba mi się ten pomysł.

Nawet jeśli Bardugo jakoś tym razem zaczyna bez impetu, to wcześniej czy później udaje jej się to nadrobić. Zaczyna się dziać, pojawiają się momenty, w których szczęka opada ze zdziwienia, czyta się z ekscytacją i radością. Właściwie i tak największa siła Bardugo tkwi chyba w jej bohaterach (odkąd się trochę rozkręciła i zostawiła za sobą Alinę i Mala...). Trudno nie lubić wszystkich jej narratorów. Tutaj wracamy do dwójki tych już bardzo popularnych — Mikołaja (nie możecie nie lubić Mikołaja) i Niny. Jest też znana nam już Zoja — i przyznaję, Zoję pamiętałam z Griszy mętnie jako „tę wredną dziewczynę” i nie byłam do niej przywiązana ani szczególnie nią zainteresowana. A Bardugo szybko sprawiła, że pokochałam i Zoję. Jeśli w pewnym momencie kilka rozdziałów dostaje niejaki Isaak, to do niego też momentalnie zaczyna się odczuwać sympatię.

Od pewnego momentu King of Scars dawał mi bardzo dużo frajdy i skończyłam bardzo zadowolona. A jednak, a jednak... wciąż jest to książka, która zostawia po sobie pewien niedosyt. Koniec końców nie wydarzyło się przecież aż tak wiele, nie dostaliśmy prawie żadnych rozwiązań, trudno powiedzieć, by któryś wątek okazał się szczególnie satysfakcjonujący. King of Scars całkiem fajnie się rozkręca, ale zanim zdąży rozkręcić się na maksa — po prostu się kończy. Zdaje się, że jest to przede wszystkim świetny grunt pod kolejną część. To nie to, że nie ma tu kilku zwrotów akcji czy porządnych konfrontacji z takim czy innym złem, że nie ma emocji. Są. Ale jednak kończy się czytać z takim przeświadczeniem, że wszystko, co naprawdę dobre dopiero przed nami (obym się zresztą nie myliła!), że dostało się coś fajnego, ale dostało się tego zdecydowanie za mało. Pewnie, że po Szóstce wron chciałam od razu czytać kontynuację. Ale Szóstka wron była jak pyszny, syty posiłek, King of Scars może być bardzo smaczny, ale nie zaspokaja głodu.

Zaczęło się od trylogii, ale wychodzi na to, że Bardugo pisze bardzo długą serię, której końca jeszcze nie widać. Chyba na szczęście pisze ją w kawałkach, Griszawersum to kilka mniejszych serii, na razie w układzie 3+2+2, ale zobaczymy, co będzie dalej. Właściwie bardzo mi odpowiada rozwijanie uniwersum w ten sposób — z naprawdę długimi, tasiemcowatymi cyklami mam problem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"A Court of Frost and Starlight" (zwany dalej ACOFAS) to taka piękna marketingowa pułapka na fanów. To też świetne potwierdzenie tego, co wiem, od dawna - Maas nie wie potrafi skończyć serii, nie umie przestać pisać, nawet jeśli pisać nie ma już o czym. A może po prostu dobrze wie, że nie zabija się kury znoszącej złote jajka i chce z tych swoich serii wycisnąć tyle pieniędzy, ile się da.

ACOFAS miał być więc "mostem" pomiędzy oryginalną trylogią a zaplanowanymi spin-offami. No i jest tylko tym mostem. Mostem zupełnie niepotrzebnym, bo założę się, że każdy minimalnie rozgarnięty czytelnik bez problemu połapie się w następnej książce, nawet jeśli nie przeczyta tej. Trochę dlatego, że Maas i tak z upodobaniem po wielokroć wspomina wszelkie dramy w wewnętrznych monologach bohaterów (pfff...). A trochę dlatego, że w ACOFAS po prostu nie wydarzyło się nic szczególnie istotnego.

Velaris przygotowuje się na Przesilenie Zimowe, które łudząco przypomina nasze Boże Narodzenie (serio, powinni to wydać w grudniu). Miasto i bohaterowie wciąż leczą się z ran zadanych podczas wojny. Generalnie bądźcie gotowi na:

- Feyre, która robi zakupy,
- Rhysa i Feyre uprawiających seks (albo myślących o uprawianiu seksu),
- Nestę, która jest Nestą, a poza tym wpadła w alkoholizm i depresję,
- Tamlina, który wpadł w depresję,
- Feyre, która robi zakupy,
- Cassiana, który próbuje radzić sobie z niezadowolonymi illyrskimi oddziałami,
- Luciena, który nadal jest trochę zagubiony i nie wie, co robi w fabule,
- Azriela, który jest Azrielem i nie robi nic specjalnego,
- Feyre, która maluje,
- Elain, która piecze i gotuje,
- Rhysa i Feyre uprawiających seks (albo myślących o uprawianiu seksu),
- Amren, która jest Amren i nie robi nic specjalnego,
- Mor, która dalej próbuje sobie poradzić z tą traumą sprzed kilkuset lat.

Powtórzenia nie są przypadkowe.

OJEJ. Może to spoiler? Czy ja właśnie nie zdradziłam Wam prawie całej fabuły? Autentycznie nie dzieje się tu nic ciekawego ani ważnego. ACOWAR zostawił nas z wieloma otwartymi kwestiami i jeśli łudziliście się, że ACOFAS rozjaśni nam część z nich, chociaż jedną, to NIE. Na wszystkie rozwiązania trzeba będzie poczekać do spin-offów. Ta książka to taki ochłap rzucony fanom na przeczekanie. I może nie złościłoby mnie to, gdyby to było tylko krótkie opowiadanko. Ale to jest 270 stron (a w polskim wydaniu, jak znam życie, wyjdzie dobrze ponad 300) o niczym.

Najważniejsza informacja? Na końcu jest teaser następnej części - wreszcie więc dowiadujemy się, o kim ta książka będzie. A ja oczywiście ją przeczytam. Przeczytam, chociaż ACOFAS zostawił po sobie niemiły posmak, chociaż w tej chwili wygląda to wszystko jak trochę żałosna telenowela.

I doskonale wiem, że wiele osób i tak będzie zadowolona, już tylko z tego powodu, że ACOFAS jest okazją do kolejnego spotkania z ulubionymi bohaterami. Znam to uczucie i rozumiem, czemu niektórym ten brak fabuły nie będzie przeszkadzał. Ale ja po prostu jestem już tym zmęczona. Maas od ACOWARu wodzi nas za nos. Zostawia pytania, przygotowuje grunt pod następne książki, ale nie daje żadnych rozwiązań. Kluczy, powtarza się, ewidentnie zostawia wszystkie pomysły, które ma, na potem. O ile ma jakieś pomysły. Oby. Jeśli nic się nie zmieni, to ta seria ma szansę wkrótce zamienić się w parodię samej siebie.

Wykorzystam ten moment, by powiedzieć o jeszcze jednej rzeczy, która mnie u Maas irytuje, a na którą nigdy się tu jeszcze nie żaliłam. Zauważyliście, jak większość jej postaci patrzy na świat w strasznie czarno-biały sposób, jak łatwo im osądzać, nienawidzić, jak szybko wyrządzone krzywdy wywołują w nich żądzę mordu? Jak oni nigdy nie wybaczają, jak z absolutną pewnością mówią "należało mu się", "zasłużyli na to"? Jak poczytują sobie wręcz za zasługę, że jeszcze kogoś nie zamordowali, choć powinni? No i okej, ale to przecież tworzy wspaniałą przestrzeń do pokazania, że ci idealni bohaterowie nie są wcale tacy idealni, że na przykład taki doskonały w każdym calu Rhys ma też jakieś skazy. Ale nie, te ideały dalej są idealizowane do granic możliwości (i mdłości), ta ich nienawiść jest słuszna, najsłuszniejsza, "książka" zdaje się im potakiwać. A przecież Maas chyba umie się posługiwać szarościami, przynajmniej w przypadku bohaterów drugoplanowych. Ci najważniejsi w serii są jednak zawsze perfekcyjni, zawsze mają rację, nawet jeśli nie mają. Tak jest, koniec kwestii. Nie rozumiem.

W październiku sprawdzimy, czy Maas potrafi skończyć chociaż jedną serię. Maas, proszę, proszę. Niech "Kingdom of Ashes" będzie prawdziwym finałem "Szklanego tronu". "Wieża świtu" jak na dodatek do serii udała się nadspodziewanie dobrze (tam przynajmniej była konkretna historia - czy na aż tyle stron, to inna sprawa), ale ACOFAS ewidentnie pokazuje, że może lepiej nie przeciągać struny. A na pewno nie pisać, gdy nie ma się nic do powiedzenia.

"A Court of Frost and Starlight" (zwany dalej ACOFAS) to taka piękna marketingowa pułapka na fanów. To też świetne potwierdzenie tego, co wiem, od dawna - Maas nie wie potrafi skończyć serii, nie umie przestać pisać, nawet jeśli pisać nie ma już o czym. A może po prostu dobrze wie, że nie zabija się kury znoszącej złote jajka i chce z tych swoich serii wycisnąć tyle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiem, że nawet wielu zagorzałych fanów Szklanego tronu patrzyło i patrzy na "Wieżę świtu" z niepewnością. Bo ta książka faktycznie wygląda na dziwny twór. Miała być opowiadaniem, rozrosła się do powieści na 660 stron. Miała być dodatkiem do serii, okazała się pełnoprawnym tomem szóstym, który właściwie trzeba przeczytać przed finałem. No i, pewnie przede wszystkim, Wieża świtu odskakuje od głównej osi fabularnej. Nie ma tu głównej bohaterki serii! Nie ma wielu innych bohaterów. Uwaga skupia się natomiast na Chaolu, który... hmmm... raczej nie jest najpopularniejszą postacią.

Ja Chaola lubię i zawsze lubiłam. Byłam mocno w "team Chaol", gdy coś takiego jeszcze miało rację bytu. Potem się pogodziłam, trochę obraziłam się na Maas, gdy okazało się, że w "Imperium burz" Chaola nie ma wcale, ale... chyba mogę jej wybaczyć (teraz to już na pewno). Ale ja też miałam obawy. Zawsze się trochę boję, gdy z sześciu tomów robi się siedem. Gdy opowiadanie staje się ogromną powieścią. Poza tym to naprawdę jest dziwny i niespodziewany odcinek w tej serii. I doskonale rozumiem wszystkich, którzy nie są do "Wieży świtu" przekonani, rozumiem pewne rozgoryczenie niektórych, tym bardziej, jeśli wezmę pod uwagę, jak kończy się "Imperium burz".

No ale jak wyszło?

Ważne kwestie: czy trzeba przeczytać "Wieżę świtu" przed kolejnym tomem? Jak ta książka ma się do reszty serii?
"Wieża świtu" rozgrywa się równolegle do "Imperium burz" i pokazuje to, co działo się w tym czasie z Chaolem i Nesryn. Tak, zdecydowanie "Wieża świtu" jest powiązana z głównym wątkiem fabularnym, a to co się wydarzyło na pewno będzie mieć ogromny wpływ na ostatni tom. Ujawnione zostały kolejne bardzo ważne fakty. Zatem tak - według mnie raczej trzeba przeczytać, bo "Wieża świtu" odskakuje trochę w bok, ale jednak zdaje się integralną częścią "Szklanego tronu", nie dodatkiem. Pewnie najlepiej by było, żeby te wątki, po pewnym przycięciu, zmieściły się w "Imperium burz". Dostalibyśmy książkę na ponad 1000 stron, ale to byłoby najbardziej logiczne wyjście (no ale... kasa). Osobiście nie polecam Wam pomijania tego tomu też dlatego, że "Wieża świtu" była fajna, mnie się naprawdę podobała. Ale jeśli bardzo nie chcecie czytać, to być może dacie bez tego radę. Prawdopodobnie będziecie trochę skołowani przy ostatniej części, ale przecież najważniejsze kwestie i tak pewnie będą jeszcze raz wytłumaczone. Ja wiele razy słyszałam, że na tym etapie powinno się mieć już przeczytane opowiadania. Pff, widzicie, daję radę (no dobra, przeczytałam ostatnio dwa, ale potem mi się znudziło). Przekonanym, że chcą "Wieżę świtu" mimo wszystko pominąć, proponuję przeczytanie jakiegoś streszczenia w Internecie. Bez tego może być jednak ciężko.
Czy dostaniemy trochę nowych informacji o tym, co dzieje się z Aelin lub resztą? Trochę. Troszkę. Troszeczkę.

Jeśli tu jesteście, to pewnie czytacie i lubicie Sarę J. Maas. Nie wiem, czy chce mi się w związku z tym narzekać na rzeczy, które mnie od zawsze u niej denerwują. Tak, strasznie to momentami patetyczne, strasznie dużo melodramatu. Tak, bohaterowie są piękni, doskonali i nieziemsko potężni. Och, tym razem też, nawet jeśli (wyjątkowo!) wszyscy główni bohaterowie są ludźmi. Ale Yrene nie może być tylko uzdolnioną uzdrowicielką. Nie, ona jest super uzdolniona, nikt nigdy tak dobrze nie zdał egzaminów, jest najlepsza, naj... Musiała dostać jakieś błogosławieństwo Silby. No wiecie. W każdym razie ja za każdym razem się irytuję, przewracam oczami, potem uwielbiam narzekać, jakie to straszne głupoty, jakie to słabe... No i wiecie przecież, że to takie bezczelne, kiczowate romansidła i chodzi tu nie tylko o to, by pokonać zło/odzyskać tron/uratować świat, ale też by wszystkich ustawić w szczęśliwych związkach (przy czym na pewno nie od razu, bo przeciętny bohater musi zaliczyć kilka nieudanych "wielkich miłości", zanim trafi na tę jedyną prawdziwą wielką miłość). Ale! Każdą książkę Maas czytam natychmiast po amerykańskiej premierze, zawsze świetnie się bawię podczas czytania, zawsze przeżywam, a potem kacuję przez jakiś czas. Mój stosunek do Maas jest trochę (hmm, trochę bardzo) schizofreniczny.

Tylko że, jeśli się nad tym zastanowię, Wieża świtu stosunkowo mało mnie irytowała. No tak, na początku byłam trochę przestraszona tym, co też ta Maas znowu wyprawia w wątkach romantycznych (typowa Maas, jeśli masz na starcie bohatera i bohaterkę, to po co pisać jeden wątek miłosny, skoro można pisać dwa), już miałam zamiar narzekać tutaj, jaką "Szklany tron" jest telenowelą, ale... skończyłam książkę i jestem naprawdę bardzo zadowolona z tego, co ona tam wykombinowała. Może to telenowela, ale to telenowela, która mi się mimo wszystko podoba (cóż zrobić, jestem słaba). Pięknie to gra, jestem zadowolona z obu wątków miłosnych.

W ogóle wiecie, "Wieża świtu" miała być "tą książką o Chaolu", ale przecież Chaol nie jest tu jedynym bohaterem. Perspektywy mamy trzy - poza Chaolem i Nesryn jest jeszcze Yrene, uzdrowicielka, którą możecie już znać z opowiadania Zabójczyni i uzdrowicielka. Cele też mamy trzy: uleczyć Chaola, namówić khagana do udziału w wojnie i... poukładać wszystkich w pary (a jak). Od pewnego momentu akcja biegnie dwutorowo. "Szklany tron" od dawna jest wielowątkową serią - zawsze jest ta szansa, że jeśli wynudzi Was jeden wątek, to będziecie i tak niecierpliwie czekać na inny. Tak, "Wieża świtu" ma trochę mniej bohaterów, ale być może znajdziecie coś dla siebie. Maas zresztą wysyła nas w nowe miejsce, pokazuje nowy świat i przedstawia sporo całkiem nowych postaci. Było ciekawie, a ja naprawdę dobrze się bawiłam.

No ale dla mnie akurat Chaol, Yrene i Nesryn to nie jest najgorszy zestaw bohaterów, a "Szklany tron bez Aelin" brzmi jak rewelacyjny pomysł.

Więc... jeśli mam zażalenia, to być może takie, że pierwsza połowa nie jest szczególnie dynamiczna. To zresztą dość typowe dla Maas - trochę nierówne tempo i zdecydowanie największa moc w zakończeniach. Ja się raczej i tak nie nudzę, tym razem też się nie nudziłam, ale... ostrzegam, tym bardziej, że "Wieża świtu" jest chyba jednak trochę wolniejsza niż przeciętna książka Maas. To dla mnie naprawdę bardzo dobrze skrojona fabuła, ale Maas nie uniknęła pewnych dłużyzn. Poza tym po dziewięciu powieściach coraz wyraźniej widać jej ulubione motywy. Niestety, ona lubi się powtarzać. Pisze niemal bliźniacze sceny, wkłada w usta bohaterów z różnych serii prawie te same zdania, kilka razy podchodzi do jakiegoś motywu w ten sam sposób.

"Wieża świtu" dla mnie jest na poziomie lepszych tomów "Szklanego tronu" (każdy ma na ten temat inne zdanie - ja ogólnie wolę te późniejsze, a w każdym razie naprawdę nie lubię tylko pierwszej części). Ma swoje problemy, ma. Ale... dla mnie na pewno jest lepsze niż ACOWAR. A porównuję z ACOWAR, bo w 2017 roku mieliśmy dwie premiery od Maas (jeśli weźmie się pod uwagę daty premier w USA). Był wyczekany "Dwór skrzydeł i zguby", nad którym wszyscy świrowali. I była "Wieża świtu", takie trochę gorsze dziecko. Z ACOWAR jest mnóstwo problemów i to pod wieloma względami powieść naprawdę rozczarowująca. A "Wieża świtu"? Jest fajna, satysfakcjonująca, jakoś mało mnie wkurza. Lepsza niż się spodziewałam! Naprawdę. Jeśli baliście się Wieży świtu, to się nie bójcie. A jeśli nie zamierzaliście w ogóle czytać, to jeszcze raz to przemyślcie.

Po namyśle stwierdzam, że to chyba moja ulubiona część. Wiem, że pewnie będę w tym odosobniona, no ale tak właśnie jest. Minęło ponad pół roku odkąd czytałam "Wieżę świtu, wciąż często (i zawsze z sympatią) myślę o tej książce.

Wiem, że nawet wielu zagorzałych fanów Szklanego tronu patrzyło i patrzy na "Wieżę świtu" z niepewnością. Bo ta książka faktycznie wygląda na dziwny twór. Miała być opowiadaniem, rozrosła się do powieści na 660 stron. Miała być dodatkiem do serii, okazała się pełnoprawnym tomem szóstym, który właściwie trzeba przeczytać przed finałem. No i, pewnie przede wszystkim, Wieża...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Klątwa przeznaczenia Sylwia Dubielecka, Monika Magoska-Suchar
Ocena 7,2
Klątwa przezna... Sylwia Dubielecka, ...

Na półkach:

Okładka i tytuł wydawały mi się od samego początku strasznie kiczowate i, co tu ukrywać, gdzieś tam w środeczku czułam, że to nie będzie dobra książka. Ale potem naczytałam się tylu peanów na jej cześć, że "Klątwa przeznaczenia" mnie jednak zaintrygowała. Zbiera zaskakująco dobre opinie. Naprawdę, bardzo dobre opinie. Autorkom udało się całkiem nieźle rozkręcić promocję - nie wykluczam, że ta popularność nie sięga daleko poza książkowy Internet, ale trzeba przyznać, na bookstagramie ta powieść ma grono oddanych fanek i robi jakiś szał. Byłam ciekawa. Podobno ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

Tekst zawiera względne spoilery. Najbardziej spoiluję coś, co dzieje się jakoś po 100. stronie, książka ma stron ponad 800. To prawie początek, dla mnie żaden spoiler, ale ostrzegałam.

"Klątwa przeznaczenia" zapędza się bardzo mocno w stronę taniego harlequina, ale w gruncie rzeczy to mogłoby być nie najgorsze rozrywkowe fantasy. Gdyby. Gdyby była lepiej napisana, a dialogi nie były tak koszmarnie drętwe i sztuczne. Gdyby wyciąć wszystkie te momenty, w których kompletnie nic się nie dzieje i tym samym skrócić całość o jakąś 1/3. Gdyby nie było to wszystko tak bezmyślnie wulgarne i brutalne. Gdyby, gdyby, gdyby. Za dużo gdybania. To jest zła książka.

No i jeszcze ten gwałt.

No tak, jesteśmy w okrutnym, brutalnym świecie, którym rządzą mężczyźni, a kobiety ma się za nic. W Czarnej Twierdzy jest jeszcze gorzej. Załapałam, niech tak będzie. To rzekomy powód, dla którego książka jest wulgarna, pełna prostackich żartów i komentarzy (w ogromnej mierze ta powieść składa się z gadania o seksie - właśnie, nawet nie z samego seksu, tylko z niewybrednego gadania o nim). Ta brutalność tego świata jest zresztą doprowadzona już do jakiegoś absurdu, co dobrze pokazuje choćby ten fragment:

"Na balkonie naprzeciwko jakaś młódka pochyla się nad barierką, opierając o nią ręce i uginając się pod naporem stojącego za nią, rytmicznie poruszającego biodrami Związkowca. Mężczyzna na chwilę spotyka mój wzrok swoim i lubieżnie uśmiecha się do mnie. Dalej, w innym miejscu, jedna z adeptek z piskiem upuszcza dzban i ucieka przed grupą goniących ją, rozpinających rozporki mężczyzn. Dwóch Związkowców za filarami arkad zażyna właśnie sługę, który niewłaściwie wypełnił ich rozkaz. Świat pełen okrucieństwa. A ja za chwilę stanę się jego ofiarą".

Powinno być "zarzyna", a nie "zażyna", ale cytuję za książką.

No ale, proszę państwa, mamy w tym brutalnym świecie kosmiczną miłość, taką ponad czasem, ponad śmiercią, na amen, na zawsze, Los, Przeznaczenie, tralalala. No i ten wielki romans zaczyna się od gwałtu. Ależ ja wcale nie żartuję. Nie zapala Wam się w tym momencie lampka alarmowa? Bo niewiele recenzentek zdaje się w ogóle zwracać uwagę na ten drobny fakt, prawie nikomu ten gwałt na początku romansu najwyraźniej nie przeszkadza. Trudno mi to pojąć.

Naświetlę sytuację. O Arienne i prawo nazwania jej swoją Milady (czyli właściwie faworytą) walczy kilku Mistrzów. W pewnym momencie jeden rzuca "ten, kto wygra, bierze ją przy wszystkich". Wygrywa Severo. Niby nie chce tak potraktować dziewczyny, ale przecież nie może wyjść na słabego przed całym Związkiem. Czytałam w Internecie, że Severo nie jest tu winny, bo przecież musiał, nie miał wyjścia... Jakie musiał? Nie chciał stracić szacunku prymitywnych kolegów. Serio, jeśli ktoś delikwenta podjudzał do gwałtu, to on nie jest tego gwałtu winny? No więc Severo gwałci Arienne i cała Czarna Twierdza na ten gwałt patrzy. Do tego okazuje się, że Arienne jest dziewicą, a Severo całkiem zapomina o wyrzutach sumienia i jest strasznie dumny z siebie i z tego, że oto kogoś rozdziewiczył (publicznie, wszyscy widzieli, brawa dla tego pana!).

"Wykonuje jednak tylko kilka ruchów, gdyż opór, jaki czuje w środku, towarzyszący mu przepełniony cierpieniem krzyk czarodziejki, a także bolesny spazm jej ciała, wyginającego się w łuk na stole, stanowią dla niego odkrycie tak nieoczekiwane, że mężczyzna aż rozwiera szerzej ze zdumienia źrenice, w których szaleje magiczny płomień. A gdy dociera do niego prawda, brzydki uśmiech powraca na jego wargi, a twarz wykrzywia wyraz triumfu.
Wyciąga męskość i prawą ręką przejeżdża po łonie i udach Arienne, po czym wznosi dłoń, pokazując ją zebranym wokół Mistrzom. Czerwona, świeża krew cieknie po jego długich palcach, a jej strużka po nadgarstku spływa aż za koronkowy mankiet rękawa jego kaftana".

Przeczytałam na Instagramie, że to nie był "brutalny akt przemocy". Widziałam, jak ktoś nazywał to "gwałtem", w cudzysłowie. Czyli to taki gwałt, ale nie do końca? Otóż, i gwałt, i okrutny akt przemocy. Dziewczyna nie chce, protestuje, próbuje się bronić, ale jej się nie udaje. Naprawdę ktoś może mieć wątpliwości, czy to jest gwałt (i to bez cudzysłowu)? W dodatku to gwałt publiczny. Można by pomyśleć, że dla wrażliwej szesnastolatki (dla każdego) to będzie BARDZO traumatyczne doświadczenie.

Eeeee tam, wcale nie.

Wiecie, sam fakt, że romans zaczyna się od gwałtu to jeszcze naprawdę pół biedy. Czujecie w ogóle jak to brzmi? Trudno mi sobie wyobrazić jakąkolwiek sytuację, w której coś takiego mogłoby dać początek udanemu związkowi i zdrowej relacji. Ale i tak najgorsze w tym jest to, jak autorki bagatelizują całe wydarzenie, to, że ono nie ma prawie żadnego wpływu na to, jak układają się później relacje Arienne i Severa. Na zdrowy rozum - coś takiego? Brutalny, publiczny gwałt mógłby dziewczynę całkowicie zniszczyć. Mógłby ją załamać, wpędzić w poważne psychiczne problemy. A tutaj? Arienne czuje się okropnie, płacze przez jedną noc, ale następnego dnia właściwie przechodzi nad tym do porządku dziennego. Tak naprawdę w samej książce nikt nie stara się zaprzeczać temu, że Severo Arienne zgwałcił, a jednak ten gwałt nie ma prawie żadnych konsekwencji. Można by pomyśleć, że tak skrzywdzona dziewczyna będzie czuła wobec swojego oprawcy odrazę, strach, nienawiść. Nie krótkotrwałą niechęć. A tymczasem już dzień później Arienne zaczyna dostrzegać zalety Severa:

"Tymczasem jego swobodny sposób bycia – momentami zbyt prostackie i kpiarskie zachowanie – sprawiło, że w oprawcy z poprzedniego wieczora zobaczyłam zwykłego człowieka ze swoimi wadami".

Dwa dni później - rozmyśla nad tym, jaki to on przystojny:

"Pod względem wyglądu Anturyjczykowi nie mogę nic zarzucić. Może poza tymi brzydkimi siniakami na obliczu, ale to przecież nie z jego winy, no i chwilowe. Z jego twarzy bije w tym momencie taki błogi spokój. Niezmącony ściągniętymi w gniewie grubymi, czarnymi brwiami ani karminowym blaskiem w oczach. Poza momentami, gdy w jego źrenicach tli się złość, jego magnetyczny wzrok potrafi naprawdę zahipnotyzować i sprawić, że zapomina się o reszcie świata. I ten jego piękny profil!
Lustruję uważnym spojrzeniem resztę jego sylwetki, aby w końcu stwierdzić, że przynajmniej w tym zakresie to, co w końcu będzie zapewne nieuniknione, nie powinno stanowić aż tak wielkiej bariery.
Podoba mi się!"

Naprawdę nikogo nie rażą takie fragmenty w kontekście tego, że on ją dwa dni temu (powtarzam, dwa dni temu!) publicznie zgwałcił, że te dwa dni temu ona była załamana i zrozpaczona? Nie no, po problemie. Bo pewnie jak przystojny, to może gwałcić.

Nie ma dla mnie znaczenia, że potem Severo jest dla niej miły, że stopniowo się w niej zakochuje. Nieistotne jest, że jakoś krótko przed końcem przeprasza Arienne. Jasne, bohater może się zmienić, może żałować popełnionego czynu. Ale wciąż romans w "Klątwie przeznaczenia" jest kompletnie niewiarygodny. Samo przekształcenie się tej relacji w wielką miłość wydaje się bardzo nieprawdopodobne, ale tempo, w jakim to się dzieje, to już jakiś niesmaczny żart. Naprawdę chcecie mi wcisnąć, że dziewczyna tak szybko przepracowuje traumę, więcej, że bardzo szybko się w gwałcicielu zakochuje? Takie rzeczy to może w jakiejś głęboko psychologicznej powieści o mrocznych zakamarkach ludzkiego umysłu, skrzywionej psychice, patologicznych relacjach. Ale na Boga, jak można od gwałtu zaczynać "epicki" romans? Jak można od gwałtu przechodzić do wielkiej miłości, jak można taką relację uromantyczniać? Jak można udawać, że nic się nie stało? Autorki potraktowały gwałt jak drobną przykrość. Ot, było niemiło, ale trzeba żyć dalej i cieszyć się, bo taki przystojny Mistrz się trafił na gwałciciela, pana i władcę. I nie, nie jest tu usprawiedliwieniem ogólna brutalność świata przedstawionego (czym pewnie łatwo się zasłonić), bo nie widzę problemu w samym fakcie, że w powieści pojawia się gwałt. Problemem jest to, jak jest pokazany i jak ofiara na ten gwałt reaguje.

Dla mnie to już wystarczająco, by całkowicie zdyskwalifikować tę powieść w moich oczach. "Klątwa przeznaczenia" jest przede wszystkim romansem, a wątek romantyczny jest tu niewiarygodny, oburzający i szkodliwy. Do tego jednak cała powieść prezentuje literacko bardzo słaby poziom. Niezrozumiała wydaje mi się decyzja, by narracja była poprowadzona równocześnie w pierwszej i trzeciej osobie. Nic tych narracji nie oddziela, jeden akapit może być napisany tak, kolejny - już inaczej. Żeby tak pisać trzeba mieć pomysł, dobry powód i pewne literackie wyczucie. Dialogi są drętwe i nienaturalne, bohaterowie nieraz wygłaszają sztucznie długie kwestie. W ogóle jest to powieść nieznośnie wprost rozwleczona i przegadana. Śmiesznie dużo jest tu komentowania związku Severa i Arienne przez inne postacie. Nie zliczę tego, ile razy ktoś myślał lub mówił coś na przykład o tym, jak to oni ładnie ze sobą wyglądają, jaka to Arienne przy nim malutka, jakie to on ma wielkie przyrodzenie (true story). Postacie, poza nielicznymi wyjątkami, wydają się sztampowe. Pojawia się sporo bohaterów epizodycznych, które zupełnie niepotrzebnie dostają swoje 5 minut w książce, bo nie wnoszą nic, a definiowane są tylko jedną cechą lub jednym pragnieniem. Jeśli to kobieta, to bardzo prawdopodobne, że pragnieniem będzie to, żeby, Severo (posługując się wyrażeniami z powieści) nadział ją na swojego olbrzyma, patrz Karla lub Shainee. To tak w ramach kolejnego zapewniania czytelniczek, jaki ten Severo oszałamiająco męski i seksowny. Arienne to koszmarnie irytująca bohaterka. Podobno ma być inteligentna, ale zadziwiająco często jest jak bezwolny baranek, a od głupoty niektórych jej komentarzy ręce opadają.

Najwyraźniej powieść potrafi być jednak wciągająca. Przyznaję, pierwsze 30% przeczytałam bardzo szybko. Nie podobało mi się, a jednak nie potrafiłam odłożyć. Potem jednak tempo zupełnie siadło. Środkowa część powieści jest prawie o niczym. Arienne i Severo przekonują się do siebie (a tego, z powodów wyżej opisanych, nie da się czytać bez zgrzytania zębami), a wszyscy wokół komentują związek Mistrza i jego Milady. Naprawdę, książka wymagałaby znacznego przycięcia. W pewnym momencie czytanie było okrutnie męczące i skończyłam "Klątwę przeznaczenia" (800 stron, dajcie mi za to jakiś medal) głównie po to, bym mogła ją później z czystym sumieniem zrecenzować. W końcówce akcja na szczęście się rozkręca - coś zaczyna się dziać, poznajemy kilka mniej lub bardziej zaskakujących faktów, rozwiązują się wątki fantastyczno-polityczne. Nie ma tu nic oryginalnego, ale rozumiem, że są tu jakieś podwaliny pod niewymagające fantasy, przy którym można się dobrze bawić. Niestety autorki bardziej niż fantasy chciały napisać prymitywny harlequin. Kończy się to wszystko dość chamskim cliffhangerem, bo cliffhanger po prostu musi być, takie są prawidła gatunku. Jest jasne, że sytuacja rozwiąże się szczęśliwie, więc po co w ogóle udawać, że może być inaczej?

"Klątwa przeznaczenia" to zła książka. Nic nadzwyczajnego, na świecie jest mnóstwo złych książek. Ale to, że przedstawiony tu romans nie budzi żadnych wątpliwości u większości czytelniczek, wydaje mi się bardzo niepokojące. Dziewczyny, kobiety, dlaczego to sobie robimy? Dlaczego bierzemy gwałt w cudzysłów? Dlaczego czytamy takie wątki romantyczne i nie czujemy, że coś tu jest bardzo nie tak?

Okładka i tytuł wydawały mi się od samego początku strasznie kiczowate i, co tu ukrywać, gdzieś tam w środeczku czułam, że to nie będzie dobra książka. Ale potem naczytałam się tylu peanów na jej cześć, że "Klątwa przeznaczenia" mnie jednak zaintrygowała. Zbiera zaskakująco dobre opinie. Naprawdę, bardzo dobre opinie. Autorkom udało się całkiem nieźle rozkręcić promocję -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podobno apetyt rośnie w miarę jedzenia. I tak było ze mną i z "Piątą porą roku".
Już początek jest mocny i intrygujący, ale potem... Potem jest jeszcze lepiej. Powieść N.K. Jemisin przekonuje coraz bardziej z każdą stroną. Dla mnie to fabularny majstersztyk - chyba dawno nie czytałam tak dobrze przemyślanej i skonstruowanej powieści fantasy.

Zaczyna się od trzęsienia ziemi (i to akurat całkiem dosłownie!), a potem napięcie stale rośnie*.


Oto i nadszedł koniec świata. Tym razem naprawdę.
Końce świata w Bezruchu zdarzają się tak na sto, dwieście lat, nikt się nie dziwi. Nazywa się je Sezonami, piątą porą roku. Ziemia w Bezruchu drży niemal nieustannie. Trzęsienia ziemi i tsunami to chleb powszedni. Zdarzają się więc kataklizmy tak wielkie, że zupełnie paraliżują społeczeństwo. Ludzie i na to, na kolejny Sezon są, lepiej lub gorzej, przygotowani. Przetrwają najsilniejsi, ci najbardziej zapobiegawczy. Jak zawsze. Ale jeśli tym razem piąta pora roku będzie trwała nie dwa lata, nie dziesięć, nie dwadzieścia? Jeśli nigdy się nie skończy?

W czasie, gdy w Yumenes pęka ziemia, na pół pęka też życie Essun. Znajduje w domu martwego trzyletniego synka. Jej mąż, który dziecko najprawdopodobniej zamordował, zniknął razem ze starszą córką. Po kilku dniach rozpaczy kobieta postanawia działać. Wyrusza ze swojej Wspólnoty i w pogrążonym w chaosie świecie szuka córki.

Taki mamy początek. Taki jest jeden z początków. Bo szybko odkrywamy, że historia się dzieli, że fabuła ma trzy odnogi. Essun jest tylko jedną z nich. Jest też mała Damaya, która właśnie odkrywa, że ma moc górotwórstwa. Jest Sjen, która wybiera się na misję z wyjątkowo irytującym towarzyszem. Te trzy narracje zdają się bardzo odległe - może się wydawać, że nie mają ze sobą nic wspólnego, że nie łączy je żadna fabularna nić. Ale poczekajcie tylko, aż Jemisin zacznie te wątki splatać! Bardzo lubię ten sposób prowadzenia fabuły - stopniowo odkrywamy kolejne elementy, rozplątujemy zawiłe fabularne wątki, dostrzegamy połączenia. "Piąta pora roku" to błyskotliwa fabularna układanka - dopiero pod koniec mamy pełny obraz tego, co się wydarzyło, wtedy też zaczynamy dostrzegać wszystkie zależności, wszystkie fragmenty tych puzzli. Dzięki temu "Piąta pora roku" jest szalenie satysfakcjonującą lekturą - po skończeniu nie da się nie spojrzeć w tył i nie zauważyć, jak świetnie przemyślana to powieść, nie da się nie docenić literackiej zręczności Jemisin. A razem z fabułą umiejętnie budowane jest też napięcie. Wciągałam się coraz bardziej z każdą stroną, emocje narastały we mnie z każdym rozdziałem.

I duża w tym oczywiście zasługa tego, jak Jemisin prowadzi swoich bohaterów. Nie ustawia swoich postaci po dwóch stronach barykady, nie dzieli na złych i dobrych, nie, udaje jej się nakreślić bardzo wiarygodne i złożone sylwetki bohaterów. To postacie z krwi i kości, które stają przed poważnymi, realnymi trudnościami. W fantastycznym świecie Jemisin wyraźnie odbijają się nasze problemy, społeczne sytuacje z naszego świata przekładają się na to, z czym muszą mierzyć się bohaterki. Trudno powiedzieć, czy świat Jemisin to zupełnie nowa rzeczywistość, czy też przeobrażona Ziemia - w przyszłości, zniszczona, pęknięta, kipiąca znacznie większą niż teraz energią. To zresztą bardzo pesymistyczna wizja, jest w niej jakieś poczucie beznadziei, jest wrażenie, że ten świat nie może naszym bohaterom zaoferować niczego dobrego... Jemisin pomysłowo i ze skrupulatnością tworzy swoją rzeczywistość - zostajemy wrzuceni od razu w sam jej środek i stopniowe odkrywanie jej złożoności okazuje się sporą przyjemnością.

"Piąta pora roku" zdobyła nagrodę Hugo i słusznie, bo to po prostu znakomita powieść. Nie tylko doskonale skonstruowana - przy tym (choć w sumie została poskładana ze znanych elementów) jest świeża, na swój sposób oryginalna. Świetne kreacje bohaterów, inteligentna fabuła i intrygujące pomysły składają się na fantastykę najwyższej próby. A napięcie, które Jemisin buduje... Urwane zakończenie okazuje się prawdziwą udręką. Czekam na drugi tom.

Niecierpliwie, bardzo niecierpliwie.

Podobno apetyt rośnie w miarę jedzenia. I tak było ze mną i z "Piątą porą roku".
Już początek jest mocny i intrygujący, ale potem... Potem jest jeszcze lepiej. Powieść N.K. Jemisin przekonuje coraz bardziej z każdą stroną. Dla mnie to fabularny majstersztyk - chyba dawno nie czytałam tak dobrze przemyślanej i skonstruowanej powieści fantasy.

Zaczyna się od trzęsienia ziemi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Główna bohaterka obsypanej nagrodami trylogii Ann Leckie jest... statkiem kosmicznym. No cóż, raczej była. Kiedyś składała się z wielu, wielu ciał, była statkiem i równocześnie jego załogą. Teraz pozostało jej jedno ciało, z całej ogromnej "Sprawiedliwości Toren" ostała się tylko jedna Esk Jeden, tylko Breq. Przetrwało złamane serce i chęć zemsty na przywódczyni kraju Anaander Miaanai. Tylko że Miaanai także ma tysiące ciał, a w dodatku jest podzielona, sama ze sobą prowadzi tajemny konflikt...


Brzmi intrygująco? Ann Leckie ma w zanadrzu mnóstwo świetnych pomysłów, które w dodatku są rozegrane tak, że momentami... głowa mała. "Zabójczy miecz" to świetna kontynuacja "Zabójczej sprawiedliwości" - jeśli jednak czegoś w nim zabrakło, to tego rozmachu typowego dla pierwszej części, poza tym genialność niektórych rozwiązań nie jest już tu tak uderzająca. Po przeczytaniu pierwszego tomu, mamy już w głowie najważniejsze wiadomości, znamy już pomysły Leckie, a w "Zabójczym mieczu" wszystko wydaje się zrobione na jakby mniejszą skalę. Nie dostajemy już dwóch planów czasowych (w "Zabójczej sprawiedliwości" obserwowaliśmy obecne wydarzenia, poza tym Breq opowiadała o tym, co doprowadziło ją do takiej sytuacji), fabuła jest znacznie mniej rozbudowana. Brak retrospekcji powoduje, że Breq przez cały czas trwania powieści ma już tylko jedno ciało, co też w jakiś sposób ogranicza historię. Poza tym kwestia wewnętrznego konfliktu Anaander Miaanai również, trochę dla mnie niespodziewanie, zeszła na boczny tor (a to przecież bardzo interesujący koncept!). Dostajemy za to niemal odrębną, znacznie "mniejszą" historię. Leckie daje sobie czas na dokładniejsze ukazanie świata i jego problemów. "Zabójczy miecz" przez to faktycznie jest mniej spektakularny, być może nawet trochę cierpi na "syndrom drugiego tomu". I chociaż faktycznie na pierwszy rzut oka może się wydawać, że kontynuacja ustępuje pod wieloma względami "Zabójczej sprawiedliwości", to "Zabójczy miecz" przecież pozostaje świetną literaturą, science fiction najwyższej próby.

Przy okazji pisania o trylogii Leckie bardzo często wspomina się o niezwykłym potraktowaniu kwestii płci. Otóż Radchaai płci nie rozróżniają, a jako neutralny używany jest w powieściach zaimek "ona". Dla mnie to po prostu jeden z kolejnych interesujących pomysłów Leckie, na pewno nie ten, który podczas lektury robi największe wrażenie, także nie taki, który wydaje się najważniejszy dla fabuły. Tak jest i już, nie ma tu znaczenia, czy bohaterka jest kobietą czy mężczyzną i rzeczywiście płci większości postaci po prostu nie poznajemy. Chociaż takie potraktowanie tej kwestii wytrąca nas trochę z równowagi, bo... czujemy się przez to dziwnie, jakbyśmy wyszli z naszej strefy komfortu. Na początku automatycznie zaczynamy wszystkich widzieć jako kobiety, ale potem łapiemy się na tym, że, zaraz, to przecież nie tak...

Świetna, absolutnie świetna, jest Breq jako narratorka. W "Zabójczej sprawiedliwości" faktycznie było jeszcze ciekawiej - w retrospekcjach narratorką była przecież w sumie "Sprawiedliwość Toren", co oznacza, że czasami narrator... powiedzmy, że był wieloma osobami naraz. Teraz tak, Breq jest tylko jedna - ale ma bezpośredni kontakt ze statkiem, zawsze wie, co się dzieje w każdym jego zakamarku, odczytuje uczucia załogi z niezwykłą precyzją. Do pewnego stopnia ta "wielotorowość" narracji została więc utrzymana. Nie zmienia się przecież na pewno jedno - Breq nie jest człowiekiem. Wszystkie wydarzenia obserwujemy więc oczami sztucznej inteligencji - co dość znacząco zmienia specyfikę tej narracji. Nie, Breq oczywiście nie jest pozbawiona uczuć, ale po prostu spogląda na świat trochę inaczej. Zresztą uczynienie z SI narratorki prowokuje do kolejnych pytań.

Jak już napisałam, "Zabójczy miecz", to znacznie bardziej kameralna historia. Całość skupia się na bieżącej sytuacji na jednej stacji - Athoek. Breq musi się zmierzyć z tym, co tam zastanie, z lokalnymi (ale tak, oczywiście, wpisanymi w szerszy kontekst) problemami i politycznymi zagrywkami. Przy okazji dowiadujemy się więcej o Radch, o zwyczajach Radchaai, o samej Breq. Podobnie jak "Zabójcza sprawiedliwość", "Zabójczy miecz" to świetna, wciągająca w napięciu historia, w której pełno jest znaczeń, szczegółów, które nadają całości smaczku. To, co bardzo mi się u Leckie podoba, to sposób przekazywania czytelnikowi informacji. Rzadko mówi się tu wprost, prawie nic nie jest nam podane na tacy. Nie, trzeba się domyślać, wnioskować, czytać między wierszami. Leckie konstruuje swój (bardzo przecież skomplikowany!) świat w niewielu słowach, tworzy sylwetki bohaterów w oszczędny sposób. I robi to świetnie, pozwala czytelnikowi myśleć i wyciągać własne wnioski. Z tych sugestii i podpowiedzi wyłania się przecież ostatecznie żywa, niezwykła rzeczywistość, odsłania się genialny, wielowarstwowy portret bohaterki. Leckie ma w sobie taką literacką zręczność, że na podstawie prostej w sumie fabuły potrafi zbudować coś zupełnie niebanalnego, "Zabójczy miecz" trzyma w napięciu do końca, intryguje i każe o sobie myśleć po przeczytaniu. Czekam na trzeci tom i w sumie mam nadzieję, że znowu pokaże on sytuację w Radch z trochę szerszej perspektywy... ale i spokojniejszy, bardziej hermetyczny "Zabójczy miecz" spełnił oczekiwania.

Trudno jest pisać o książkach Leckie, bo mam wrażenie, że i tak mi coś umknie, że nie dam rady napisać wszystkiego, co powinnam. Po prostu idźcie i czytajcie. Bo to jest takie dobre!

Główna bohaterka obsypanej nagrodami trylogii Ann Leckie jest... statkiem kosmicznym. No cóż, raczej była. Kiedyś składała się z wielu, wielu ciał, była statkiem i równocześnie jego załogą. Teraz pozostało jej jedno ciało, z całej ogromnej "Sprawiedliwości Toren" ostała się tylko jedna Esk Jeden, tylko Breq. Przetrwało złamane serce i chęć zemsty na przywódczyni kraju...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ech. "Czerwona królowa" nie była bez wad, ale przyznaję - sprawiła mi mnóstwo radochy. "Szklany miecz" powtarza błędy pierwszego tomu, ale te błędy tym razem przeszkadzały mi znacznie bardziej. Nie wiem, może widziałam je wyraźniej, bo w ogóle się nie wciągnęłam? A może odwrotnie - nie wciągnęłam się, bo wszystko, wszystko w "Szklanym mieczu" było tak słabe i irytujące? Czasem miałam wrażenie, że Aveyard ma swoich czytelników za idiotów, ta powieść jest tak bardzo łopatologiczna. A może to po prostu Mare, narratorka, jest głupia i dlatego czasem najoczywistsze rzeczy są przedstawiane jako prawdy objawione? W każdym razie o Mare ani o jej inteligencji na pewno nie mam dobrego zdania. Naprawdę, dawno nie spotkałam tak irytującej bohaterki. Mare jest zaślepioną, zapatrzoną w siebie egoistką, która zupełnie nie dba o ludzi wokół niej. To dobrze, że bohaterka ma wady? Tylko że w Mare nie ma przy tym nic, nic ciekawego, a jej narracja sprawia, że wszystko jest beznadziejnie nudne i płaskie. Gdyby jeszcze drugi plan ratował trochę sytuację. Ale nie, przez tę powieść przewija się tylko masa zupełnie bezbarwnych postaci.

Nie, nie rozumiem popularności tej serii. Chociaż może... Ona jest jak dobrze przemyślany produkt - wykalkulowana mieszanka tego, co dobrze się sprzedaje. A do tego jak ładnie opakowana! Wystarczył dobry marketing i proszę! Mamy bestseller - doskonały w swej nijakości.

Ech. "Czerwona królowa" nie była bez wad, ale przyznaję - sprawiła mi mnóstwo radochy. "Szklany miecz" powtarza błędy pierwszego tomu, ale te błędy tym razem przeszkadzały mi znacznie bardziej. Nie wiem, może widziałam je wyraźniej, bo w ogóle się nie wciągnęłam? A może odwrotnie - nie wciągnęłam się, bo wszystko, wszystko w "Szklanym mieczu" było tak słabe i irytujące?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna książka z gatunku dziwię-się-że-tak-mi-się-podobało.

"The Wrath and The Dawn" to retelling "Księgi tysiąca i jednej nocy" - Renée Ahdieh skupia się w nim na wątku Szecherezady. Zatem - władca codziennie bierze sobie nową żonę i każdą z nich zabija o świcie. Przyjaciółka głównej bohaterki padła ofiarą okrutnego kalifa i Shahrzad chce ją pomścić. Zgłasza się więc na ochotniczkę i zamierza nie tylko przeżyć, ale też zabić władcę i zakończyć serię morderstw.

Mogłoby się wydawać, że skoro żadna (żadna!) dziewczyna nie przeżyła pierwszej nocy, to Shahrzad musi mieć w zanadrzu naprawdę genialny plan, żeby tak po prostu zgłaszać się na ochotniczkę. Nie, nie ma. Brawo, Shazi, to najgłupsza samobójcza misja, na jaką można by się wybrać. Naprawdę. Na 99% nasza bohaterka nie powinna nie przeżyć świtu i nie mieć żadnej szansy na pomszczenie przyjaciółki. Ale nie, to nie taka książka. Jasne, że Shahrzad przeżyje tę noc. I następną. I... jeszcze kolejne. I tak, w końcu dojdzie do punktu, w którym... wcale nie będzie chciała zabijać kalifa.

Bo wiecie, to oczywiste, że za tymi morderstwami kryje się coś więcej... Dałam się złapać na ten haczyk, bo w sumie zaczęło mnie intrygować, o co może w tym wszystkim chodzić. W końcu znajomość podstawowych zasad rządzących takimi powieściami pozwala z góry założyć, że Shahrzad w końcu obdarzy Khalida cieplejszymi uczuciami, a skoro tak... To pewnie on nie okaże się tym potworem, za jakiego ma go ona i większość kraju... I powiedzmy od razu otwarcie - "The Wrath and the Dawn" jest przede wszystkim romansem. Akcja rozgrywa się właściwie w jednym miejscu, w pałacu, a Shahrzad obraca się w mocno ograniczonej grupie ludzi. Są tu zadatki na jakąś większą historię - dostajemy krótkie sceny z ojcem Shahrzad (który chyba eksperymentuje z jakąś wielką magią, ale to na razie dość niejasny wątek) oraz jej pierwszą miłością, Tariqiem. Tariq zajmuje się głównie organizowaniem ratunku dla Shahrzad, co szybko staje się irytujące, bo przeciętna czytelniczka (w tym i ja) prawdopodobnie będzie wkrótce kwitowała te rozdziały czymś w stylu "głupku, nikt nie chce, żebyś ją ratował". Jest też Despina, wygadana służąca Shazi. Ale... poza tymi drobnymi odstępstwami, właściwie większość rozgrywa się pomiędzy Shahrzad a Khalidem.

I jest to wątek romantyczny, którego mogłabym szczerze nie lubić. Pod wieloma względami. No bo serio, nie wiem, jak dobry powód musi mieć ktoś, kto zdążył już zabić kilkadziesiąt swoich żon? Jak dobre musi być to wytłumaczenie, żeby potem Khalid stał się wiarygodnym bohaterem romansu? Jakkolwiek wiadomo z całą pewnością, że za tym wszystkim kryje się coś więcej, wciąż Khalid musi jakoś być w ten proceder zaangażowany... Dlatego dziwię się sama sobie, że (nawet nie wiem, jak i kiedy) przeszłam od "coś tu jest niehalo z nim i tym całym romansem" do "no dobra, Khalid może być moim kolejnym książkowym mężem". I tak, Renée Ahdieh udało się poprowadzić ten wątek miłosny (nad którym teoretycznie mogłabym prychać i wzdychać z niedowierzaniem) tak, że po prostu dałam się złapać w jego sidła. "The Wrath and the Dawn" dla mnie balansuje na jakiejś niebezpiecznej granicy - o krok od braku wiarygodności, kiczu, przesadzonych fraz. A jednak nie tylko tej granicy nie przekracza, więcej... Pod niektórymi względami całkowicie mnie uwiodło. Wątek romantyczny, który teoretycznie nie powinien mi się specjalnie podobać, całkowicie mnie zdobył. Wyznania wypowiadane przez Shazi lub Khalida bywają tak afektowane, że mogłabym nad nimi przewracać oczami, a ja prawie mdlałam z wrażenia.

Tak. Shipuję ich. SHIPUJĘ.

Nawiązania do "Księgi tysiąca i jednej" nocy z założenia obejmują głównie wątek Szecherezady i władcy mordującego swoje żony, ale trochę jednak żałuję, że nie wykorzystano tu potencjału tkwiącego w samych baśniach. Otóż, Shahrzad nawet opowiada, ale są to dosłownie dwie-trzy historie i wątek w końcu zupełnie się urywa. Za to świat zainspirowany dawną Persją jest magiczny. To wprawdzie trochę taki samograj - wszystko to samo z siebie jest egzotyczne i ciekawe - ale Renée Ahdieh dobrze wykorzystała potencjał takiej scenerii. Wszystko tu pachnie, wygląda, smakuje. Opisy pałacu, jedzenia czy ubrań są wystarczające, by przed oczami pojawiła się barwna rzeczywistość Khorasanu. Równocześnie te informacje dostajemy podane tak, by nie tamowały biegu wydarzeń. Bo, chociaż nie dzieje się tu może aż tak dużo, to akcja jest wartka, a kolejne strony po prostu się pochłania.

Mam wciąż z tyłu głowy taką lampkę alarmową, która przypomina mi, że to wcale nie była aż tak dobra książka. Ale radośnie ją ignoruję, bo "The Wrath and the Dawn" naprawdę mnie wciągnęło, jakoś tak ujęło i przekonało (mimo wszystko) wątkiem miłosnym. Zakończenie zostawiło mnie z beznadziejnym pragnieniem, żeby czytać dalej. Okrutne, okrutne życie, "The Rose and the Dagger" wychodzi dopiero za pół roku. I nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do Khorasanu, do Khalida i Shazi. "The Wrath and the Dawn" może sobie nie być idealne, może mieć nawet jakieś braki w logice, może być trochę przesadzone, ale równocześnie ma dziwną siłę przyciągania.

Kolejna książka z gatunku dziwię-się-że-tak-mi-się-podobało.

"The Wrath and The Dawn" to retelling "Księgi tysiąca i jednej nocy" - Renée Ahdieh skupia się w nim na wątku Szecherezady. Zatem - władca codziennie bierze sobie nową żonę i każdą z nich zabija o świcie. Przyjaciółka głównej bohaterki padła ofiarą okrutnego kalifa i Shahrzad chce ją pomścić. Zgłasza się więc na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trylogia Grisza Leigh Bardugo to taka seria, na którą mogłabym sobie narzekać i narzekać, po czym zupełnie szczerze stwierdziłabym, że to wszystko nieważne, bo i tak bardzo ją lubię. No to osadzone w tym samym świecie "Six of Crows" lubię jeszcze bardziej. A w dodatku tym razem zupełnie nie mam powodów do marudzenia.

"Six of Crows" to naładowana akcją, wypełniona ciekawymi postaciami, inteligentna opowieść o pewnym niemożliwym napadzie. I no dobra, co tu dużo mówić, "Six of Crows" było po prostu świetne.


Tym razem lądujemy gdzieś w ciemnych zaułkach Ketterdamu, portowym mieście w Kerchu, gdzie kwitnie handel. Tak, tak, o ile Ravka była "Rosją", to Ketterdam jest ewidentnie "Amsterdamem". Wśród ulicznych gangów i szemranych interesów jak ryba w wodzie czuje się Kaz Brekker, piekielnie inteligentny złodziej, który umacnia swoją pozycję jako jeden z najbardziej znanych przestępców w Ketterdamie. I Kaz właśnie otrzymuje zlecenie - ma się włamać do najlepiej strzeżonego miejsca na świecie, do więzienia w Ice Court. Celem jest uwolnienie więźnia, który jako jedyny zna recepturę substancji, która w nieprzewidywalny sposób wzmacnia moc Griszów. Coś takiego mogłoby zmienić układ sił na świecie i zagrozić interesom ketterdamskich kupców. Kaz długo się nie zastanawia, bo też w nagrodę za napad ma dostać zawrotną sumę pieniędzy... A Kaz jest chciwy i nie boi się niemożliwych zleceń. Zresztą, cytując Mikołaja z Griszy, zwykle, gdy ludzie mówią "niemożliwe", mają na myśli "nieprawdopodobne"... No to Kaz teraz tylko potrzebuje ekipy, która będzie w stanie tego napadu dokonać.

Oczywiście ekipa się znajdzie i to właśnie ten zespół sprawia, że "Six of Crows" jest tak fajne i świeże. Leigh Bardugo wypełnia swoją powieść nietuzinkowymi, barwnymi postaciami i czystą frajdą jest obserwowanie, jak oni wszyscy się ze sobą ścierają, zawiązują mniej lub bardziej trwałe sojusze i przyjaźnie, jak dogryzają sobie, jak próbują się nawzajem pozabijać (albo raczej wmawiają sobie, że próbują), jak w końcu działają razem dla wspólnego (tak mniej więcej) celu. To nie są wielcy bohaterzy, którzy wyruszają na misję ratowania świata. To kryminaliści i Bardugo o tym nie zapomina. Prawdopodobnie szybko ich wszystkich polubicie (jak ich nie lubić?), ale każdy z nich ma swoje za uszami. Można zacząć dostrzegać w Kazie tego zranionego chłopca (który, tak, gdzieś tam jest), ale zaraz Bardugo przypomni Wam, jak bardzo on potrafi być równocześnie bezwzględny, chciwy i brutalny. I to jest świetne, bo Bardugo naprawdę wychodzą postacie niejednoznaczne, skomplikowane, wielowymiarowe. Najciekawszy w tym wszystkim jest chyba wciąż Kaz, przebiegły, genialny, cyniczny Kaz. Kaz, który potrafił stworzyć wspaniałą iluzję samego siebie, ale gdzieś w środku jest znacznie słabszy, niż ktokolwiek by przypuszczał. Mamy też Wylana (który jako jedyny nie ma swoich rozdziałów i w sumie nie jestem pewna, dlaczego) - syna bogatego kupca. Wylan ucieka z domu, by dołączyć do gangu i powody tej ucieczki długo pozostają tajemnicą. Jest Jesper, niepoprawny hazardzista o ciętym języku. Jest Nina, dowcipna, pełna życia, pewna siebie Grisza. Jest Matthias, honorowy Fjerdanin, który właśnie staje w sytuacji, w której będzie musiał zweryfikować swoje przekonania. Jest w końcu Inej, drobna i zwinna Inej, która porusza się jak Widmo, co czyni ją świetnym szpiegiem. Prawdopodobnie każdy z nich ma jakieś życia na sumieniu, niektórzy wciąż mierzą się z mroczną przeszłością. Jak Inej, sprzedana w wieku czternastu lat do burdelu. Jak Kaz, który jako dziewięciolatek stracił kolejno rodziców i brata, po czym musiał nauczyć się radzić sobie zupełnie sam w brudnych zaułkach Ketterdamu.


"What's the easiest way to steal a man's wallet?"
"Knife to the throat?" asked Inej.
"Gun to the back?" said Jesper.
"Poison in his cup?" suggested Nina.
"You're all horrible," said Matthias.
Kaz rolled his eyes. "The easiest way to steal a man's wallet is to tell him you're going to steal his watch."
Leigh Bardugo, "Six of Crows", s. 135-136


Zmieniłabym jedną rzecz w bohaterach - dodałabym każdemu z nich po kilka lat. Oni wszyscy mają chyba gdzieś koło siedemnastu, ale według mnie to, ile już przeszli, jak się zachowują i jak myślą, wskazywałoby na to, że są starsi. Szczególnie chyba Kaz - trochę trudno uwierzyć, że ten przestępczy geniusz, który zdążył już zresztą wyrobić sobie swego rodzaju kryminalną renomę ma dopiero siedemnaście lat. Rzecz jednak w tym, że "Six of Crows" to wciąż z założenia młodzieżówka (ale dość dorosła, brutalna) i chyba po prostu wiek bohaterów został dopasowany do wymagań gatunku (i rynku).

Leigh Bardugo z wyczuciem balansuje pięcioma narracjami. I robi to świetnie, wciąż popychając akcję do przodu, a równocześnie w odpowiednim momencie uzupełniając naszą wiedzę o przeszłości bohaterów. Te retrospekcje są bardzo potrzebne, by zrozumieć to, kim są tak naprawdę nasze Wrony... "Six of Crows" ma więc świetnie wyważone tempo akcji, a intryga jest inteligentna i ekscytująca. Autorka nie tylko tworzy ciekawe psychologicznie sylwetki bohaterów, ale też prowadzi swoją historię tak, że nie da się od niej oderwać. Nie wszystkie informacje dostaniemy podane na tacy - Leigh Bardugo niektórych kart nie odkrywa przez bardzo długi czas, by w końcu, w odpowiednim momencie wyciągnąć asa z rękawa. Z "Six of Crows" jest jak z Kazem - nigdy do końca nie wiesz, co jeszcze ma w zanadrzu i co tak naprawdę planuje... Jest więc parę zaskoczeń, parę zwrotów akcji, jest też w końcu to okropne, okropne zakończenie. Książki w takich seriach powinno się wydawać hurtowo - bo ja mam teraz niby czekać na kontynuację do września?!

Serio, "Six of Crows" to tak fajna i smaczna mieszanka akcji, romansu, humoru i magii, że nic, tylko czytać. A świat Leigh Bardugo wydaje się ciekawszy i bardziej złożony, teraz, gdy wyjrzeliśmy poza Ravkę. Zresztą rzeczywistość wypełniona tak świetnymi postaciami musi być interesująca. Moi ulubieńcy to chyba Kaz i Inej (i razem, i każde z osobna), ale zaraz przypominam sobie, że przecież jest też na przykład Nina, a Nina po prostu wymiata. Ach, no i Matthias... Wszystkich ich lubię i nie mogę się po prostu doczekać drugiej części, "Crooked Kingdom", bo "Six of Crows" okazało się rewelacyjną przygodą.

[www.kochajmy-ksiazki.blogspot.com]

Trylogia Grisza Leigh Bardugo to taka seria, na którą mogłabym sobie narzekać i narzekać, po czym zupełnie szczerze stwierdziłabym, że to wszystko nieważne, bo i tak bardzo ją lubię. No to osadzone w tym samym świecie "Six of Crows" lubię jeszcze bardziej. A w dodatku tym razem zupełnie nie mam powodów do marudzenia.

"Six of Crows" to naładowana akcją, wypełniona ciekawymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka bolała. Tak bardzo.

Ta książka bolała. Tak bardzo.

Pokaż mimo to


Na półkach:

¡Vivan las Mariposas!

Każda dyktatura ma swoje ofiary. Swoje żniwo zebrały też rządy Rafaela Leónidasa Trujillo, który sprawował władzę na Dominikanie w latach 1930-1961. Najwyższą cenę za opór zapłaciły trzy siostry Mirabal - Patria, Minerva i María Teresa, które w konspiracji były znane jako Motyle, las Mariposas.

Dziwnie czyta się tę książkę, bo od początku doskonale wiemy, jaki będzie koniec. Czytałam o młodych, pięknych i mądrych kobietach z ciągłą świadomością, że ich życie skończy się tragicznie i zbyt wcześnie. Motyle przyjęły tę swoją walkę jako coś naturalnego i choć oczywiście wiedziały, że wiele ryzykują, przeżywały cierpienie, strach i zwątpienie, to dla każdej z nich w pewnym momencie działalność przeciw Trujillo stała się czymś oczywistym. Na szczególną uwagę zasługuje jednak także postać Dedé - to ta siostra, która nie zaangażowała się bezpośrednio w walkę, która przeżyła. Jednak Dedé, choć sama bała się tak wiele zaryzykować, też zapłaciła za poświęcenie swoich sióstr. One zginęły, ale ona została - z bólem po stracie, z koniecznością ciągłego powrotu do przeszłości. Przetrwała, by nieść ich historię.

Narracja została podzielona między cztery główne bohaterki - to sprawia, że wydarzenia poznajemy z kilku perspektyw naraz, w dodatku są to bardzo bezpośrednie, osobiste relacje samych sióstr. Alvarez zgrabnie prowadzi fabułę, pisze o swoich bohaterkach z wielką pasją. Przedstawiona rzeczywistość jest barwna, prawdziwa, soczysta. Ostatnie sceny, gdy czujemy już zbliżający się koniec, robią naprawdę duże wrażenie. A jednak Alvarez w żadnym momencie nie stara się epatować patosem, nie próbuje wyciskać łez. Nie musi. Historia tych zwykłych, pełnych odwagi kobiet sama w sobie jest na tyle ciekawa i dobrze opisana, że wzrusza i na długo zapada w pamięć.

"Czas Motyli" nie tylko odkrył przede mną nieznane mi karty historii Dominikany, ale też dał prawdziwą, ogromną radość czytania. To świetnie opowiedziana historia, historia warta opowiadania.

¡Vivan las Mariposas!

Każda dyktatura ma swoje ofiary. Swoje żniwo zebrały też rządy Rafaela Leónidasa Trujillo, który sprawował władzę na Dominikanie w latach 1930-1961. Najwyższą cenę za opór zapłaciły trzy siostry Mirabal - Patria, Minerva i María Teresa, które w konspiracji były znane jako Motyle, las Mariposas.

Dziwnie czyta się tę książkę, bo od początku doskonale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Słyszeliście o Rumim? Ja nie. Wiedzieliście coś o sufizmie? Ja nie. Widzieliście semę, taniec wirujących derwiszy? Ja nie. Dlatego, gdy czytałam „Czterdzieści zasad miłości” było trochę tak, jakby uchylono dla mnie drzwi do nowego, egzotycznego świata.
Elif Shafak zdaje się pokazywać, że miłość nie ma granic. Nie istnieją dla niej bariery czasu czy odległości. Jest taka sama w Massachusetts i w Turcji, w XXI i w XIII wieku. Dlatego właśnie „Czterdzieści zasad miłości” łączy w sobie Wschód i Zachód, średniowiecze i współczesność. A książka sama w sobie jest swoistym połączeniem dwóch zupełnie różnych, a jednak nierozerwalnych opowieści – współczesnej historii Elli i dziejów wielkiej przyjaźni średniowiecznych myślicieli, Szamsa i Rumiego. To prawie 500 stron, obleczonych w fabułę, rozważań o miłości. I Elif Shafak bardzo łatwo mogła zapędzić się w tanie moralizatorstwo lub napisać powieść, która byłaby li tylko zbiorem ładnych, acz na dłuższą metę męczących, złotych myśli. Ale autorka broni się swoim talentem narracyjnym, a książka wyróżnia się wciągającą, różnorodną fabułą i ciekawą konstrukcją. Te "złote myśli", zaczerpnięte zresztą z filozofii sufizmu, uwodzą swoistą prostotą i prowadzą do własnych rozmyślań. Shafak proponuje duchową podróż przez świat tego nurtu islamu. Miłość jest w końcu dla sufich jedną z dróg do Boga. Przekazywane przez powieść zasady sufizmu pozwalają popatrzeć na niektóre sprawy trochę z innej perspektywy, dają świeże spojrzenie na miłość, rodzinę, wiarę, Boga, nadzieję czy poświęcenie. W rezultacie powstała książka skłaniająca do myślenia i mądra, a w tej mądrości naturalna i nienachalna.
Historia Elli staje się właściwie tylko pretekstem do opowiedzenia znacznie bogatszej historii Szamsa i Rumiego. To w niej tkwi czar „Czterdziestu zasad miłości”, to w niej derwisze tańczą, Rumi pisze swoje wiersze, a Szams rozmyśla o Bogu, wierze i miłości. Elif Shafak zaś, pisząc o nich, przekazuje dalej suficką mądrość.

Słyszeliście o Rumim? Ja nie. Wiedzieliście coś o sufizmie? Ja nie. Widzieliście semę, taniec wirujących derwiszy? Ja nie. Dlatego, gdy czytałam „Czterdzieści zasad miłości” było trochę tak, jakby uchylono dla mnie drzwi do nowego, egzotycznego świata.
Elif Shafak zdaje się pokazywać, że miłość nie ma granic. Nie istnieją dla niej bariery czasu czy odległości. Jest taka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pozornie w tej rodzinie wszystko jest w porządku. Zdrowemu, inteligentnemu ośmiolatkowi niczego nie brakuje, rodzice go kochają. A matka ma w sobie tyle macierzyńskiej miłości, że chce nią obdarzyć jeszcze cudze dzieci. Pojawiają się więc kolejni chłopcy, którym matka chce stworzyć jak najlepsze warunki. Ale tylko z zewnątrz wygląda to wszystko pięknie, jeśli zajrzymy pod powierzchnię, znajdziemy żal, zazdrość i ból. Bo przecież piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami.

W powieści przeplatają się ze sobą rozdziały pisane z punktu widzenia ośmiolatka i te z perspektywy dorosłego mężczyzny. Trzydziestolatek przyjeżdża do rodzinnego miasta, by zająć się umierającą matką. Będzie musiał zmierzyć się z przeszłością i znaleźć klucz do porozumienia z mamą. A ich relacje są skomplikowane, pełne żalu i nienawiści, ale też miłości. Okazuje się, że główny bohater jako chłopiec był wciąż otoczony przybranymi dziećmi, przez co czuł się niezauważany i niedoceniany przez własną matkę. Autor doskonale radzi sobie z portretami psychologicznymi swoich postaci, relacje matki i syna są nieoczywiste i skomplikowane. Powieść Bauera w poruszający sposób przedstawia rodzinny dramat - rozpaczliwe pragnienie miłości spotyka się tu nie tyle z odrzuceniem, co raczej niezrozumieniem. Między matką a synem, mimo najszczerszych chęci zbliżenia, wyrasta swego rodzaju mur, o który rozbijają się próby wzajemnego porozumienia.

"Kamyki w brzuchu" to książka nadzwyczaj dojrzała i interesująca pod względem psychologicznym. Równocześnie jest w niej pewna prostota, czego przyczyna częściowo leży w prowadzeniu narracji przez dziecko. Bauer zdaje się dosłownie wkradać do głowy bohatera - rozdziały pisane z perspektywy chłopca wypadają niezwykle przekonująco. Autorowi udało się doskonale wczuć w psychikę ośmiolatka (a to wcale niełatwe), świetnie uchwycić zawiłości relacji syna z matką i uczynić portret powieściowej rodziny boleśnie przejmującym. I to wszystko w swoim debiucie literackim!

Pozornie w tej rodzinie wszystko jest w porządku. Zdrowemu, inteligentnemu ośmiolatkowi niczego nie brakuje, rodzice go kochają. A matka ma w sobie tyle macierzyńskiej miłości, że chce nią obdarzyć jeszcze cudze dzieci. Pojawiają się więc kolejni chłopcy, którym matka chce stworzyć jak najlepsze warunki. Ale tylko z zewnątrz wygląda to wszystko pięknie, jeśli zajrzymy pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Mam dwadzieścia lat, kochałam trzech chłopaków, jednego mężczyznę w wieku spadania wiśni, jedną kobietę otuloną w szal, napisałam sześć stukartkowych zeszytów pamiętnika, niecałe trzy zeszyty wierszy, zbiór listów do niemądrego chłopaka, którego przez czysty przypadek dwoje jeszcze młodych ludzi nazwało Zdziśkiem, dziennik z pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Lublinie i trochę krótkich tekstów, skończyłam liceum ogólnokształcące, dostałam na studia. Nie mam zdolności plastycznych ani muzycznych, nie interesuję się sportem, zbieraniem znaczków, ludźmi, nie lubię przegotowanego mleka, zupy kartoflanej z zacierką, czerwonej kapusty, chamów, draniów, cwaniaków, lubię słońce, pączki, wiosenny wiatr na przekór roztajałej twarzy, lubię szosę, bo prowadzi daleko poza siebie, przestrzeń, pszenicę, maciejkę, kocham noc, w 1974 roku napisałam pierwszy wiersz, w końcu 1975 nawiedziła mnie szara podłużna myśl: życie nie ma sensu"[1].

"Oto stoję w deszczu ciała" to bolesny i porażający w swej autentyczności (zresztą wyraźnie autobiograficzny!) dziennik młodej dziewczyny, która rozpoczyna swoje zmagania z bezlitosnym światem i mierzy się ze świadomością własnego istnienia. Wrażliwa bohaterka nie może poradzić sobie z otaczającą ją rzeczywistością - a książka to jej zapis myśli, kronika bólu, rozpaczy, zwątpienia i bezradności oraz, do pewnego stopnia, sposób autoterapii (bo przecież dla narratorki "od ośmiu lat słowo jedynym łącznikiem ze światem, gwarantem sensu istnienia"[2]).

Eda im lepiej poznaje świat, tym trudniej jest się jej w nim odnaleźć. Nieumiejętność egzystowania w zastanej rzeczywistości i odkrycie, w jak sztywnych ramach mieści się świat, prowadzi do zwątpienia, depresji, poczucia bezsensu i w rezultacie do stopniowej autodestrukcji. Dziewczyna trafia zatem do szpitala psychiatrycznego, eksperymentuje z narkotykami. Pisze: "Odkąd zaczęłam brać narkotyki stałam się bogatsza o barwę maku, bólu, odciągniętej nerwowej krwi... przyszło jakieś rozczulenie, nawrót do jabłka, noża, może do źle ukrywanego dzieciństwa"[3]. Jasne jest jednak, że narkotyki, jeśli przynoszą jej jakąś ulgę, to tylko chwilową i pozorną. I tak Eda, nie mogąc poradzić sobie z życiem, otaczającym ją światem i własnym istnieniem, zatraca się w czarnych myślach i poczuciu bezradności wobec rzeczywistości. "Nazywam się bezsens"[4] stwierdza po prostu. Rozpaczliwe próby odnalezienia samej siebie i stwierdzenia odrębności, ważności własnej istoty ("to ja bez czucia, bez świadomości siebie samej, zatrzaśniętej w rysach pustej twarzy..."[5]) prowadzą zazwyczaj donikąd, co staje się przyczyną coraz głębszej depresji i coraz ciemniejszych myśli. "Żyję, gdy odczuwam ból, rozpacz, nie wiem, co to szczęście"[6]. Autentyczność smutku, przerażenia i bezradności decyduje o wielkiej sile przekazu tej książki. Depresyjność "Oto stoję w deszczu ciała" mocno działa na czytelnika. Nie może nie porażać takie na przykład zdanie: "Umieram i przeraża mnie ta dziwna słodycz umierania, przeraża mnie!"[7]. A czasem mogłoby się wydawać, że tak niewiele Edzie w gruncie rzeczy potrzeba. "Mam dwadzieścia lat i potrzebuję, żeby ktoś mnie pogłaskał po głowie"[8] stwierdza raz z całą prostotą. Książka staje się zatem rozpaczliwym wołaniem o pomoc. "Ale pomóżcie mi" [9] zdaje się krzyczeć z całych sił narratorka. To wołanie skierowane do otaczających ją ludzi, ale i czytelnik odbiera je bardzo osobiście.

Skrajność emocji bohaterki świetnie oddaje język książki - poetycki, trudny, czasem trochę bełkotliwy, zawsze boleśnie szczery i prawdziwy. To on sprawia, że "Oto stoję w deszczu ciała" jest przytłaczające, męczące, ale też w pewien sposób fascynujące. Język nie tylko jest zatem narzędziem emocjonalnej wiwisekcji bohaterki, ale służy też do opisu otaczającego ją świata. Natura w słowach Edy nabiera nowego sensu, zdaje się poza tym, że dziewczyna wszystko odczuwa jakby mocniej. Choćby jesień, gdy "spadają liście z łoskotem, aż daje się odczuć lekkie drżenie ziemi"[10]. Bohaterka jest wrażliwa na otaczającą ją rzeczywistość i to między innymi prowadzi ją do świadomości jej ograniczeń. Niektórych rzeczy po prostu zmienić się nie da, niektóre w ogóle nie zależą od nas (jak czas, bo przecież "dziewczyna może zatrzymać zegar, czas będzie dalej hulał"[11]) i wiedza o tym staje się dla Edy przytłaczająca.

Ta książka jest jakoś boleśnie autentyczna. Mamy wrażenie, że z Edą jesteśmy tu i teraz. To bardzo osobiste wyznanie młodej, wrażliwej dziewczyny, która przecież chce tylko (albo aż) "wypłakać się, wypłakać, wytupać, wykrzyczeć na zielono las, osunąć w trawę, odpocząć od łez, od miłości i zasnąć, zasnąć..."[12] Trudno pisać o takiej książce, niech mówi sama za siebie.

-------------------------
[1] Eda Ostrowska, Oto stoję w deszczu ciała, Jirafa Roja, Warszawa 2013, s. 96-97
[2] Tamże, s. 148
[3] Tamże, s. 108
[4] Tamże, s. 118
[5] Tamże, s. 111
[6] Tamże, s. 109
[7] Tamże, s. 149
[8] Tamże, s. 111
[9] Tamże, s. 125
[10] Tamże, s. 77
[11] Tamże, s. 38
[12] Tamże, s. 111

"Mam dwadzieścia lat, kochałam trzech chłopaków, jednego mężczyznę w wieku spadania wiśni, jedną kobietę otuloną w szal, napisałam sześć stukartkowych zeszytów pamiętnika, niecałe trzy zeszyty wierszy, zbiór listów do niemądrego chłopaka, którego przez czysty przypadek dwoje jeszcze młodych ludzi nazwało Zdziśkiem, dziennik z pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Lublinie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Zimna Góra" zaczynała się tak niepozornie. Było monotonnie, nieciekawie i, tak mi się wydawało, bez pomysłu. Bohaterów obserwowałam jakby przez szkło - byli mi zupełnie obojętni, ich losy mnie szczególnie nie wciągały, nie poruszały. Ale po pewnym czasie, nawet nie wiem kiedy i jak, mój stosunek do tej książki obrócił się o 180 stopni. Historia zaczęła wciągać, do bohaterów się silnie przywiązałam. I okazało się, że ta książka, po której na początku naprawdę nie spodziewałam się zbyt wiele, poruszyła mnie jak już dawno żadna inna.

Trwa wojna secesyjna. Inman, który pochodzi z Południa, zostaje ranny w bitwie i po długim leczeniu postanawia uciec ze szpitala i rozpocząć wędrówkę w swoje rodzinne strony, do Zimnej Góry. To dramatyczna decyzja - za dezercję grozi przecież śmierć. Ale Inman doskonale wie, że nie chce dalej brać udziału w wojnie. Powody i cele tego konfliktu już dawno przestały mieć dla niego znaczenie. Teraz sens dla niego ma tylko powrót do domu. Tym, co go motywuje jest miłość do córki pastora, Ady. Ona tymczasem, pozbawiona pieniędzy po śmierci ojca, stara się wiązać koniec z końcem, prowadząc gospodarstwo, o czym nie ma żadnego pojęcia. Na szczęście z pomocą przychodzi trochę nieokrzesana, ale przedsiębiorcza Ruby.

Słowo-klucz dla tej książki to nadzieja (można zatem nawet zrozumieć tego, kto przetłumaczył tytuł filmu na "Wzgórze nadziei"...). Piękne w tej książce jest przeciwstawienie okropieństwom wojny najwyższych, najwspanialszych ludzkich uczuć. Inman idzie dalej, bo wierzy w to lepsze jutro, które ma go czekać w domu z Adą. Styka się wciąż z okrucieństwem, złem i niedolą, a jednak rozpaczliwie wierzy, że w końcu dotrze do Zimnej Góry, że osiągnie swój cel, że jest możliwe odcięcie się od wojny i rozpoczęcie jakiegoś nowego, lepszego etapu w życiu. "Zimna Góra" (a raczej część Inmana) to powieść drogi. Bohater podczas swojej wędrówki trafi na wielu ludzi, a każde z tych spotkań przyniesie coś nowego. A idzie przez ziemię pełną zniszczeń i biedy, spotyka osoby, na których wojna odcisnęła wyraźne piętno. I tak na jego drodze stanie pastor Veasey (któremu naprawdę daleko do sługi bożego), stara kobieta hodująca kozy, czy Sara, młoda wdowa z dzieckiem, która żyje w wielkiej nędzy. Wędrówka Inmana jest prawie jak powrót Odysa do Itaki - to długa i trudna droga do domu, do czekającej tam Penelopy.

Bardzo pięknie i subtelnie jest ukazane uczucie między Inmanem i Adą. W ich kontaktach przed wojną najwięcej było niedopowiedzeń, niepewności i nieśmiałości. Właściwie nie znają się zbyt dobrze, nie było między nimi też wielkich wyznań, żadnych przyrzeczeń, żadnych wypowiedzianych obietnic. A jednak po kilku latach rozłąki i zaledwie paru wymienionych listach, uparcie dążą do ponownego spotkania. Inman wytrwale zmierza do Ady, ona na niego cierpliwie czeka. To chyba coś, co nadaje sensu ich życiu w czasie wojennej zawieruchy. Obydwoje rozpaczliwie pragną bliskości drugiego człowieka. To taka miłość - oczekująca, wierna, wytrwała. Dla obojga to na razie tylko obietnica, która dopiero ma się spełnić. Dla Inmana jest czymś jeszcze - stanowi bardzo silną motywację do dalszej wędrówki.

Frazier nie zajmuje się roztrząsaniem przyczyn wojny, nie jest tu ważne, która strona ma rację (bo nie ma chyba żadna). Nieważny jest kolor munduru - niezależnie od pochodzenia i poglądów politycznych, uczestnicy wojny dopuszczają się czynów strasznych. "Zimna Góra" jest zatem swego rodzaju rozliczeniem, ale niekoniecznie z wojną secesyjną, raczej z wojną w ogóle. Inman na zło i okrucieństwa napatrzy się nie tylko w bitwach, ale też w swojej drodze do domu. Spotka nie tylko tych, którzy są przez nią ugodzeni (na przykład Sarę, która straciła męża i nie ma za co żyć), ale też tych, którzy z wojny korzystają i za nic mają życie innych (jak ci, którzy wydają dezerterów). Wojna jest zła - i wydaje się, że wiemy to wszyscy. A jednak, czy przed wielkimi konfliktami młodzi mężczyźni nie jechali na front tak ochoczo, jakby czekała ich wspaniała przygoda? Czy nie słyszeliśmy wiele razy o wojennym honorze i bohaterstwie? Jak wiele jest tego na wojnie, a jak wiele strachu, bólu, brudu, okrucieństwa, nienawiści i bezsensownych śmierci?

"Wbrew obowiązującym poglądom ośmieliła się stwierdzić, że wojna wyzwala w ludziach najgorsze cechy. Po żadnej ze stron nie widać szlachetności ani patosu, pełno natomiast bezrozumnego okrucieństwa.
Liczyła, że zaszokuje panią Mc Kennet lub sprowokuje jej święte oburzenie, lecz wywołała jedynie wesołość.
- Wiesz, że cię lubię - przyznała z pobłażliwym uśmieszkiem - ale tak naiwnej dziewczyny jak ty jeszcze nie widziałam"[1].

Ale w "Zimnej Górze" wszystko się równoważy. To książka o okrucieństwach wojny i zezwierzęceniu ludzi, która równocześnie mówi o najważniejszych wartościach i najwyższych uczuciach. Jeśli mamy tu zło, to też dobro. Jeśli nienawiść - to miłość, jeśli zwątpienie - to także nadzieję, jeśli okrucieństwo - to zwykłą, ludzką pomoc. A po smutku nadejdzie pocieszenie. W tej książce - bardzo smutnej, okrutnej i bolesnej - jest też pełno nadziei, wiary w ludzi i w istnienie tych najprostszych, najważniejszych wartości. "Zimna Góra" mocno porusza. To piękna, mądra, smutna historia. Utkwiła we mnie gdzieś głęboko.

----------------------
[1] Charles Frazier, "Zimna Góra", Świat Książki, Warszawa 2004, s.208

"Zimna Góra" zaczynała się tak niepozornie. Było monotonnie, nieciekawie i, tak mi się wydawało, bez pomysłu. Bohaterów obserwowałam jakby przez szkło - byli mi zupełnie obojętni, ich losy mnie szczególnie nie wciągały, nie poruszały. Ale po pewnym czasie, nawet nie wiem kiedy i jak, mój stosunek do tej książki obrócił się o 180 stopni. Historia zaczęła wciągać, do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I znowu Joanna Bator zabiera nas do Wałbrzycha - miasta zamkniętych kopalni, kotów, znikających dzieci i zamku Książ.

Alicja Tabor, dziennikarka dużej polskiej gazety, przyjeżdża do Wałbrzycha, swojego rodzinnego miasta, by napisać reportaż na temat zaginionych dzieci. Zapadły się pod ziemię dwie dziewczynki, przepadł jak kamień w wodę jeden chłopiec. Najpierw Andżelika Mizera, sześciolatka z niepełnej, patologicznej rodziny. Potem Patryk Miłka, chłopczyk wychowywany przez babcię. Jako ostatnia zniknęła Kalinka Jakubek, sierota z domu dziecka "Aniołek". Oj, dzieje się dużo w tym Wałbrzychu. Bo poza tym nagle przy fontannie zaczyna wieszczyć niejaki Jan Kołek, do tej pory raczej zwyczajny, bezrobotny górnik. Wokół niego szybko zbiera się tłum wyznawców, a sprawa wcale się nie kończy, gdy Kołek umiera. Mnożą się bowiem teorie spiskowe, pojawia się jego duchowy następca, Jerzy Łabędź, a społeczność planuje postawienie wielkiego pomnika Matki Boskiej. Alicja jednak w Wałbrzychu musi zmierzyć się jeszcze z samą sobą, ze swoją przeszłością, z mroczną historią rodzinną. W tym mieście nie da się już wypierać bolesnych wspomnień...

Osobnym bohaterem książki można nazwać kotojady, nawet jeśli trudno powiedzieć jednoznacznie, czym właściwie są. W "Ciemno, prawie noc" określa się tym słowem właściwie całe zło - to kotojady są odpowiedzialne za wszelkie nieszczęścia i psychiczne skazy. To słowo, używane przez siostrę głównej bohaterki, Ewę, byłoby więc sposobem na opisanie całego zła, zmierzeniem się z nim poprzez jego uosobienie(ale nie oswojenie). Alicja, walcząc ze złem porwań dzieci i własnymi lękami związanymi z mroczną przeszłością, walczy właśnie z kotojadami. Ale to starcie nierówne, bo one przychodzą nagle, wciskają się w najmniejsze szczeliny, jeśli chcą, wedrą się wszędzie. Jakby przeciwwagę dla kotojadów stanowią kociary - Agnes Kociałapa, Lidia Kociołek, Kokota, Maria Kocierzyńska, Święta Kocia... Pokonują zło miłością? Bator szarą, zwykłą (ale i straszną!) rzeczywistość konfrontuje z elementami magicznymi, baśniowymi. W jej prozie mieszają się ze sobą realizm, absurd i fantastyczność. A kotojady są tu dobrym przykładem - w Wałbrzychu, jak w świecie baśni, dobro nieustannie ściera się ze złem.

"Ciemno, prawie noc" kryje w sobie niejedną tajemnicę, a zagadka dotycząca zaginionych dzieci może przyprawić o dreszczyk lęku. Gdzieś przy okazji wciąż powtarza się historię zamku Książ, jego ostatniej pani, księżnej Daisy i jej niezwykłych pereł. W tej powieści wiele dobrych historii splata się w jedną, a Bator umie stworzyć wspaniały, mroczny klimat. Od razu wchodzimy w świat mroczny, zwykły-niezwykły, straszny. Sprawy, z którymi styka się Alicja w Wałbrzychu, przeplatają się ze sobą, tworząc intrygującą plątaninę tajemnic przeszłości i aktualnych spraw, które rozgrzewają miasto. Zaczyna się świetnie, od razu trafiamy na wiele niewiadomych. Na początku prawie nic nie wiemy o Alicji, która w Wałbrzychu spędziła bolesne dzieciństwo i teraz stara się wypierać nieprzyjemne wspomnienia. Stopniowo będziemy odkrywać, kim była jej matka, co stało się z jej siostrą, piękną Ewą. To chyba wątek, który dla mnie jest najlepszy, najbardziej intrygujący, najprawdziwszy. Dramat rodzinny, który Alicja chowa gdzieś w głębi siebie, będzie musiał znów wypłynąć wraz z jej przyjazdem do Wałbrzycha. I wrócą - trauma, strach, ból, dojmujące poczucie niewiedzy i niepewności, co naprawdę stało się z jej rodziną. Czytelnik stopniowo będzie odkrywał kolejne fakty, coraz więcej będzie się też dowiadywać Alicja - a z opowieści o przeszłości wyłonią się świetne, niejednoznaczne portrety matki Alicji oraz (przede wszystkim!) jej siostry. Bator uwielbia snuć opowieści, przeplatać je wzajemnie, tworzyć intrygującą siatkę powiązań. Losy rodziny Tabor w jakiś sposób połączą się z historią zamku Książ, z dziejami pana Alberta Kukułki, w końcu z księżną Daisy i jej perłami.

Ale rodzinna historia to tylko jeden z wątków, obok niego wyrastają inne, bardziej aktualne, często zakrojone na szerszą skalę. Bator nie tylko wprowadza wątek kryminalny (czyli, oczywiście, zaginione dzieci), ale pozwala też sobie na komentarz polityczno-społeczny. Potrafi przedstawić wałbrzyską rzeczywistość z przenikliwością i bolesną szczerością. "Ciemno, prawie noc" porusza bardzo wiele kwestii, fabuła rozgałęzia się w różne strony. Autorka chciała ogarnąć równocześnie bardzo wiele tematów, fabułę miało tworzyć kilka równorzędnie poprowadzonych wątków. Niestety połączenie lekko zgrzyta - nie powiem, że obraz Wałbrzycha i jego mieszkańców jest zły, bo nie jest. Ale mam wrażenie, że autorka trochę przeszarżowała - nie wszystko tu się zgrywa, nie wszystko wychodzi naturalnie. Historia rodzinna Alicji jest rzeczywiście świetna, ale nie udało się jej zgrabnie skomponować z wątkiem kryminalnym i społeczno-religijnymi akcjami pod przewodnictwem Łabędzia (które są chyba wyraźną aluzją do aktualnych wydarzeń...). Bardzo mocno tę przesadę widać w trzech rozdziałach, które stanowią jakby przytoczenie wypowiedzi z internetowego forum. O ile za pierwszym się to sprawdza (a poza tym nawet w jakiś sposób rozwija akcję), to później staje się wyraźnie już niepotrzebne, nudne, wtórne i wręcz niesmaczne. Czasem Bator chyba nie wie, kiedy przestać, a "Bluzgi" są tego najwyraźniejszym przykładem. Może po prostu "Ciemno, prawie noc" miało pomieścić zbyt wiele. Niemal liryczne wspomnienia i baśniowe opowieści kłócą się z brutalnie opisywaną rzeczywistością. Takie połączenia nie muszą być złe, ale tym razem eklektyzm niekoniecznie wychodzi na dobre, coś tu się gryzie, a naprawdę genialne fragmenty przeplatają się ze scenami przesadzonymi, drażniącymi, niemal sztucznymi.

Ale jest w tej książce coś elektryzującego. Bator umie pisać, potrafi tworzyć świetne historie. I, nawet jeśli "Ciemno, prawie noc" nie dorównuje "Piaskowej górze" ani "Chmurdalii", to wciąż jest to książka oryginalna, niebanalna, intrygująca. Są w niej przebłyski czegoś genialnego, jest w niej jakaś moc, która oddziałuje na czytelnika - bo Bator potrafi zirytować, zbulwersować, autentycznie przestraszyć. Autorka ma niesamowity zmysł językowy i duży talent - i chociaż nie wszystko mi się podobało, to jednak nie sposób nie przyznać, że "Ciemno, prawie noc" to książka, która nie pozostawia czytelnika obojętnym, zadziwia i wywołuje duże emocje. Książka-zagadka, książka, która zostawia w głowie pytania, która nawet jakiś czas po przeczytaniu intryguje, złości, przeraża, pociąga.

I znowu Joanna Bator zabiera nas do Wałbrzycha - miasta zamkniętych kopalni, kotów, znikających dzieci i zamku Książ.

Alicja Tabor, dziennikarka dużej polskiej gazety, przyjeżdża do Wałbrzycha, swojego rodzinnego miasta, by napisać reportaż na temat zaginionych dzieci. Zapadły się pod ziemię dwie dziewczynki, przepadł jak kamień w wodę jeden chłopiec. Najpierw Andżelika...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Czarnoksiężnik z krainy Oz" rozpala wyobraźnię od ponad stu lat (pierwsze wydanie pojawiło się w 1900 roku). I to już od bardzo dawna nie jest tylko fenomen literacki. Kino niejednokrotnie czerpało z historii Bauma (by wspomnieć choćby klasyczny, słynny film z 1939 roku z Judy Garland jako Dorotką) i na razie nie wydaje się, by pomysły miały się wyczerpać - niedawno w kinach pojawił się "Oz wielki i potężny", powstaje film animowany. Są też odpryski książkowe - jak właśnie "Wicked", którego adaptacją jest z kolei musical grany na Broadwayu od dziesięciu lat. Co też tkwi w tym "Czarnoksiężniku"?

"Czarnoksiężnik z krainy Oz" jest ładną baśnią z wyraźnym morałem, która, oczywiście, skończy się szczęśliwie. Przy okazji dowiemy się, że spełnienia swoich pragnień należy szukać przede wszystkim w samym sobie. Baum stworzył piękny, baśniowy świat, czasem okrutny, ale zasadniczo przyjazny, pełen magii i niezwykłości. Zwierzęta mówią, małpy latają, figurki z porcelany żyją własnym życiem, trzewiczki mają cudowną moc, a droga wybrukowana żółtą kostką prowadzi wprost do Szmaragdowego Grodu, który jest cały, cały zielony (albo taki się wydaje...). Żeby dotrzeć do szczęśliwego zakończenia trzeba przewędrować przez pół tajemniczego kraju, przeżyć wiele przygód no i, oczywiście, pokonać Złą Czarownicę z Zachodu.

Karty w krainie Oz zostały już dawno rozdane, podział na dobrych i złych jest jasny - są dwie Dobre Czarownice (z Północy i Południa) oraz dwie złe (z Zachodu i Wschodu). Czarnoksiężnika nie da się sklasyfikować aż tak łatwo, ale sam o sobie mówi, że jest "bardzo dobrym człowiekiem, ale bardzo złym czarnoksiężnikiem". Ale co by się stało, gdyby rozmazać trochę granice między dobrem a złem, znaleźć trochę szarości w tym czarno-białym (typowym przecież dla baśni) obrazie? Mniej więcej to robi Gregory Maguire w swojej powieści "Wicked:, która, choć wyrasta z "Czarnoksiężnika z krainy Oz", nie jest już prostą baśnią. Oz, pozbawione wyraźnych konturów między czarnym i białym, przestaje być krainą z opowieści dla dzieci. I tak samo powieść Maguire'a nie jest już pozycją dla najmłodszych. Magiczna kraina staje się przede wszystkim przykrywką dla wielu bardzo ważnych i aktualnych tematów. W "Wicked" opowiada się historię właśnie tej najgorszej i najstraszniejszej postaci - Złej Czarownicy z Zachodu.

Ludzie są wyszydzani przez innych nieraz z dość błahych powodów. Wyobrażacie sobie, jak wielkim pechem jest wobec tego urodzić się zielonym? Tak, po prostu zielonym - jak ogórek albo żaba. Elfaba nic nie może poradzić na to, że jej skóra ma kolor trawy. A taka cecha fizjonomii raczej nie przyczynia się do jej popularności... I chociaż, wbrew pozorom, kolor skóry niekoniecznie jest najważniejszym tematem w "Wicked", to jednak w jakiś sposób napędza fabułę. Bo Elfabie jest trudniej, bo z zieloną skórą prościej o wrogów niż przyjaciół, bo w takiej sytuacji łatwiej po prostu "wpaść" w rolę tej złej.

Odwrócenie perspektywy uświadamia przede wszystkim, że każda opowieść ma wiele wersji. Historia nie jest obiektywna i nigdy nie będzie. Każdy uczestnik wydarzeń może mieć do powiedzenia coś zupełnie innego. A historię najczęściej piszą zwycięzcy. Zła Czarownica z Zachodu, czyli nasza Elfaba, zostanie przecież pokonana przez Dorotę, więc w "Czarnoksiężniku" właściwie nie dostaje prawa głosu. Gregory Maguire nic raczej nie zmienia w przebiegu wydarzeń opisanych przez Bauma. Ale przesunięcie akcentów i spojrzenie z innej strony dają zaskakujące efekty. Podobnie jest w kwestii przedstawienia krainy Oz - Maguire akceptuje w całości oryginalną wizję, ale bardzo ją rozwija. Oz przestaje być piękną, baśniową krainą i w prozie Maguire'a staje się bardziej rzeczywiste, znacznie bliższe naszemu światu. I właśnie dlatego nie brakuje w powieści tematów bardzo poważnych, bardzo aktualnych, czasem bardzo smutnych.

Minie długi czas, nim Elfaba stanie się Czarownicą z Zachodu. W "Wicked" zostało opisana całe jej życie - od momentu narodzin aż do konfrontacji z Dorotą. Między jednym a drugim musiało się jednak wiele wydarzyć. Maguire opisuje dzieje Elfaby z humorem, przekorą, ale też zrozumieniem i sympatią. Czasem autor rozpisuje się nadmiernie przy dość błahych kwestiach, miałam wrażenie, że niektóre sceny są zbyt przeciągnięte i przegadane. Ale to nic - losy Elfaby są ciekawe, zmuszają do myślenia i zostają w głowie. Opowieść o życiu Czarownicy z Zachodu staje się też okazją do przemyślenia wielu ważnych kwestii. Niemal mimochodem wkradają się do akcji takie problemy jak tolerancja (na przykład w kwestii Zwierząt), religia, rodzina, władza, przebaczenie. Ta książka, po której można by się spodziewać prostej, baśniowej historii, okazuje się zaangażowana w zagadnienia polityczne, społeczne, moralne. Oczywiście bardzo ważne staje się rozważenie dobra i zła. Czym są? Co właściwie znaczą? Skąd się biorą?

"Biedacy nie potrzebują opowieści wyjaśniających, skąd się bierze zło. Ono zawsze było. Nigdy się nie dowiadujemy, jak to się stało, że czarownica zrobiła się zła ani czy był to dla niej właściwy wybór - bo czy istnieje właściwy wybór? Czy diabeł kiedykolwiek walczył, żeby na powrót stać się dobry? A jeśli tak, to czy nadal jest diabłem?"*

Elfaba pójdzie swoją ścieżką, swoją własną drogą wybrukowaną żółtą kostką (albo raczej poleci nad nią na miotle ;)). Ale czy sama jest sobie winna, że została zapamiętana jako Zła Czarownica z Zachodu? Podoba mi się, jak Maguire tworzy własną wersję historii, jak prowadzi losy Elfaby do przewidzianego z góry, koniecznego punktu, jak tworzy skomplikowany portret swojej bohaterki, jak wikła ją w kolejne wydarzenia, które w końcu doprowadzą do jej upadku. Może w "Czarnoksiężniku z krainy Oz" Zła Czarownica z Zachodu jest niegodziwa i straszna, ale Elfaba z "Wicked" budzi przede wszystkim sympatię i współczucie. I chociaż w "Wicked" nie brakuje humoru, jest to smutna książka. Smutna, poważna i mądra.

Jeśli postanowicie wrócić do dzieciństwa i przeczytacie "Czarnoksiężnika" lub "Wicked" (a może, jak ja, obie książki naraz), prawdopodobnie znajdziecie w Oz znacznie więcej, niż się spodziewaliście.

* Gregory Maguire, Wicked. Życie i czasy złej Czarownicy z Zachodu, Initium, Kraków 2010, s. 270

"Czarnoksiężnik z krainy Oz" rozpala wyobraźnię od ponad stu lat (pierwsze wydanie pojawiło się w 1900 roku). I to już od bardzo dawna nie jest tylko fenomen literacki. Kino niejednokrotnie czerpało z historii Bauma (by wspomnieć choćby klasyczny, słynny film z 1939 roku z Judy Garland jako Dorotką) i na razie nie wydaje się, by pomysły miały się wyczerpać - niedawno w...

więcej Pokaż mimo to