-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2024
Ocena: 6,5/10
KRÓTKO:
"Ręce Orlaca" to typowy przedstawiciel bardzo szerokiej grupy książek niezłych. Nie porwie, nie zafascynuje, ale też nie znudzi i nie zawiedzie. Starzeje się z godnością, a niektóre pomysły fabularne mimo upływu lat wciąż prezentują się świeżo. Całkiem zgrabne połączenie thrillera, kryminału i horroru
***
DŁUŻEJ
Programowo idealna książka dla bloga Milczenie Liter. Zmurszała, stara i zapomniana. Śmierdzi trochę pleśnią. Do tego klasyk, trzykrotnie sfilmowany. To wystarczające rekomendacje, by pochylić się nad najbardziej znanym dziełem francuskiego autora.
Maurice Renard, bo o nim rzecz jasna mowa, był swego czasu niezmiernie popularnym francuskim pisarzem. Kilka jego dzieł ukazało się w polskim przekładzie sto lat temu i dziś nabyć je można jedynie w antykwariatach. Oprócz "Rąk Orlaca" (wydana w 1920 roku) także inne powieści: "Dziwy dr. Lerna" (1908) o szalonym naukowcu, który przeszczepia wszystko: ludzi, zwierzęta, rośliny, a nawet maszyny, "Człowiek, który chciał być bogiem", "Telefon z zaświatów", "On?", czy znana z kilku antologii opowiadań grozy, "Żaba". Część opowiadań – np. "Zabójstwo" – znaleźć można także w międzywojennej prasie. Renard pozostawił spuściznę licząca kilkaset (!) opowiadań i osiemnaście powieści.
Duża część jego twórczości wciąż czeka na zainteresowanie polskich wydawców. W tym gronie znajdują się między innymi: "Le Singe" (1925) – bodaj pierwsza w historii literatury powieść poruszająca temat klonowania ludzi, czy zbiory opowiadań np. "Fantômes et Fantoches" („Duchy i fantazje”) z 1905 roku.
"Ręce Orlaca" to najsłynniejsza z osiemnastu renardowskich powieści. Opowiada o genialnym pianiście Stefanie Orlaku i jego żonie Rozynie. Podczas podróży powrotnej do domu pociąg, którym jechał Orlac, ulega wypadkowi. Ginie wielu ludzi, a sam Orlac jest ciężko ranny. Rozyna decyduje się powierzyć jego los słynnemu lekarzowi Cerralowi, owianemu złą sławą z racji na rzekome eksperymenty o etycznie wątpliwej proweniencji. Operacja udaje się, choć pianista początkowo traci czucie w rękach. Trudno o większą tragedię dla pianisty. Załamany, pogrąża się w izolacji i depresji, przestaje widywać się z ludźmi. Obsesyjnie, po kilka razy dziennie, zamyka się w pokoiku zwanym „pokojem rąk”, gdzie pobudza swe dłonie prądem, wciera maście, w desperackich próbach odzyskania kontroli nad własnym ciałem.
"Wykręcony, z zakrzywionymi nogami, z ramionami podwiniętymi pod brodę, z głową wciśniętą w ramiona, wyglądał jak człowiek, który wszelkiemi swojemi siłami odpycha coś duszącego albo kogoś, kto go dławi. (…) Śmiertelny strach przebijał z jego szklistych oczu, rozwartych w straszliwie w ciemnej twarzy, a skurczone usta obnażały bezkrwistą szczękę i żółte zęby, przegryzające wielki, fioletowy język".
Wkrótce jego zachowanie zaczyna niepokoić żonę. Dochodzi także do serii dziwnych wydarzeń. Rozyna miewa dziwne wizje, w otoczeniu małżonków pojawiają się tajemnicze wizytówki i zakrwawione noże. Pozbawiona możliwości zarobku rodzina Orlac pogrąża się w długach… Sytuacji nie ratuje fakt, że ojciec pianisty, Edward, nie interesuje się w ogóle losem swego syna. Rozyna może liczyć tylko na jednego przyjaciela - ekscentrycznego malarza, pana Crochansa („bez t, ale z s” – kto czytał, ten wie).
Crochans to bardzo ciekawa postać. Miłośnik seansów spirytystycznych, mieszka ze szkieletem przymocowanym do drzwi wejściowych (odwiedzający go po raz pierwszy ryzykują zawałem serca na widok kościanej figury, która zdaje się przyjaznym gestem zapraszać do środka) i kukłą wielkości człowieka.
Jakby tego było mało, w tym samym czasie stracony zostaje niebezpieczny seryjny morderca nazwiskiem Vaseur…
Jak widać, wątków jest wiele. I chociaż momentami na wierzch wychodzi „staroświeckość” powieści, Renard panuje nad fabułą. Nie ma miejsca na nudę: morderstwa, seanse spirytystyczne, dziwne lalki, niepokojące zjawy, nocne koszmary i… ręce. Wszystko kręci się wokół nich.
Autor zastosował kilka ciekawych zabiegów. Wcześniej bezosobowy narrator, w drugiej połowie książki ujawnia swoje nazwisko i rolę w całej intrydze. Jest nim sprawozdawca sądowy Gaston Bretenil - dawny znajomy Rozyny Orlac, który przypadkiem znalazł się w pobliżu miejsca morderstwa. Że akurat sprawozdawca sądowy – nie ma się co dziwić zważywszy na fakt, że dziadek i ojciec Renarda byli sędziami.
Renard – ustami narratora – zdradza też swoje inspiracje, którymi były opowiadania "Zaczarowana ręka" Gérarda de Nervala z 1832 roku oraz "Nos pana rejenta" Edmonda About z 1862 roku. Dzięki tej sprytnej zagrywce nikt o zdrowych zmysłach nie oskarży go o plagiat. Kolejna ewidentna inspiracja to Herbert George Wells, któremu Renard zadedykował nawet powieść "Dziwy dr. Lerna".
Francuski pisarz potrafi tchnąć życie w swych bohaterów. Postacie są dobrze naszkicowane. Charakterne, pełne różnych odcieni, nieoczywiste. To dodaje uroku tej zakurzonej, nieco staroświeckiej powieści.
Wspomniany już demoniczny doktor Cerral został ulepiony na wzór prawdziwej postaci: doktora Alexisa Carrela, znanego z eksperymentów z transplantacjami, laureata Nagrody Nobla z 1912 roku. Eksperymentował on m.in. z utrzymywaniem tkanki serca zarodków kurzych na sztucznych roztworach odżywczych.
"Ręce Orlaca" to typowy przedstawiciel bardzo szerokiej grupy książek niezłych. Nie porwie, nie zafascynuje, ale też nie znudzi i nie zawiedzie. Starzeje się z godnością, a niektóre pomysły fabularne mimo upływu lat wciąż prezentują się świeżo. Całkiem zgrabne połączenie thrillera, kryminału i horroru.
Ocena: 6,5/10
KRÓTKO:
"Ręce Orlaca" to typowy przedstawiciel bardzo szerokiej grupy książek niezłych. Nie porwie, nie zafascynuje, ale też nie znudzi i nie zawiedzie. Starzeje się z godnością, a niektóre pomysły fabularne mimo upływu lat wciąż prezentują się świeżo. Całkiem zgrabne połączenie thrillera, kryminału i horroru
***
DŁUŻEJ
Programowo idealna książka dla bloga...
2024
Oto jak działa książka Saundersa.
Czytam opowiadanie Tołstoja, na przykład "Gospodarz i parobek". Od razu wiem, że to dobra rzecz. Ciekawe, przejrzyste, klimatyczne.
Wracam do Saundersa. Czytam rozdział poświęcony "Gospodarzowi i parobkowi". Saunders błyskawicznie konfrontuje mnie z niewygodną prawdą.
Okazuje się, że nie wychwyciłem połowy rzeczy, które Tołstoj zawarł w swym dziełku. Dzięki amerykańskiemu pisarzowi moim oczom ukazała się prawdziwa maestria Tołstoja.
To było niesamowite!
Dzięki podpowiedziom i wskazówkom niezłe opowiadanie przekształciło się w opowiadanie świetne.
Więc tak, faktycznie: Saunders potrafi nauczyć czytania literatury. Nie prostackiego przeczytania książki, ale jej odczytania. Wyczytania tego, co pozornie ukryte.
"Kąpiel w stawie podczas deszczu" ma też jednak swoje wady. Saunders zbyt często nawiązuje do własnych opowiadań, czasem zapomina się i streszcza całą ich treść, zupełnie niepotrzebnie. Gdyby interesowałyby mnie jego opowiadania, kupiłbym na przykład "Sielanki". Irytowały mnie te ataki narcyzmu.
Mimo swego boomerskiego wieku (65 lat), sili się na młodzieżowe, luzackie wstawki. Nie wiem, może się niepotrzebnie czepiam, ale brzmi to jakoś nieautentycznie.
Aha, jeszcze jedno. "Kąpiel w stawie..." zawiera omówienie siedmiu rosyjskich opowiadań (3x Czechow - "Na wozie", "Duszka", "Agrest", 2x Tołstoj - "Gospodarz i parobek", "Alosza garnek", 1x Gogol - "Nos", 1x Turgieniew - "Śpiewacy"). Na szczęście wszystkie z nich zamieszczono w zbiorze, nie ma więc potrzeby wypożyczania dodatkowych książek z biblioteki.
Mimo swych wad, polecam serdecznie.
To książka inna niż wszystkie: może zmienić nasze postrzeganie literatury i sposób, w jaki czytamy książki.
Dla tych, którzy chcą czytać lepiej, a niekoniecznie więcej.
Oto jak działa książka Saundersa.
Czytam opowiadanie Tołstoja, na przykład "Gospodarz i parobek". Od razu wiem, że to dobra rzecz. Ciekawe, przejrzyste, klimatyczne.
Wracam do Saundersa. Czytam rozdział poświęcony "Gospodarzowi i parobkowi". Saunders błyskawicznie konfrontuje mnie z niewygodną prawdą.
Okazuje się, że nie wychwyciłem połowy rzeczy, które Tołstoj zawarł w...
2024
"Lód" Jacka Dukaja to jedna z pięciu najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem.
"Starość aksolotla" Jacka Dukaja to jedna z gorszych książek, jakie przeczytałem w ostatnich kilku latach.
Morderczy promień niszczy wszelkie życie na ziemi, wszyscy ludzie giną. Część z nich zdołała wcześniej skopiować swój umysł w maszyny.
Owe zagubione cząstki duszy (?)/rozumu (?) rozbitków przyoblekają się w ciała porzuconych robotów i mechów, łączą w sojusze wzorowane na grach komputerowych. W końcu dochodzi do paradoksu, w którym maszyny - tęskniące za swym ludzkim ciałem - próbują odtworzyć człowieka.
Być może brzmi to ciekawie. Ale. Powieść jest niezgrabna, kanciasta, skrzypi i trzeszczy na każdej stronie jak nienaoliwiona maszyna. Brakuje w niej materii organicznej i fabularnej iskry.
Poza tym, ma bardzo wysoki poziom wejścia i nawet załączony słowniczek czy ilustracje niewiele pomagają.
Oto co przeczytamy na pierwszej stronie po unicestwieniu życia na ziemi:
Grześ strzela faradayem, zwala się do wnętrza budki z Plujnicą, chodzi po Ginzie półtonowym Star Trooperem Miharayasuhiro i pinga przez satkę potwierdzenia dla aliansu, po czym kula zwinąć Drut i czekał na drugą falę irigochi.
Za dużo naraz, za szybko, zbyt niechlujnie.
Lektura "Starości aksolotla" przypomina brodzenie na bosaka w suchym basenie wypełnionym śrubkami.
I nie o to chodzi, że jest głupia, ma słaby pomysł, czy infantylne dialogi... Wprost przeciwnie: poszczególne elementy są dopracowane i ciekawe, ale co z tego, skoro Jackowi Dukajowi nie udało się złożyć z nich książki.
Słabiutką powieść ratuje dobre, dające do myślenia zakończenie i kilkanaście końcowych stron.
"Lód" Jacka Dukaja to jedna z pięciu najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałem.
"Starość aksolotla" Jacka Dukaja to jedna z gorszych książek, jakie przeczytałem w ostatnich kilku latach.
Morderczy promień niszczy wszelkie życie na ziemi, wszyscy ludzie giną. Część z nich zdołała wcześniej skopiować swój umysł w maszyny.
Owe zagubione cząstki duszy (?)/rozumu...
2023
Naciągane 6/10, i to tylko dzięki jednemu opowiadaniu.
Nie spodobał mi się ten Shiel już od samego początku.
Nie dość, że na drugie imię dano mu Phipps, to jeszcze ciążyły na nim poważne oskarżenia o pedofilię względem przybranej córki.
Nie zgadzam się z blurbem z tylej strony okładki, który próbuje brytyjskiego pisarza namaścić na mistrza literatury grozy. Wiele można mówić o opowiadaniach Shiela, alez pewnością nie są upiorne, nie zadziwiają także kunsztownym poziomem narracji.
Po prostu są - choć równie dobrze mogłoby ich nie być.
Z jednym wszakże wyjątkiem - tytułowy "Dom dźwięków" to faktycznie rzecz najwyższej klasy. Haco Harfager zwierza się swemu przyjacielowi i współlokatorowi o trawiącej go straszliwej pokusie, podsycanej przez matkę i ciotkę, aby wrócił do domu swych przodków. Według średniowiecznej legendy, jest to dom, którego mieszkańców dopada grzeszne szaleństwo.
Po 12 latach narrator dostaje list od Harfagera, w którym ten błaga o jak najszybszy przyjazd do jego rodowej siedziby. Dom okazuje się niezwykła budowlą: położony na wysepce Rayba na północnych krańcach Szetlandów, jest nieustannie podmywany przez fale. Nawet wewnątrz hałas jest tak duży, że porozumiewać się można tylko pisemnie.
"Dom dźwięków" potrafi przerazić i sprawnie operuje "kosmiczną grozą" dlatego nie dziwię się, że tak bardzo przypadł do gustu Lovecraftowi. Klimat nadchodzącej zagłady jest w tym opowiadaniu przytłaczający i obłędny. Rewelacja!
"Przechodziliśmy akurat obok żelaznych drzwi na dolnej kondygnacji. Harfager zatrzymał się nagle i przez kilka minut nasłuchiwał ze spojrzeniem skupionym i przebiegłym. Ponownie wyrwał mu się okrzyk: "słuchaj", po czym podał mi tabliczkę, na której napisał:
- Nic nie słyszałeś?
Kiedy odpowiedziałem, że nie słyszałem niczego poza szumem fal, wykrzyczał prosto w moje ucho:
- Zaraz zobaczysz.
Jego słowa zdawały się dobiegać do mnie niczym odległe echo, gdzieś we śnie. Harfager sięgnął po lichtarz, z kieszeni szaty wyciągnął klucz, otworzył drzwi i weszliśmy".
Przyzwoity poziom prezentują jeszcze "Sprawa Euphemii Raphash" (tajemnica morderstwa Euphemii, na tropie której jej brat, tajemniczy doktor) oraz zaskakująco klimatyczne "Miejsce boleści" (niewielka osada i popadający w obłęd wielebny Thomas Podd, sabotujący z nieznanych powodów budowę elektrowni wodnej przy pobliskim wodospadzie).
Pozostałe opowiadania to m.in. historia o duchu bladej małpy ("Blada małpa"), zaborczej miłości matki do syna ("Dzwon z kościoła Grobu Świętego"), czy sióstr zakochanych w tym samym mężczyźnie ("Oblubienica"). Dodatkowo, akcja kilku z nich toczy się w zamierzchłych czasach (vide starożytny anturaż "Żony Huguenina"), czego też nie lubię.
Generalnie - spokojnie można sobie ten tomik darować. 70% zawartości tonie w przeciętności.
Zbiór "Dom dźwięków" od niezawodnego C&T jest więc - niestety - niczym więcej jak tylko ciekawostką, przybliżającą twórczość kolejnego mało znanego u nas pisarza spod znaku grozy.
Naciągane 6/10, i to tylko dzięki jednemu opowiadaniu.
Nie spodobał mi się ten Shiel już od samego początku.
Nie dość, że na drugie imię dano mu Phipps, to jeszcze ciążyły na nim poważne oskarżenia o pedofilię względem przybranej córki.
Nie zgadzam się z blurbem z tylej strony okładki, który próbuje brytyjskiego pisarza namaścić na mistrza literatury grozy. Wiele można...
2024
Wolałbym dostać z liścia i puszczać wiatry, niż drugi raz czytać "Liść wiatru".
***
Wydany w 1982 roku "Liść wiatru" zawiera 47 opowiadań pisarzy z Gwatemali, Salwadoru, Hondurasu, Nikaragui, Kostaryki i Panamy.
Zapowiadało się więc ciekawie. Zawiedziony jestem totalnie, ponieważ tylko kilka z nich trzyma poziom.
Reszta to sztampa; średnie historyjki, zahaczające często o politykę. Przewidywalne, pospolite, a momentami nawet prostackie.
Bez humoru, bez eksperymentów, bez niesamowitości, bez iskry.
PS. Jeśli już musiałbym kogoś wyróżnić, to najbardziej podobali mi się "Wygnańcy" Mario Monteforte Toledo, o grupie dzieciaków - tytułowych wygnańców - którzy mimo ubóstwa wykorzystują swą dziecięcą wyobraźnię do wymyślania oryginalnych zabaw (np. planowanie zamachu na prezydenta, a co!).
W kategorii "oryginalna sceneria" wygrywa Carlos Luis Fallas. "W górach" to trzymająca w napięciu, emocjonalna historia grupy wiertaczy górskich, którzy pracowali w ultraciężkich warunkach, na wysokich, nagich skałach, z młotem, świdrem w ręce, a w drugiej z nieodłączną laską dynamitu. Gdy dochodzi do tragedii, coś w nich pęka, podobnie jak w skałach, w których tak wytrwale kuli...
Może jeszcze "D.Q." Rubéna Darío, czy autentyczną w swym surrealizmie "Wycieczkę nad jezioro" Enrique Jaramillo Leviego.
Wolałbym dostać z liścia i puszczać wiatry, niż drugi raz czytać "Liść wiatru".
***
Wydany w 1982 roku "Liść wiatru" zawiera 47 opowiadań pisarzy z Gwatemali, Salwadoru, Hondurasu, Nikaragui, Kostaryki i Panamy.
Zapowiadało się więc ciekawie. Zawiedziony jestem totalnie, ponieważ tylko kilka z nich trzyma poziom.
Reszta to sztampa; średnie historyjki, zahaczające często...
2024
Dwie mini-powieści: słaba i słaba.
Trzeba jednak oddać autorowi, że wie i doświadczył tego, o czym pisze. W obu przypadkach akcja toczy się na sertão - rozległych, suchych obszarach pokrytych tu i ówdzie brazylijską dżunglą. Tereny te Rosa znał od podszewki, jako lekarz przemierzał wielokrotnie sertão wszerz i wzdłuż.
Oba opowiadania zaczynają się w podobny sposób: od opisu mężczyzny wracającego do domu. W pierwszym tytułowy Soropita wraca do swojej ukochanej żony Doraldy. Jest to historia nudna, przewidywalna, w której nie znajduję żadnej wartości. "Buriti" jest nieco lepsze: opowiada o pozornie szczęśliwym życiu w brazylijskim gospodarstwie. Jak to zazwyczaj bywa, w codziennej rutynie różne emocje wychodzą na wierzch, a inne zżerają mieszkańców od środka. Opuszczona przez męża piękna strojnisia, Lalinha, którą opiekuje się teść. Czy to jeszcze gościna, czy już więzienie? Jego córka Gloria – młoda, pełna energii, roześmiana. Pragnie zakosztować życia. I jej przeciwieństwo – brzydka, modląca się całymi dniami Maria Behu. Jedyną ciekawą postacią jest majster Zequiel, który nocami nie śpi, nasłuchując odgłosów nocy i nadchodzącej zgrozy, która się nigdy nie materializuje.
"Bywały wieczory, że Lalinhę na nowo ogarniała chęć wyjazdu, przykrzył jej się ten dom, który zdawał się stawiać opór przyszłości, całe to Dobre Buriti, zakotwiczone w teraźniejszości, wzbraniające się przed wszystkim, co ma nadejść (…). Nic się tu nie dzieje, jest tak, jak gdyby nic się nie mogło wydarzyć".
Dostrzegam jedynie dwa plusy: koloryt brazylijskiej dżungli, co nie jest rzeczą często w literaturze opisywaną oraz pewne aspekty psychologiczne w "Buriti". Jeśli należycie do grona miłośników telenoweli lub fetyszystów ziemi brazylijskiej, możecie do oceny dodać pół punkciku. W przeciwnym razie, nie warto marnować czasu na lekturę.
Jakby tego było mało, książka cierpi też edytorsko, przede wszystkim z powodu braku przypisów. Zwykły czytelnik jak ja, który nie wychowywał się w brazylijskiej dżungli, może mieć problem ze zrozumieniem o czym mowa. "Cagaiteira o przyjemnym zapachu" – mogę sobie tylko wyobrażać czym jest cagaiteira, bo z książki się tego nie dowiemy; Doralda wkładająca w bieliznę casca-boa – to jeszcze większe pole do popisu dla wyobraźni. Ale czym, do diabła, jest casca-boa? Do tego okazjonalne literówki (np. koń Soropity, którego redaktorzy książki nieustannie upokarzają, zmieniając co kilka stron jego imię) psują odbiór prozy Rosy, który i bez tego nie należy do najprzyjemniejszych.
To literatura gorsza co najmniej o dwie klasy od spuścizny innego szanowanego brazylijskiego pisarza - Machado de Assisa.
Dwie mini-powieści: słaba i słaba.
Trzeba jednak oddać autorowi, że wie i doświadczył tego, o czym pisze. W obu przypadkach akcja toczy się na sertão - rozległych, suchych obszarach pokrytych tu i ówdzie brazylijską dżunglą. Tereny te Rosa znał od podszewki, jako lekarz przemierzał wielokrotnie sertão wszerz i wzdłuż.
Oba opowiadania zaczynają się w podobny sposób: od...
John Steinbeck to słynny amerykański pisarz, z którym jakimś cudem było mi do tej pory nie po drodze.
Na jednej z półek wykopałem "Cudowny czwartek", przeczytałem i... zachwycony nie jestem.
"Cudowny czwartek" to dalszy ciąg perypetii bohaterów z "Ulicy Nadbrzeżnej". Zaletą książki jest bez wątpienia galeria ciekawych postaci. Wszystkie naszkicowane karykaturalną kreską; są żywe, przekonujące, potrafią zmieniać swe postępowanie i wyciągać wnioski.
Mieszkańcy Nadbrzeżnej są zżyci ze sobą, dni mijają im na wałęsaniu sie po okolicy, plotkowaniu i piciu (z przewagą tego ostatniego).
Gdy poważne życiowe dylematy osaczają lubianego przez wszystkich Doca, przyjaciele postanawiają mu pomóc.
Jest trochę humoru, narracja luźna i swobodna, szybko się czyta... ale całość płaska jak współczesne telewizory. Mam wrażenie, że ślizgałem się tylko po powierzchni, próbując się - bezskutecznie - czegoś złapać.
Steinbeck krąży wokół różnych tematów, ale boi się, lub nie chce, podejść bliżej.
W efekcie lektura "Cudownego czwartku", choć niepozbawiona przyjemności, przypomina oglądanie Big Brothera przez lornetkę.
Lekko naciągane 6,5/10.
John Steinbeck to słynny amerykański pisarz, z którym jakimś cudem było mi do tej pory nie po drodze.
więcej Pokaż mimo toNa jednej z półek wykopałem "Cudowny czwartek", przeczytałem i... zachwycony nie jestem.
"Cudowny czwartek" to dalszy ciąg perypetii bohaterów z "Ulicy Nadbrzeżnej". Zaletą książki jest bez wątpienia galeria ciekawych postaci. Wszystkie naszkicowane karykaturalną kreską;...