-
ArtykułyCzytamy w majówkę 2024LubimyCzytać30
-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
-
ArtykułyNowe „Książki. Magazyn do Czytania”. Porachunki z Sienkiewiczem i jak Fleming wymyślił BondaKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
Biblioteczka
2024-04-30
2024-04-15
“Czasami słowa nie są w ogóle potrzebne. Milczenie potrafi być równie wymowne. Cisza potrafi napełniać serca własnym szeptem”
Agnieszka Miela “Dzieci starych bogów. Krew wilka”
Każda przygoda w końcu musi dobiec końca i niestety, niezależnie od satysfakcji bądź rozczarowania czytelnika,, trzeba się z tym faktem pogodzić. Wraz z “Krwią wilka” kończymy historię Aine i Bertrama i ja osobiście jestem zadowolony – oczywiście nie przez to, że miałem jej już dość. Ostatni tom “Dzieci starych bogów” uważam bowiem za bardzo udane podsumowanie historii, zamknięcie wielu wątków oraz wyjaśnienie spraw, które w mojej opinii wymagały wyjaśnienia. Nadal jest mrocznie, nadal beznadzieja się wylewa się z kart powieści jak gęsta smoła, a nawet najdrobniejsze promyki nadziei są gaszone w zalążku, co wprowadza czytelnika w stan ciągłego niepokoju. Do takiego stylu przyzwyczaiła nas Agnieszka Miela i w taki sposób konsekwentnie snuje dalszą część historii swoich wybrańców, którzy mierzą się ze swoim przeznaczeniem i stawiają ostatnie kroki na ścieżce utorowanej przez okrutnych bogów. Od początku czuć, że ta historia zmierza do końca, że długo wyczekiwany moment kulminacyjny jest coraz bliżej, ale jak on będzie wyglądał? Tego nie wiadomo. Ale warto się przekonać.
Ciężko mówić o “Krwi wilka” jako o osobnej książce, bo fabularnie zbyt ściśle jest połączona z poprzednimi częściami, dlatego ja będę ją traktował po prostu jako zakończenie powieści “Dzieci starych bogów”. Naszych bohaterów (w gronie już mocno przetrzebionym w porównaniu do początku historii) spotykamy tam, gdzie ich opuszczaliśmy, czyli rozdzielonych, w dwóch różnych miejscach. Mamy grupę Aine oraz grupę Bertrama, które za wszelką ceną starają się spotkać i choć momentami wydaje się, że depczą sobie po piętach, to jednak błądzą po omacku. Aine zawiera nowe pakty z Cathbadem, za co płaci wysoką cenę, a Bertram dowiaduje się o sobie rzeczy, których prawdopodobnie wolałby nie wiedzieć. Wychodzi na jaw mnóstwo faktów, które wyjaśniają min. relację Aine z ojcem lub okoliczności sprowadzenia na wybrańców klątwy starych bogów. Wyjaśnia się również co tak naprawdę kieruje Karmazynowym Bractwem, komu podlega i jaki jest cel jego przywódcy. Wraca motyw Latającego miasta i tu byłem bardzo zadowolony, bo została mu nadana geneza i istota, czego brakowało mi w poprzedniej części. Generalnie ta część wydaje się o wiele bardziej spójna niż poprzednie, łatwiej było mi podążać za fabułą, bo poza długimi rozkminami nad celowością działania starych bogów, mamy tu też sporo akcji.
Agnieszka Miela dała nam się poznać jako autorka lubująca się w drobiazgowych opisach i niemal poetyckich metaforach i tego również tu nie zabrakło. Ja uznaję to oczywiście za plus – trudno inaczej oddać daną atmosferę niż przez opisy, a ta w “Krwi wilka” była bardzo specyficzna. Faktem jest, że momentami miałem wrażenie przesady –”Armin nie czuł na sobie jego [deszczu] chłodu ani nie słyszał jęków miażdżonej nim trawy”. Ok, rozumiem chęć oddania dramaturgii, ale czasem autorka chciał troszkę za bardzo. Dodatkowo tak hołubione “krwawe” sceny również nie robiły na mnie wrażenia, gdyż wiedziałem już, że one po prostu muszą być – bez względu na to, czy wnoszą do historii jakąś wartość. Taki styl obrała autorka i faktycznie tego się trzyma, ale krew dla samej krwi nie jest czymś, co przykuło by moją uwagę. Było też kilka rozwiązań fabularnych, które nieco mi zgrzytały i wydawały się być nielogiczne, ale takie mankamenty zupełnie nie wpływają na odbiór książki. A ten jest pozytywny, do tego stopnia, że koniec trylogii uznaję za zdecydowanie najlepszą z jej części.
Fajnie jest obserwować, jaką przemianę autor lub autorka przechodzi od momentu swojego debiutu, a “Dzieci starych bogów” są do tego idealną okazją. Agnieszka Miela nabrała dojrzałości, pisze o wiele śmielej, a jej język staje się coraz bogatszy, dzięki czemu opisywany świat widzimy coraz wyraźniej, a z bohaterami łatwiej nam się utożsamiać. Nie jestem pewien, czy to koniec opowieści ze świata Kerhalory, bo choć słyszałem, że pani Miela ma na oku inny projekt, to furtka do powrotu zdecydowanie stoi otworem. I myślę, że wielu czytelników z chęcią złapałoby za taki prequel “Dzieci starych bogów”, historię Starego Lisa lub ojca Bertrama. Miejsca na to jest mnóstwo, a i o wyobraźnię autorki się nie martwię, więc pozostaje czekać na kolejne powieści pióra Agnieszki Mieli. Ja jestem zadowolony i czekam na więcej. A “Krew wilka” zdecydowanie polecam, tak jak poprzednie części.
“Czasami słowa nie są w ogóle potrzebne. Milczenie potrafi być równie wymowne. Cisza potrafi napełniać serca własnym szeptem”
Agnieszka Miela “Dzieci starych bogów. Krew wilka”
Każda przygoda w końcu musi dobiec końca i niestety, niezależnie od satysfakcji bądź rozczarowania czytelnika,, trzeba się z tym faktem pogodzić. Wraz z “Krwią wilka” kończymy historię Aine i...
2024-03-11
“Dziwne rzeczy się zdarzają, naprawdę się zdarzają, zawsze i wszędzie na świecie. Rzeczy po prostu nie pasujące do ogromu wiedzy zdobytej przez gatunek ludzki w ciągu tysięcy lat.”
“Inwazja porywaczy ciał” Jack Finney
Mam spory problem z tymi wznowieniami klasyków horroru czy horroru sci – fi. Faktem jest, że definicja tego gatunku zmieniła się diametralnie i trzeba się pogodzić z tym, że co wówczas wywoływało ciarki na ciele, dziś może budzić tylko zdziwienie. Wciąż jednak zaskakuje mnie, jak duża jest ta przepaść. I o ile w przypadku “Porywaczy” warstwa językowa utrzymana jest w bardzo współczesnym stylu (serio, czyta się to jakby zostało napisane w zeszłym roku, a nie pół wieku temu), to jednak sama historia już nie trzyma poziomu. I zdaję sobie sprawę, że ta książka była natchnieniem dla wielu innych, wspaniałych dzieł nie tylko w dziedzinie literatury, ale ogólnie popkultury, jednak sama w sobie nie przedstawia dla mnie aż takiej wartości. Nie zmienia to faktu, że było to ciekawe doświadczenie i cieszę się, że taki klasyk zawitał na moją półkę (zwłaszcza w tak genialnej szacie graficznej), ale jednak do kolejnych “Wymiarów” podejdę z większą rezerwą. To w ogóle przypomina mi historię z serią “Wehikuł czasu”, gdzie pierwsze dwie książki były genialną klasyką sci fi, a trzecia… No mocno odstawała. Człowiek jednak przypala się widząc tak solidnie wydana serię, dlatego nauczka dla mnie, by przy następnej pozycji dowiedzieć się dokładniej, z czym będę miał do czynienia.
Początek zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie – lubię pierwszoosobową narrację (zwłaszcza w tak krótkich książkach), a liczne mrugnięcia okiem głównego bohatera w kierunku czytelnika sprawiały, że łatwo było mi się z nim utożsamić. Samotny, młody lekarz po przejściach, który wdaje się znać na swoim fachu i podchodzi do niego bardzo profesjonalnie, oddzielając pracę od życia osobistego – niby nic nowego, ale działa. Następnie pojawia się ten wątek grozy, który również bardzo do mnie przemówił, bo faktycznie z niepokojem czytało się zeznania ludzi, którzy twierdzą, że członkowie ich rodziny “stali się kimś innym”. Nie wiemy o co chodzi, nie wie też główny bohater ani nikt z mieszkańców Mill Valley i właśnie to uczucie codzienności, do której niepostrzeżenie wkrada się złowrogi element, budzi lęk i ciekawość.
Dalej jest już znacznie mniej kolorowo. Bohaterów nam przybywa, jednak ich działania są tak absurdalne i pozbawione sensu, że cała historia mocno traci na wiarygodności. Do tego próby tłumaczenia dziwnych zjawisk przez “zbiorową hipnozę” również mnie nie przekonywały, podczas gdy bohaterowie, będący ich naocznymi świadkami, bardzo łatwo przyjmują ten punkt widzenia. Uciekaliśmy z miasta, ale może jednak wrócimy, bo chyba nam się wydawało. Myślę, że potrzeba by było czegoś więcej, bym uwierzył, że znalezione w piwnicy ludzkie klony były jedynie wytworem mojej wyobraźni. Mimo to na takiej narracji opiera się dalsza część książki, ale szybko okazuje się, że no jednak nie, jednak jest coś na rzeczy i pasuje wrócić do “bania się”.
Dla mnie nie była to książka o pierwszym kontakcie ludzkości z obcą cywilizacją. To raczej hmm… Wezwanie do tego, by uwierzyć w dziwne rzeczy dziejące się na świecie. I ja nie mówię nie – w historii ludzkości mnóstwo jest niewyjaśnionych zjawisk i trudno oprzeć się wrażeniu, że często w naszym świecie macza palce ktoś z zewnątrz, kto zostawia wyraźne ślady, ale pozostaje nieuchwytny. I w taki sposób “Inwazja” może do mnie przemawiać – w żadnym razie nie jako horror czy sci-fi. Ciekawe doświadczenie, jednak z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu, bo znów początek serii nastawił nas na coś innego. Pozostaje przyglądać się z uwagą, w którą stronę dalej pójdą “Wymiary”.
“Dziwne rzeczy się zdarzają, naprawdę się zdarzają, zawsze i wszędzie na świecie. Rzeczy po prostu nie pasujące do ogromu wiedzy zdobytej przez gatunek ludzki w ciągu tysięcy lat.”
“Inwazja porywaczy ciał” Jack Finney
Mam spory problem z tymi wznowieniami klasyków horroru czy horroru sci – fi. Faktem jest, że definicja tego gatunku zmieniła się diametralnie i trzeba się...
“Niekiedy umiłowanie słusznych spraw doprowadza ludzi do złego.”
“Czerwony Mars” Kim Stanley Robinson
Czerwona planeta w popkulturze od zawsze zajmowała szczególne miejsce, pobudzała wyobraźnię twórców i stanowiła pożywkę dla marzeń o zupełnie innym świecie – świecie nieprzyjaznym i surowym, a jednak w teorii jedynym możliwym do zamieszkania przez ludzi. Chyba wszyscy już pogodziliśmy się z faktem, że zielone ludziki zamieszkują Marsa jedynie w hollywoodzkich produkcjach, a sama planeta (pomimo ognistego koloru) jest lodową pustynią. Brak atmosfery, małe przyciąganie, duża odległość od słońca… Ale z drugiej strony potężne lodowe czapy na obu biegunach. Woda to życie i choć w jej stałej formie żadne życie narodzić się nie może, to przecież taki stan nie musiał się utrzymywać zawsze. I nie musi na zawsze takim pozostać. Gdyby zagęścić atmosferę, podnieść temperaturę, wprowadzić do ekosystemu glony i bakterie, które mogą przetrwać w trudnych warunkach... W skrócie – terraformowanie. Proces długotrwały, mozolny i kosztowny, ale pozwalający stworzyć przestrzeń dla ludzi, których na Ziemi bez przerwy przybywa. Czy są oni jednak gotowi na to, by zacząć życie od nowa na innej planecie? I czy mają prawo podporządkować sobie i przerobić na swoją modłę kolejne ciało niebieskie?
“Czerwony Mars” ma bardzo nietypową formę, która nie każdemu (mi średnio) przypadnie do gustu. Jest zapisem procesu zasiedlenia planety od samego początku (przybycie pierwszych Ziemian) przez rozwój nowej cywilizacji, aż do katastrofy związanej z walką o interesy między różnymi siłami, które dążyły do poszerzenia swojej władzy na Marsie. Fabuły tu nie ma, są bohaterowie, jednak łatwo odnieść wrażenie, że mają być jedynie naszymi przewodnikami po czerwonej planecie. Ich rolą jest podróżowanie wraz z czytelnikiem po marsjańskiej ziemi, prowadzenie sporów o moralność podejmowanych na Marsie działań lub prezentowanie rozwiązań technologicznych mających te działania przeprowadzić. I ok, to jest bardzo ciekawe, bo autor z ogromną precyzją pokazuje nam krok po kroku co powinno się zrobić (teoretycznie, według ówczesnej wiedzy naukowej), aby tak wrogi świat uczynić przyjaznym człowiekowi. Terraformowanie to bardzo ciekawy temat, był już wałkowany nieskończenie wiele razy, ale tu po raz pierwszy zetknąłem się z tak głęboką wiedzą w każdej gałęzi nauki i tak “łopatologicznym” wytłumaczeniem każdego etapu. Filozoficzne dysputy, zaawansowane technologie i opis Marsa tak dokładny, że mógłbym pisać egzamin z jego geografii. Z drugiej strony nieciekawi bohaterowie, płytkie relacje między nimi oraz brak fabuły i punktu kulminacyjnego. Jak dla mnie te właśnie elementy zapewniają tej powieści status beletrystyki, a nie… Fantastyki dokumentalnej?
Nie ma tu akcji, obcych form życia i potężnych statków kosmicznych skaczących przez czarne dziury. Jest Mars – zimny, skalisty, surowy i piękny. Autor z ogromną wprawą roztacza przed nami ten tajemniczy krajobraz, oprowadza nas po ogromnych górach, kanionach i rozpadlinach i serio człowiek nie może nadziwić się, że powierzchnia tej planety jest tak dobrze zbadana. W sieci pojawiają się zarzuty o niezgodność opisanych zjawisk i praw fizycznych z obecną wiedzą naukową, ale szczerze mówiąc to mnie zupełnie nie interesuje. Autor przekonał mnie, że swojej wiedzy o Marsie nie wytrzepał z rękawa, a z racji swojego wieku książka ma prawo być nieaktualna, nie ma w tym zupełnie nic dziwnego i nie ma to wpływ na odbiór lektury. Problem w tym, że ten grubas ma 900 stron i w większości są to opisy w postaci ścian tekstu. Gdyby tak skrupulatnie odmalowany obraz wzbogacony został ciekawą fabułą, jakimś punktem kulminacyjnym, zagadką, to czytałoby się to zdecydowanie lepiej. A tak, mamy pamiętnik sporządzany przez kolonistów – prawdziwą gratkę dla maniaków Marsa samego w sobie. Zdaję sobie sprawę, że takie grono odbiorców może być bardzo szerokie, dlatego absolutnie nie zarzucam tej książce nudziarstwa, tylko po prostu… Ten odbiorca to niekoniecznie ja. Ciekawe, wymagające doświadczenie czytelnicze, ale po drugą część raczej nie sięgnę. Smutna jest konkluzja, do której dochodzi się pod koniec książki – wszędzie tam, gdzie pojawia się człowiek, towarzyszy mu niezmiennie śmierć i zniszczenie. Niezależnie od pobudek, jakie z początku nim kierowały, koniec jest zawsze taki sam.
“Niekiedy umiłowanie słusznych spraw doprowadza ludzi do złego.”
“Czerwony Mars” Kim Stanley Robinson
Czerwona planeta w popkulturze od zawsze zajmowała szczególne miejsce, pobudzała wyobraźnię twórców i stanowiła pożywkę dla marzeń o zupełnie innym świecie – świecie nieprzyjaznym i surowym, a jednak w teorii jedynym możliwym do zamieszkania przez ludzi. Chyba wszyscy już...
2024-01-08
Jak umilacie sobie ten świąteczny czas? Jakie książki Wam towarzyszą? 🌲
“Wygnani z raju” Maciej Szmajdziński
Ja ten czas spędzam mając u boku debiut Macieja Szmajdzińskiego. “Wygnani z raju” to powieść postapo, rozgrywająca się na terenie Warszawy, gdzie po Upadku została założona Strefa – obszar zamieszkiwany przez pewną społeczność, która na ruinach miasta stara się odtworzyć cywilizację. Nie jest to łatwe zadanie, bo ludzka natura nie pozwala się zjednoczyć, a towarzyszącą podobnym katastrofom anarchia zmusza ludzi do kierowania się jedynie prawem siły. To brutalny świat, w którym zwycięża silniejszy, broń stanowi walutę, a ufać można wyłącznie sobie. Czy jest szansa na ratunek w tak beznadziejnej sytuacji? I czy ludzkość znajdzie w sobie na tyle człowieczeństwa, by chcieć do tego dążyć?
Pierwsze skojarzenie nasunęło mi się szybko – to będzie polskie “Metro 2033”. Później pojawiła się Strefa, więc pomyślałem “aha, jednak bardziej Stalker”. Okazało się, że oba domysły były błędne, bo książka ta jest typową fikcją militarną, bez elementów horroru czy fantastyki. Autor wrzuca nas świat krótko po Upadku (niektórzy bohaterowie wciąż pamiętają dawny ład) i maluje przed nami realia, z którymi zmagają się mieszkańcy Strefy. Nie mamy tutaj głównego bohatera i to już było dla mnie coś nieoczekiwanego. Lubię mieć kogoś, z kim mogę się zżyć, to dla mnie ważny element czytelniczy, a taki bohater zbiorowy średnio się u mnie sprawdza. Nie zmienia to jednak faktu, że ich dzieje obserwowałem z zainteresowaniem, a postacie zarysowane były wyraźnie i z dbałością o szczegóły.
Brakowało mi wytłumaczenia, czym właściwie był Upadek. Nie zostało to wyjaśnione, nie wiemy co tak naprawdę zostało zniszczone i w jaki sposób (raczej nie przez wojnę jądrowa, bo nie ma mowy o promieniowaniu), a to bardzo pomogłoby wczuć się w sytuację. Mamy jednak sporo militariów, autor dobrze czuje się w wojskowych klimatach i potrafi wciągnąć w nie czytelnika, jednocześnie nie nużąc detalami. Język autora jest bogaty i bardzo obrazowy, dobrze czyta się opisy otoczenia i przemyślenia bohaterów, a tych jest dość sporo, bo sytuacja w której się znaleźli faktycznie zmusza do refleksji.
W świecie po apokalipsie cywilizacja rozpada się na mniejsze grupy, które z reguły zamiast współpracy, stawiają na wzajemną eliminację. To taki paradoks, bo im większa społeczność, tym trudniej nią zarządzać, ale z drugiej strony w walce zwycięża większy i silniejszy. Strefa padła łupem właśnie społeczności silniejszej, a jej mieszkańcy uciekają w głąb Polski, z reguły na wschód (choć to stamtąd przybyli najeźdźcy). Trochę drażnił mnie zbieg okoliczności, który połączył trzy grupy uciekinierów – autor opisywał miejsce jako “wschodnie krańce byłej Rzeczypospolitej” i mimo takiego ogólnika trzy grupy bez problemu zdołały się odszukać. Było parę sytuacji, które choć opisane z ogromną dbałością nie wniosły zbyt wiele do fabuły (atak lwów, czy spotkanie z Rumunami), a sam konflikt z Nowosłowianami nie został rozwiązany, w efekcie czego książka kończy się inaczej niż byśmy przypuszczali. Na końcu pada kilka scen z przyszłości sugerując, że kilkoro bohaterów doczekało starości, ale jakim cudem uniknęli niewoli ze strony najeźdźców? Tego nie wiemy, a to było właściwie osią wydarzeń całej historii.
“Wygnani z raju” to bardzo udany debiut w gatunku, który jest wymagający. Podobnych historii było sporo i ciężko byłoby mi wymyślić coś nowego, ale panu Szmajdzińskiemu się to udało. Nie ma tu co prawda elementów fantastycznych, dopatrzyłem się kilku mankamentów w historii, ale absolutnie nie są to problemy, które by tę powieść dyskwalifikowały. Zdecydowanie polecam fanom wojskowego klimatu, a karierze pana Szmajdzińskiego będę się przyglądał z uwagą.
Jak umilacie sobie ten świąteczny czas? Jakie książki Wam towarzyszą? 🌲
“Wygnani z raju” Maciej Szmajdziński
Ja ten czas spędzam mając u boku debiut Macieja Szmajdzińskiego. “Wygnani z raju” to powieść postapo, rozgrywająca się na terenie Warszawy, gdzie po Upadku została założona Strefa – obszar zamieszkiwany przez pewną społeczność, która na ruinach miasta stara się...
2023-11-23
“Ogień gorzał w piersi Sofji, ogień z tej samej iskry, którą tak długo trzymała w ukryciu.
– Wstań tato. Mamy świat do spalenia.”
“Agla: Aurora” Radek Rak
Kiedy tylko Radek Rak wydaje kolejną książkę bądź opowiadanie, jestem przekonany, że jest to jego opus magnum, dzieło nie do przebicia, krawędź wyobraźni zarówno dla niego jako autora, jak i człowieka ogólnie. I za każdym razem następuje brutalna (ale cholera, jakże przyjemna) weryfikacja. Ciężko bowiem odgadnąć, w którą stronę powiedzie nas fantazja Radka Raka; czasem odnosi się nawet wrażenie, że sam autor nie jest tego do końca pewien, ale jest to wrażenie absolutnie złudne. “Agla: Aurora” to powieść doskonale przemyślana, spójna i zaskakująca swym rozmachem, bo chyba nikt po przeczytaniu “Alef” i później “Aurory” nie pomyślał sobie “ach tak, właśnie tego się spodziewałem po kontynuacji”. Tego nie dało się przewidzieć, ta kontynuacja była czymś jasnym i klarownym tylko i wyłącznie w umyśle pana Raka, i jako eksperyment mogła się przecież nie powieść. Takie byłyby moje obawy. Pan Rak z podobnych wątpliwości nie robi sobie jednak absolutnie nic i brawurowo, w swoim stylu, porywa czytelnika w kolejną niesamowitą przygodę do świata, który momentami wydaje się być znajomym, ale rzą nim czarna magia i niesamowite stworzenia, co zupełnie wypacza ten obraz.
Wszyscy wiemy jak to bywa z drugimi częściami – czasem ciężko autorowi sprostać oczekiwaniom czytelnika po pierwszej części, często historia idzie w inną stronę niż czytelnik by sobie życzył, a czasem wydaje się być zupełnie odklejona od swojej poprzedniczki. Tu nie zaszedł absolutnie żaden z tych przypadków. “Aurora” jest bezpośrednią kontynuacją “Alef” i konsekwentnie rozwija rozpoczęte w niej wątki, nawet te bardzo mało istotne, o których istnieniu zdążyliśmy zapomnieć. Silna jest ta więź pomiędzy dwiema częściami “Agli” i czyni historię niesamowicie spójną, bo pomimo niezliczonych rozgałęzień te dwa tomy mogłyby stanowić jedno, ogromne tomiszcze, bez linii granicznej. Druga część cyklu tak jak poprzedniczka podzielona jest na dwie części, z których dopiero druga to historia Sofji Kluk, a pierwsza… Tymiana Drakowa. I naprawdę ciężko było mi przypomnieć sobie kim był ten chłopak, jego postać z “Alef” nie zapisała się w mojej pamięci. Okazuje się jednak, że jest bardzo istotny dla fabuły, a cała historia zawarta w pierwszej części “Aurory” obejmuje wydarzenai rozgrywajace się w mieście Tybil po ucieczce Sofji. A dzieje się tam sporo.
Sofja rozpętała rewolucję, a biedny Tymian musi się zmierzyć z jej konsekwencjami. “Musi”, bo młodzieńczy zapał znacznie w nim opadł po ucieczce głównej prowodyrki, a rola jej prawej ręki przestała mu odpowiadać gdy dostrzegł, jak głęboko sięgają skutki rozpoczętego przewrotu. Musi jednak zmierzyć się z własnymi słabościami, pokonać obezwładniający strach i podjąć decyzję, która odbierze mu wygodne i dostatnie życie syna agenta UB. Rzuca się zatem w wir wydarzeń, w którym króluje nieustanna ucieczka, a my podczas tej ucieczki mamy okazję poznać kolejne zakamarki Tybil i okolic. Zwiedzamy tunele drahów, maszerujmy ramię w ramię ze zbuntowanymi goblinami, aż w końcu docieramy do Azylu, a to wszystko pod zawsze czujnym okiem panującego na Hradzie cara. Tybil to magiczne miejsce, pełne niebezpieczeństw i tajemnic, a niezliczone rasy zamieszkujące go nie zawsze mają dobre zamiary. Gęsta jest ta atmosfera i ciężko porównać ją do czegokolwiek innego, bo jak niby sklasyfikować świat “Agli”? Steam-punk? Ale taki zdominowany przez owady? Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, taka szufladka chyba pasuje mi najbardziej. Nie da się jednak zgadnąć jak to smakuje, bez spróbowania.
Sofja natomiast jak to Sofja – wplątuje się w kolejne kłopoty, by z wielkim trudem się z nich wydostać i po raz kolejny odegnać niebezpieczeństwo. Poszukiwania Jana Krzysztofa Kluka trwają, jednak ekspedycja od początku napotyka problemy, ku uciesze czytelników i nieszczęściu Sofji. Na jej drodze staje mnóstwo bohaterów – czy byli istotni, czy nie, nie ośmielę się osądzać, bo tak jak w pierwszej części, mało istotne wątki mogą okazać się kluczowe później. Męczyła mnie jednak ta mnogość bohaterów, gubiłem się w ich dziwnych imionach i zawiłych konotacjach, a brak mapy Niebieskiej Republiki dodatkowo wprowadzał zakłopotanie. O ile ostatnio sceptyczny jestem wobec map w powieściach fantasy, o tyle tu byłaby bardzo na miejscu i z pewnością ułatwiłaby orientację w tej wzorowanej na Rosję, mroźnej krainie. Radek Rak świetnie odmalował krajobrazy stepów, tajgi i koła podbiegunowego, aż przypomniały mi się “Chołod” Twardocha i “Lód” Dukaja. Są okrutne i bezlitośnie wykorzystują każdą słabość, dlatego by przetrwać, trzeba pozwolić zahartować się w ich chłodzie. Tak właśnie zrobiła Sofja i tylko dzięki tej sile zdołała odkryć liczne tajemnice, które czytelnika wprawiają w osłupienie. Słowo dla tych, którzy “Aurorę” mają w planach – jeśli wydaje ci się, że jesteś w stanie przewidzieć dalszy tor tej historii, to masz rację. Wydaje ci się.
Magiczna, epicka, z rozmachem… Przy Radku Raku uświadamiam sobie, jak ubogi jest mój słownik. Mimo iż od premiery “Alef” upłynął nieco ponad rok, to bardzo mocno czułem, że wielu rzeczy nie pamiętam i ostatecznie żałowałem, że nie postanowiłem sobie odświeżyć pierwszej części. Nie powtórzę tego błędu przed zakończeniem serii i z całą pewnością zacznę całą przygodę od początku, by móc w pełni rozkoszować się światem “Agli”. Gorąco zachęcam. Jestem przekonany, że jeśli ta seria wydostanie się poza nasze podwórko, to prędko zostanie doceniona i ustawiona w jednym szeregu z największymi nazwiskami gatunku.
“Ogień gorzał w piersi Sofji, ogień z tej samej iskry, którą tak długo trzymała w ukryciu.
– Wstań tato. Mamy świat do spalenia.”
“Agla: Aurora” Radek Rak
Kiedy tylko Radek Rak wydaje kolejną książkę bądź opowiadanie, jestem przekonany, że jest to jego opus magnum, dzieło nie do przebicia, krawędź wyobraźni zarówno dla niego jako autora, jak i człowieka ogólnie. I za...
“Posłuchajcie, Chagatai. W każdej fikcyjnej opowieści protagonistą jest ludzkość, a antagonistą Bóg”
“Do błyskawicy podobne” Ada Palmer
Uff, nie było lekko. Dawno tak długo nie walczyłem z książką i samym sobą, by nie odłożyć jej precz i nie przerzucić się na coś łatwiej przyswajalnego. Nie chciałem jednak przerywać tej przygody, bo cholera, miała ona bardzo wiele świetnych momentów. Dużo jest przegadane, rozmowy “władców świata” na temat polityki, filozofii i innych “ważnych” rzeczy zajmują tyle miejsca, że bardzo mało zostało na akcję i fabułę. Kiedy jednak już coś się dzieje, to wyraźnie czujemy, jak ogromny ma to wpływ na cały świat wykreowany przez autorkę i jak potężnie może nim wstrząsnąć. Czytając tę książkę stale towarzyszyło mi uczucie, że tuż obok mnie rozgrywa się walka o wszystko i choć to niebezpieczeństwo nigdy nie zostało nazwane, to jednak zachowanie wszystkich bohaterów daje nam jasno do zrozumienia – szykuje się wielka zmiana. Spisek sięga głęboko i przenika przez wszystkie warstwy społeczne Romanovy, stworzony z trudem system eliminujący z życia pojęcia takie jak religia, narodowość czy tożsamość płciowa pęka u podstaw, a władza elit tego świata zaczyna im się wyślizgiwać z rąk. Czy dojdzie do katastrofy? Czy ludzkość jest gotowa na nadejście nowego Boga?
Jest środek XXV wieku. Mycroft Cranner, skazany za wielokrotne morderstwo na wieczną służbę w charakterze usługowca, zapozna Cię drogi Czytelniku z wydarzeniami, które rozgrywają się co prawda na przestrzeni zaledwie kilku dni, ale odbiją się głośnym echem w całym świecie. Świecie, w którym podział administracyjny niby zniesiono, ale który podzielił się na inne twory, zwane Pasiekami. System administracyjny Pasiek jest bardzo skomplikowany, zarządza nimi tyle ludzi, że trudno się w tym połapać, a na sprawy związane właśnie z ich polityką poświęcono w książce mnóstwo miejsca. Dla nas istotne jest jedno – w baszu (domu) Saneer-Weeksbooth ma miejsce tajemnicze zdarzenie, które ściąga na niego uwagę całego świata. Basz ten jest odpowiedzialny za funkcjonowanie autolotów, czyli najważniejszego środka komunikacji w świecie Romanovy. Do tego celu wykorzystywane są superkomputery, naukowcy oraz… Skonfigurowani. Ahh, skonfigurowani, najlepszy smaczek całej książki. Na wpół żywe wydmuszki ludzi, podłączone wszystkimi zmysłami do komputerów, uwięzione w wirtualnym świecie, skazane na wieczną pracę dla dobra ludzkości. Ich umiejętności są wykorzystywane do kontrolowania najbardziej skomplikowanych procesów rządzących światem, od ich pracy zależy absolutnie wszystko, dlatego istotne jest, by inni członkowie baszu zapewniali tym istotom spokój i bezpieczne warunki pracy. Spokój zostaje jednak zakłócony – basz podejrzewa się o związek z kradzieżą listy Siedmiu i Dziesięciu (najbardziej wpływowych ludzi), a do mieszkańców dołącza nowy członek, którego niezwykłe zdolności podważą wszystkie fundamentalne wartości nowoczesnego społeczeństwa. Sytuacja przedstawia się dość dramatycznie, co zatem poszło nie tak?
Mój pierwszy zarzut – nie czuję tej ogromnej wagi przypisywanej wspomnianej liście. Brzmi to jak publikowany przez brukowce ranking popularności, a z jakiegoś powodu ma on mieć wpływ na układ sił na całym świecie. Nasz przewodnik Mycroft Cranner pomaga rozwikłać tę tajemnicę, przywódcy tego świata korzystają z jego talentu dedukcji i analizy statystycznej, jednak tak naprawde wcale nie wiemy, czym zasłużył sobie na tak wyjątkowe traktowanie (zwłaszcza biorąc pod uwagę zbrodnie, których się dopuścił). Wreszcie Carlyle Foster – na początku książki na światło dzienne wychodzą fakty, które z miejsca czynią senseistę osobą bardzo intrygującą, jednak fakt ten później nie został w żaden sposób wykorzystany. Mnóstwo mamy wątków tylko liźniętych i to chyba drażniło mnie najbardziej, bo zamiast ich rozwinięcia otrzymujemy debaty polityczne i filozoficzne, od których odechciewa się wszystkiego. Zdaję sobie sprawę, że Terra Incognita to dzieło bardzo obszerne i pewnie autorka będzie wracać do tych spraw w kolejnych częściach, ale jednak… Więcej by się chciało.
Mógłbym bardzo dużo pisać drogi Czytelniku o tej książce, lecz nie chcę zabierać twojego cennego czasu, dlatego przejdźmy do rzeczy – wielkie plusy za skonfigurowanych, Dominika Seschela, Saladina i Utopian. Minusy za nudne elity, przesyt polityki i filozofii, listę Siedmiu i Dziesięciu oraz znikomy udział Bridgera w historii. W ostatnich dwóch rozdziałach wyjaśnia się bardzo dużo rzeczy i to właśnie one sprawiły, że chcę poznać dalsze losy tego świata. Czy zaciekawiły Cię drogi Czytelniku te dziwne słowa, które tu padły, a których nie rozumiesz? W takim razie sięgnij po “Do błyskawicy podobne”. Pozycja zdecydowanie dla wytrwałych i nie każdemu się spodoba. Ale chyba i tak warto, a ja sam zamierzam kiedyś sięgnąć po kolejne tomy.
P.S. Wielu czytelników skarżyło się na “wtłaczanie ideologii osób niebinarnych”. Nie jest to jednak wcale motyw przewodni, a jedynie konsekwencja rozwoju cywilizacji i szczerze mówiąc łatwo mi wyobrazić sobie przyszłość, gdzie płeć przestaje mieć znaczenie (zresztą ostatecznie okazuje się, że właśnie ma znaczenie ogromne xD). Sam tłumacz miał tu niejednokrotnie problem z zaimkami (a może to autorka?), ta narracja nie była konsekwentnie prowadzona, więc radziłbym się nie spinać. Ta książka nie jest promocją LGBT, a jedynie subiektywną wizją przyszłości autorki.
“Posłuchajcie, Chagatai. W każdej fikcyjnej opowieści protagonistą jest ludzkość, a antagonistą Bóg”
“Do błyskawicy podobne” Ada Palmer
Uff, nie było lekko. Dawno tak długo nie walczyłem z książką i samym sobą, by nie odłożyć jej precz i nie przerzucić się na coś łatwiej przyswajalnego. Nie chciałem jednak przerywać tej przygody, bo cholera, miała ona bardzo wiele...
2023-07-25
Temat samobójstw, krótka forma dramatu, komediowy charakter… Każdy chyba przyzna, że jest to bardzo karkołomne połączenie i tak naprawdę nie bardzo wiadomo, czego się po nim spodziewać. Kamil Bednarek w świecie wydawniczym wciąż jest postacią względnie nową i pomimo licznych publikacji (jego opowiadania regularnie zajmują czołowe miejsca w konkursie “Korfantastic”) oraz wydanej w modelu tradycyjnym książki (Imperator: Czarne ziemie), są to nadal jego pierwsze kroki i próby określenia własnego stylu oraz ścieżki, którą chce podążać. Po klasycznym fantasy, jakim był “Imperator” Kamil poszedł w zupełnie inną stronę i napisał “Suicide”, które również jest historią fantastyczną, ale jednak z zupełnie innego podgatunku. Jak udał się ten przeskok?
Zacznę może od warsztatu autora, który moim zdaniem, po “Imperatorze” (który przecież nie był źle napisany) poczynił znaczny progres. “Suicide” jest napisane bardzo dobrze pod względem technicznym, czuć, że autor uwierzył we własne możliwości pisarskie i postanowił trochę pobawić się słowem, co wyszło znakomicie. Książkę czyta się błyskawicznie, nie tylko przez stosunkowo niewielką ilość stron, ale właśnie głównie dzięki tej płynności i solidnej warstwie językowej. Ciężko się do czegoś przyczepić, nie zauważyłem powtórzeń czy innych chochlików, więc zarówno autor jak i redakcja wykonali dobrą robotę.
Jeśli chodzi o historię, to warto zaznaczyć jedną rzecz – tu nie ma fabuły. Jest to zdecydowanie zabieg celowy, bo autor chciał zaprezentować nam swoją korporacyjną wizję piekła, z jej slangiem i wszystkimi odniesieniami do tradycyjnego korpo. Czytelnik zasiada na widowni i wraz z nią gra rolę jednego z aplikantów na stanowisko handlowca w firmie, która zajmuje się “sprzedażą” kar ludziom, którzy właśnie stracili życie i trafili do piekła. Jest to motyw przewodni i niestety to właśnie z nim miałem największy problem – nie rozumiem samego systemu sprzedaży. W moim pojmowaniu transakcja handlowa to rodzaj porozumienia między sprzedawcą i kupującym, gdzie sprzedający próbuje zaprezentować swój towar w jak najbardziej atrakcyjny sposób, ale jednak zawsze może spotkać się z odmową kupującego. Tu tak nie jest – kupujący otrzymuje karę z bogatego pakietu ofertowego i generalnie nie ma nic do powiedzenia. W dodatku sprzedający nie otrzymuje za swój towar zapłaty, więc jakiś taki średni ten interes. To bardziej przypomina zwyczajny sąd, gdzie potępione dusze skazuje się na określony rodzaj kary, bez możliwości odwołania się. Domyślam się, że dla autora ważny był właśnie ten motyw korporacyjny, jednak w taki sposób nie wypadło to zbyt wiarygodnie, a w końcu na tym opiera się całą książka – na poznawaniu historii śmierci “klientów” i sprzedawaniu im konkretnych pakietów kar.
Naszym projekt managerem jest Ponury Żniwiarz, który na podstawie przykładów stara się zagłębić nas w problematykę doboru kar do odpowiednich przewinień. Ludzie trafiają do piekła z różnych powodów, ale dział, w którym my się znajdujemy, zajmuje się głównie samobójcami. Słuchamy opowieści różnych samobójstw, mniej lub bardziej umyślnych, Żet wtrąca co chwilę swoje kąśliwe uwagi, aż docieramy do końca i trzeba klientowi “sprzedać” karę. Należy Żetowi przyznać, że jest okrutny w komentowaniu spowiedzi swoich klientów, gani ich bezpardonowo i obraża przed aplikantami. Taka zapewne miała być właśnie rola diabła, ale kurde… Ciężko czytało o tej pokręconej logice, jaką kierował się Żet karając człowieka za samobójstwo, nawet gdy było ono zupełnie przypadkowe i nieintencjonalne. Używam słowa “kara”, bo nadal nie widzę w tym transakcji handlowej. A jakie były same kary… To już musicie sami sprawdzić, bo ich opis groziłby banem na instagramie xD
Poza Żetem mamy jeszcze kilka postaci pobocznych, ale nie grają one w sumie większej roli poza Darkiem. Darek jest autorem sporego plot twistu na samym końcu książki i w sumie jeśli uda się mu jego przewrót, to dział samobójstw faktycznie może zacząć działać w sensowny sposób. Tego jednak nie wiem, bo historia dobiega końca. Czy dobrze się bawiłem? Zdecydowanie tak! Fajnie było brać udział w tym absurdalnym przedstawieniu i choć z korporacyjnym światem nigdy nie miałem nic wspólnego, to właśnie wyobrażam go sobie jako takie małe piekło. Jest zabawnie i okrutnie, taka mieszanka czarnego humoru może nie każdemu przypadnie do gusty, ale jeśli tylko przymknie się oko i podejdzie do “Suicide” jak do ciekawego eksperymentu, to z całą pewnością można bardzo fajnie spędzić czas. Miłego zawalania deadlajnów xD
Temat samobójstw, krótka forma dramatu, komediowy charakter… Każdy chyba przyzna, że jest to bardzo karkołomne połączenie i tak naprawdę nie bardzo wiadomo, czego się po nim spodziewać. Kamil Bednarek w świecie wydawniczym wciąż jest postacią względnie nową i pomimo licznych publikacji (jego opowiadania regularnie zajmują czołowe miejsca w konkursie “Korfantastic”) oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-07-13
“– Już nie ma po co żyć – powiedziała.
Jedna z kobiet odezwała się:
– Toteż się nie musi, kochanieńka.”
“Ostatni brzeg” Nevil Shute
Bywają książki, które potrafią poruszyć serce i sięgnąć do samych głębin duszy. Niestety, te, które podobnymi obietnicami świecą nam w oczy na tyłach okładek zwykle z poruszającymi mają niewiele wspólnego, a prawdziwe perełki skrywają się tam, gdzie nie przyszłoby nam do głowy szukać. I gdy na nie trafimy, czeka nas przyjemne zaskoczenie – takie, jakie spotkało mnie w przypadku książki “Ostatni brzeg”. Seria sygnowana etykietą science fiction po raz kolejny (po “Kwiatach dla Algernona”) wydała książkę, w której element fantastyczny wykorzystano do stworzenia historii mającej skłonić nas do przemyśleń i refleksji na temat natury ludzkiej w skrajnych sytuacjach. O tym właśnie jest “Ostatni brzeg” – o oczekiwaniu na nieuniknione i godzeniu się ze śmiercią.
Istnienie czerwonych guzików, które dają samozwańczym panom życia i śmierci władzę nad istnieniem gatunku ludzkiego, przeraża. Łatwo wyobrazić sobie reakcję łańcuchową, kiedy jedno z mocarstw w akcie desperacji i podstawione pod ścianą sięga po tę broń, dokonując ostatniego, rozpaczliwego ataku. Później wszystko dzieje się automatycznie – podobnym atakiem odpowiada jego ofiara, później kolejne państwa pośrednio dotknięte skutkami wybuchu jądrowego chcą zemścić się w jedyny możliwy sposób, i tak dalej, aż dochodzi do sytuacji, gdzie całą planeta pokryta jest atomowymi grzybami, a radioaktywne powietrze powoli obejmuje ją w niepodzielne władanie. Na tym etapie dziejów Ziemi poznajemy bohaterów książki, którzy na nadejście promieniotwórczej fali oczekują na jedynym, ocalałym kontynencie – Australii. Poznajemy Dwighta Towersa, kapitana statku podwodnego oraz jednego z jego oficerów, Petera Holmesa i to właśnie ich można uważać za postaci główne, choć wokół krąży jeszcze kilka pobocznych, nie mniej istotnych.
Zastajemy ich już pogodzonych ze zbliżającym się widmem śmierci, oczekujących na nieuniknioną zagładę i koniec rasy ludzkiej. I właśnie to widmo, ta niewypowiedziana groza jest tu kluczowa. Australijczycy wiedzą dokładnie, co stało się z całą półkulą północną i jak wygląda przebieg choroby popromiennej, dlatego na swój koniec postanowili czekać ze stoickim spokojem – trzymając się codziennej rutyny i zajmując myśli zwyczajnymi czynnościami. Z tyłu głowy każdy jednak czuje, że jego dni są policzone, a z niepokojem radzi sobie w różny sposób – Mojra pije, żona Petera aranżuje ogród, a jego kuzyn poświęca się pasji do motoryzacji. Trochę zbyt wyidealizowany wydawał mi się ten obraz człowieka oczekującego na koniec, bo nie mieliśmy tu żadnych aktów przemocy czy szabrownictwa, czego można by się spodziewać po społeczeństwie, które nie ma nic do stracenia. Owszem, piękna jest ta godność i honor z jakimi mieszkańcy Melbourne żegnają się ze światem, ale osobiście nie mam złudzeń – nie tak by wyglądały ostatnie chwile ludzkości. Przyjemnie jednak jest oglądać społeczeństwo, z którego wiszący nad głową topór nie wykorzenił człowieczeństwa.
Myślałem, że większa część fabuły będzie się rozgrywać na łodzi podwodnej i w sumie z początku trochę się rozczarowałem, bo taka sceneria wydawała mi się idealna do rozegrania dramatu ostatnich ocalałych ludzi. Ostatecznie wyszło również genialnie, bo Australia też stanowiła swego rodzaju łódź podwodną na oceanie radioaktywnych chmur i tak jak w każdej łodzi podwodnej, kiedyś zapas tlenu musiał się skończyć. Obserwowałem ten koniec ze smutkiem, jakiego dawno nie czułem czytając książkę, bo boli fakt, że ci ludzie nie mieli żadnego wpływu na swoją zagładę. Decyzję podjął ktoś inny, ktoś, kto setki kilometrów dalej postanowił, że albo świat będzie istniał z nim, albo nie będzie istniał w ogóle. Reszta musiała jedynie przypatrywać się konsekwencjom tego okrucieństwa. Genialna książka, która chyba nigdy się nie zestarzeje, bo broń jądrowa wzbudza dziś taki sam strach, jak 60 lat temu, kiedy powieść ta powstawała. Zachęcam do przeczytania absolutnie każdego, bez względu na to, w jakim gatunku się lubuje.
“– Już nie ma po co żyć – powiedziała.
Jedna z kobiet odezwała się:
– Toteż się nie musi, kochanieńka.”
“Ostatni brzeg” Nevil Shute
Bywają książki, które potrafią poruszyć serce i sięgnąć do samych głębin duszy. Niestety, te, które podobnymi obietnicami świecą nam w oczy na tyłach okładek zwykle z poruszającymi mają niewiele wspólnego, a prawdziwe perełki skrywają się...
2023-06-21
“Złodzieje motyli” Barbara Mikulska Wojciech Gunia
Pisanie książki w duecie musi być projektem trudnym i ryzykownym, bo aby okazał się sukcesem, oboje twórców musi mieć podobny pogląd na bardzo wiele rzeczy. Ich style pisarskie muszą być zbliżone, również prowadzenia narracji czy pisania dialogów, a to w moim odczuciu są kwestie bardzo osobiste, prawie intymne. Wyobrażam sobie, że podczas procesu pisania dochodzi do wielu rozbieżności między wizjami utworu, w wielu kwestiach autorzy się nie zgadzają, po czym oboje muszą pójść na pewnego rodzaju kompromis. I taki kompromis w moim wyobrażeniu musi być szkodliwy dla książki, zarówno z punktu widzenia jednego autora, jak i drugiego. Nie mam pojęcia czy mam rację – z książek pisanych przez dwóch autorów (tu autorki) czytałem jedynie serię “Dragonlance”, a umówmy się – to nie jest ambitne dzieło. Tu natomiast mamy autora, którego nazwisko stało się ikoną literatury grozy i weird w Polsce, oraz autorkę związaną raczej z klasyczną fantastyką. Jak udał się taki miks?
“Nie jest łatwo, gdy ma się naście lat i trzeba zacząć wszystko od początku… “ i tu mam pierwszy zgrzyt; trudno sobie wyobrazić bardziej łagodny przebieg zmiany otoczenia niż ten, jaki spotkał główną bohaterkę. Gosia z miejsca zyskuje nowych przyjaciół, bezboleśnie zrywa ze starymi, przygarnia dwa psy, a nawet dostaje pracę zarobkową. W moim odczuciu to wymarzony start, bez poczucia wyobcowania w nowej szkole, bez walki z łatką “tej nowej”. Jedyne co zmieniło się w Abramowie, to fakt, że zaczęła widzieć rzeczy, których nikt inny nie widział. Mowa o tytułowych motylach – widzialnej formie marzeń, które unoszą się nad głowami ludzi. I tak samo jak wszystkie obiekty przybierające fizyczną formę, marzenia można ukraść. Tym trudnią się złodzieje, którzy krążą po Abramowie w poszukiwaniu co większych marzycieli, by bez cienia skrupułów obedrzeć ich z największego bogactwa. Człowiek, któremu skradziono marzenie staje się apatyczny, pozbawiony nadziei i chęci do życia. Przyznam szczerze, że z początku ciężko było mi uwierzyć w tę ogromną wagę marzeń, a są one w końcu motywem przewodnim całej książki. To zostało jednak bardzo sprawnie wytłumaczone – w przypadku choroby lub innego nieszczęścia, jedyne co pozostaje człowiekowi to mieć nadzieję i wierzyć w to, że wszystko będzie dobrze. To są marzenia najwyższej wagi, często słyszy się o niewytłumaczalnych ozdrowieniach i łączy je z ogromną wiarą i determinacją pacjenta, by się nie poddawać. Takie marzenie stanowi prawdziwy skarb dla złodziei, a jego kradzież może być przyczyną tragedii – w podobnej sytuacji znajduje się Gosia i o odzyskanie tego typu marzenia będzie walczyła. Takie przedstawienie głównego wątku jest bardzo oryginalne i przekonujące, od tego momentu książka zyskała moją uwagę i bardzo chciałem się dowiedzieć, jak pokonać złodziei. Później było jednak gorzej.
Ciekawym urozmaiceniem podczas czytania były dla mnie próby odgadnięcia, który fragment należy do którego autora. I wydaje mi się, że ze sporą dokładnością byłbym w stanie przypisać odpowiednie rozdziały do Wojtka Guni (bo jego prozę znam). Gdy wchodzi Wojciech Gunia, to pojawia się mrok– opis krainy “po drugiej stronie” jest genialny, czuć w nim rozpacz i beznadzieję, a jego paleta barw-niebarw pobudza wyobraźnię. Również potwory napisane są świetnie, możemy je wyraźnie zobaczyć i poczuć ich obecność. Opisy codziennego życia w Abramowie wypadają jednak o wiele słabiej, tak samo jak dialogi i bohaterowie drugoplanowi. Amela ma dziwnie przeklinać (“na bezzębnego krokodyla!”), w Grześku ma się Gosia zakochać, z Klaudią o niego rywalizować, Zosia ma seplenić, a Wiktor jako jedyny rozumieć Gosię i widzieć motyle. Ojciec jest fajtłapą bez własnego zdania, matka to twardy charakter trzymajacy rodzinę w garści i czasem serio – najczarniejszy charakter tej książki – psy znalezione w dość dramatycznych okolicznościach ostatecznie nie grają żadnej roli, a role pani Igiełki i jej siostry szybko się kończą, choć chętnie poznalibyśmy je lepiej. I tak sobie zgłębiamy tajemnice motyli i zniknięcia Wiktora, aż w końcu Gosia postanawia udać się na “drugą stronę”.
Od rozdziału “Trzeba iść” miałem wrażenie, że autorzy stracili panowanie nad tym, co dzieje się w książce, bo liczba absurdów przypadająca na jedną stronę zaczęła przytłaczać. Gosia i Wiktor idą “na drugą stronę” by odzyskać skradzione marzenia, a na ich drodze stają różnego rodzaju potwory. Nie są to jednak wymagający przeciwnicy, bo można pokonać ich przy pomocy zszywacza (wiem, że chodzi takera, jednak to słowo nie padło w książce ani raz), a w przerwie między kolejnymi starciami na śmierć i życie zawsze jest czas na dyskusje o systemie edukacji, konsekwencjach kłamstw czy istocie wiary i nadziei. Ta kraina nie wydawała mi się na tyle przyjazna, by skupić uwagę na czymkolwiek innym niż przeżycie, ale widocznie nasi bohaterowie są znacznie odważniejsi, bo w chwilach niebezpieczeństwa zawsze trzymają jakiś żarcik w rękawie. Również walka z ostatnim bossem, który swój atak musiał oczywiście poprzedzić długim monologiem o dążeniu rasy ludzkiej do upadku, nie była zbyt spektakularna. Pół miasta zniszczone przez ogromne potwory, ale ostatecznie nikt nie poniósł konsekwencji – wszyscy mieli zbiorowe halucynacje, tajemnica zakończona w dwóch zdaniach. Epilog to już jest kompletna katastrofa, bo nagle okazuje się, że cały problem wiary dorosłych w magiczne zdolności Gosi i Wiktora można było rozwiązać jednym prostym trikiem, co Wiktor kwituje słowami “powinienem był to zrobić wcześniej”. Owszem powinieneś, każdy na twoim miejscu by to zrobił.
Książka również pod względem technicznym pozostawia sporo do życzenia – są powtórzenia, błędy składniowe i językowe chochliki, z których najbardziej podobał mi się “szpital dziecinny”. O wielu rzeczach nie pisałem, bo nie chcę tu robić wyliczanki, ale fakt jest faktem – “Złodzieje motyli” mieli potencjał, by stać się czymś znacznie lepszym, niż ostatecznie się okazali. To nie jest zła książka, a choć bohaterów ciężko było mi polubić, to same miejsca akcji i tytułowe motyle oglądałem z zaciekawieniem. Nie wiem jednak, czy o to chodziło autorom – dla Wojciecha Guni musiał to być od początku pomysł dość karkołomny, dlatego myślałem, że pani Mikulska zdoła utrzymać tę historię na właściwych torach. A wyszło tak jakoś… dziwnie. I nie wiem w sumie, komu polecić tę książkę, bo części młodzieżowe często zakrawają o cringe, a części mroczne są serio mroczne. I ostatecznie czytelnika docelowego ciężko mi sobie wyobrazić.
“Złodzieje motyli” Barbara Mikulska Wojciech Gunia
Pisanie książki w duecie musi być projektem trudnym i ryzykownym, bo aby okazał się sukcesem, oboje twórców musi mieć podobny pogląd na bardzo wiele rzeczy. Ich style pisarskie muszą być zbliżone, również prowadzenia narracji czy pisania dialogów, a to w moim odczuciu są kwestie bardzo osobiste, prawie intymne. Wyobrażam...
2023-05-16
“Wierzę, że każdy z nas, gdy znajdzie się w trudnej sytuacji, musi dokonać jakiegoś wyboru. Decyzja nigdy nie jest łatwa, ale należy do nas i sami musimy zmierzyć się z jej konsekwencjami. Nie wierzę jednak, że ktoś rodzi się od razu całkowicie zły lub dobry. To nasze czyny pokazują, kim jesteśmy w rzeczywistości.”
Łukasz Kucharski "Klątwa spętania"
Nie jestem na bieżąco jeśli chodzi o opowieści, jakie obecnie rodzice czytają dzieciom na dobranoc. W moich czasach dominowały głównie dzieła braci Grimm i Andersena, gdzieś tam dalej Pinokio czy Piotruś Pan, ale jednak w dużej mierze były to właśnie klasyczne baśnie. Krótka forma, świat pełen magii, fantastyczna przygoda i walka dobra ze złem – rozstrzygnięta przeważnie na korzyść tej pierwszej strony. I od razu łatwiej było zasnąć, cienie spod łóżka nie były już takie straszne, a światło gwiazd nabierało siły i z powodzeniem zastępowało to rzucane przez nocną lampkę. Strach schodził na bok, bo przecież czego tu się bać, kiedy na koniec i tak wszyscy “żyją długo i szczęśliwie”? Właśnie za ten przejrzysty i zawsze sprawiedliwy świat kochamy baśnie. Łukasz Kucharski postanowił wykorzystać ten klimat i postaci znane nam z dzieciństwa, by przy ich pomocy stworzyć nową, skierowaną do dzisiejszych nastolatków historię.
Na początku nieco zachłysnąłem się zachwytem nad “Klątwą opętania”, bo i takie właśnie było pierwsze moje wrażenie – historia dwóch osieroconych braci, surowa rzeczywistość sierocińca i niespodziewana nadzieja na wielką zmianę w życiu. Rodzice Janka i Roberta stracili życie w pożarze, który z niewiadomych przyczyn rozpętał się w ich domu, trawiąc cały dobytek i zostawiając braci samych przeciwko światu. Nie tracą jednak nadziei, bo braterska więź jest silna i nie pozwala się załamać żadnemu z nich, choć życie w sierocińcu nie jest łatwe i często zmusza do walki o swoje, nawet z silniejszym i liczniejszym przeciwnikiem. Podczas jednej z takich utarczek ujawnia się magiczny talent Janka, a otwarty przy jego pomocy portal przenosi naszych bohaterów do równoległego świata – Elirionu. Tam z pomocą przychodzi im osobliwa drużyna pod przewodnictwem Piotrusia Pana, w której skład wchodzą również Hensel i Gretel, Kaj, Czerwony Kapturek i Greta. Razem stanowią jeden z oddziałów Elirionu zwany Ordo Orphanes – gdyż każde z nich w dzieciństwie zostało osierocone. Przyznacie, że pomysł ten jest całkiem oryginalny i łatwo może przypaść do gustu, gdyż tak stworzony świat daje ogromne pole do popisu, a znani z dzieciństwa bohaterowie dodają historii kolorytu, bo to zupełnie tak, jakby niespodziewanie spotkać dawnych znajomych. Czy wszystko udało się tak ładnie i baśniowo? Nie do końca.
Ważnym elementem historii jest przepowiednia, z którą łączy się talent Janka i która z miejsca czyni go istotą bardzo niebezpieczną. Pierwszą i oczywistą decyzją jest próba okiełznania talentu, a przy tym musi pomóc ktoś doświadczony i znający się na magi. Niestety jedyny obecny na królewskim dworze mag okazuje się być nieco gburowaty i nie przykłada ręki do przeklętego dziecka, więc kwestia szkolenia rozwiązuje nam się jeszcze zanim się na dobre zaczęła. Bracia przebywają na królewskim dworze i już sama decyzja o pozostaniu w Elirionie jest dla mnie trochę niezrozumiała. Owszem, w ludzkim świecie niby niewiele ich trzymało, ale bez przesady – trafili do magicznej krainy, z miejsca cudem uniknęli śmierci, po czym na ich drodze staje Piotruś Pan i mówi, że zamieszkają na dworze króla. Na co bracia “ok, w sumie nie mamy nic innego do roboty”. To trochę dziwne, bo nawet nie przeszła im przez głowę myśl, że wpakowali się w jakąś kabałę i trzeba szukać drogi powrotnej. Jakby nigdy nic zaczynają żyć w nowym świecie, Robert uczy się walki mieczem, Janek poznaje historię Elirionu, a w międzyczasie rodzi się między nimi konflikt. Jego korzenie również były dla mnie nieco niezrozumiały, a okoliczności pogodzenia się to już w ogóle dziwna sprawa. Po drodze mamy namiastkę wątku romantycznego, który jednak też zaraz się ucina, nieudaną próbę zamachu stanu, i w końcu zaczyna się prawdziwa przygoda, bo trzeba wyruszyć z posłaniem na północ, do Królowej Śniegu. Droga jest pełna niebezpieczeństw, spotykamy kolejne postacie znane z baśni, aż w końcu przychodzi czas, by odkryć wszystkie karty i poinformować Janka (i czytelnika) co tak naprawdę w trawie piszczy. I kurcze… Dużo było tu elementów bardzo naciąganych, czasem niezbyt logicznych, aż ostatecznie sam nie do końca wiedziałem, jaki motyw kierował główną antagonistką. Sama rozmowa Janka z osobą, która go skuła w kajdany i uwięziła, wyglądała jak wywiad przy herbacie.
Książka zostawiła bardzo dużo otwartych wątków i niewątpliwie będzie to dla mnie mocny bodziec, by sięgnąć po kontynuację, bo nie ukrywam – ciekaw jestem jak autor sobie poradzi z domknięciem historii. Czy dobrze się bawiłem? Zdecydowanie tak. Elirion to ciekawe miejsce z bogatą historią, która co prawda opowiedziana była nieco chaotycznie, ale trzymała się pewnej określonej konwencji. Bohaterowie natomiast szybko zdobywają naszą sympatię i mimo iż nie zawsze postępują tak, jakbyśmy przewidywali, to dają się lubić i sprawnie prowadzą czytelnika przez swój świat. Jest coś w tej książce, co przypomina mi “Zwiadowców” Johna Flanagana, a to zdecydowanie jest pochwała jeśli chodzi o kanon fantasy YA. Myślę, że młodszy czytelnik będzie się dobrze bawił przy tej lekturze, a dla dorosłego fanatyka takich klimatów też nie będzie to czas stracony. Musi jedynie przymknąć oko na kilka nieścisłości, co przy wprawnym piórze Łukasza Kucharskiego wcale nie jest trudne.
“Wierzę, że każdy z nas, gdy znajdzie się w trudnej sytuacji, musi dokonać jakiegoś wyboru. Decyzja nigdy nie jest łatwa, ale należy do nas i sami musimy zmierzyć się z jej konsekwencjami. Nie wierzę jednak, że ktoś rodzi się od razu całkowicie zły lub dobry. To nasze czyny pokazują, kim jesteśmy w rzeczywistości.”
Łukasz Kucharski "Klątwa spętania"
Nie jestem na bieżąco...
2023-05-08
Rzadko zdarza mi się mieć tak ambiwalentne odczucia po przeczytaniu książki, jak w przypadku “Srebrnego kruka”. Z jednej strony mnóstwo zarzutów o chaos, nadmiar bohaterów, mnogość górnolotnych monologów i znikoma fabuła, a z drugiej strony… Przeczytałem całość i nie uważam tego za czas stracony. M.J. Sobociński ma na swoim koncie ma już kilka opowiadań, publikowanych między innymi w “Fantazmatach” lub “Snach umarłych”, a to oznacza, że zdecydowanie nie jest autorem z pierwszej łapanki. Jego debiut był zatem dla mnie czymś bardzo interesującym, zwłaszcza z tego względu, że miała to być fantastyka średniowieczna. Czy była średniowieczna? Być może, choć poza pokrętnym językiem bohaterów ciężko tu dopatrzyć się znaków o tym świadczących. Czy była to fantastyka? Tu jeszcze trudniej znaleźć jakieś jej elementy. Czy to jest w ogóle książka? Cholera wychodzi na to, że tak, bo na jakimś poziomie odczuwałem satysfakcję z jej czytania. Czym zatem jest “Srebrny kruk”?
Debiut pana Sobocińskiego to zbiór opowiadań, które rozgrywają się w jego autorskim świecie Oculus Mundi. To kraina targana sporami i konfliktami występującymi na każdej możliwej płaszczyźnie – od religii, przez ksenofobię, rasizm, na gospodarce kończąc. Pierwsze opowiadania mają nam właśnie na celu przybliżenie tych konfliktów – są zapisem dyskusji, negocjacji, lub kłótni między przedstawicielami różnych frakcji, którzy strzegą swoich ideałów, wiary lub interesów. W tych opowiadaniach przeważają dialogi, więc teoretycznie powinno się przez nie szybko i sprawnie płynąć, ale wypowiedzi bohaterów są tak zawiłe i przesycone nadmiernym filozofowaniem, że nieraz pot wpełzał mi na czoło, kiedy brnąłem przez kolejne linijki tekstu. Każdy bohater ma swoje przemyślenia, barwne metafory i potrafi swoją wypowiedź podeprzeć cytatami ze świętych ksiąg, co w pewnym momencie skłoniło mnie do refleksji nad tym, jak ubogi jest mój własny słownik. Autor wyraźnie czerpie radość z pisania dialogów w ten sposób i zapewne dla osób lubujących się w podobnym stylu będzie to prawdziwa gratka, bo ta plątanina słów ostatecznie nabiera logicznego sensu i wzniosłego charakteru. Do mnie jednak to nie trafiło, bo nie umiałem sobie wyobrazić, by ktoś faktycznie mógłby w ten sposób rozmawiać.
Po kilku opowiadaniach stanowiących głównie dialogi obrazujące problemy świata Oculus Mundi przychodzi pora na te z zalążkiem fabuły. Zalążek nieprzypadkowo, gdyż opisane z ogromną dbałością o szczegóły wydarzenia wiodą ostatecznie donikąd. Autor kreuje sytuację, której epicentrum jest zazwyczaj jakiś konflikt, tworzy mnóstwo bohaterów biorących w niej udział, po czym na końcu wszystkich spiskowców (bo z reguły są to spiski lub zamachy stanu) wycina w pień jednym, precyzyjnym pchnięciem sztyletu Vendoma Tasartira. I tyle, bunt wyrwany z korzeniami, wokół walają się trupy, ale racja stanu została ocalona. Tasartir jest elementem łączącym wszystkie opowiadania i chyba miał być tą postacią, którą czytelnik polubi i z którą będzie mógł się utożsamić, ale mi się to nie udało. Gdy tylko się pojawiał (a pojawiał się rzadko) byłem pewien, że czeka mnie bardzo moralizatorski monolog, pełen prawd objawionych i uniwersalnych porzekadeł, jednak mnie nie przekonywały te wywody. I nie przekonywały chyba też rozmówców Tasartira, bo ci z reguły kończyli z nożem pod żebrami.
“Srebrny kruk” pełen jest sprzeczności i przez to nie pozwalał mi się cieszyć książką jako całością, a jedynie w sposób fragmentaryczny. Na pochwałę zasługuje bogaty język autora, którym operuje w sposób wręcz brawurowy, wykorzystując jego wszelkie zawiłości i udziwnienia. Czuć, że pan Sobociński dobrze się czuje w takim klimacie i dokładnie w tak sposób chciał napisać tę książkę. Gorzej z czytelnikiem, który z tym gąszczem słów i pokręconą narracją będzie się musiał zmierzyć. I w pewnym momencie zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi! “Srebrny kruk” chyba z założenia nie miał na celu wciągać nas w konkretną historię, a jedynie zaprezentować świat Oculus Mundi z całą jego zawiłością. Stanowi ogromny prolog do czegoś wielkiego, co autor zapewne właśnie dla nas szykuje, bo jedno nie ulega wątpliwości – świat jest bardzo obszerny i przemyślany, ma ogromny potencjał na stworzenie w nim epickiej historii. Tylko przedstawiony został tak jakoś… Mało przystępnie. Myślę, że sięgnę po kolejne książki pana Sobocińskiego, a “Srebrnego kruka” zachęcam choć spróbować, bo warto wyrobić sobie na jego temat własne zdanie.
Rzadko zdarza mi się mieć tak ambiwalentne odczucia po przeczytaniu książki, jak w przypadku “Srebrnego kruka”. Z jednej strony mnóstwo zarzutów o chaos, nadmiar bohaterów, mnogość górnolotnych monologów i znikoma fabuła, a z drugiej strony… Przeczytałem całość i nie uważam tego za czas stracony. M.J. Sobociński ma na swoim koncie ma już kilka opowiadań, publikowanych...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04-25
O angielskiej mitologii mówi się niewiele, choć jej ślady są obecne w większości dzieł fantasy i to nie tylko tych z poprzedniego stulecia, ale też współczesnych. Wszyscy wiemy, że J.R.R Tolkien swój świat stawiał na fundamentach usypanych z legend arturiańskich – o tym często (nieraz nieco zbyt nachalnie) przypominał nam Andrzej Sapkowski. Racja jednak jest po jego stronie, gdyż spod bretońskich menhirów wyłoniło się wiele fantastycznych historii i każda z nich naznaczyła współczesny kanon w wyraźny sposób. A jedną z nich jest kronika lasu Ryhope.
“Las ożywionego mitu” jest dla mnie zagwozdką nawet dziś, świeżo po powtórnym przeczytaniu. Jego początek zapisał się w moim życiu prawdopodobnie na zawsze, bo historia powracającego z wojny żołnierza, który po wielu latach stara się na nowo ułożyć sobie życie w swoim mateczniku, bardzo mnie urzekła i stanowiła ogromną inspiracje dla własnej twórczości. Tak właśnie zaczyna się nasza przygoda – Steven ranny na wojnie we Francji zostaje zwolniony ze służby i odesłany do ojczyzny. Jego rodzinny dom stoi na wpół opuszczony, rodzice odeszli, a jedynym gospodarzem został jego brat Christian. Christian, który zdołał zarazić się chorobliwą manią ojca na punkcie rzekomych tajemnic skrywanych przez gęstniejącą tuż obok, pradawną puszczę. Steve obawia się powrotu, gdyż z listów brata wynika, że szaleństwo ojca odbiło na nim głębokie piętno, a doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak niebezpieczna może być ta obsesja. Nie ma jednak wyboru. Siłą rzeczy sam zagłębia się w tajemnice Ryhope, posiłkując się dziennikiem ojca i obserwacjami Christiana. Tajemnica sięga głębiej, niż mógłby przypuszczać, a dziwne zjawiska obserwowane w dzieciństwie nabierają sensu i znaczenia. Prawda okazuje się być jednak mroczniejsza niż serce kniei.
Pierwsza część książki jest zdecydowanie jej najmocniejszą stroną, gdyż to w niej wspólnie ze Stevenem odkrywamy tajemnice lasu, badamy jego magię i niezwykłe zjawiska z nim związane. Badamy jednak z oddali i za pośrednictwem dziennik ojca, a w nim zapisana jest ogromna wiedzą dotyczącą mitologii celtyckiej. Las zsyła bowiem na mieszkańców mitotwory – obrazy bohaterów z celtyckich legend, ich uosobienie zakorzenione w głębokiej podświadomości wszystkich mieszkańców Anglii, od neolitu aż po dziś dzień. Innymi słowy, każdy człowiek pod wpływem lasu będzie widział własne mitotwory, których archetyp zostanie zaczerpnięty ze zbiorowej pamięci, ale ostateczny kształt jest kwestią subiektywną. Tak tłumaczy to ojciec w swym dzienniku, jednak z zapisków wynika, że im umysł starszy, tym ciężej mu przywołać mitotwory. Świetnie czyta się te zapiski, czuć w nich baśniowość i magię, a czasem nawet grozę, bo zdecydowanie nie są to opowieści o elfach i wróżkach dla małych dzieci. Steven krótko po przybyciu do Oak Loage zaczyna dostrzegać pierwsze mitotwory na granicy pola widzenia, a ich obrazy z każdym dniem nabierają siły, by ostatecznie móc wejść z nim w interakcję.
Po obserwacji przychodzi czas na ekspedycję i tym właśnie jest druga część książki. Steven rusza w głąb lasu śladem brata, który na dobre ukrył się w puszczy i pozwolił opętać jej szaleństwu. Steven jednak nie jest bohaterem, za jakiego chce uchodzić przystępując do starcia z mitotworami. Jego ciapowatość nie pozwala czytelnikowi wierzyć, że mógłby stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla przeciwnika, gdyż nie zna zasad przetrwania w dziczy, a w sytuacjach wymagających podstępu zachowuje się jak słoń w składzie porcelany. Trochę irytuje łatwość, z jaką radzi sobie z realnymi zagrożeniami, jego naprędce ćwiczone sztuki walki okazują się być skuteczne, a tajemnicze siły działają na jego korzyść. Nie poczułem ze Stevenem więzi i podczas gdy prowadzone przez niego badania obserwowałem z ciekawością, tak jego perypetie były mi już zdecydowanie bardziej obojętne. Szkoda, bo las rządzony przez mitotwory był wspaniałym tłem dla pełnego akcji i przygód opisu pościgu za Chrisem, a wyszło jakoś tak miałko.
“Las ożywionego mitu” to powolnie prowadzona historia samotności, miłości i zdrady osadzona w świecie rządzonym przez postaci bohaterów z pradawnych legend. Wspaniała historia pełna magii i baśniowości, zawierajaca co prawda sporo dłużyzn i kilka nielogicznych zwrotów akcji, ale wynagradzajaca to niesamowitym klimatem i oryginalną koncepcją świata przedstawionego. Polecam ją z całego serca, zwłaszcza teraz, kiedy przy pomocy wydawnictwa terminus otrzymała nowe życie. Zanurzcie się w celtyckiej mitologii i poczujcie jej magię na własnej skórze!
O angielskiej mitologii mówi się niewiele, choć jej ślady są obecne w większości dzieł fantasy i to nie tylko tych z poprzedniego stulecia, ale też współczesnych. Wszyscy wiemy, że J.R.R Tolkien swój świat stawiał na fundamentach usypanych z legend arturiańskich – o tym często (nieraz nieco zbyt nachalnie) przypominał nam Andrzej Sapkowski. Racja jednak jest po jego...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04-19
Ostatnio ciężko było mi trafić na książkę rodzimego autora, którą można by określić mianem fantasy klasycznego. Obecnie trend idzie bardziej ku fantastyce słowiańskiej, urban fantasy czy YA fantasy, i mało kto ma odwagę sięgnąć do samego źródła, z którego wypływają wspomniane gatunki. Nie ma w tym nic dziwnego – potężne sagi typu “Władca pierścieni” czy “Gra o tron” skutecznie onieśmielają, a ogrom pracy, jaką trzeba włożyć w wykreowanie świata choć trochę podobnego do dwóch wspomnianych sprawia, że takie przedsięwzięcie szybko można uznać za nieopłacalne. Nie wystarczy bowiem nakreślić wymyślną mapę rozległych krain z ogromną busolą w prawym dolnym rogu, sklecić kilka słów w różnych językach i opisać bitwę dwóch potężnych armii, by z miejsca osiągnąć sukces. Owszem, są to elementy z reguły konieczne, ale jednak niewystarczające. Przede wszystkim trzeba stworzyć wielowątkową fabułę, różnorodnych bohaterów i szereg intryg zachęcających czytelnika do przewrócenia kolejnej strony. A to wszystko przy użycia języka barwnego, bogatego, ale również przystępnego. Niemożliwe do pogodzenia? Bzdura. Grzegorz Wielgus pokazał jasno, że nawet dziś można tworzyć klasyczne, epickie fantasy na najwyższym poziomie. Zapraszam na “Pieśń Pustyni”.
Zirra jest pustynną – wojowniczką obdarzoną umiejętnościami wyszukiwania i pozyskiwania zalegającego w piaskach pustyni Białopyło. Jest to w świecie stworzonym przez autora najcenniejszy surowiec i dzięki swoim magicznym właściwościom znajduje zastosowanie w całym spektrum obszarów – od rzemiosła po handel. Z racji swoich zdolności praca pustynnych jest bardzo istotna dla skarbu państwa, jednak jak to zwykle w życiu bywa, nadzwyczajne umiejętności lubią być wykorzystywane. Każda wioska posiadająca w swoich szeregach pustynną ma obowiązek płacenia podatku w formie określonej ilości białopyłu. Stąd coraz dalsze rajdy Zirry wgłąb pustyni, która jest miejscem bardzo niebezpiecznym – Zirra musi walczyć o życie za każdym razem, gdy rusza na łowy, bo na jej drodze często stają maruderzy, pustynne stwory lub burze piaskowe. Wiedzie tak emocjonujące, choć w pewnym sensie ustatkowane życie do momentu, aż podczas swych poszukiwań trafia na zapomniane ruiny i znajduje tajemniczy artefakt. To zdarzenie obraca jej życie o 180 stopni i sprawia, że musi opuścić osadę w poszukiwaniu zemsty. I tyle mogę powiedzieć, by nie zdradzić szczegółów. Dodam jedynie, że związek ze sprawą będą mieli Relikwiarze – dziwne twory powołane do życia przez magię, której sekrety przepadły pod piaskami pustyni. Relikwiarze to w ogóle chyba najbardziej ekscytujący pomysł autora – budzą respekt i niepokój za każdym razem, kiedy się pojawiają.
Bohaterów mamy wielu i gdybym chciał nawet pokrótce streścić znaczenie każdego z nich dla powieści, to nie napisałbym już o niczym innym. Skupię się na rzeczach ważniejszych, a mianowcie na tym, czym “Pieśń piasku” może zachwycić. Z całą pewnością są to wspomnieni bohaterowie – każda z postaci jest wyraźnie zarysowana, unikatowa i wiarygodna, przez co nie mamy nie mamy wrażenia przepychu podczas ich prezentowania. Są wprowadzane do historii bardzo nienachalnie, z wyczuciem i w taki sposób, byśmy po krótkiej chwili poczuli ich konieczność istnienia na kartkach książki. Z początku co prawda możemy mieć chwilowe uczucie przytłoczenia, bo przez pierwsze 100 stron odnosiłem wrażenie, że obcuję z czymś ogromnym, co z pewnością przerośnie nie tylko mnie, ale i samego autora. Tak się jednak nie dzieje, w pewnym momencie tempo akcji nieco opada, wątki znajdują wspólny mianownik i zaczynamy postrzegać poszczególne historię jako jeden, spójny splot zdarzeń. To niekoniecznie musiało się udać, dlatego chylę czoła przed autorem – świetna robota. Akcja jest przemyślana i dopracowana, a język autora potrafi pobudzić wyobraźnię i sprowadzić na czytelnika żywe obrazy gorących pustyń i spalonych słońcem miast.
“Pieśń pustyni” nie jest wolna od wad, a do takich z pewnością zaliczyłbym rozwlekłe opisy scen walki i pojedynków. W pewnym momencie nauczyłem się wyczuwać ich nadejście i zwyczajnie przerzucałem strony z bardzo szczegółowym przebiegiem starć, zwłaszcza przez fakt, że ich wynik zawsze był z góry znany. Nie mieliśmy tu zaskoczenia, nasz faworyt zawsze kończył z pięścią uniesioną ku górze, dlatego oszczędzałem sobie tej ściany tekstu, gdyż zwyczajnie nie wnosiła ona nic do historii. Trochę ciężko było mi pogodzić ramy czasowe całej fabuły – z jednej strony pojedynki gladiatorów, z drugiej broń palna. To mi zgrzytało, bo muszkiety nie pojawiały się często i łatwo było mi zapomnieć o ich istnieniu, po czym nagle – bam – strzelanina. Klimat bardziej by mi odpowiadał, gdyby technologia wojskowa zatrzymała się na broni białej, ale to tylko moje prywatne zdanie – magia i strzelby nigdy nie były dla mnie dobrym połączeniem. Do tego dochodzi ustanowienie zemsty jako jedynej motywacji do działań głównej bohaterki. To mógł być dobry sposób na zawiązanie akcji, ale ona bez przerwy chce się na kimś mścić, co po jakimś czasie staje się nieco nużące. Pod tym względem zdecydowanie bardziej intrygująco prezentuje się wątek złodziejsko – skrytobójczy prezentowany w równoległej linii fabularnej. Ale nie powiem nic więcej, by nie psuć zabawy czytelnikom.
Bawiłem się świetnie przy “Pieśń pustyni” i szczerze przyznaję, że dawno nie czytałem czegoś z podobnym rozmachem i do tego pochodzącego z naszej rodzinnej ziemi. Grzegorz Wielgus stworzył świat od podstaw (oczywiście wyraźnie posiłkując się już istniejącymi motywami fantasy) i porusza się w nim z zaskakującą sprawnością, traktując go nie tylko jako suche tło dla wydarzeń, ale niemal jak żywego bohatera swojej powieści. Z pewnością warto sięgnąć po “Pieśń pustyni” i przypatrywać się panu Wielgusowi dużą uwagą, bo tą książką bardzo wyraźnie zaznaczył swoją obecność w polskim kanonie fantasy. I coś mi mówi, że na jednym tąpnięciu się nie skończy.
Ostatnio ciężko było mi trafić na książkę rodzimego autora, którą można by określić mianem fantasy klasycznego. Obecnie trend idzie bardziej ku fantastyce słowiańskiej, urban fantasy czy YA fantasy, i mało kto ma odwagę sięgnąć do samego źródła, z którego wypływają wspomniane gatunki. Nie ma w tym nic dziwnego – potężne sagi typu “Władca pierścieni” czy “Gra o tron”...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-28
W dobie wyciśniętych do granic możliwości, powtarzających się schematów i coraz mniej odkrywczych pomysłów ciężko trafić na fantastykę, która będzie prawdziwie oryginalna. Ciężko, choć warto próbować, bo takie poszukiwania prędzej czy później zostaną wynagrodzone i ponownie dadzą czytelnikowi poczucie, że wciąż ma przed sobą wiele nieodkrytych perełek. Taką właśnie nagrodę otrzymałem biorąc do ręki “Ilion”, bo choć pan Simmons jest autorem dobrze mi znanym i trzymającym w każdej książce bardzo wysoki poziom, to jednak nic nie przygotowało mnie na zderzenie z tak epickim dziełem fantasy. “Ilion” powinien być właściwie definicją słowa “epickość”, gdyż jest to właśnie epos w pełnym tego słowa znaczeniu, mitologia grecka zapisana na nowo, zupełnie jakby Homer wstał z martwych i dopasował swoje dzieło do współczesnego czytelnika, posiliwszy się poprzednio solidną porcją Lema, Dicka i właśnie Simmonsa. Nigdy bym nie pomyślał, że tak pokręcony twór może okazać się dziełem spójnym i kompletnym, wymykającym się przyporządkowaniu do jakiegokolwiek znanego odłamu fantastyki, a jednocześnie pasującym do absolutnie każdego. Mściwi i próżni bogowie, jeszcze bardziej próżni i żądni chwały śmiertelnicy, roboty dyskutujące o dziełach Szekspira i Prousta, tajemnica zagłady Ziemi i dalszego losu ludzi, a wszystko to opowiedziane w trzech osobnych liniach fabularnych, które przeplatają się w najmniej oczekiwanych momentach. Panie i Panowie – “Ilion”.
Zdecydowanie najciekawszą ze wspomnianych trzech linii fabularnych jest ta obejmująca bardzo szczegółową relację z walki Greków z Trojanami. Równiny Ilionu witają czytelnika w dziesiątym roku trwania wojny trojańskiej, czyli właśnie w momencie przełomowym dla całego konfliktu. Wydarzeniom przyglądamy się z perspektywy scholiasty, czyli kronikarza, którego celem jest obserwowanie przebiegu wojny i kontrolowanie jego zgodności z treścią “Iliady” Homera. Hockenberry za życia był wykładowcą historii na jednym z amerykańskich uniwersytetów, a twórczość antycznego poety była jego specjalnością, dlatego po śmierci został wybrany przez jedną z muz do przyglądania się wojnie na żywo. Dan Simmons jest również z całą pewnością wielbicielem “Iliady” i “Odysei”, bo jego rozległa znajomość tych dzieł robi wrażenie. Poznajemy każdego istotnego dla bitwy żołnierza, jego pochodzenie i historię krewnych, rolę w konflikcie oraz znaczenie dla jej przebiegu. Zmaganiom śmiertelników przypatrują się bogowie, którzy toczą ze sobą własne gierki i interweniują w kluczowych momentach, przechylając szalę zwycięstwa raz na stronę Trojan, raz Greków. Są pyszni i zakochani w sobie, pewni swojej bezkarności w zabawianiu się ludzkimi życiami – dokładnie tacy, jakich znamy z mitologii. Nie znają jednak dzieł Homera i nie wiedzą jak zakończy się bitwa, jedynie scholiaści posiadaja tą wiedzę, ale im nie wolno ani interweniować, ani zdradzać bogom ich treści. I ja nie będę zdradzał dalszej części tej historii, jednak mogę zapewnić, że nie wszystko poszło tak, jak głosi “Iliada”, a śmiertelnicy okazali się bardziej groźni dla bogów, niż ci w swym zadufaniu mogli przypuszczać.
Druga linia to historia grupy nastolatków, którzy wiodą spokojne życie w świecie podobnym do naszego, jednak nie jest to Ziemia – Ziemia po tajemniczej katastrofie została zniszczona i niemożliwa do zamieszkania. Ich alternatywna Ziemia jest miejscem… co najmniej dziwnym. Mamy tu mnóstwo tajemnic i niedopowiedzeń, populacja ludzi jest ściśle ograniczona i utrzymywana na pewnym poziomie, za środek transportu służy teleportacja, a mieszkańcy nie znają świata oddalonego od portali bardziej niż kilka mil. Wiodą życie elojów, pozbawionych wiedzy i kultury istot, których głównym celem jest zaspokojenie podstawowych pragnień i potrzeb. Jak w każdym tego typu społeczeństwie, w końcu trafia się jednostka, która zaczyna zadawać pytania – skąd się wzięli, co stało się z osiągnięciami techniki opisanymi w zapomnianych księgach oraz kim są tajemnicze stworzenia, które razem z nimi zamieszkują ten świat. Oczywiście wkrótce trafia się również postać znająca odpowiedź na te pytania, zabiera naszych bohaterów w podróż do odległych krain i stopniowo zapoznaje z dziejami świata zupełnie innego niż ten, który znają. Ta historia jest najbardziej tajemnicza i najwolniej odsłania swoje liczne zagadki, jednak kiedy już to robi, niosą one czytelnikowi niesamowitą satysfakcję. Sporo w niej “pchania akcji na siłę” oraz niezbyt logicznych zachowań bohaterów, ale ostatecznie każdego z nich możemy polubić, przez co z ciekawością obserwujemy ich losy.
Trzecia linia opowiada o morawcach, dziwnych humanoidalnych robotach, które zostały zbudowane przez postludzi, a następnie porzucone, w efekcie czego wytworzyły własną społeczność. Morawce zajmują się prowadzeniem badań ciał niebieskich, głównie na orbicie Jowisza. Ich uwagę zwraca niezwykle silna, kwantowa aktywność na powierzchni Marsa. Wkrótce rusza ekspedycja mająca wyjaśnić charakter anomalii i odkryć jej źródło, jednak szybko okazuje się, że na powierzchni czerwonej planety przychodzi im się zmierzyć z czymś zupełnie innym, niż przypuszczali. Naszymi towarzyszami będą dwa morawce, Manhmuth i Orphu, bardzo sympatyczny duet, który przez większość czasu zajmuje się dyskusjami na temat twórczości Szekspira i Prousta. Wciąganie do fabuły dywagacji o wielkich pisarzach jest elementem typowym dla prozy Simmonsa i niestety często wprowadza odrobinę… nudy. Nie inaczej jest w przypadku “Ilionu”, choć tu wspomniane rozmowy przybierają znacznie bardziej realny wymiar. W tej linii fabularnej autor daje nam się poznać nie tylko jako wybitny humanista i pasjonat twórczości klasyków literatury, ale również jako wybitny futurolog i naukowiec. Morawce posiadają bowiem obszerną wiedzę z niemal każdej dziedziny znanej ludzkości, dzięki czemu na podstawie obserwacji Marsa snują teorie godne Hawkinga. Jest mowa o stanach kwantowych cząstek elementarnych, falach prawdopodobieństwa służących do teleportacji oraz terraformowaniu Marsa. Poziom abstrakcji chwilami sięga zenitu, a przekonanie, z jakim dwa morwace przerzucają się argumentami sprawia, że naprawdę jesteśmy w stanie uwierzyć w problemy, z jakimi się mierzą.
Prawdziwy roller coaster bez trzymanki, czytelnik nie jest w stanie przewidzieć, gdzie rzuci go kolejna strona tej epickiej historii, ani kiedy zębatki trzech linii fabularnych zaczną współpracować. Ale kiedy już się zazębiają, to aż trzeszczy. Gorąco zachęcam absolutnie każdego fana fantastyki i science fiction do sięgnięcia po tę książkę, bo jest to z całą pewnością coś niezwykłego. Pociesza mnie fakt, że jeśli chodzi o twórczość Simmonsa, to wciąż jeszcze wiele książek jest przede mną.
W dobie wyciśniętych do granic możliwości, powtarzających się schematów i coraz mniej odkrywczych pomysłów ciężko trafić na fantastykę, która będzie prawdziwie oryginalna. Ciężko, choć warto próbować, bo takie poszukiwania prędzej czy później zostaną wynagrodzone i ponownie dadzą czytelnikowi poczucie, że wciąż ma przed sobą wiele nieodkrytych perełek. Taką właśnie nagrodę...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-13
Dawno podczas czytania książki nie towarzyszyły mi tak skrajne uczucia, jak w tym przypadku – zupełnie jakbym płynął po wzburzonym morzu, gdzie raz fala wynosi mnie na wyżyny zachwytu, by po chwili zrzucić w otchłań i zwątpienie, czy chcę tę książkę faktycznie kontynuować. Ten sztorm trwał bardzo długo, bo “Wampirze cesarstwo” liczy sobie prawie 900 stron, więc możecie sobie wyobrazić, jak zmęczony byłem tymi sensacjami i skokami nastroju pod koniec rejsu. Ale dopłynąłem bezpiecznie do brzegu, pierwsze spotkanie z panem Kristoffem już za mną i chyba ostatecznie będę je dobrze wspominał, bo jednak więcej było tych pozytywnych momentów.
Gabriel de Leone jest srebroświętym, co w świecie wykreowanym przez autora oznacza pewien specyficzny rodzaj wampira, który wprawdzie nosi w sobie przeklętą krew, ale żądza mordu nie zabiła w nim człowieczeństwa i pozwala wykorzystać nadludzkie umiejętności do walki z prawdziwymi wampirami. Pewnego bowiem dnia nad krainami nie wzeszło słońce, a na świat pochłonął bezdzień. Wieczna ciemność pozwoliła starożytnym istotom wypełznąć spod ziemi i znów dumnie kroczyć po jej powierzchni, zabijając ludzi i karmiąc się ich krwią. Jest kilka wielkich wampirzych rodów, tak jak kilka zakonów Srebroświętych, które stawiają czoła potworom i starają się uchronić rodzaj ludzki przed zagładą. Srebroświęci, owoce związku ludzkiej kobiety i wampira, odrzuceni przez każdą ze stron, szukający sensu życia w ciągłej walce. Gabriel jest najlepszym wojownikiem w historii zakonów, o jego dokonaniach krążą legendy, a ich zwieńczeniem ma być najważniejsza w jego życiu misja, która zaważy na losach całego świata. Do perfekcji doprowadziły go upór i żelazny charakter, bo choć początek jego szkolenia na Srebroświętego był bardzo trudny, to w końcu odkrył swoją wyjątkowość i wywalczył sobie najważniejsze miejsce w hierarchii.
Mamy tu bez liku inspiracji innymi dziełami fantasy, zarówno książkami jak i filmami. Na pierwszy rzut oka widać “Wiedźmina” oraz “Van Helsinga” “Underworld”, czy "The last of us" i choć podobieństwa aż rażą, to “Wampirze cesarstwo” nie okazało się być wtórne. Autor wykorzystał znane wątki i uplótł z nich zupełnie nową, świeżą historię, dodał coś od siebie (choć nie ma tego zbyt wiele) i opisał własnymi słowami. I właśnie te słowa stanowią najmocniejszą część książki, bo aż miło się czyta soczyste, malownicze opisy świata chylącego się ku zagładzie, niezliczonych hord wampirów atakujących bohaterów i krwawych walk na śmierć i życie. Opisów jest dużo, czasem przytłaczają i pewnie w dużej mierze to one czynią tę książkę tak obszerną, bo wbrew pozorom fabuła nie jest aż tak bogata. Skoro już o słowach mowa, to poruszę kwestię dzielącą fanów tej książki, a mianowicie wulgaryzmy. Lubię, kiedy soczysty język przeplata słowa bohaterów i nadaje im wydźwięku, często bez porządnego przekleństwa wypowiedź brzmi wręcz sztucznie, ale ich nadmiar może okazać się bronią bardzo obosieczną – trzeba robić to umiejętnie. W “Wampirzym…” przesyt był wyraźny, bo kompletnie ruinowany był w ten sposób z trudem budowany nastrój. Mamy pełen grozy opis ataku wampira, ciemność aż wylewa się ze stron, krew, kości, przyspieszone bicie serca… Po czym pada tekst “Ty gównokrwisty dupoglądzie” albo “Ty rynsztokowa spermościero”... No cholera jasna, czar pryska, a my trafiamy na Discorda do nastolatków, którzy co drugie słowo “ruchają sobie matki”. Jestem absolutnie na nie, “Wampirze cesarstwo” bez tych durnych odzywek mogło być pełnoprawną dark fantasy zakrawającą o horror, a tak mamy jakiś dziwny misz masz, od którego może zemdlić.
To była moja pierwsza książka od czasu “Drakuli” z wampirami w tle i szczerze mówiąc trochę się obawiałem, bo fanem “Zmierzchu” na pewno nie jestem, a ostatnio z tym właśnie wzorem kojarzę współczesnego wampira. “Wampirze cesarstwo” jest jednak inne i podczas jego lektury naprawdę dobrze się bawiłem, pomimo dłużyzny i wątków, które nie wnosiły absolutnie nic do fabuły, a były tylko po to, żeby… Być. Świat wciągnął mnie bez reszty, zatraciłem się w poetyckich opisach krain i tylko czasami autor soczystym policzkiem wybudzał mnie z tego snu, serwując kolejny dialog z wymyślnymi obelgami i przekleństwami. Ponadto forma spowiedzi Gabriela przed wampirzym kronikarzem kupiła mnie zupełnie, wspomnienia przetykane są umiejętnie wtrąceniami z “tu i teraz”, co tworzy bardzo ciekawą kompozycję. Długo mi zeszło z tą książką, bo trzeba poświęcić dużo czasu na jej przeczytanie, co należy uwzględnić sięgając po nią. To klasyczne dark fantasy spodoba się fanom gatunku, a i zwolennicy cięższych klimatów też nie będą zawiedzeni, bo z pewnością nie jest to opowiastka dla dzieci na dobranoc.
Dawno podczas czytania książki nie towarzyszyły mi tak skrajne uczucia, jak w tym przypadku – zupełnie jakbym płynął po wzburzonym morzu, gdzie raz fala wynosi mnie na wyżyny zachwytu, by po chwili zrzucić w otchłań i zwątpienie, czy chcę tę książkę faktycznie kontynuować. Ten sztorm trwał bardzo długo, bo “Wampirze cesarstwo” liczy sobie prawie 900 stron, więc możecie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-07
Pozycje z serii "Uczta wyobraźni" zawsze stanowiły dla mnie wyzwanie i podchodzę do nich z pewną dozą nieśmiałości, ale kiedy już udaje mi się trafić na książkę zgodną z moim gustem, to czytanie jej daje mi ogromną satysfakcję. "Wieki światła" z pewnością należą do tych udanych spotkań z serią, bo choć pierwsze podejście zakończyło się niepowodzeniem, to już wtedy wiedziałem, że nie był to po prostu odpowiedni czas na tę lekturę i w przyszłości na pewno do niej wrócę. Ten dzień w końcu nadszedł.
Anglia w czasie Trzeciego Wieku Przemysłowego, zniszczona ciągłym wydobyciem eteru i zatruta jego magicznymi właściwościami, podzielona na klasy i skłócona wewnętrznie, zastygła w oczekiwaniu na nadchodzące zmiany. Blurb na tyle książki pisany był przez Jacka Dukaja i trudno tu nie dostrzec licznych podobieństw między “Wiekami światła” a “Lodem”. I tu i tu technologia doprowadziła ludzkość na pewien poziom i tam porzuciła, w obu przypadkach ludzkość zastygła w bezruchu ściśnięta lodem i beznadzieją, a nadziei upatruje w znakach zwiastujących nadchodzącą zmianę, choć nikt nie wie, skąd takowa miałaby nadejść. McLeod niezwykle obrazowo przedstawia nam świat, którym rządzi eter i cechy rzemieślnicze, gdzie egzystencja człowieka sprowadza się do produkcji i ciągłego konsumowania tajemniczego pierwiastka, a wszystko dookoła przesycone jest jego magicznym działaniem. Ta siła napędowa każdego procesu technologicznego ma jednak swoje drugie oblicze – wnika w człowieka, dokonuje przemian zarówno na ciele jak i umyśle, a zmiany te są nieodwracalne i prowadzą do stadium ostatecznego, jakim jest przemiana w trolla. Wtedy jest już tylko kwestią czasu, kiedy mistrz trollowy dowie się istnieniu kolejnego wyrzutka i przybędzie swoim pojazdem na wskazany adres, by zabrać nieszczęśnika ze sobą i zamknąć go w odosobnieniu. Taki los spotkał matki obojga z naszych głównych bohaterów i to właśnie to zdarzenie związało ich losy ze sobą, skazując oboje na życie w dziwnej symbiozie.
Robert i Annalise – on niesiony przez życie jak liść na wietrze, ciągle w poszukiwaniu samego siebie, ciągle daleki od odkrycia własnej tożsamości. Ona skrywająca tajemnicę, będąca każdym z wyjątkiem samej siebie, posiadająca wyjątkowe zdolności adaptacyjne, nieuchwytna w swojej zmienności. Los stawia ich na swojej drodze zawsze w najmniej oczekiwanych chwilach, jednak każde takie spotkanie jest kluczowe, wprowadza w ich życia zmiany i chaos, od których nie ma ucieczki. Relacja między tą dwójką jest skomplikowana i często niezrozumiała, stoją za nią koszmary z dzieciństwa, wspólne poczucie krzywdy i bunt wobec prawideł rządzących światem. Te emocje kierują ich działaniami do tego stopnia, że czasami wydają się wręcz determinować wydarzenia, w jakich ostatecznie biorą udział.
Miejsca akcji mamy zasadniczo dwa – ponure miasteczko Bracebridge będące domem Roberta oraz Londyn, do którego ucieka on po śmierci swojej matki. Bracebridge ma w sobie surowość i chłód kolonii wydobywczej, jego istnienia skupione jest wokół największej w Anglii kopalni eteru, a ciągły huk maszyn wydobywczych towarzyszy mieszkańcom od urodzenia aż do śmierci. Wszystko jest nim przesycone, ziemia drży przez całą dobę narzucając życiu niemożliwy do przeoczenia rytm, a eteryczny lód – produkt uboczny każdego wydatku energetycznego – zalega na potężnych dźwigarach i jarzmach podziemnej maszyny. Piękny jest ten opis Bracebridge, autor dołożył wszelkich starań, by w niemal poetycki sposób odmalować nam jego surowość i niedostępność, a opisy te – choć nieco rozwleczone – działają na wyobraźnię.
Londyn przedstawiony jest jako źródło całego zła i niesprawiedliwości, z jakim zmagają się uczciwi obywatele Anglii. Mamy klasyczny podział na kapitalistów ze związków cechowych i socjalistów klasy pracującej, a do tej drugiej grupy dołącza właśnie Robert. W podziemiu walczy z systemem, bierze udział w spotkaniach robotniczych i pisze artykuły do gazety bojkotującej obecny stan rzeczy i nawołującą do buntu przeciw bogaczom. Przekonanie o cudownym działaniu eteru nie we wszystkich kręgach znajduje bowiem poparcie – praca z nim jest niebezpieczna, może przemienić robotnika w trolla, a odstępstwo od unikalnych, tradycyjnych wyrobów rzemieślniczych traktowane jest jako barbarzyństwo. Takie postulaty nie trafiają jednak do rządzących angielskim przemysłem, za nic mają odejście od tradycji i wiedzy przekazywanej przez pokolenia rzemieślników, upatrując klucza do dalszego rozwoju tylko w sile płynącej z eteru. Rodzi się konflikt, w którym nie ma miejsca na kompromis i wiedzą to obie jego strony. W efekcie dziwnych zbiegów okoliczności Robert bywa jednak na salonach arystokracji, przygląda się życiu śmietanki od środka i stara pojąć ten obcy świat, choć często z mizernymi skutkami. W niektórych osobach z towarzystwa wzbudza jednak zainteresowaniu, udaje mu się nawiązać wartościowe znajomości, a także trafia na ślad kłamstwa, które wkrótce ma zatrząść całym światem u samych jego podstaw. Rewolucja jest już w swojej ostatniej fazie, Nowy Wiek zdaje się czaić tuż za rogiem, a wraz z nim nadzieja na nowy porządek i oddanie władzy w ręce proletariatu. Czy Robertowi uda się odmienić bieg historii? I czy Annalise postanowi zrzucić maskę, wyjść z ukrycia i pomóc w tym wielkim dziele?
Wzruszająca historia o niesprawiedliwości, wykluczeniu i poszukiwaniu samego siebie. Nie jest to zdecydowanie lektura łatwa, czytana z doskoku – wymaga skupienia i pełnego zanurzenia w świecie stworzonym przez McLeoda. To poświęcenie wynagradza jednak z nawiązką, a zapach dymu i dudnienie podziemnej maszynerii wydaje się nam towarzyszyć jeszcze długo po przewróceniu ostatniej strony. Gorąco polecam.
Pozycje z serii "Uczta wyobraźni" zawsze stanowiły dla mnie wyzwanie i podchodzę do nich z pewną dozą nieśmiałości, ale kiedy już udaje mi się trafić na książkę zgodną z moim gustem, to czytanie jej daje mi ogromną satysfakcję. "Wieki światła" z pewnością należą do tych udanych spotkań z serią, bo choć pierwsze podejście zakończyło się niepowodzeniem, to już wtedy...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-26
"Granty i smoki" to zbiór kilku krótkich opowiadań, w których dominuje podobny motyw – wyprawa naukowa, będąca jednocześnie przygodą na miarę tych przeżywanych przez Froda, Harrego Pottera czy Conana Barbarzyńcę. Wszystko kręci się wokół świata akademickiego i tu mocno czuć doświadczenie autora w tym temacie, co w sumie nie dziwi bo przecież pan doktor 😀 dwójka głównych bohaterów to typowy duet Don Kichot i Sancho Pansa – jeden marzyciel, pragnący za wszelką cenę zapewnić sobie miejsce na kartach historii uniwersytetu, a drugi to realista twardo stąpający po ziemi, chcący jedynie skończyć rok bez warunku. Trudno ich nie lubić, a absurdalne sytuacje, w jakich biorą udział sprawiają, że podczas czytania nie schodzi nam uśmiech z ust. Pełno tu odniesień nie tylko do świata baśni i fantastyki, ale również ogólnej popkultury. Trochę tych easter eggów było zbyt wiele, czasem czułem się tak, jakbym czytał internetowa pastę, ale nieraz że śmiechu oplułem kartki – w mojej pamięci zostanie księga Gastronomicon, Nazgule – recenzenci oraz turniej rycerski fajt knajt, gdzie w walce wieczoru mierzyli się ze sobą Kasjusz z Narnii oraz Martin "El Baleron" :D nie da się nie uśmiechnąć. Dużo się dzieje, autor nie daje nam odpocząć i na rekordowo małej liczbie stron kreśli bogaty zarys świata wraz z jego mitologią, magicznymi prawidłami oraz ciekawą historią stworzonych krain. Polecam tę książkę czytelnikom szukającym dużej dawki śmiechu i przygody, a także fanom Terrego Pratchetta. Sam nie przepadam za tym autorem, ale po "Grantach…" chyba dam mu druga szansę.
"Granty i smoki" to zbiór kilku krótkich opowiadań, w których dominuje podobny motyw – wyprawa naukowa, będąca jednocześnie przygodą na miarę tych przeżywanych przez Froda, Harrego Pottera czy Conana Barbarzyńcę. Wszystko kręci się wokół świata akademickiego i tu mocno czuć doświadczenie autora w tym temacie, co w sumie nie dziwi bo przecież pan doktor 😀 dwójka głównych...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-01-26
Za mną książka “Laleczki”, którą otrzymałem jako nagrodę w konkursie i która stanowiła dla mnie swojego rodzaju zagadkę, bo nie wiedziałem czego się spodziewać. Książka otagowana jest jako fantastyka / horror, jednak z tym drugim gatunkiem zdecydowanie się nie zgadzam. Jest to czyste dark fantasy, co prawda z masą trupów i hektolitrami posoki, ale wciąż fantasy. Mamy historię czyściciela (człowieka odpowiedzialnego za usuwanie wszelkich oznak przynależności do jakiejkolwiek religii), który po przejściu na emeryturę i objęciu przyjemnej posadki na cesarskim uniwersytecie, zmuszony jest wrócić do miejsca, gdzie zakończyła się jego kariera, a zaczął koszmar. W Harwyn bowiem miały miejsce wydarzenia straszne, niezrozumiałe i przerastające nawet Wielkiego Czyściciela, a wspomnienia dokonanej wówczas rzezi nie opuszczały go nawet po wielu latach od zakończenia nieudanej misji. Czy uda mu się rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci nowego Wielkiego Czyściciela? I czy ze spotkania z prześladującymi go demonami wyjdzie obronną ręką?
Pan Halski ma bardzo przyjemny styl pisania. Przy użyciu niewielkiej ilości słów tworzy obrazy jasne, przejrzyste i ciekawe, dlatego zaraz po rozpoczęciu lektury wiedziałem, że o nudzie nie będzie mowy. Nie myliłem się, bo akcja gnała na złamanie karku, ale nie wywoływała u czytelnika zadyszki. Trochę trudniej zaczynało się robić w drugiej połowie książki, gdyż szybki styl pisania nie sprzyjał wyjaśnianiu tajemnic czy wczuwaniu się w pełen grozy nastrój. Kilka wątków zostało porzuconych, kilku scen zupełnie nie umiałem sobie zobrazować, a motywy niektórych postaci pozostaną dla mnie zagadką. Nie ma jednak czasu na zastanawianie się, bo pan Halski ciągnie nas dalej, w głąb puszczy, ku domom szamanów i miejscom starych kultów. I jest to wycieczka ciekawa, choć liczba trupów może przytłaczać, bo Wielki Czyściciel w pewnym momencie zamienia się w maszynę do zabijania i nie bierze jeńców. Mam pewien problem z profesją czyściciela, bo w Harwyn wydawali się oni być zbędni. W jednej ze scen przez puszczę przedziera się kordon złożony z żołnierzy, magów i czyścicieli. I wtedy sobie pomyślałem “po cholerę ci czyściciele tam właściwie są”? W walce nie pomagali, a wręcz trzeba było ich pilnować. Tak samo z tytułowymi laleczkami – ich geneza i zastosowanie było tłumaczone tak zdawkowo i na tyle różnych sposobów, że ostatecznie nie wiedziałem, jakie jest ich przeznaczenie. Takie niuanse z pewnością odrobinę działały na nerwy, ale nie przeszkadzały w ogólnym odbiorze książki – a ten jest pozytywny. Polecam “Laleczki” wielbicielom szybkiej akcji, scen walki oraz tajemnych kultów. Niech Papa Legba prowadzi was bezpieczną drogą między cieniami.
Za mną książka “Laleczki”, którą otrzymałem jako nagrodę w konkursie i która stanowiła dla mnie swojego rodzaju zagadkę, bo nie wiedziałem czego się spodziewać. Książka otagowana jest jako fantastyka / horror, jednak z tym drugim gatunkiem zdecydowanie się nie zgadzam. Jest to czyste dark fantasy, co prawda z masą trupów i hektolitrami posoki, ale wciąż fantasy. Mamy...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-12
Wbrew pozorom czasem zdarza mi się przeczytać coś innego niż fantastykę i wbrew pozorom takie lektury sprawiają mi taką sama przyjemność jak mój ulubiony gatunek 😅 jakiś czas temu sięgnąłem po "Halt. Zapiski z domu trzeźwienia" Jakuba Zająca, zupełnie przypadkiem, bo twórczość tego autora nie była mi znana. Jak każdy, kto dorastał w latach 90-tych, problem uzależnienia alkoholowego obserwowałem bardzo często, z bliska i dokładnie, z lękiem i niezdrową fascynacją. Nie wiem, czy wśród polskich rodzin problem ten nadal jest tak powszechny, czy alkohol zostaje stopniowo wypierany przez inne używki, ale szczerze wątpię. Z jednego powodu – alkohol jest zbyt łatwo dostępny, by nie dochodziło do nadużyć. "Kultura" picia jest głęboko zakorzeniona w naszej tradycji, a okazji do sięgnięcia po kieliszek zawsze jest aż nadto i w pewnym momencie dociera się do etapu, z którego nie ma powrotu. Jakub Zając na podstawie własnych doświadczeń sporządził bardzo precyzyjny zapis tej podróży na samo dno, bez pominięcia najdrobniejszych przystanków czy znaków ostrzegawczych. Faktem jest, że alkoholicy są mistrzami kłamstwa i oszukiwania samych siebie, a sztukę tą doprowadzili do takiej doskonałości, że sami nie są w stanie już odróżnić prawdy od fikcji. Jakub Zając zdołał się jednak podźwignąć, wytoczyć z tej "betoniarki" i stanąć na zewnątrz uzależnienia, skąd manifestuje do nas z całą siłą, żebyśmy na siebie uważali. Taki charakter ma właśnie "Halt" – jest ostrzeżeniem i uświadomieniem zarazem. Mimo swojej formy pamiętnika nie jest nużący czy moralizatorski, nie wpada w pouczający ton, a jedynie prezentuje nam problem z całą jego złożonością, z każdej strony i od środka. Dodatkowo całość napisana jest pięknym, niemal poetyckim językiem, co w sumie nieco kontrastuje z brudem i beznadzieją nałogu, ale mimo to na jakimś dziwnym poziomie tworzy z nim spójną całość. Zachęcam każdego do przeczytania, a zwłaszcza tych, którzy tak jak ja okazję do picia lubią wykorzystać i chętnie podnoszą zdrowie z wielu okazji 🙈🙉🙊 uważajcie na siebie.
Wbrew pozorom czasem zdarza mi się przeczytać coś innego niż fantastykę i wbrew pozorom takie lektury sprawiają mi taką sama przyjemność jak mój ulubiony gatunek 😅 jakiś czas temu sięgnąłem po "Halt. Zapiski z domu trzeźwienia" Jakuba Zająca, zupełnie przypadkiem, bo twórczość tego autora nie była mi znana. Jak każdy, kto dorastał w latach 90-tych, problem uzależnienia...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dziś bez cytatu, bo zwyczajnie nie znalazłem nic wartego przytoczenia 🙊
“Silos” Hugh Howey
Zdarzają się czasem takie książki, które zyskują nasze zainteresowanie z bliżej nieokreślonych przyczyn – chwytliwy tytuł, niecodzienna tematyka, ciekawa oprawa… Taka fanaberia. Czasem można w ten sposób trafić w swój gust, ale nie zawsze, istnieje spore prawdopodobieństwo rozczarowania. I dla mnie takim rozczarowaniem jest “Silos”, dlatego wszystkich fanów (a wiem, że jest ich sporo) ostrzegam przed dalszym czytaniem tej recenzji, bo będę dużo narzekał. Postapo nigdy nie było pierwszym gatunkiem, po który sięgałem, ale jednak jakieś tam książki przeszły przez moje ręce, więc mniej więcej wiem z czym to się je. I wiem, że dla mnie “Silos” nie jest jego dobrym przedstawicielem. Dziwne jest, że mimo ciągłego niezadowolenia udało mi się dociągnąć tę książkę do końca, bo zazwyczaj tego nie robię – szkoda mi czasu. Tu jednak nie przestałem wierzyć w jakiś szalony plot twist, który wrzuci mi kawałki tej układanki na miejsce i sprawi, że pomyślę “o cholera, teraz to ma sens”, ale niestety się nie doczekałem. Pozostał niesmak.
Jedno nie ulega wątpliwości – początek książki naprawdę intryguje. Narobił mi sporo nadziei, bo i miejsce akcji i początkowy główny bohater i niezrozumiały rytuał czyszczenia serio pobudziły wyobraźnię. W świecie po apokalipsie ostatni przedstawiciele ludzkiej rasy ukrywają się w Silosie – jedynym miejscu, do którego promieniowanie nie ma dostępu. Czy faktycznie są ostatnimi ludźmi? Czy nie ma więcej silosów? Mam za sobą tyle fantastyki, że z marszu odrzuciłem tę tezę, jednak autor stopniowo odsłania przed nami intrygi panujące w Silosie, rządzącą z cienia grupę ludzi oraz konflikty, które w regularnych odstępach czasu nawiedzają ostatni bastion ludzkości. Dawałem się tak prowadzić za rączkę, wymownie przewracając oczami i myśląc “tak tak, coś podobnego, nie spodziewałem się”, jednak bardzo szybko byłem w stanie przewidzieć całą fabułę książki. Nie ma tu zaskoczeń, a wszelkie “intrygi” są szyte tak grubymi nićmi, że patrzymy jedynie z politowaniem na naiwne działania głównych bohaterów. Wydarzenia rozgrywające się w obserwowanym przez nas okresie istnienia silosu dzieją się cyklicznie, ale dlaczego akurat tym razem władzy nie udało się zapanować nad sytuacją? Działania Juliett nie były tak wyjątkowe, żeby nikt nigdy wcześniej (a mówimy o pokoleniach) nie zrobił tego samego.
Rozpoczynamy koncert narzekania: bezsensowny rytuał czyszczenia, abstrakcyjna żądza władzy działu IT (kto miał z podobnym działem choć raz do czynienia, ten wie jak specyficzni są to ludzie. I jak bardzo mają gdzieś władzę, bo ich władza leży gdzie indziej), brak wind w silosie (autor na końcu tłumaczy to “związkiem zawodowym tragarzy”, ale w powieści ani raz o nim nie wspomniał), dzięki któremu bez przerwy maszerujemy w górę i w dół silosu, pozbawiona roli i władzy pani burmistrz, pozbawiona roli postać Solo… Do tego tragiczne tłumaczenie, mnóstwo błędów składniowych, zdania mają dziwną i nienaturalną formę, mnóstwo opisów czynności kompletnie nieistotnych dla historii… I o co chodziło z tymi fragmentami “Romea i Julii” na początku rozdziałów (bezsensownie krótkich swoją drogą, często po 3 strony)? Liczyłem chociaż na to uczucie klaustrofobii, które zdaniem wydawcy miało towarzyszyć czytelnikowi, ale nawet tego nie dostałem – Silos jest ogromny i właściwie nikt nie zna go w całości. Ma fabryki papieru, kopalnie węgla, platformy wydobywcze… Autor bardzo stara się udowodnić czytelnikowi, że technikalia nie są mu obce, ale jeśli ktoś choć trochę ma pojęcie o maszynach i produkcji, to wie, jak abstrakcyjne są jego wizje.
Cóż mam powiedzieć – nie podobało mi się to. Uważam, że nie broni się ani jako fantastyka, ani jako żaden inny gatunek. Podobno na podstawie książki powstał serial, chociaż nie wiem jaki śmiałek podjął się takiego wyzwania, bo tu nie ma materiału na ekranizację. Może jest lepszy, może oddalił się tak daleko od pierwowzoru, że nabrał jakiejś zjadliwej formy, ale ja na pewno nie będę tego sprawdzał. Jeśli jesteście fanami gatunku, to z pewnością znajdziecie mnóstwo o wiele bardziej wartościowych pozycji, a na “Silos” myślę szkoda czasu. Jedną rzecz pozytywną mogę powiedzieć – oprawa graficzna książki jest genialna i serio miałem nadzieję, na konkretną dawkę radioaktywnej apokalipsy obserwowanej z ciasnego, dusznego silosu. Niestety, na marzeniach się skończyło.
Dziś bez cytatu, bo zwyczajnie nie znalazłem nic wartego przytoczenia 🙊
więcej Pokaż mimo to“Silos” Hugh Howey
Zdarzają się czasem takie książki, które zyskują nasze zainteresowanie z bliżej nieokreślonych przyczyn – chwytliwy tytuł, niecodzienna tematyka, ciekawa oprawa… Taka fanaberia. Czasem można w ten sposób trafić w swój gust, ale nie zawsze, istnieje spore prawdopodobieństwo...