-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-04-01
2024-01-22
#Wyzwanie LC styczeń 2024
Wyzwanie styczniowe pod hasłem „Przeczytam książkę, której akcja dzieje się zimą” spowodowało, że wreszcie sięgnęłam po tytuł stojący na mojej półce od ładnych kilku miesięcy (co w ogólnym rozrachunku niczego nie zmienia, bo mam książki czekające na przeczytanie wiele lat). Jest to druga po „Mieście duchów” historia z tymi samymi bohaterami – okaleczonym skrzypkiem/milicjantem Rosselem i majorem radzieckiego aparatu bezpieczeństwa Nikitinem. Relacja między nimi dwoma jest szczególna, to ona m.in. sprawiała, że pierwszy tom był naprawdę dobry. Przypomnę, że to Nikitin zakończył karierę Rossela jeszcze zanim się ona na dobre rozpoczęła, pozbawiając go palców podczas przesłuchania. I to Rosselowi przyszło później współpracować z własnym oprawcą – Nikitinem w celu wyjaśnienia makabrycznych zbrodni, do jakich doszło w Leningradzie.
I teraz znów. Leningrad, zima 1952 roku. Jedno morderstwo za drugim, niewidzialny zabójca działający wg tego samego wzoru i z sobie tylko znanych pobudek. Nikitin okazuje się tym razem wybawicielem Rossela – wyciąga go z syberyjskiego piekła. Znowu współpracują, brodząc w bagnie wojennych pozostałości i nazistowsko-socjalistycznych rozgrywek.
Dużo sobie obiecywałam po lekturze tej książki, bo „Miasto duchów” porwało mnie swoim zimnym klimatem – dosłownie i w przenośni. Tamta opowieść nie tylko była bardzo ciekawa fabularnie, była też bardzo dobrze, prężnie skonstruowana. A także – jak się okazuje – miała atmosferę, której niestety nie udało się powtórzyć. Byłam zaskoczona, jak ta atmosfera się rozrzedziła, co się stało z umiejętnością autorów do jej stworzenia – tak, żeby czytelnik zdołał ją poczuć. Zimno mi było, gdy czytałam „Miasto duchów”, a przy „Sercu zdrajcy” nie zmarzłam. Takie porównanie.
Przyczyny mojej niskiej oceny tkwią i w tym, jak poprowadzono tę historię. Brodzi się tu w dłużyznach jak w zaspach śniegu. Akcja co i rusz spowalnia, wydarzenia niepotrzebnie są przeciągane. Ospałość bohaterów mocno irytuje. Do tego pewne – nazwijmy to – „właściwości” zabójcy odkryłam bardzo szybko i okazało się, że się nie pomyliłam, a więc autorom nie chciało się nawet pomylić tropów czytelnikowi. Styl – nienadzwyczajny, wręcz przeciętny. Odrobinę ciekawiej i żywiej robi się, gdy przychodzi do łamania szyfru, ale za późno, to nie ratuje całości. Wszystko to ostatecznie spowodowało, że przestało mnie interesować rozwiązanie zagadki, poznanie powodów działania Kościeja Nieśmiertelnego. Czytałam już bez ochoty, aby tylko książkę dokończyć.
Ponieważ jeszcze przynajmniej jedna sprawa osobista Rossela nie została wyjaśniona, spodziewam się, że powstanie kolejny tom. Ja już jednak po niego nie sięgnę, bo „Serce zdrajcy” nie zabiło dla mnie. Nie polecam tej książki, a wręcz ją odradzam, jej czytanie to wg mnie strata czasu.
#Wyzwanie LC styczeń 2024
Wyzwanie styczniowe pod hasłem „Przeczytam książkę, której akcja dzieje się zimą” spowodowało, że wreszcie sięgnęłam po tytuł stojący na mojej półce od ładnych kilku miesięcy (co w ogólnym rozrachunku niczego nie zmienia, bo mam książki czekające na przeczytanie wiele lat). Jest to druga po „Mieście duchów” historia z tymi samymi bohaterami –...
#Wyzwanie LC kwiecień 2024
Białe noce, czarne dni
Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.
Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i wieś. Śmierć jest najsilniejsza, obecna w każdym tekście. Zamieszkała w tej wsi, zadomowiła się na amen i na drzwiach każdego domu zostawia ślad. Opowiada siebie z różnych perspektyw, ustami różnych postaci. Przychodzi do nieszczęśliwych wiejskich głupków, nierozeznanych jeszcze w uczuciach młodych kobiet i do matek o piersiach ulewających mleko. Rodzi się, gdy dzieci są jeszcze malutkie, ale już wychowują się same i już poznają ciężar rodzicielskiej ręki. Przychodzi do domów, w których nie ma czasu na pierdoły i nie umie się rozmawiać, gdzie czułość i serdeczność nie wiedzą, jak mają być okazywane, bo wulgarność jest łatwiejsza, bo są ważniejsze sprawy, bo przyzwyczajeniem jest walka o przetrwanie – ale tylko przetrwanie fizyczne, na inne nie wystarcza już siły. Po latach taka śmierć jest jedynym sposobem na ukojenie niewytłumaczalnej i obezwładniającej tęsknoty. Taka śmierć miesza w głowie, burzy zmysły, zostaje, jest celebrowana i ekscytująca bardziej niż życie. Jest wydarzeniem. Nawet jeśli nie ty umierasz, to przynajmniej wspominasz śmierć i ją odczuwasz, nie możesz się bez niej obyć. Gdzieś spomiędzy tego wszystkiego przebija pewna neoromantyczna ludowość, a może i zabobonność – ta śmierć jest, każdy ją widzi, nikt jej nie neguje.
Okładkowy opis głosi, że z pozoru nic się w tych opowiadaniach nie dzieje - i rzeczywiście, to tylko z pozoru. Faktycznie dzieje się tu bardzo dużo, w środku, we wnętrzu bohaterów, w ich emocjach. W niektórych opiniach czytam z kolei o obecnym u Honek realizmie magicznym - ja go nie dostrzegam, gdybym dostrzegała, rzuciłabym książkę w kąt, bo realizmu magicznego nie lubię. Dla mnie ta książka jest wybitnie rzeczywista, namacalna wręcz. Bohaterów i ich przeżyć da się niemal dotknąć.
Nie mamy tu do czynienia z sielskim i anielskim obrazem wsi. To nie ten efekt, że zachwycisz się polami malowanymi zbożem rozmaitem albo śpiew ptaków zwabi cię pod lipę w przydomowym zagajniku. Choć nie wychowałam się w Binarowej, widzę w tym obrazie pokolenie moich dziadków i rodziców, którym w życiu brakowało wszystkiego poza ciężką pracą – i których to życie niestety nie nauczyło wielu innych ważnych umiejętności. Szorstkie, twarde, bolesne życie, z którego konsekwencjami musiały się zmagać następne pokolenia. Znajduję w pamięci o mojej wsi postacie podobne do Pilota, wydarzenia o takiej wadze, jak pożar domu, w którym giną dzieci. Czuję i rozumiem niedopasowanie i chęć ucieczki bohaterów. Widzę tę samą, co oni, śmierć.
Urszula Honek idzie właściwą ścieżką opisu, łączącą w sobie trop poetyckości i zwyczajności wypowiedzi. Jej opowieść pozbawiona jest eksperymentów językowych, nie jest przestylizowana, ma w sobie naturalne piękno. Sprawia to, że wierzymy bohaterom, wiemy, że mówią swoim językiem.
Podsumowując, „Białe noce” to zazębiający się, uniwersalny wielogłos. Przytłaczający, niewygodny, prawdziwy. To literatura z bardzo wysokiej półki, a mam przeczucie graniczące z pewnością, że Urszula Honek ze swoją twórczością przemieści się jeszcze wyżej.
I choć tego nie przewidywałam, czuję się całkowicie przeniesiona do świata Binarowej pokazanego przez Urszulę Honek i wręcz ukorzeniona w nim. Dlatego uznaję, że kwietniowe wyzwanie czytelnicze mam zaliczone.
#Wyzwanie LC kwiecień 2024
więcej Pokaż mimo toBiałe noce, czarne dni
Książka Urszuli Honek poczekałaby jeszcze pewnie trochę na swoją kolej, gdyby nie niedawna nominacja do Nagrody Bookera, która mnie zmobilizowała do lektury. I dobrze się stało, warto było.
Ten zbiór opowiadań – będących tak naprawdę rozdziałami jednej opowieści bez początku i końca – ma dwie główne bohaterki: śmierć i...