Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Dowiadujesz się, że kumpela z dzieciństwa wyszła poza ramy recenzenta i napisała książkę. Myślisz sobie, że oczywistym jest jej zakup, przeczytanie i zopiniowanie. Bierzesz ją do ręki, czytasz i nagle… BAM! Okej, Houston, mamy problem.

Inaczej czytasz powieść kogoś obcego, inaczej kogoś kogo znasz i wiesz z jaką tragedią się zmierzył. Co więcej, jako wwo, nie chcesz znać szczegółów, bo po co rozdrapywać rany tej osoby, a przy okazji kłaść sobie do serca współodczuwanie jej bólu. Dlatego, choć książka jest napisana lekką ręką, to w odbiorze wcale lekkością nie grzeszy. Nie wyobrażam sobie gorszej tragedii niż utrata dziecka… nie wyobrażam sobie uczuć rodzica, który pozostaje bezsilny wobec nieuniknionego. Dlatego też, nie w porządku jest ocenianie wykreowanej głównej bohaterki powieści, która jest w centrum tej historii. Jej zachowanie, reakcje są irracjonalne, ale ci którzy nie doświadczyli podobnej traumy, nie mają prawa jej oceniać.

Powieść czytało się bardzo sprawnie, bardzo intrygowała swoją fabułą, ale po jej przeczytaniu mam uczucie przeładowania emocjonalnego. Historie i wydarzenia, które przytrafiają się czterem przyjaciółkom są wręcz niemożliwe do uwiedzenia, że przytrafiły się jedynie im. Problematyki wystarczyłoby spokojnie na cztery dodatkowe postaci. Przez to szybko przeskakujemy z jednego problemu do drugiego i następuje lekkie sprzężenie na obwodach. Nie trudno o rozmyślania w kategorii czasoprzestrzennej akcji powieści, bowiem te przeskoki potrafią nieźle namieszać w głowie. Problemem wszystkich związków jest brak komunikacji i tutaj ewidentnie to widać. Tu jest to aż nadto przerysowane. Z drugiej zaś strony okazuje się, że bohaterki za bardzo kierują się zrywami namiętności, które totalnie odbierają im rozum. Dodatkowo dochodzi do tego, że rozwiązaniem każdego z problemów jest facet. Bohaterki zachowują się momentami jak infantylne nastolatki, a nie dorosłe kobiety. To chyba najbardziej drażniło mnie podczas lektury.

Jest to jednak historia o nieprawodpodobnej sile, sile czterech kobiet i mężczyzn, którzy przy nich stoją. Kobiet złączonych niezwykłą przyjaźnią, gdzie jedna do drugiej dzwoni z pytaniem, czy może wpaść, przenocować, przywieźć flaszki Danielsa, a może jednak test ciążowy? Wspierają się w trudnych chwilach, nie boją się powiedzieć prawdy, która boli. Jest to opowieść wzruszająca, rozbudzająca zmysły, dołująca, ale też i mocno drażniącą swoim oderwaniem od rzeczywistości. Takie przyjaźnie nie funkcjonują w świecie realnym, no chyba, że ja mam problem taką odnaleźć.

Pewne jest, że sięgając po ten tytuł można nudzić się nie będziemy. Powieść jest wciągająca i zostawia furtkę do kontynuacji. Choć z drugiej strony strach się bać, co może się jeszcze wydarzyć po takim rollercoasterze.

Dowiadujesz się, że kumpela z dzieciństwa wyszła poza ramy recenzenta i napisała książkę. Myślisz sobie, że oczywistym jest jej zakup, przeczytanie i zopiniowanie. Bierzesz ją do ręki, czytasz i nagle… BAM! Okej, Houston, mamy problem.

Inaczej czytasz powieść kogoś obcego, inaczej kogoś kogo znasz i wiesz z jaką tragedią się zmierzył. Co więcej, jako wwo, nie chcesz znać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zdecydowanie mi podeszła i faktycznie, poczułam się zrozumiana.

Zdecydowanie mi podeszła i faktycznie, poczułam się zrozumiana.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nie jest zły, ale najlepszy też nie. Ciekawe historie, które można było trochę bardziej emocjonująco poprowadzić. Wolę Kinga w dłuższych wersjach w stylu "Chudszego", ale w ilości "Stukostrachy", to już też przesada.

Nie jest zły, ale najlepszy też nie. Ciekawe historie, które można było trochę bardziej emocjonująco poprowadzić. Wolę Kinga w dłuższych wersjach w stylu "Chudszego", ale w ilości "Stukostrachy", to już też przesada.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W życiu niemalże każdej kobiety przychodzi taki dzień, kiedy pragnie zaprzestać bycia kurą domową, matką na 24h/7, sprzątaczką, praczką, kucharką, kochanką i opiekunką. Każda ma swoje granice wytrzymałości, w szczególności, gdy chce od swojego życia coś więcej. Nikt nie zrozumie kobiety bardziej niż druga kobieta, nikt nie zrozumie frustracji matki, tak jak inna matka. Naprzeciw mało urokliwym wołaniom o pomstę do nieba większości matek wychodzi Gill Sims z kontynuacją swojego bestselleru „Dlaczego mamusia pije”. Gdy dołożymy do tego „Dlaczego mamusia przeklina”, a także uroczą wywieszkę na drzwi bardziej dobitnie sygnalizującą wszystkim wokół „Dajcie wy mi wszyscy w końcu święty spokój!” być może otrzymamy nie tylko zrozumienie, ale również i chwilę spokoju.

Ellen jest typową matką na brytyjskich przedmieściach. Dwójka diabłów do ogarnięcia, niekoniecznie współpracujący mąż, no i oczywiście uroczy piesek. Po sukcesie swojej aplikacji o nazwie „Dlaczego mamusia pije” kobieta nie chce już wieść życia wiecznej utrzymanki i opiekunki, chce rozpocząć własną karierę i spełniać się w innej roli. Gdy nikt nie wierzy w powodzenie udaje jej się osiągnąć sukces, a cała jej rodzina będzie musiała przystosować się do sytuacji, w której mamy nie ma cały czas w domu. Jak pogodzić pracę, zajmowanie się dziećmi z innymi zadaniami? Ellen daje radę!

Nie uważam tej powieści za nic odkrywczego, zwyczajny zapychacz czasu, który na swój nietypowy sposób spróbuje rozluźnić człowieka. Fabuła nie jest poprowadzona w żaden dynamiczny, czy porywający sposób. Ot, zwyczajna historia, która aż czyha za rogiem, żeby się wydarzyć i którą każdy inny ma w nosie. Wygląda to jak kartki wyrwane z pamiętnika, bo autentycznie jest zapisem co ważniejszych wydarzeń w życiu Ellen. Przepychanie się z głupimi matkami szkolnych dzieciaków, do tego wszystkiego rozpoczęcie nowej pracy, gdzie postanawia nie mówić współtowarzyszom niedoli o znacznie odbiegającym od ich norm standardzie życia. Zawsze w takich sytuacjach wątki muszą zmierzać już tylko w jednym kierunku- „Kobieto! Jesteś zła, że w ogóle myślisz o powrocie do pracy! Powinnaś siedzieć i interesować się jedynie tym ,co zrobić na obiad.” To ciągnie za sobą lawinę innych wydarzeń, które wciąż niekoniecznie robią wrażenie. Oczywiście, Gill Sims ukazuje lekko zwichrowany wizerunek rodziny, ale być może z jej badań wynika, że każda taka rodzina jest lekko odchylnięta od normy. Jest wątek porzucenia rodziny, konflikty małżeńskie o różnym natężeniu, odebranie narodzin dziecka, a więc i przełamywanie barier... wydarzeń co nie miara, a jednak wszystko jest jakieś takie mało przekonując. Ja obwiniam tutaj samą autorkę i totalnie schematyczne podejście do tematu. Niczym się to nie wyróżnia, autentycznie.

Być może to główna bohaterka jest tutaj największym problemem. Niby bardzo zadziorna, wulgarna, itp., a jednak zakrawa to o zbędną nijakość, a może wręcz w drugą stronę- pewną nienaturalność. Choć jakby nie było, jej niektóre komentarze potrafią rozbroić największego ponuraka. Wystarczyłoby jednak kilka fajnych postaci, a mogłoby wyjść z tego coś o wiele fajniejszego niż rodzinny dramat. Trochę można wyczuć tutaj strachu przed totalnym popuszczeniem emocji, bo kiedy już zaczyna się nakręcać jakaś akcja, zaraz wydarzy się coś, co ją ułagodzi. To nie mój typ literatury. Już nie.

Powieść Gill Sims z pewnością odpowie na wszystkie pytania, nawet i to tytułowe „Dlaczego mamusia przeklina”. Wniosek nasuwa się sam! Dzieciaki to niewdzięczne bachory, mąż zapatrzony jest tylko w siebie , a w dodatku praca z niektórymi ludźmi z każdym dniem staje się coraz większym koszmarem. W szczególności, gdy człowiek wpada w wir kłamstw i kłamstewek. Szczerze przyznam, że trochę męczyłam się z tą książką. To świadczy tylko o jednym, nawet najbardziej fascynująca historia może zmęczyć, jeżeli nie ma najmniejszego sensu. Z jednej strony lekka opowieść, bardzo fajnie napisana, a z drugiej brak jej polotu, charakteru. Niestety, w ogóle do mnie nie trafiła, choć tematem bliska jest mojemu sercu i moim osobistym zapędom.

W życiu niemalże każdej kobiety przychodzi taki dzień, kiedy pragnie zaprzestać bycia kurą domową, matką na 24h/7, sprzątaczką, praczką, kucharką, kochanką i opiekunką. Każda ma swoje granice wytrzymałości, w szczególności, gdy chce od swojego życia coś więcej. Nikt nie zrozumie kobiety bardziej niż druga kobieta, nikt nie zrozumie frustracji matki, tak jak inna matka....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Niektóre książki zaczynają się kiepsko, ale w miarę jak akcja się rozkręca coraz bardziej zaczynamy się wciągać w historię. Część z nich utrzymuje dobry poziom do samego końca, nawet wielotomowej opowieści, a u innych siada to już w połowie drogi. Seria „Everlife” ma swoje lepsze i gorsze chwile. Ze względu na tematykę ciężko wystawić jednoznaczną opinię, bo do każdego dociera co innego. Jako młodzieżówka sprawdza się wyśmienicie, jednakże jako zwykła opowieść trochę traci na swoje mocy u finału.

Tenley i Killian mogą wreszcie cieszyć się sobą. Nie jest to jednak pełnia szczęścia biorąc pod uwagę to z czym przyjdzie im się wkrótce zmierzyć. Ich świat może zostać zasłonięty przez cienie, które na zawsze odbiorą światło temu co dobre. Przed nimi bardzo wiele wyzwań, które mogą odmienić nie tylko ich wieczne życie, ale również wszystkich których poznali i pokochali. Wielka wojna o dusze, życia i śmierć nadchodzi, i tylko od nich zależy, po której stronie staną.

W obliczu ostatnich życiowych wydarzeń prawdziwym wyzwaniem było mi zmierzyć się z tą powieścią. Ciężko było czytać o śmierci i życiu wiecznym, gdy dotyka cię osobista tragedia. W odbiorze nie pomagało również tempo historii, które niemożliwie się wlekło i zwyczajnie nie pozwalało zaangażować się w całą opowieść. Dopiero nikłe wspomnienie poprzednich tomów pomogło się zmobilizować i dostrzec pozytywy także w tej powieści.

Nie ma nic bardziej irytującego niż powtarzające się schematy, tworzące akcje, które nie chcą się skończyć. Czytając „Everlife” bardzo często ma się wrażenie, że „to już było” i to nie tylko z powodu przywoływania przez autorkę wątków z przeszłości, dla odświeżenia wiadomości czytelnika. Młodzi znowu przeżywali kryzys, znowu musieli sobie zaufać, pomimo tego, że każde z nich grało w inną grę. Znowu toczyła się walka o dusze, trzeba przyznać, że ci Miriadczycy są mega wytrwali w dążeniu do celu- nie dają za wygraną, niestety. Stało się to dość męczące i rozbrajające zarazem, że taka żądza władzy może doprowadzić do takich a nie innych, dramatycznych wydarzeń. Nie ma również nic bardziej denerwującego, gdy opłakujesz jakąś postać, wręcz topisz się we własnych łzach, a potem okazuje się, że twoja męka była nadaremna, bo oto jak za pomocą magicznej różdżki powraca on do życia! Prawie jak powrót zombie, tyle, że duchowy. Można tutaj znaleźć pewne powiązania między „Everlife” a „Alicją...”. Finał jest zatem najbardziej ckliwy we wszechświecie. Okropność.

Na szczęście frustracja powrotami do ludzi i wydarzeń zostaje odrobinę zrównana z narastającą fascynacją w trakcie dalszej lektury. Kiedy już dochodzi do konkretnej akcji, to naprawdę jest się w czym zaczytywać, a akcja toczy się tak prędko, tak bardzo nas rozochocając, że mamy ochotę przekartkowywać powieść, jak na turbodopalaczu. Wszelkie sceny walki sprawiają, że serce nam pęka. Zawsze musi wydarzyć się coś nie po naszej myśli, a jak to zazwyczaj bywa podczas wojen trup ściele się gęsto. Nie brak tutaj poświęcenia, bo przecież wiadomo, że dla osoby, którą się kocha zrobi się wszystko. Innych bohaterów cechuje za to zawziętość, gdy już raz sobie coś postanowią to nie ma szans na odciągnięcie ich od tego zamysłu. Tym sposobem dochodzi do kilku zwrotów akcji, które mocno zaskakują, wręcz szokują. Aż dziwne, że niektórych ciąg zdarzeń mógł mieć taki finał.

Nie mogę powiedzieć, że książka mnie zawiodła. Faktem jest jednak, że daleko mi do zadowolenia z powodu tego co przeczytałam. Nie tak wyobrażałam sobie zakończenie tej opowieści. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło, a obawiam się, że jedynym morałem z tej całej historii jest możliwie najbanalniejszy i najbardziej naiwny z morałów- miłość zwycięży wszystko. Dosłownie wszystko! Wszystko! „Everlife” okazało się być bardziej ckliwe niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, choć w sumie finał ma za zadanie zasłodzić nas na amen po tych dramatycznych wydarzeniach, w których towarzyszyliśmy bohaterom przez większość powieści. Wybór tego tytułu Showalter popieram z uwagi na tematykę, którą porusza, choć nie do końca za budowę tej historii.

Niektóre książki zaczynają się kiepsko, ale w miarę jak akcja się rozkręca coraz bardziej zaczynamy się wciągać w historię. Część z nich utrzymuje dobry poziom do samego końca, nawet wielotomowej opowieści, a u innych siada to już w połowie drogi. Seria „Everlife” ma swoje lepsze i gorsze chwile. Ze względu na tematykę ciężko wystawić jednoznaczną opinię, bo do każdego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Niegdyś alternatywne rzeczywistości były domeną twórczości z kategorii fantastyki naukowej. Teraz z równie wielką sprawnością można je wpleść w fabułę wybranej kompozycji, także powieści obyczajowej. Tego zadania podejmuje się wszechstronna emerytowana dziennikarka, Linda Bleser, która w swojej powieści o tytule „Dom łez” próbuje odpowiedzieć na pytanie zadawane przez wszystkich: „co by było gdyby...”.

Jenny nie ma łatwego życia. Jako nastolatka traci matkę w wyniku samobójstwa, ojciec odchodzi, a na nią spada obowiązek opiekowania się młodszą siostrą, przez co porzucić może swoje życie towarzyskie. Po wielu latach siostry postanawiają kupić wspólnie dom. Jednakże podczas przekroczeniu progu jednego z pokoi Jenny traci przytomność. Budzi się w całkowicie nowej rzeczywistości, gdzie jej matka wciąż żyje, siostra zastąpiona zostaje przez brata, a na jej życiowej drodze pojawia się bardzo przystojny i uczynny Bob. Świat niezwykle kuszący, ale dla niej całkowicie nierzeczywisty. I choć bardzo chciałaby w takowym pozostać, to niestety szybko dowiaduje się, że nie jest to takie proste, a wyższe siły mają dla niej inne plany.

Nie ma na świecie osoby, która mogłaby doświadczyć czegoś z pogranicza „co by było gdyby...”. Jedynymi osobnikami mającymi tę szansę są tylko ci w naszej wyobraźni, których perypetie przelewają się na strony książek lub kadry filmowe. Temat ten nie omija także gier strategicznych, gdzie możemy dokonywać różnych wyborów, cofać się w czasie i na nowo doświadczać owych wydarzeń podejmując zupełnie nowe decyzje, generując całkowicie odmienne alternatywne rzeczywistości. Takie rzeczywistości udało się też utworzyć, a także i przeżyć Jenny, która budząc się znajduje się w zupełnie innym świecie. Daje jej to sposobność nie tylko zobaczenia jak konkretne decyzje odmieniły jej życie, ale również doświadczyć sytuacji typu „co by było, gdyby moja matka jednak się nie zabiła”. Tym samym „Dom łez” staje się nie tylko czymś z pokroju fantastyki naukowej, ale przede wszystkim jest swoistą opowieścią obyczajową, w której roztrząsa się każdy z kiepskich, z pozoru, wyborów, i mierzy z jego konsekwencjami. Co ciekawsze, tematyka matki samobójczyni nie jest tutaj jedynym wątkiem, choć oczywiście nosi znamiona kluczowego. To w końcu to wydarzenie odcisnęło piętno na psychice dziewczyny, a także dało jej powód do wcześniejszego wejścia w dorosłość. Jednakże okazuje się to być również opowieścią o siostrzanej miłości, o niezwykłej przyjaźni, a także przeznaczonej miłości. Jest to bardzo wszechstronna historia, wielopłaszczyznowa, która pokazuje z jak wielu elementów składa się życiorys każdego, najzwyklejszego człowieka.

Historia bardzo ciekawie się rozwija. Nie jest to wciąż jakaś przesłodzona opowiastka o kwiatuszkach, pięknych chłopcach i jeszcze piękniejszych dziewczynach. To prawdziwe alternatywne rzeczywistości, gdzie siostry mogą mieć pocharatane twarze, bracia nie będą nas rozpoznawać, a my sami wylądujemy w psychiatryku, gdzie nasza jedyna droga ucieczki zajęła się ogniem. Powieść Lindy Bleser wzbudza bardzo wiele emocji, bardzo odmiennych emocji. Z jednej strony potrafi rozbawić, a z drugiej doprowadzić do łez. Niestety, przez ciągłe dłużyzny i opowieści dziwnej treści, czyli praktycznie o niczym, zdecydowanie za bardzo wydłuża się cała linia fabularna. Żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie... trąci nudą. Z tego też powodu można odczuwać większe zmęczenie podczas lektury. Nie jest to jednak książka specjalnie długa, ani napisana skomplikowanym językiem. Po prostu, mnie osobiście trudno było się wciągnąć.

Krótkie streszczenie powieści, które serwują nam wydawnictwa, aby zachęcić do lektury są niczym zwiastuny filmowe. Często dużo zdradzają, obiecując bardzo wiele i w konsekwencji wychodzimy z seansu zawiedzeni. Podobnie jest z „Domem łez”, który dawał nadzieję na naprawdę pasjonującą opowieść z pogranicza jawy i snu, a stał się po prostu historią jakich wiele w dzisiejszych czasach. Choć koncepcja ciekawie się tutaj nakreśla, jest tutaj też kilka swoistych twistów fabularnych, to jednak nie jest to nic nadzwyczajnego i porywającego. Jak dla mnie do przeczytania na raz i pożegnania się na zawsze.

Niegdyś alternatywne rzeczywistości były domeną twórczości z kategorii fantastyki naukowej. Teraz z równie wielką sprawnością można je wpleść w fabułę wybranej kompozycji, także powieści obyczajowej. Tego zadania podejmuje się wszechstronna emerytowana dziennikarka, Linda Bleser, która w swojej powieści o tytule „Dom łez” próbuje odpowiedzieć na pytanie zadawane przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zawsze fajnie poczytać o psychopatycznych zapędach z najwyższej półki. Nie dość, że intryga, to jeszcze to wszystko w świecie pięknych i bogatych, znanych też pod pseudonimem naiwnych i zobojętniałych. Jednakże jeżeli ktoś myśli, że rozszyfrował powieść „Zostać Panią Parrish” już po samym blurbie... to grubo się pomyli. Duet siostrzany Lynne i Valerie Constantine, skrócony do Liv Constantine, poprzez swój literacki debiut przenosi czytelników na nowe wyżyny manipulacji i szaleństwa, pokazując, że nic nie jest takie, jakim się z początku wydaje.

Daphne Parrish ma życie jak ze snów. Jej bogaty mąż nie szczędzi grosza na to, aby ją uszczęśliwić i zapewnić życie w komforcie, czy też wakacje jej marzeń. Kobieta bywa na najważniejszych imprezach i zna najważniejszych ludzi. Ma dwie wspaniałe córeczki, które dają radość im obojgu. Każda chciałaby być na miejscu Daphne Parrish i mieć takiego męża jak Jackson. Każda chciałaby mieć ciuchy najlepszych projektantów i jadać u najlepszych szefów kuchni. Tym każdym jest też Amber Patterson, pochodząca z biednej rodziny, której marzy się życie księżniczki. Ta kobieta postanawia uknuć perfidną intrygę, aby raz na zawsze wkupić się w łaski przystojnego biznesmana i zająć miejsce jego żony, Daphne.

Czyta sobie człowiek taką książkę i rzuca bluzgi w każdy możliwy kąt mieszając Amber z błotem i życząc jej najgorszego, a potem z kolei denerwując się na głupią Daphne, która z taką łatwością daje się wkręcić. Co z tego, że „łączy” jest przeszłość i dzielą ten sam problem? Co z tego, że dziewczyna jest miła i sumienna? Chyba są jakieś granice ile człowiek może przyjąć na głowę bredni?! Siedzenie w głowie Amber, to jest jakiś koszmar. Wyrafinowana pannica, która po trupach dąży do celu. Jej punkt widzenia jest bardzo prosty, ale przy tym bardzo okrutny. Nie do końca rozbudowane są tutaj przyczyny jej postępowania, a niby mówi się, że to książka psychologiczna. Tia. Jej powódki są proste- była biedna, chce być bogata. Zaczytujemy się więc w jej intrydze i myślimy, że przecież to nie może być fabuła klasyfikująca książkę do thrillera. No i macie rację, bowiem jest to zaledwie połowa historii widziana oczami tylko jednej ze stron tej intrygi. Okazuje się, że za drugimi drzwiami dzieje się coś całkowicie bardziej przerażającego.

Kiedy przechodzimy do drugiej części opowieści patrzymy na nią oczami Daphne. Widzieliśmy starania o miejsce przy tronie, a teraz czytamy o tym, jak to wielkie życie się prezentuje. Życie przy boku tego bogatego, tego któremu pieniądze wyżarły mózg. To jest problematyka typu Christiana Greya, ale bardziej złożona, nie z takim finałem i w ogóle trochę w innym charakterze. Nie poddaje się jednak psychologicznej analizie jego postawy, bo też nie jest do końca wiadome skąd się to wzięło. Ostatecznie okazuje się, że aktualna pani Parrish jest wątkiem, któremu trzeba się przyjrzeć od samego początku. To ona jest tutaj główną bohaterką i jak się okazuje w trakcie- wzorem do naśladowania. Jej postać bardzo się rozwija, a wraz z tym rozwojem transformacji ulegają również emocje czytelnika. Opowieść Daphne jest o wiele bardziej przejmująca, chwytająca za serce i przerażające. I wtedy BAM! Przychodzi obrót akcji i potem to już człowiek aż podśmiechuje się pod nosem, gdy następuje utarcie innego nosa.

„Zostać Panią Parrish” jest książką o dwóch twarzach. Z jednej strony jest wyrafinowaną, zimną oszustką, a z drugiej stłamszoną i zniszczoną przez zło, które czai się za zamkniętymi, złotymi drzwiami. Druga twarz zdecydowanie bardziej do mnie przemawia, jest przepełniona emocjami, strachem i bólem. Ma prawdziwą fabułę- wspaniały i romantyczny początek, przerażające rozwinięcie i obolałe zamknięcie. Lynne i Valerie stworzyły trzy bardzo ciekawe postaci, która każda jest inna i zupełnie inaczej odbierana przez czytelników. Razem wzajemnie się uzupełniają, ale osobno niektórzy są nie do zniesienia. Nie jest to do końca książka psychologiczna, jeżeli tak to bardzo niskich lotów, jednakże kreowanie intryg i problematyka rodziny Parrishów to zdecydowanie coś, co potrafi czytelnikowi uszkodzić psychikę. Oby więcej takich opowieści, ale tylko na papierze proszę!

Zawsze fajnie poczytać o psychopatycznych zapędach z najwyższej półki. Nie dość, że intryga, to jeszcze to wszystko w świecie pięknych i bogatych, znanych też pod pseudonimem naiwnych i zobojętniałych. Jednakże jeżeli ktoś myśli, że rozszyfrował powieść „Zostać Panią Parrish” już po samym blurbie... to grubo się pomyli. Duet siostrzany Lynne i Valerie Constantine, skrócony...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po bardzo udanym wprowadzeniu do Wiecznego życia, Gena Showalter zabiera sympatyków serii „Evelife” do krainy po śmierci. Wszyscy pokochali losy rozdartej pomiędzy dwoma światami dziewczyny, wszyscy wraz z nią przeżywali jej skrajne emocje, aby teraz towarzyszyć jej w pierwszych krokach w nieznane i na polu bitwy. „Lifeblood. Krew życia” to godna kontynuacja pierwszego tomu, nie tak porywająca, ale równie zachwycająca i interesująca.

Tenley Lookwood na łożu śmierci sprzymierzyła się z Trojką. Pomimo tego, Miriada nie ustaje w próbach przeciągnięcia jej na swoją stronę i przygotowuje się do tego realizując niecny plan. Tymczasem dziewczyna stawia pierwsze kroki jako przyszły Przewodnik, a może nawet i Generał. Nie budzi jednak zbyt wielkiej sympatii wśród kolegów, którzy powątpiewają w jej oddanie swoim ludziom z uwagi na przebywanie Killiana po przeciwnej stronie. Kiedy jednak wśród ludzi zaczyna się pojawiać tajemnicza infekcja zwana Półcieniem- może to zagrozić obu stronom konfliktu. Wszyscy z niecierpliwością wyczekują pojawienia się tajemniczego daru, którzy może być zbawieniem dla wszystkich.

Zabieranie się za kontynuację poza życiowych poczynań Tenley, kiedy wrażenia po pierwszym tomie są jeszcze świeże, jest najgenialniejszym pomysłem. Brawa za to, że nie trzeba czekać kilku lat na ukazanie się dalszych przygód. Dzięki temu od razu przeskakujemy do nowej rzeczywistości, bez konieczności odświeżania sobie tego, co wydarzyło się wcześniej i doprowadziło do tego stanu rzeczy. A trzeba przyznać... się dzieje! Oczywiście, mamy nowe tereny więc konieczne jest słowo wstępu. Niestety... trochę za bardzo rozwleka się to w czasie, bo Ten musi przejść trening, poznać tereny, poznać nowych ludzi, docierać się z nowymi ludźmi i tak dalej, i tak dalej. I kiedy już myślimy, że nic ciekawego się nie wydarzy, nadchodzi... BUM! Akcja za akcją. Walka za walką. Śmierć za śmiercią. W sensie... druga śmierć. Dużo tego się kumuluje i wydaje mi się, że genialnie wyglądałoby to na ekranie, w szczególności, gdyby reżyserią zajął się Peter Jackson. Przy „Władcy Pierścieni” pokazał, że ma talent do scen batalistycznych. To by było coś. A tak to tworzymy sobie w głowie swoją własną ekranizację. Krew się leje, flaki latają, dywanik z zamordowanych Skorup się ściele... A do tego wszystkiego niesamowita moc wrażeń romantycznych i wciąż kotłujące się w głowie pytanie: „Czy to prawda, czy tylko gra?”. W zasadzie do ostatniej chwili nie wiemy, co jest prawdą. Kilian dał już się poznać jako mężczyzna pełen sprzeczności, więc nie powinno dziwić, że nie do końca darzymy go zaufaniem. Dziwne, że Ten darzy... miłość jest ślepa. Czekać trzeba tylko na finał, gdzie nastąpi zapewne wielki zwrot akcji, który wyrwie nam serca z klatek piersiowych! Albo i nie.

Fabuła rozwija się w bardzo ciekawym kierunku. To dobrze rokuje na przyszłość Tenley w Trojce, a także jej relacje z Kilianem. Autorka pozostawiła nas ze sporym niedopowiedzeniem na koniec tego tomu. Z jednej strony zapowiada prawdziwe COŚ, z drugiej spodziewać można się niesamowitych emocji i całych litrów wylanych łez- nie, żeby przy lekturze „Firstlife” i „Lifeblood” nie zabrakło nam chusteczek. Najlepsze jest w tej chwili wyczekiwanie. Najgorsze co może zrobić Showalter to osiąść na laurach i dać nam zwykłego zapychacza czasu niegodnego całej tej serii i nie będącego idealną jego kwintesencją. Oczekuję czegoś mrocznego, równie, a może nawet bardziej wstrząsającego niż to co otrzymaliśmy przy starciach Trojki i Miriady.

Koniec końców, pod wieloma względami, „Lifeblood” bije na głowę „Firstlife”. Jest bardziej brutalnie, a gęstniejące napięcie ciąć można nożem. Rozwijają się bohaterowie- oczywiście ci co przetrwali te wszystkie niespodziewane ataki, autorka wprowadza zupełnie inne pojęcie zdrady oraz poświęcenia. Te dwa dojmujące i potęgujące inne emocje uczucia spychają na dalszy plan pojęcie życia po życiu, odwiecznego starcia dobra ze złem, które było wszechobecne w poprzednim tomie. Nie umniejsza to jednak całości, bowiem historia ma nadal sporo do przekazania. Pozostaje nam czekać na to, jak dalej potoczą się losy walczących ze sobą Trojki i Miriady. Szkoda tylko, że na odpowiedź która z nich wygra, jak rozwinie się związek Ten i Kiliana, a także kto powróci z martwych... przyjdzie nam trochę poczekać. A ja wyczekiwać będę tego z niecierpliwością.

Po bardzo udanym wprowadzeniu do Wiecznego życia, Gena Showalter zabiera sympatyków serii „Evelife” do krainy po śmierci. Wszyscy pokochali losy rozdartej pomiędzy dwoma światami dziewczyny, wszyscy wraz z nią przeżywali jej skrajne emocje, aby teraz towarzyszyć jej w pierwszych krokach w nieznane i na polu bitwy. „Lifeblood. Krew życia” to godna kontynuacja pierwszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Genialny pomysł na fabułę, cudowne opisy i kilka ciekawych cytatów. Zakończenie trochę zaskakuje, ale zdecydowanie nie należy do banalnych. Całkiem porządna lektura.

Genialny pomysł na fabułę, cudowne opisy i kilka ciekawych cytatów. Zakończenie trochę zaskakuje, ale zdecydowanie nie należy do banalnych. Całkiem porządna lektura.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Porzucona panna młoda, jedna wycieczka, która odmieniła jej życie, trzy fascynujące książki i ogromna ilość sprzedanych egzemplarzy na całym świecie. Oto skrócony życiorys młodej kobiety, która po ciężkim rozstaniu zostawiła wszystko co nie mieściło się do jej plecaka i wyjechała do Tajlandii. Była to jej pierwsza samotna podróż. Od tego czasu podróżowała po całym świecie, również do Indii, czy Chile. To właśnie te ostatnie stały się inspiracją do jej trzeciej powieści z cyklu „Biura Podróży Samotnych Serc”, gdzie wystawiła swoją bohaterkę na niezwykłe przeżycia.

Georgia i Ben prowadzą świetnie prosperujące biuro podróży. Dodatkowo w ich związku podjęli kolejny krok naprzód i zamieszkali ze sobą. Akurat przytrafiła się niezwykła okazja do kolejnej niesamowitej podróży, a przy okazji darmowej reklamy dla ich biura podróży. Jedna ze stacji telewizyjnych realizuje program typu reality show, w ramach którego cztery pary idealnie godzące prowadzenie wspólnego biznesu i życie osobiste wyjechałyby na wspólną wyprawę do Chile. Poza sprawdzeniem swoich więzi mają szansę na wygranie konkretnych pieniędzy, która mogłaby przysłużyć się rozwojowi biznesu. Georgia i Ben bez mrugnięcia okiem przystają na propozycję, w szczególności, że Georgia ma nadzieję na wyjątkowe wydarzenie, które odmieni ich życie.

Powieści z serii „Biuro Podróży Samotnych Serc” to swoisty ewenement na rynku wydawniczym. Historia wsparta na prawdziwych wydarzeniach z życia autorki, trochę tutaj obyczajówki, trochę romansu i w dodatku całkiem sporo literatury przyrodniczej. „Kierunek: Chile” jest chyba najbardziej fascynującą z tych trzech książek. Już na samym początku będzie w stanie zaintrygować każdego sympatyka programów typu reality show, ale nie tych z kategorii „Big Brother”, a bardziej podróżniczych szkół przetrwania typu „Survivors”. Fabuła, gdzie wyprawa dyktowana jest udziałem w programie, gdzie uczestnicy biorą udział w różnych konkurencjach- od razu uprzedzę, że niezbyt jest ich dużo, ani w żaden sposób nie równają się z tymi, które czekają na uczestników „Amazing Race”, stanowi to nie lada gratkę, która urozmaica całą serię. Zaskakujące jest to, jak autorce udało się poprowadzić te książki. W każdej z trzech propozycji mamy nie tylko różne kraje do zwiedzania, ale przede wszystkim zupełnie inne bodźce, aby w tych wycieczkach uczestniczyć. Trochę zaskakujące jest to, że nie wynika to z samej potrzeby podróżowania, a dodatkowych korzyści jakie może to przysporzyć.

Inną sprawą rozróżniającą ten tom jest sposób spojrzenia na kraj, w którym aktualnie znajduje się Georgia. Autorka nie skupia się tutaj za bardzo na lokalizacji. Czasem wspomina region w jakim aktualnie się znajdują, ale niestety nie koncentruje się na cudownościach tego kraju. Niestety, nie poznamy go bliżej, ani jego charakterystycznych elementów, tak jak to było w przypadku Indii. Nie staje się przez to ani odrobinę atrakcyjniejszy do zwiedzania. To prawdopodobnie wynika z samej formuły programu, gdzie nawet uczestnicy nie byli w stanie nacieszyć się pięknem Chile. Skupieni na wykonywaniu zadań i docierania z punktu A do punktu B podróżowali z nosami w mapach, czy spacerowali bo bardziej nieznanych terenach. Bardziej absorbowały ich relacje międzyludzkie i własne problemy niż to co dookoła.

Georgia z osobistymi oczekiwaniami względem wyjazdu stanowiła sporą rozrywkę. W szczególności, że już zdążyliśmy ją poznać, więc oczekujemy wtopy za wtopą. Tych zaliczyła całkiem sporo, czym z pewnością rozbawi niejednego czytelnika. Historie niczym z horroru odnośnie podróży samolotem i korzystania z tamtejszej toalety, klozetowa przygoda na lotnisku, a także akcja z kontrowersyjnym bagażem- to te przy których nie trudno popłakać się ze śmiechu.

Nie można dać się jednak zwieść. Pod tymi historiami rodem z komedii doświadczyć możemy sytuacji łamiących serce. Nie dość, że w życiu naszej bohaterki szykują się ogromne zmiany, to w dodatku nic nie wydaje się być takie, jak oczekiwała. Konfrontacje wyciskają zupełnie inny rodzaj łez, a czytelniczka ma nadzieję, że nie tak przecież skończy się ta opowieść! Autorka nigdy jednak nie mówi ostatniego słowa. Finał, który sobie obmyśliła niekoniecznie musi być ostateczny, bo tak jak w życiu, także w tej powieści nieoczekiwane pojawia się zawsze, gdy zupełnie się tego nie spodziewamy.

Nie chciałabym, żeby „Kierunek: Chile” był finałem tej zachwycającej podróży Georgii. Ta książka z pewnością wzbudza najwięcej emocji, bowiem stanowi idealnie wyważoną literaturę podróżniczą i romans w połączeniu z bardzo przyziemnym poczuciem humoru. Sytuacje, których nie chciałby przeżyć nikt z nas i podróże, jakich każdy chciałby doświadczyć. Wszystko to z cudownymi postaciami, które każdy chciałby poznać i zaprzyjaźnić się z nimi. Dużo tutaj atrakcji, dużo niespodzianek, ale przede wszystkim wciągających opowieści, które zaintrygują każdego i sprawią, że nie będzie chciał się oderwać od lektury.

Porzucona panna młoda, jedna wycieczka, która odmieniła jej życie, trzy fascynujące książki i ogromna ilość sprzedanych egzemplarzy na całym świecie. Oto skrócony życiorys młodej kobiety, która po ciężkim rozstaniu zostawiła wszystko co nie mieściło się do jej plecaka i wyjechała do Tajlandii. Była to jej pierwsza samotna podróż. Od tego czasu podróżowała po całym świecie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Świat dzieli się na trzy typy ludzi- tych, którzy kochają psy, tych, którzy wolą koty, a także takich co mają gdzieś istoty żywe i robią im krzywdę na każdym kroku. Osobiście należę do tej pierwszej grupy i cieszę się, że są na tym świecie tacy ludzie jak Lauren Fern Watt. Młoda kobieta, która przed 20stką poznała swoją najlepszą przyjaciółkę i była z nią w jej najpiękniejszych chwilach. W końcu napisała książkę o ich wspólnych przygodach, nadając jej tytuł „Gizelle. Moje życie z bardzo dużym psem”.

Gdy Lauren miała 19 lat matka, która sama przed sobą nie chciała się przyznać do problemu alkoholowego, sprawiła jej uroczego szczeniaka. Dała jej na imię Gizelle, na część księżniczki Disneya, która trafiła ze swojego bezpiecznego bajkowego świata prosto do miejskiej rzeczywistej dżungli. Szybko się okazało, że suczka będzie gigantycznym psem, jak to mają w zwyczaju mastify angielskie, gdy już jako 3-miesięczny szczeniak ważyła 22kg. Lauren i Gizelle były niemalże nierozłączne. Dziewczyna zabrała swojego psiaka nawet do Nowego Jorku, gdzie przeniosła się zaraz po skończeniu college'u. Kiedy na psią towarzyszkę spadła straszliwa diagnoza, Lauren postanowiła spełnić jej największe marzenia.

„Gizelle. Moje życie z bardzo dużym psem” jest jedną z takich książek, że od razu staje się oczywiste- wypłaczemy sobie na niej oczy. Oczywiście ci, którzy choć odrobinę lubią zwierzaki, bo bezduszne zwyrodnialce będą się naśmiewać nawet z takiej historii. Jednakże, zanim spadnie na nas straszliwa trauma, którą odczuwać będziemy wraz z bohaterką i jednocześnie autorką musimy wpierw pokochać ten duet. Jak można tego nie poczuć kiedy jest się z dziewczynami od pierwszej ich wspólnej chwili. Cieszymy się każdą ich radością i smucimy każdą tragedią. Na szczęście tych drugich było bardzo niewiele, dzięki czemu możemy nauczyć się dokładnie tego samego co Lauren- radości z życia. Tę młodą kobietę i jej ukochanego psa połączyła niesamowita więź. Więź, której pozazdrości im każdy, a niewielu ma szansę doświadczyć- bez względu na to czy z psem, czy z człowiekiem. Jest to rewelacyjny przykład na terapeutyczną moc psiaków, których bezwarunkowa miłość dodaje nam skrzydeł i motywuje do zmian, do stawania się lepszymi. Lauren, piękna i młoda o wielu marzeniach i niekoniecznie wysokiej wierze w siebie. Sporo przeżyła podczas tych wspólnych lat z Gizelle i z zawziętością odhaczała kolejne punkty z listy rzeczy do zrobienia. Mieszkanie? Praca? Mężczyzna przy boku? Najlepsza przyjaciółka? Wszystko jest! Jednakże dopiero, gdy przychodzi do realizacji marzeń suczki odczuwamy prawdziwą moc tej powieści. To nie tylko siła jaką znalazła w sobie Lauren, aby w końcu dorosnąć i inaczej spojrzeć na swoje życie, ale również i przepiękna siła więzi z Gizelle, które odmieniła jej życie i dała moc do działania.
Nie mniej, na pewnym etapie historii, a w zasadzie przez zdecydowaną większość uwaga zdecydowanie bardziej skupia się na Lauren. Oczywiście, psiak istnieje w jej życiu i nie daje o sobie zapomnieć, ale z drugiej strony nie poświęca się jej aż tak dużo uwagi. Można by oczekiwać, że miłość do Gizelle będzie się aż wylewać z każdej kartki... Jednakże odmiana ma przyjść dopiero później. Rozsądnym jest wzięcie pod uwagę, że skupia całej uwagi na relacjach z psem mogłoby być na dłuższą matę męczące, dlatego też Fernie inaczej poprowadziła tę historię. Dzięki temu mamy w niej niemalże wszystko, czego można oczekiwać od powieści obyczajowych i rasowych wyciskaczy łez. Trudno będzie to przyznać, ale książki o zwierzętach lubią wyciskać łzy, a „Gizelle” sprawia, że zalewamy się nimi jeszcze na długo przed pożegnaniem.

Czytanie książek opartych o wydarzenia prawdziwe jest o tyle fajne, że można się spokojnie odnaleźć w rzeczywistości w jakiej rozgrywa się akcja. Jeśli jest to jeszcze książka biograficzna lub autobiograficzna, a autor uraczy nas jakimiś smaczkami, to wykorzystując moc internetu można odnaleźć właściwe elementy układanki. Lauren odsyła nas do swojego Instagrama, a przy okazji bombarduje nas solidną dawką zdjęć, dzięki czemu poznać można zarówno ją, jak i Gizelle, a dodatkowo można zobaczyć te niesamowite proporcje, przez które nazywa swojego psiaka „minicooperem”. Urocze.

„Gizelle. Moje życie z bardzo dużym psem” to naprawdę wyjątkowa historia. Niepozorna dziewczyna i jej przyjaciółka, zdecydowanie należąca do tych, co przytłaczają swoimi gabarytami. Połączyła je niezwykła więź, a teraz czytelnicy mogą poczuć tę magię wraz z nimi. Ta powieść to również rzesza wspaniałych ludzi, których ta dwójka spotkała na drodze, ale przede wszystkim jest to ciepła opowieść, która nie boi się wyrwać ludziom serca i utopić ich we własnych łzach. Łatwo jest pokochać duet Lauren- Gizelle, łatwo jest cierpieć wraz z nimi, łatwo jej wraz z nimi się śmiać i bawić. Zdecydowanie warta uwagi historia, która wzruszy każdego.

Świat dzieli się na trzy typy ludzi- tych, którzy kochają psy, tych, którzy wolą koty, a także takich co mają gdzieś istoty żywe i robią im krzywdę na każdym kroku. Osobiście należę do tej pierwszej grupy i cieszę się, że są na tym świecie tacy ludzie jak Lauren Fern Watt. Młoda kobieta, która przed 20stką poznała swoją najlepszą przyjaciółkę i była z nią w jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Jak dla mnie to za mało tu mitologii, a za dużo młodzieżowych rozterek i romansów.

Jak dla mnie to za mało tu mitologii, a za dużo młodzieżowych rozterek i romansów.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Autorka sympatyzująca z zombiakami, a z drugiej strony miłośniczka Pisma Świętego. Dzięki takim fascynującym połączeniom Gena Showalter tworzy niezapomniane historie z nietuzinkowymi bohaterami. Po jej mocno uwspółcześnionej wersji „Alicji w krainie czarów” przyszedł czas na coś o wiele bardziej... duchowego, śmiercionośnego. Tym sposobem zafascynowała wszystkich swoją najnowszą książką „Firstlife. Pierwsze życie”. Pierwszą z trylogii Everlife, którą ma zamiar podbić także polski rynek wydawniczy.

Świat, w którym życie to dopiero początek, a śmierć nie oznacza jego końca. Dwie sfery, Miriada i Trojka, walczą o ludzkie dusze, bowiem to od decyzji konkretnego człowieka zależy, w której z nich spędzi Wieczne Życie. Los Tanley Lockwood wydaje się być przesądzony już od czasu narodzin, ale dziewczyna wciąż waha się ze swoim wyborem, nie zdając sobie sprawy, jak wiele od niego zależy. Obie sfery rozpoczynają zaciekłą walkę o życie dziewczyny wysyłając na misję swoich najlepszych Robotników.

Uwielbiam takie nieoczywiste książki. Wiążesz z jakąś powieścią wielkie oczekiwania i już na starcie załamujesz ręce, gdy pierwsze strony są mocno rozczarowujące. Nie dość, że mało wciągające, to w dodatku język mocno wulgarny, a jego charakter wymuszony. Masz jednak nadzieję i tym razem cię nie zawodzi, bowiem fabuła “Firstlife” mocno się rozkręca, dostarczając niespodziewanych emocji. I ciężko stwierdzić, czy to za sprawą pojawienia się wątku romantycznego, czy chwytu uderzającego prosto w serce każdej matki, ale naprawdę zaczyna nam zależeć na bohaterach. Rozwój wydarzeń, bądź co bądź bardzo makabryczny, nie pozostawia zbyt wielu złudzeń- koniec może być tylko jeden.

To po której stronie stanąć to tak naprawdę wielka loteria, gdyż i Trojka i Miriada ma swoje mocne, jak i słabe strony. Tenley ma jednak dodatkowe powody, aby wstąpić do jednej i drugiej. Nie mniej, odkrywanie kolejnych tajemnic, a także szokujące wydarzenia, mocno mieszają jej w głowie i naprawdę, ciężko jej się dziwić. Każdy miałby na jej miejscu rozterki czy wstąpić do przepełnionej miłością i oddaniem Trojki, czy do zaciekłej Miriady, w której może być naprawdę kimś. Tanley nie ustaje w swoim uporze, chce poczekać z decyzją do dnia poprzedzającego ukończenie przez nią pełnoletności. Bardzo ryzykowne, zważywszy na to, że na każdym kroku ktoś dybie na jej życie. Czy to odwaga, czy głupota, czy jej upór dyktowany jest egoizmem, czy altruizmem… nie nam to oceniać. Każdemu byłoby ciężko z taką decyzją wiedząc z czym to się wiąże.

Autorka zaczytuje się w Piśmie Świętym i nie ukrywa, że stanowiło ono sporą inspirację przy tworzeniu tej powieści. Co rusz odnajdziemy tutaj odwołania, do wiary chrześcijańskiej, do sfery duchowej każdego człowieka, gdzie sfery to odzwierciedlenie Nieba, w którym ostatecznie zjednoczymy się z naszymi ukochanymi, natomiast Niezwerbowani lądują w swoistym Piekle wśród szkarad i tortur, a dwójka wysłanników tj. Archer i Killian, to nietypowi aniołowie stróżowie. Z jednej strony tematyka jest interesującą, ale z drugiej dość ciężkostrawna. Niektóre rozwiązania są męczące, inne sytuacje- w szczególności ich powtórki mocno irytujące.

Bohaterowie niemalże tacy jak inni z literatury młodzieżowej. Nieokiełznani nastolatkowie szarpani hormonami. Dużo w nich gniewu, jeszcze więcej miłości i oddania. Aż serce się kraje. Tanley bardzo zawzięta, uparta, ale też i odważna. Próbuje rozważyć wszystkie opcje zanim podejmie ostateczną decyzję, która zaważy na jej życiu. Niestety, na pewnym etapie staje się w tym już nużąca. Dość zaskakującą postacią jest Archer, którego poznajemy w całkowicie odmiennej formie. Mocno zaskakujący, niezwykle oddany i tak skory do poświęceń. Jest gotów sprzymierzyć się z wrogiem byleby tylko uchronić ukochaną osobę. Za to Killian jako typowy Miriadczyk jest bardzo zawzięty. Dla niego liczy się tylko zwycięstwo bez względu na koszta. Jest typowym złym chłopcem, przez co staje się niezwykle pociągający. Jednakże to właśnie on przechodzi największą przemianę w tej całej historii.

Są takie powieści, które wywołują bardzo wiele skrajnych emocji. Podczas lektury będziemy płakać rzewnymi łzami, a autorka nie będzie miała obaw, żeby wyrwać nam serce. Taką książką jest właśnie “Firstlife”, która pomimo wielu odniesień do sfery duchowej potrafi być możliwie maksymalnie zaskakująca. Co rusz zmusza nas do refleksji, jednocześnie coraz bardziej wciągając w fabułę. Sprawia, że zakochujemy się w bohaterach i nienawidzimy ich wrogów. A na finiszu po prostu rzucimy książką w kąt, dosłownie, nie mogąc uwierzyć w to, że zostawiono nas z krwawiącym sercem.

Autorka sympatyzująca z zombiakami, a z drugiej strony miłośniczka Pisma Świętego. Dzięki takim fascynującym połączeniom Gena Showalter tworzy niezapomniane historie z nietuzinkowymi bohaterami. Po jej mocno uwspółcześnionej wersji „Alicji w krainie czarów” przyszedł czas na coś o wiele bardziej... duchowego, śmiercionośnego. Tym sposobem zafascynowała wszystkich swoją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Wymęczyłam się strasznie. Nuda jak diabli. To chyba ostatnia moja książka z tej serii.

Wymęczyłam się strasznie. Nuda jak diabli. To chyba ostatnia moja książka z tej serii.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Pierwsza część książki prosto z Biura Podróży Samotnych Serc zachwyciła czytelników połączeniem gorącego romansu z niesamowitą przygodą w egzotycznym kraju. Katy Colins przelewa na swoje powieści własne doświadczenia zebrane podczas licznych podróży. „Kierunek: Indie” to druga z serii historia pełna pasji, przedstawiająca jeden z najmagiczniejszych i najbarwniejszych krajów na świecie.

Po ekscytującej podróży po Tajlandii Georgia Green rzuciła się w wir pracy. Biuro podróży, które założyła wraz z poznanym w podróży Benem odnosi ogromny sukces. Niestety, kobieta bierze na siebie zbyt dużo obowiązków i przytłoczona nimi zaczyna zaniedbywać przyjaciół, rodzinę, ale przede wszystkim siebie samą. Gdy w sieci pojawia się straszliwie niepochlebna recenzja ich wycieczki do Indii z żalu upija się wraz z przyjaciółką Shelly. Wspólnie podejmują decyzję o wzięciu udziału w zbliżającej się wycieczce do tego pięknego kraju, aby zbadać na czym tkwi problem, ale też by odnaleźć siebie i spokój ducha.

Najnowszy tom z serii Biura Podróży Samotnych Serc gwarantuje zupełnie nowe doznania. Historia przybiera całkiem inny kierunek. Nie chodzi już jedynie o zaleczenie złamanego serca. Na pierwszy plan wysuwa się dobro interesu Georgii. Problematyka prowadzenia biura podróży, a wraz z nim szereg pobocznych kłopotów, które spotkać mogą każdego pracoholika. Począwszy od izolacji od najbliższych- brak kontaktu z przyjaciółmi, zaniedbywanie świąt rodziców, czy nawet oziębłość, a w zasadzie służbowa etykieta wobec ukochanych, aż po zaniedbywanie samego siebie- nie dawanie sobie nawet chwili wytchnienia. Poznajemy zupełnie inną Georgię i z przerażeniem łapiemy się za głowę myśląc nad tym cóż też ta dziewczyna wyprawia! Całkowite zatracenie w pracy, co z jednej strony jest zrozumiałe, gdy dopiero rozpoczyna się własny biznes. Cała lawina problemów, która na nią spada, decyzji, które musi podjąć, potrafi być przygniatająca. I wtedy pojawia się ta sposobność wyjazdu do Indii. Czy może być coś bardziej ekscytującego? Pewnie może, ale to właśnie Indie oferują niesamowite atrakcje, których nie doświadczymy nigdzie indziej.

Hinduska część jest równie ekscytująca jak ta z angielska. Oferuje z pewnością więcej barw, więcej emocji. Katy Colins oczami Georgii pokazuje nam zupełnie inny świat. Pokazuje, że Indie są jednym z piękniejszych krajów, ale niestety są też zdecydowanie jednym z najbiedniejszych. Tak, jak i w przypadku „Kierunek: Tajlandia” tę opowieść podróżniczą dzielimy na dwa etapy. Z początku zderzamy się z zatłoczonym, ubogim obrazem kraju, który dotychczas znaliśmy z roztańczonych filmów Bollywoodu. Dzieci zmuszane do żebrania o pieniądze, wątpliwej higieny toalety publiczne, okropnie zatłoczone ulice oraz pociągowe wagony. Jest jednak i druga strona medalu- tak jak i w każdym innym miejscu. Czasem słońce, czasem deszcz- jak mówi tytuł jednego z filmów Karana Johara. Zwiedzamy cudowne miejsca, które znane są na całym świecie ze słyszenia, czy chociażby ze zdjęć- szkoda jednak, że jest ich tak mało. Wraz z bohaterami doświadczamy rzeczy, których doświadczyć możemy jedynie w Indiach, takich chociażby jak zbyt ostre curry, czy zniszczenie ciuchów kolorowym proszkiem. Momentami kryje się tutaj sporo niedopowiedzeń, historia jest momentami dość naciągana na potrzeby podtrzymania fabuły, a właściwie to odpowiedniego jej ukierunkowania. Bowiem część hinduska to nie tylko zwiedzanie, ostre jedzenie, czy oglądanie na żywo filmu bollywoodzkiego, ale też i rozwiązywanie problemów. Niestety, są one tak bardzo trywialne, że sama Georgia Green nie mogła uwierzyć w ich błahość i to jak bardzo mogą zaszkodzić innym.

„Kierunek: Indie” to niezwykle wciągająca powieść. Historia, która toczy się na tak wielu płaszczyznach, że dostarcza wielu różnorodnych emocji. Potrafi zmartwić zachowaniem głównej bohaterki, nie zbraknie jej odrobiny humoru, gdy dochodzi do przekomicznych wpadek, ale też i napawa przerażeniem, gdy dochodzi do kolejnego zwrotu akcji, który wytrąca wszystko z równowagi. Przede wszystkim jednak pokazuje różne oblicza Indii, nie mydląc oczu ani bohaterom, ani czytelnikom. Pasja z jaką autorka wprowadza nas w ten niezwykły świat, hinduski świat pełen smaku, zapachów i barw, a także w problematyczny świat prowadzenia własnego biznesu jest tak zaraźliwa, że trudno oderwać się od niej na dłuższą chwilę.

Pierwsza część książki prosto z Biura Podróży Samotnych Serc zachwyciła czytelników połączeniem gorącego romansu z niesamowitą przygodą w egzotycznym kraju. Katy Colins przelewa na swoje powieści własne doświadczenia zebrane podczas licznych podróży. „Kierunek: Indie” to druga z serii historia pełna pasji, przedstawiająca jeden z najmagiczniejszych i najbarwniejszych krajów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Szału nie ma. Niestety.

Szału nie ma. Niestety.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Rzucam w kąt po połowie. Muszę szanować swój czas. Nuuuudne to jak flaki z olejem!

Rzucam w kąt po połowie. Muszę szanować swój czas. Nuuuudne to jak flaki z olejem!

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ninę George pokochały czytelniczki na całym świecie. Ta niemiecka pisarka dała im trzy książki, które stworzyły dość nietypowy cykl. Począwszy od “Lawendowego pokoju” autorka zajmowała się tematyką nieskończoności. Czy więc zamknięcie cyklu, jakim jest “Księga snów”, uczyni to godnie?

     Mężczyzna na moście ratuje małą, tonącą dziewczynkę. Chwilę później sam ulega wypadkowi i ląduje w szpitalu, gdzie wprowadzony zostaje w śpiączkę. Na miejsce wezwana zostaje jego była partnerka, którą uczynił swoją przedstawicielką. Zjawia się także jego syn, dysponujący darem synestezji, który nigdy nie widział swojego syna. Żadne z tej dwójki nie zdaje sobie sprawy z tego, co dzieje się w głowie mężczyzny. Wiedzą to tylko ci, którzy tak jak i on utknęli w krainie między życiem a śmiercią.

     Książki z podtekstem filozoficznym to zdecydowanie nie moja bajka. Taką lekturą jest “Księga snów”, która w dość metaforyczny sposób rozprawia nad zagadkami życia i śmierci. Historia, która z początku wydaje się mocno intrygująca szybko zaczyna nudzić za sprawą pobytu Henriego w tajemniczej krainie, gdzie jawa przeplata się z pragnieniami. Z pewnością bardzo pocieszająca jest wizji krainy “pomiędzy”, gdzie nie jesteśmy sami, gdzie przeżywamy niesamowite rzeczy z przeszłości i przynosimy nowe znaczenie domniemanej przyszłości. Ma to swoją magię. Wspomnienia Henriego wprowadzają w nostalgię, ale na swój sposób też w skrajny smutek, gdy uzmysłowimy sobie, że wydarzenia rozgrywające się w jego głowie to jedynie senne marzenia a nie rzeczywistość. Z drugiej zaś strony bohater zaczyna inaczej patrzeć na swoje życie, uzmysławiając sobie swoje błędy i postanawiając je naprawić.

     Niesamowitą postacią jest tutaj też i Samuel, nastoletni syn bohatera, który posiada bardzo niezwykły dar- czytania ludzkich emocji za pomocą barw. Synestezja już niejednokrotnie pojawiała się w literaturze współczesnej, ale chyba pierwszy raz zyskała taki wymiar, definiując na nowo relacje ojca i syna. Obok więzi z ojcem buduje całkiem nową relację z dziewczynką w śpiączce. Bardzo urocze są te jego starania, aby śpiąca nastolatka poczuła się jak żywa. Chłopak bardzo szybko dorasta przy ojcu, z którym tak naprawdę nigdy nie zamienił słowa i dojrzał przy dziewczynce, z którą może nigdy nie będzie.

      Inną silną osobowością jest Eddie. Ukochana Henriego sprzed lat, który niegdyś ją odrzucił a teraz sprawia, że ta znów ma się stać częścią jego życia. Kobieta silna, choć początkowo prezentuje się zupełnie inaczej. Poznajemy jej życie i bolączki przeszłości, które odkrywane z każdym kolejnym przywoływaniem tej postaci sprawiają, że zaczynamy na nią inaczej patrzeć.

     Cała ta historia ma zaskakujący charakter. Nina George tworzy ciekawe opowieści i spisuje je w niesamowity sposób. Jej zasób słów i zabawa nimi jest rzadko spotykana u dzisiejszych pisarzy. Jednakże “Księga snów” za bardzo się rozwleka przez te zachwycające opisy, które mogłyby być zdecydowanie krótsze. Lektura niebanalna, choć momentami tak potwornie nużąca a zarazem męcząca, że ciężko przez nią przebrnąć. Mnie to nie porywa, niestety.

Ninę George pokochały czytelniczki na całym świecie. Ta niemiecka pisarka dała im trzy książki, które stworzyły dość nietypowy cykl. Począwszy od “Lawendowego pokoju” autorka zajmowała się tematyką nieskończoności. Czy więc zamknięcie cyklu, jakim jest “Księga snów”, uczyni to godnie?

     Mężczyzna na moście ratuje małą, tonącą dziewczynkę. Chwilę później sam ulega...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zakochałam się!

Zakochałam się!

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Lepsza od pierwszej! ❤

Lepsza od pierwszej! ❤

Pokaż mimo to