-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
Biblioteczka
2024-04-01
2024-02-22
Bohater powieści często powtarza słowa: "Gdybym był czarodziejem zdolności...".
Tak więc i ja, gdybym była czarodziejką zdolności, napisałabym rzetelną recenzję. Ale niestety, obowiązki zawodowe znów mnie pokonały i czytałam tę książkę długo, z przerwami, z doskoku. Nie jestem w stanie teraz odtworzyć swoich wrażeń w formie, która byłaby do przyjęcia jako recenzja i na jaką ta książka zasługuje.
Mogę jedynie napisać, że to kolejny obraz wojny i jej konsekwencji - jako doświadczenia rozpadu, okrucieństwa, utraty, niedającej się ukoić niczym tęsknoty, stąpania po gruzach (dosłownie i w przenośni), dręczących poszukiwań i prób odzyskiwania. To zadawanie pytania - kim naprawdę jestem, teraz, po wojnie. I czy wojna aby na pewno się skończyła. Bo w najlepszych książkach o wojnie - a ta do nich należy - wojna jest pozbawiona twarzy tego czy tamtego narodu, kraju, plemienia. I jednocześnie w tych najlepszych książkach autorzy składają hołd bardzo konkretnym narodom, krajom czy plemionom.
Dziadek Slavko, rzeka Drina, dziewczynka Asija, o której nie wiadomo już, czy na pewno istniała, pewna baśniowość tej opowieści, sportowy kostium nałożony na fabułę i pasujący jak ulał, prawdziwie literacki, na najwyższym poziomie język - to kolejne atuty. Jest ich więcej.
Do tej książki chciałabym kiedyś wrócić - a to o czymś świadczy, bo co do zasady takich powrotów nie robię.
Bohater powieści często powtarza słowa: "Gdybym był czarodziejem zdolności...".
Tak więc i ja, gdybym była czarodziejką zdolności, napisałabym rzetelną recenzję. Ale niestety, obowiązki zawodowe znów mnie pokonały i czytałam tę książkę długo, z przerwami, z doskoku. Nie jestem w stanie teraz odtworzyć swoich wrażeń w formie, która byłaby do przyjęcia jako recenzja i na jaką...
#Wyzwanie LC kwiecień 2024
Białe noce, czarne dni
Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.
Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i wieś. Śmierć jest najsilniejsza, obecna w każdym tekście. Zamieszkała w tej wsi, zadomowiła się na amen i na drzwiach każdego domu zostawia ślad. Opowiada siebie z różnych perspektyw, ustami różnych postaci. Przychodzi do nieszczęśliwych wiejskich głupków, nierozeznanych jeszcze w uczuciach młodych kobiet i do matek o piersiach ulewających mleko. Rodzi się, gdy dzieci są jeszcze malutkie, ale już wychowują się same i już poznają ciężar rodzicielskiej ręki. Przychodzi do domów, w których nie ma czasu na pierdoły i nie umie się rozmawiać, gdzie czułość i serdeczność nie wiedzą, jak mają być okazywane, bo wulgarność jest łatwiejsza, bo są ważniejsze sprawy, bo przyzwyczajeniem jest walka o przetrwanie – ale tylko przetrwanie fizyczne, na inne nie wystarcza już siły. Po latach taka śmierć jest jedynym sposobem na ukojenie niewytłumaczalnej i obezwładniającej tęsknoty. Taka śmierć miesza w głowie, burzy zmysły, zostaje, jest celebrowana i ekscytująca bardziej niż życie. Jest wydarzeniem. Nawet jeśli nie ty umierasz, to przynajmniej wspominasz śmierć i ją odczuwasz, nie możesz się bez niej obyć. Gdzieś spomiędzy tego wszystkiego przebija pewna neoromantyczna ludowość, a może i zabobonność – ta śmierć jest, każdy ją widzi, nikt jej nie neguje.
Okładkowy opis głosi, że z pozoru nic się w tych opowiadaniach nie dzieje - i rzeczywiście, to tylko z pozoru. Faktycznie dzieje się tu bardzo dużo, w środku, we wnętrzu bohaterów, w ich emocjach. W niektórych opiniach czytam z kolei o obecnym u Honek realizmie magicznym - ja go nie dostrzegam, gdybym dostrzegała, rzuciłabym książkę w kąt, bo realizmu magicznego nie lubię. Dla mnie ta książka jest wybitnie rzeczywista, namacalna wręcz. Bohaterów i ich przeżyć da się niemal dotknąć.
Nie mamy tu do czynienia z sielskim i anielskim obrazem wsi. To nie ten efekt, że zachwycisz się polami malowanymi zbożem rozmaitem albo śpiew ptaków zwabi cię pod lipę w przydomowym zagajniku. Choć nie wychowałam się w Binarowej, widzę w tym obrazie pokolenie moich dziadków i rodziców, którym w życiu brakowało wszystkiego poza ciężką pracą – i których to życie niestety nie nauczyło wielu innych ważnych umiejętności. Szorstkie, twarde, bolesne życie, z którego konsekwencjami musiały się zmagać następne pokolenia. Znajduję w pamięci o mojej wsi postacie podobne do Pilota, wydarzenia o takiej wadze, jak pożar domu, w którym giną dzieci. Czuję i rozumiem niedopasowanie i chęć ucieczki bohaterów. Widzę tę samą, co oni, śmierć.
Urszula Honek idzie właściwą ścieżką opisu, łączącą w sobie trop poetyckości i zwyczajności wypowiedzi. Jej opowieść pozbawiona jest eksperymentów językowych, nie jest przestylizowana, ma w sobie naturalne piękno. Sprawia to, że wierzymy bohaterom, wiemy, że mówią swoim językiem.
Podsumowując, „Białe noce” to zazębiający się, uniwersalny wielogłos. Przytłaczający, niewygodny, prawdziwy. To literatura z bardzo wysokiej półki, a mam przeczucie graniczące z pewnością, że Urszula Honek ze swoją twórczością przemieści się jeszcze wyżej.
I choć tego nie przewidywałam, czuję się całkowicie przeniesiona do świata Binarowej pokazanego przez Urszulę Honek i wręcz ukorzeniona w nim. Dlatego uznaję, że kwietniowe wyzwanie czytelnicze mam zaliczone.
#Wyzwanie LC kwiecień 2024
więcej Pokaż mimo toBiałe noce, czarne dni
Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.
Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i...