Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Cytat w książce: "Kiedy wojska niemieckie wkroczyły do Jedwabnego, to Polacy przystąpili do mordowania Żydów, gdzie wymordowali bardzo dużo osób przez spalenie w stodole". Cytat w aktach: "W 1941 r., kiedy wkroczyły wojska okupanta niemieckiego do m. Jedwabne, to ludność polska z Niemcami przystąpiła do mordowania Żydów, gdzie wymordowali bardzo dużo osób przez spalenie w stodole". Inny cytat w książce: "ja tylko pilnowałem, bo co mi nakazał burmistrz, to tylko kopać małe dziecko" Cytat w aktach: "ja tylko pilnowałem to, co mi nakazał burmistrz. Zaraz obok mnie stał Niemiec i kopał małe dziecko" Takie tam malutkie niedopowiedzonko, no pomyłeczka. Przypadeczek, czyż nie? Na takich przypadeczkach, niedopowiedzonkach i źle odczytanych protokołach oparty jest cały ten paszkwil. Dla pełnego obrazu "warsztatu historycznego", wspartego za to wyssanymi z palca insynuacjami, bo się literki nie poskładały przy odczytywaniu rękopisu, zachęcam do przeczytania recenzji dr Krzysztofa Persaka (UW) "Wydmuszka. Lektura krytyczna Miast śmierci Mirosława Tryczyka", którą można znaleźć w open access w Internecie. Książki nie oceniam, bo nie czytałem - sięgnąłem po nim w kontekście studiów nad zbrodnią w Jedwabnem. Jednak zgodnie z przewidywaniami, to marna atrapa publikacji historycznej, odrzucona poprzednio przez trzy wydawnictwa, pisana pod tezę i z bardzo dużym zasobem wyobraźni, równającej się jedynie z ignorancją autora.

Cytat w książce: "Kiedy wojska niemieckie wkroczyły do Jedwabnego, to Polacy przystąpili do mordowania Żydów, gdzie wymordowali bardzo dużo osób przez spalenie w stodole". Cytat w aktach: "W 1941 r., kiedy wkroczyły wojska okupanta niemieckiego do m. Jedwabne, to ludność polska z Niemcami przystąpiła do mordowania Żydów, gdzie wymordowali bardzo dużo osób przez spalenie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie dość, że mam ponad trzydzieści lat, to jeszcze jestem facetem. Można więc powiedzieć, że zupełnie nie pasuję do targetu odbiorców takiej literatury. A jednak nie. Książka zupełnie mnie do siebie przekonała, totalnie zauroczyła i nie chce wyjść z mojej głowy. Może dlatego, że jako edukator nie widzę żadnej przesady w naszkicowanej na kartach Stanu splątania relacji rodzic-dziecko? Chciałbym napisać, że na tych grodzonych osiedlach, placach zabaw zamykanych na kłódkę, w otoczeniu pięknych, młodych i aktywnych, żyją szczęśliwe rodziny, ale - nie, to nieprawda. Sfrustrowani rodzice przelewający presję na dzieci, by nie spaść choćby o jeden szczebel na drabince społecznej, której nikt nigdy nie kwestionował - bo i po co. Dopiero świat starców, egzystujących poza tą szaloną rzeczywistością, której nikt nie kwestionuje, daje młodym bohaterom nadzieję, że można, że da się, że trzeba inaczej. Wspaniałe przesłanie, niepudrujące starości, a jednocześnie takie, które jej nie demonizuje, lecz pokazuje to, co Erik Erikson nazywał generatywnością. Czy ksiązka jest smutna? Tak: jak życie. Czy jest naiwna? Tak, ale co z tego... Jeden z moich ulubionych filmów - Pan od muzyki - spotkał się z zarzutem, że nie da się w ciągu paru miesięcy zrobić z bandy muczących baranów chóru. Nie da się. I co z tego? To przecież nie dokument, tak samo jak ta książka to nie literatura faktu. Nie zmienia to zupełnie faktu, jak bardzo ujmuje mnie postać ojca Marii, który chyba przeszedł nie mniejszą zmianę niż jego dziecko. Widząc go, słyszę głos Adasia Miauczyńskiego: "Towarzyszu podróży, zbudowałeś byt swój zasklepiając jak termit wyloty ku światłu i zwinąłeś się w kłębek w kokonie nawyków, w dławiącym rytuale codziennego życia. I choć przyprawia cię on co dzień o szaleństwo, mozolnie wzniosłeś szaniec z tego rytuału przeciw wichrom, przypływom, gwiazdom i uczuciom. Dość trudu cię kosztuje, by co dnia zapomnieć swej kondycji człowieka. Teraz glina, z której zostałeś utworzony, wyschła i stwardniała. Nikt już się nie dobudzi w tobie astronoma, muzyka, altruisty, poety, człowieka, którzy zamieszkiwali może ciebie kiedyś". Oto najkrótsze streszczenie Stanu splątania, pięknej, ciepłej, cudownej książki dla każdego - ale chyba jednak bardziej dla dorosłych niż dla młodzieży.

Nie dość, że mam ponad trzydzieści lat, to jeszcze jestem facetem. Można więc powiedzieć, że zupełnie nie pasuję do targetu odbiorców takiej literatury. A jednak nie. Książka zupełnie mnie do siebie przekonała, totalnie zauroczyła i nie chce wyjść z mojej głowy. Może dlatego, że jako edukator nie widzę żadnej przesady w naszkicowanej na kartach Stanu splątania relacji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sądząc po opiniach i ocenach, można by pomyśleć, że to opus magnum rodzimego summum bonum współczesnej chłopskiej prozy. No nie, niestety. Co by nie pisać i jakichby górnolotnych słów nie używać. Ja rozumiem, iż trudno od literaturoznawców wymagać, żeby znali chłopski język, czego dowiedli m.in. krytykując Wiecha za PRAWDZIWY dialekt warszawskiej ulicy, ale myślałem, że czytelnicy będą mimo wszystko bardziej wyczuleni na stylizację języka mówionego. Otóż jako ktoś, kto sam legitymuje się korzeniami sięgającymi stanu włościańskiego, informuję, że chłopi nie mówią (ani tym bardziej nie myślą) jak bohaterowie tej książki. I nigdy tego nie robili. Jest to jakaś pokraczna impresja na temat chłopstwa, skalana rysą sięgającą podkrakowskich Bronowic z przełomu XIX i XX wieku, na dodatek napisana w taki sposób, że książki dosłownie nie da się czytać na głos, bo wychodzi z niej karykatura. Nie mniej dziwacznie wykreowana jest główna postać: ludowy filozof upichocany w dziewiątej wodzie po Jańciu Wodniku, który swoją prostacką myślą może dorównać tylko Oldze Tokarczuk. Męcząca jest to lektura, a co gorsza, nie czuję, żeby była ode mnie mądrzejsza, tzn. by mogła wzbogacić mnie jakąkolwiek wiedzą, której nie posiadam. A skoro lektura nie daje ani przyjemności, ani o nic nie wzbogaca, to po co po nią sięgać? (Ja zdecydowałem, że nie warto tracić czasu na czytanie jej do końca, dlatego nie wystawiam oceny). Nie ukrywam: dziwią mnie zachwyty nad stroną językową, jak gdyby był to Hugo, Dostojewski i Dąbrowska razem wzięci. A tak naprawdę jest to stylizacja w rodzaju "Jak autor wyobraża sobie gwarę chłopską" (trawestuję w tym miejscu Miłosza, który o Między wojnami Brandysa pisał: "Jak mały Kazio wyobraża sobie komunizm"). Wbrew wysokiej ocenie, twardo obstaję, że inteligentny czytelnik nie bardzo ma tu czego szukać. I nie wzruszają mnie groźne pomrukiwania: nagi król nie zachwyca, nawet jeżeli zachwycać ma. Trzeba brać w obronę tych, którzy nie mają odwagi powiedzieć, że Kamień na kamieniu to lustro, w którym odbijamy się sami, ale które samo z siebie blasku daje niestety niewiele.

Sądząc po opiniach i ocenach, można by pomyśleć, że to opus magnum rodzimego summum bonum współczesnej chłopskiej prozy. No nie, niestety. Co by nie pisać i jakichby górnolotnych słów nie używać. Ja rozumiem, iż trudno od literaturoznawców wymagać, żeby znali chłopski język, czego dowiedli m.in. krytykując Wiecha za PRAWDZIWY dialekt warszawskiej ulicy, ale myślałem, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Grafomania wygląda niemal z każdego zdania tej książki. Jak w przypadku „urokliwego” opisu: „Dzieciaki poznały już, co to głód, takie nie gadają, gdy jedzą”. Danielewicz bawi się w swojej pracy w psychologa, powieściopisarza, przewodnika po przedwojennej Łodzi, ale nie spełnia jednej, naczelnej funkcji – biografa, ani nawet reportażysty. Jest to główny powód, dla którego książka męczy, a miejscami także trzeszczy, jak na przykład wówczas, gdy autor najpierw stwierdza, że nie wiemy prawie nic o ojcu Forda, następnie zaś przedstawia go w fabularyzowanych scenkach jako człowieka o określonym charakterze, przekonaniach i formacji intelektualnej. A wystarczyło tylko poprzestać na tym, co się wie… Kiedy zaś dotarłem do miejsca, gdzie książka opowiada nie o Fordzie, ale o innym człowieku, ale autor daje o tym znać po dwóch akapitach, dałem sobie spokój. Zupełnie zmarnowana szansa przypomnienia o niesłusznie zapomnianym reżyserze.

Grafomania wygląda niemal z każdego zdania tej książki. Jak w przypadku „urokliwego” opisu: „Dzieciaki poznały już, co to głód, takie nie gadają, gdy jedzą”. Danielewicz bawi się w swojej pracy w psychologa, powieściopisarza, przewodnika po przedwojennej Łodzi, ale nie spełnia jednej, naczelnej funkcji – biografa, ani nawet reportażysty. Jest to główny powód, dla którego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czego o tej książce nie da się napisać! Czarny humor! Monty Python! Oczywiście, łatwo jest przyklejać takie etykietki, ale nie zmienia to jednego - że Paragraf 22 to potworna grafomania, która udaje - bardzo sprawnie, niestety - wielkie dzieło literackie. Już sam temat - pacyfizm - predestynuje publikację do wielkości. Bo skoro Heller porywa się na krytykę wojny, to przecież zagrzane przez Remarque'a i Vonneguta miejsce czeka przydzielone niejako z automatu. Tylko że nie: najpierw trzeba by umieć pisać, a nie bełkotać bez sensu. Bo Paragraf 22 to bełkot, który może przeszedłby jako wprawka literacka na kilkadziesiąt stron, ale nie pełnoprawna powieść, która ma fabułę, akcję i minimalnie pogłębionych psychologicznie bohaterów. Tu coś się dzieje, tam coś się dzieje, tu zastosujemy jakiś śmieszny dialożek, jakiś żarcik, niby jakiś czarny humor, przez zadrukowane strony przebiegnie tłumek postaci - i wyśmiejemy armię! Tylko że to nie działa, bo od pretensjonalnego języka można się solidnie rozchorować, a żart powtarzany po raz setny niekoniecznie bawi jak za pierwszym. I o ile przesłanie mogło się jeszcze bronić – marnie bo marnie – w latach 60., choć jego głębię intelektualną pozostawiam do samodzielnej oceny, tak po ponad pół wieku pozostaje z tego mdła strawa, pusta, odrzucająca formalnie, stawiająca na głowie to, czym jest dobra literatura. W skrócie: pseudointelektualny mózgotrzep. Ostrzegam tych, którzy po sięgnięciu po tego "klasyka" chcieliby się poczuć jak po wciągnięciu Dostojewskiego, Hugo i Camusa za jednym zamachem. Lepiej niż dziesięć milionów sprzedanych egzemplarzy (cóż to jest stu pięćdziesięciu milionach 50 twarzy Greya!) Hellera legitymują jego kolejne książki. A te są marne. Tak samo jak ta. Niestety, ubóstwo amerykańskiej literatury lat 60. przy jednoczesnej hegemonii tej kultury dało efekt w postaci tych wszystkich Syndromów Portnoya i Paragrafów 22, wokół których zrobiono wielki szum, wmówiono neokolonialnym epigonom, że "jest super" i tak zostało. Zakończę jak wypada, po anglosasku: jedno wielkie MEH i jeszcze większe LOL.

Czego o tej książce nie da się napisać! Czarny humor! Monty Python! Oczywiście, łatwo jest przyklejać takie etykietki, ale nie zmienia to jednego - że Paragraf 22 to potworna grafomania, która udaje - bardzo sprawnie, niestety - wielkie dzieło literackie. Już sam temat - pacyfizm - predestynuje publikację do wielkości. Bo skoro Heller porywa się na krytykę wojny, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Absolutny horror. Książka ułożona w losowej kolejności (na jakiej podstawie autor oddziela utylitaryzm, hedonizm i problem wagonika!), pełna podstawowych błędów merytorycznych, translatorskich, bez redakcji i korekty. Bez trudu trafia ona na moją listę najgorszych wprowadzeń do filozofii: a jako popularyzator czytałem takich prac wiele. Treść jest zbyt skrótowa, chaotyczna, pełna zdań niejasnych, która nie pozwala ani jednego problemu filozoficznego ujrzeć dogłębnie. Odradzam każdemu, kto chce zacząć przygodę z filozofią. Naprawdę: lepiej poczytać artykuły na Wikipedii.

Absolutny horror. Książka ułożona w losowej kolejności (na jakiej podstawie autor oddziela utylitaryzm, hedonizm i problem wagonika!), pełna podstawowych błędów merytorycznych, translatorskich, bez redakcji i korekty. Bez trudu trafia ona na moją listę najgorszych wprowadzeń do filozofii: a jako popularyzator czytałem takich prac wiele. Treść jest zbyt skrótowa, chaotyczna,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 400 testów IQ, łamigłówek, zagadek logicznych i zadań matematycznych John Bremner, Philip Carter, Ken Russell
Ocena 5,8
400 testów IQ,... John Bremner, Phili...

Na półkach:

Jedna z najgorszych książek z zagadkami, jakie miałem okazję przetestować. Zadania są w większości nielogiczne i wymagają na przykład dostrzeżenia prawidłowości na dwóch (!) przykładach, co sprawia, że mozliwych rozwiązań jest kilkanaście, jako poprawne jest zaś podawane tylko jedno. Niektóre tzw. zagadki przypominają mało śmieszny żart (na przykład: "zjedz kartkę przed komisją rekrutacyjną"). Do tego dochodzi tragiczne tłumaczenie. Strata czasu i pieniędzy. Absolutnie nie polecam nikomu.

Jedna z najgorszych książek z zagadkami, jakie miałem okazję przetestować. Zadania są w większości nielogiczne i wymagają na przykład dostrzeżenia prawidłowości na dwóch (!) przykładach, co sprawia, że mozliwych rozwiązań jest kilkanaście, jako poprawne jest zaś podawane tylko jedno. Niektóre tzw. zagadki przypominają mało śmieszny żart (na przykład: "zjedz kartkę przed...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka ogólnie rzecz biorąc jest dobrą, naukową analizą zjawiska Hołodomoru na Ukrainie. Odpowiada mi jej beznamiętny, akademicki styl. Natomiast przez cały czas zastanawiała mnie jedna rzecz: mniej więcej w połowie książki pojawia się dosłownie jedna relacja, której autor zwraca uwagę na obecność wśród oprawców osób pochodzenia żydowskiego. Tymczasem Applebaum - z wiadomych przyczyn - zupełnie pomija ten wątek. Jest to o tyle ciekawe, że przecież w polskim UB zaraz po wojnie pracowało - w zależności od tego jak rozumieć to, kim jest Żyd - od 3 do 20% (w zależności od województwa) ludzi wyznania mojżeszowego, co stanowiło wówczas potężną nadreprezentację. Przyczyny są jasne: Żydzi na ogół sympatyzowali z socjalizmem, a do tego stanowili świetnie wykształcone zaplecze polityczne. Jest to dla mnie tym bardziej interesująca kwestia, że Autorka często pisze o antysemityzmie, nie zgłębia jednak jego ewentualnych przyczyn. Od tak beznamiętnego opracowania, krytycznego dla każdej bodaj nacji - co w pełni popieram, bo w historii trudno o postaci lub narody krystaliczne i jednoznaczne - oczekiwałbym również podjęcia tego niełatwego tematu. A tego mi tutaj wyraźnie zabrakło.

Książka ogólnie rzecz biorąc jest dobrą, naukową analizą zjawiska Hołodomoru na Ukrainie. Odpowiada mi jej beznamiętny, akademicki styl. Natomiast przez cały czas zastanawiała mnie jedna rzecz: mniej więcej w połowie książki pojawia się dosłownie jedna relacja, której autor zwraca uwagę na obecność wśród oprawców osób pochodzenia żydowskiego. Tymczasem Applebaum - z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem fanem literatury faktu, stąd widząc tak wysoką ocenę, bez wahania sięgnąłem po tę książkę. Po lekturze muszę przyznać, że nota ta jest chyba nieco zbyt na wyrost. Czy to ważne reportaże? Bez wątpienia. Czy mają one większą siłę rażenia niż materiały interwencyjne stacji TV? Nie sądzę. Czy rzeczywiście są to historie przerażające, wstrząsające i zapadające w pamięć? To zapewne zależy od wcześniejszych doświadczeń. Jeżeli ktoś - tak jak ja - wie, że świat jest zły i że "piekło to inni", jak mawiał Sartre, to nic go w tej książce nie zaskoczy ani szczególnie nie poruszy. Co najwyżej mniej lub bardziej zasmuci. Dla mnie najciekawsze były fragmenty pokazujące kulisy działania służb, na przykład w przypadku morderstw, kwalifikowanych jako samobójstwa. Brakowało mi jednak niekiedy pogłębionej psychologii. Na przykład w przypadku rozmowy z żoną Trynkiewicza: czuć, że coś jest z nią nie tak, że być może była molestowana, że może mieć deficyty rozwojowe, ale to akurat Kopińska pominęła. Szkoda, bo w ten sposób znika nam motywacja bohaterki reportażu.
Drażnił mnie też niekiedy sposób narracji. Najbardziej chyba w rozdziale, gdzie Kopińska używa narracji drugoosobowej. Po co taki dziwoląg? Ta historia jest zresztą najsłabsza, oscyluje wokół literatury psychologicznej, a nie reportażu. Ogólnie jednak obyło się bez wpadek, choć i bez zachwytów. Czekam na autora współczesnego reportażu, który ujmie mnie tak jak Przemysław Semczuk reportażem historycznym. Kopińskiej ta sztuka niestety się nie udała.

Jestem fanem literatury faktu, stąd widząc tak wysoką ocenę, bez wahania sięgnąłem po tę książkę. Po lekturze muszę przyznać, że nota ta jest chyba nieco zbyt na wyrost. Czy to ważne reportaże? Bez wątpienia. Czy mają one większą siłę rażenia niż materiały interwencyjne stacji TV? Nie sądzę. Czy rzeczywiście są to historie przerażające, wstrząsające i zapadające w pamięć?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytaliście pięć, siedem albo dziesięć książek Grahama Mastertona? To powinniście doskonale wiedzieć, czego spodziewać się po Wirusie. Sam pomysł na powieść jest absurdalny: główną rolę odgrywają bowiem... Opętane ubrania. Pewnie gdyby taką książkę napisał ktokolwiek inny, byłaby ona porażką dekady. Ale Masterton, dzięki swojemu doskonałemu warsztatowi, potrafi tak wciągnąć, że nawet nie zastanawiamy się, jak głupie jest to, co właśnie czytamy. Wprost przeciwnie: łykamy rozdział za rozdziałem przyglądając się coraz większej makabrze z przerażeniem pomieszanym z niepozbawionym satysfakcji uśmieszkiem na ustach.
Mimo wszystko Wirus ma pewne problemy. Sporo jest tu niewiarygodnych zbiegów okoliczności, leży oczywiście zakończenie. Samym wydarzeniom brakuje zaś niekiedy odpowiedniego rozmachu. Książek takich jak ta Masterton napisał mnóstwo i widać w tym mimo wszystko pewne rutyniarstwo. Czytelnik dobrze się jednak z Wirusem bawi; i cóż z tego, że gdy tylko odłoży go na półkę, w jego głowie pozostanie co najwyżej mgliste wspomnienie: "A, to ta książka o tekstylnych demonach".

Czytaliście pięć, siedem albo dziesięć książek Grahama Mastertona? To powinniście doskonale wiedzieć, czego spodziewać się po Wirusie. Sam pomysł na powieść jest absurdalny: główną rolę odgrywają bowiem... Opętane ubrania. Pewnie gdyby taką książkę napisał ktokolwiek inny, byłaby ona porażką dekady. Ale Masterton, dzięki swojemu doskonałemu warsztatowi, potrafi tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tytuł brzmi cokolwiek zniechęcająco, ale można mieć nadzieję, że tak naprawdę książka będzie czymś więcej niż ckliwą opowieścią, rodem ze szklanego ekranu. Że gdzieś tam, między wierszami, wychynie mimo wszystko obraz budowania modelowego socjalistycznego miasta, pocztówka z czasów słusznie minionych. Niestety, tak nie do końca jest. Dostajemy dokładnie to, o czym mówi (ostrzega) tytuł: historie. Nowohucka telenowela to zbiór reportaży, a raczej portretów mieszkańców, którzy niegdyś budowali miasto. Jedni z nich radzą sobie lepiej, inni gorzej. Wszyscy wspominają młodość – z rozrzewnieniem, bo wiadomo, że trudno inaczej. Niektóre opowieści są ciekawsze, inne mniej, ale trudno powiedzieć o którejkolwiek, by zapadała w pamięć. Nie angażują, nie przejmują. Są. Mam zatem pewien problem, by powiedzieć, o czym jest ta książka. Powiedzmy jednak po prostu – że niczym telenowela – ma zabić czas, by po przerwie wrócić do zwyczajnego życia.
Nie umiem natomiast przejść do porządku dziennego nad tym, jak ta książka jest napisana. Bo niby jest to reportaż, ale jednak widać w nim dużą ingerencję autorki. Mnóstwo tu niespamiętywalnych szczegółów, barwnych porównań, ciętych uwag – czegoś, czego trudno oczekiwać od ludzi, którzy czterdzieści lat wyrabiali cegły. Co więcej, razi stylizacja języka mówionego, czyli nagminne stosowanie szyku przestawnego, To wszystko sprawia, że podskórnie wyczuwa się w tej książce jakiś fałsz, nieszczerość, że nie ma się wrażenia obcowania z rzeczywistością. Niby drobnostka, kamyk w bucie, ale przeszkadza w lekturze. Poza tym dla reportażu jest to zarzut zabójczy
Mimo to Telenowelę nowohucką czyta się szybko i nie bez pewnej przyjemności. Po ostatniej stronie wrażenie to jednak ulata i więcej nie wraca. Szkoda. Podjęty temat dawał dużo możliwości, które ostatecznie nie zostały wykorzystane.

Tytuł brzmi cokolwiek zniechęcająco, ale można mieć nadzieję, że tak naprawdę książka będzie czymś więcej niż ckliwą opowieścią, rodem ze szklanego ekranu. Że gdzieś tam, między wierszami, wychynie mimo wszystko obraz budowania modelowego socjalistycznego miasta, pocztówka z czasów słusznie minionych. Niestety, tak nie do końca jest. Dostajemy dokładnie to, o czym mówi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Roman Bratny to jeden z tych pisarzy, którym albo się wybaczy flirt z władzą i wtedy czyta się go z dużą przyjemnością, albo będzie się występować w roli jego oskarżyciela, a wtedy obcować się z nim nie da. Ja startuję z tej pierwszej pozycji. Twarde ojczyzny to – wbrew temu, do czego przyzwyczaił nas autor – nie zawsze opowiadania o wojnie, ale ta przewija się cały czas w tle. Widać w tym wszystkim zamysł, aby pokazać, że sześć lat dramatu odciska swoje nieusuwalne piętno na każdym człowieku. Są tu historie weselsze i bardziej poruszające, krótkie i nieco dłuższe, przedstawiające bardzo odmienne postaci oraz ich losy. Jednego nie można Bratnemu odmówić: rewelacyjnego stylu, w który naprawdę można bez reszty wsiąknąć. Twarde ojczyzny napisane są bardzo sugestywnie, na ogół zwięźle, prosto, ale dzięki temu czyta się je jak dobry reportaż. Niewielu zdarza się autorów, których sposób pisania tak mi się podoba. Swoje robi również fakt, iż są to kilkudziesięciostronicowe historie. Z myślą „jeszcze parę stron” można tę książkę łyknąć w trzy wieczory. Ja tak zrobiłem i – cóż – chciałbym więcej.

Roman Bratny to jeden z tych pisarzy, którym albo się wybaczy flirt z władzą i wtedy czyta się go z dużą przyjemnością, albo będzie się występować w roli jego oskarżyciela, a wtedy obcować się z nim nie da. Ja startuję z tej pierwszej pozycji. Twarde ojczyzny to – wbrew temu, do czego przyzwyczaił nas autor – nie zawsze opowiadania o wojnie, ale ta przewija się cały czas w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chamowo to dziennik. Ale po co w ogóle czytać dzienniki? Powodów może być wiele: po to, żeby poznać osobiście pisarza, żeby wtopić się w klimat czasów, w których żył, rozeznać się od wewnątrz w środowisku literackim... Z Chamowem problem jest taki, iż spełnia ono co najwyżej pierwszą z tych funkcji. Białoszewski ukazuje nam się tutaj jako nowy mieszkaniec mrówkowca na dopiero co zbudowanym osiedlu, który bynajmniej nie zmienia swoich starych przyzwyczajeń - krąży nocą po mieście, jest bywalcem pierwszych kursów autobusów, błąka się bez celu od śródmieścia stolicy po jej obrzeża, zrywa mnóstwo przydrożnych badyli i żywi się tak, że prosi się o drugi zawał. Jeżeli zatem chcecie zobaczyć dziwaka, którego każdy z nas czytywał w szkole, Chamowo nadaje się do tego idealnie. Nieco gorzej wypada warstwa klimatu epoki. Wbrew tytułowi, nie ma tu zbyt wielu obserwacji z życia w ludzkiej zbiorowości, a de facto zbieraninie. Ot, trochę uciążliwości życia w bloku, które Białoszewski śledzi niekiedy niczym Hercules Poirot (jak pisze w dzienniku, Agathę Christie cenił on bardziej, niż prozę psychologiczną). Białoszewski znajdował się również poza wielkim środowiskiem literackim. Ktoś, kto chciałby tu znaleźć Putramenta, Brandysa, Różewicza czy kogokolwiek innego, srodze się zawiedzie. Jest tu tylko galeria kilku enigmatycznie nazwanych, ale świetnie skrojonych postaci (Kicia Kocia, Lu. i Lu., Le., Dziadek, Jadwiga, Tadzio, Anula).
To jednak, co powinno przyciągnąć do lektury, to styl tych dzienników – wyraźnie rozpoznawalna „białoszewszczyzna”, oparta na ciosanych siekierą, pełnych neologizmów opisach, dialogach, oddanych bez żadnej autorskiej ingerencji, w których czasem nie wiadomo, o co chodzi i ogólnym klimacie jak krainy po drugiej stronie króliczej nory. Chamowo przypomina trochę oliwki z serem w budyniu: jednym zasmakuje, innych odrzuci, ale nikt nie powie, iż nie jest to coś wyjątkowego. Dlatego Chamowo można polecić dwóm rodzajom osób: miłośnikom Białoszewskiego albo zblazowanym czytelnikom, którzy myślą, że nic ich już nie zaskoczy. Startowałem jako ten drugi, po lekturze stanę się również tym pierwszym.

Chamowo to dziennik. Ale po co w ogóle czytać dzienniki? Powodów może być wiele: po to, żeby poznać osobiście pisarza, żeby wtopić się w klimat czasów, w których żył, rozeznać się od wewnątrz w środowisku literackim... Z Chamowem problem jest taki, iż spełnia ono co najwyżej pierwszą z tych funkcji. Białoszewski ukazuje nam się tutaj jako nowy mieszkaniec mrówkowca na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam nie lada problem z tymi wierszami. Miłosza jako poetę uwielbiam. Natomiast Miłosz jako tłumacz poezji zawsze wydaje mi się co najmniej o poziom gorszy. Niekiedy odnoszę wrażenie, że tłumaczy on z angielskiego bez specjalnego zrozumienia, czym bardzo krzywdzi T.S. Eliota, a przede wszystkim Walta Whitmana. Niby nie ma w tych przekładach błędów, ale dziwnym trafem te utwory - które Stanisław Barańczak przekładał na ogół bezbłędnie - brzmią w wykonaniu Miłosza sucho i bardzo sztucznie. Od Barańczaka różni też Miłosza to, że translacje tego pierwszego brzmią niekiedy lepiej od oryginałów, co w przypadku Mowy wiązanej praktycznie się nie zdarza. Rzecz jasna, ważna to pozycja, bowiem przekładów współczesnej poezji anglojęzycznej nigdy za wiele. Dobrze wypadają wiersze Kawafisa, negro spirituals, a rewelacyjnie - fragment Szekspirowskiego Otella. Ogólnie jednak towarzyszy mi lekkie rozczarowanie; może niepotrzebnie, bo można być przecież wielkim poetą i nie być wybitnym tłumaczem.

Mam nie lada problem z tymi wierszami. Miłosza jako poetę uwielbiam. Natomiast Miłosz jako tłumacz poezji zawsze wydaje mi się co najmniej o poziom gorszy. Niekiedy odnoszę wrażenie, że tłumaczy on z angielskiego bez specjalnego zrozumienia, czym bardzo krzywdzi T.S. Eliota, a przede wszystkim Walta Whitmana. Niby nie ma w tych przekładach błędów, ale dziwnym trafem te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z żalem, ale nie mogę polecić tej książki. Reklamowano ją jako wyczerpujące studium dzienników, a tymczasem tych ostatnich w tej publikacji praktycznie nie ma. Jest za to narracja prowadzona z metapoziomu, ubrana w suchy, nie najlepszy styl quasi-akademicki. Autorki nie interesują ani bohaterowie dzienników - nie wiemy na przykład nic o ich dalszych losach - ani ich spostrzeżenia, ponieważ zbyt rzadko oddaje im głos. Jest to raczej próba pokazania pewnych wąsko wyciętych aspektów funkcjonowania Leningradu jako ludzkiej zbiorowości, bez skupiania się na jednostkach. Tragizm i cierpienie mieszkańców miasta zostało spłycone, zobiektywizowane, podane bezdusznie, niczym eksponat w muzeum. Do tego dochodzi przesiąknięcie autorki elementami stylu postmodernistycznego: na przykład rozważań nad "jaźnią" jej "zanikaniem" i "modyfikacją" praktycznie nie da się czytać, ponieważ fragment ten stanowi wysoce akademicki fragment naukowego dyskursu, ocierającego się niejednokrotnie o bełkot. Alexis Peri stara się dokonać pewnych ocen antropologicznych, medycznych, a wręcz filozoficznych, ale w ostateczności nie udaje jej się znalezienie żadnej naprawdę cennej zapamiętania prawdy na temat ludzi blokady.

Oprócz dehumanizacji i depersonalizacji bohaterów oblężenia, książka ma inną wadę: jest fatalnie zredagowana. Poszczególne informacje powtarzają się w nieskończoność, ubrane są tylko w inne słowa. Całość naładowana jest mądrym słownictwem, użytym bez jego zrozumienia. Przykład stanowi przymiotnik "epistemologiczny" pomylony z "epistemiczny": jeden dotyczy teorii poznania, a drugi poznania; autorce chodzi o to drugie, a używa pierwszego ze słów. (Pojawia się ono zresztą chyba tylko po to, żeby zrobić wrażenie na maluczkich). To samo dotyczy próby mądrego podsumowania przytaczanych (z rzadka) fragmentów dzienników. Zamiast dokonać trafnej refleksji, Peri podejmuje się parafrazy brzmiącej niczym fragment wypracowania szóstoklasisty, który nieporadnie próbuje odnieść się do cytatu.

Ogólnie książka nie jest bardzo zła, ale zawodzi oczekiwania tych, którzy liczyli na autentyczne, ludzkie ukazanie dramatu i oddanie hołdu ofiarom. W tym wymiarze o wiele lepszym wyborem jest nieprzeintelektualizowana książka Anny Reid, Leningrad, napisana o wiele lepszym stylem. W tym starciu Peri niestety przegrywa.

Z żalem, ale nie mogę polecić tej książki. Reklamowano ją jako wyczerpujące studium dzienników, a tymczasem tych ostatnich w tej publikacji praktycznie nie ma. Jest za to narracja prowadzona z metapoziomu, ubrana w suchy, nie najlepszy styl quasi-akademicki. Autorki nie interesują ani bohaterowie dzienników - nie wiemy na przykład nic o ich dalszych losach - ani ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydawanie dzienników może mieć różne cele: niektóre są opublikowane po to, aby pokazać sylwetkę osoby piszącej (tak jest na przykład z dziennikami Marii Dąbrowskiej). Inne mają być przede wszystkim świadectwem czasów, w jakich je pisano. Dzienniki Zawieyskiego mają spełnić drugą z tych funkcji, ich celem jest zatem przedstawienie mechanizmów działania władzy ludowej w okresie poodwilżowym. Jednak jeżeli ktoś nie jest historykiem, a na przykład - jak ja - miłośnikiem diariuszy, ten zbyt wiele tu nie znajdzie. Wpisy są suche, a przede wszystkim stanowią bardziej próbę autokreacji niż oddania swojego życia. Rzecz jasna jest tu bardzo dużo ważnych informacji, dobrze jest też widać rozterki Zawieyskiego pomiędzy działalnością pisarską i polityczną. Całość jednak nie zawiera ani zbyt wzniosłych myśli, ani nie jest zbyt porywająca. Można przeczytać, wielu jednak zapyta - po co?

Wydawanie dzienników może mieć różne cele: niektóre są opublikowane po to, aby pokazać sylwetkę osoby piszącej (tak jest na przykład z dziennikami Marii Dąbrowskiej). Inne mają być przede wszystkim świadectwem czasów, w jakich je pisano. Dzienniki Zawieyskiego mają spełnić drugą z tych funkcji, ich celem jest zatem przedstawienie mechanizmów działania władzy ludowej w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem szczerze zdumiony tak niską oceną tych kapitalnych opowiadań. Nie wiem - może wszystkim wydaje się, że napisał je stary człowiek, który po prosty zdziadział i narzeka. Prawda jest bowiem taka, że - zapatrzeni w siebie - uważamy, iż to my wiemy wszystko najlepiej. Tymczasem, kiedy my się zestarzejemy, będziemy patrzeć na swoje życie dokładnie tak, jak czyni to Updike. Co się wtedy stanie ważne? Ostatnia wycieczka z ukochaną osobą, jaką odbyliśmy przed rozstaniem. Wspomnienia o ojcu coraz bardziej zacierające się w pamięci. Spojrzenie na swoje posiwiałe dzieci z przerażającym zdziwieniem, że kiedyś były takie małe. Szklanka wody wypita przed wschodem słońca, przy oknie, za którym roztacza się widok śpiącego miasta. Updike nie jest ani melancholijny, ani depresyjny, ani pretensjonalny. Pisze z chłodem, precyzją, pokazuje, czym jest starość, czym jest upływ czasu oraz śmierć. Te opowiadania odkrywają przed nami gorzkie fakty, o których na co dzień nie myślimy. Jeżeli ktoś woli zamknąć na nie oczy i stwierdzić "to za smutne", jego sprawa. Ja uważam tę książkę, za jedną z najlepszych, jakie przeczytałem.

Jestem szczerze zdumiony tak niską oceną tych kapitalnych opowiadań. Nie wiem - może wszystkim wydaje się, że napisał je stary człowiek, który po prosty zdziadział i narzeka. Prawda jest bowiem taka, że - zapatrzeni w siebie - uważamy, iż to my wiemy wszystko najlepiej. Tymczasem, kiedy my się zestarzejemy, będziemy patrzeć na swoje życie dokładnie tak, jak czyni to Updike....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka przedstawia losy bitwy na Okinawie widzianej oczami samych żołnierzy. Całość ma zatem formę fabularyzowaną, zaś za podstawę opowiadanych wydarzeń służą wspomnienia weteranów. Taka forma sprawia, że książkę czyta się lekko, nawet mimo grozy opisywanych wydarzeń. Jest to zatem zarówno dobre źródło wiedzy o bitwie, jak i pasjonująca lektura. Kogo interesują walki na Pacyfiku, ten bez dwóch zdań powinien sięgnąć po tę pozycję.

Książka przedstawia losy bitwy na Okinawie widzianej oczami samych żołnierzy. Całość ma zatem formę fabularyzowaną, zaś za podstawę opowiadanych wydarzeń służą wspomnienia weteranów. Taka forma sprawia, że książkę czyta się lekko, nawet mimo grozy opisywanych wydarzeń. Jest to zatem zarówno dobre źródło wiedzy o bitwie, jak i pasjonująca lektura. Kogo interesują walki na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka zdobywa jednogłośnie tytuł najgorszej, jaką kiedykolwiek czytałem. Papierowe postaci, pretekstowa, mało wiarygodna fabuła, tragiczny sposób narracji... Długo można by wymieniać. Dość powiedzieć, że książka stanowi jedną długą i bardzo bolesną egzemplifikację złamania zasady, by nie opisywać, ale pokazywać. Sidal pisze tymczasem tak, jak by nieudolnie streszczał, co powoduje, że Czytelnik nie ma wrażenia czytania powieści, lecz co najwyżej niegotowych notatek, które dopiero posłużą do jej napisania. Całość ozdobiono tyleż infantylnymi, co moralizatorskimi mądrościami na temat współczesnego świata. Rzadko kiedy zdarza się, żeby książka mnie zirytowała, ale tej się udało. Brawo.

Ta książka zdobywa jednogłośnie tytuł najgorszej, jaką kiedykolwiek czytałem. Papierowe postaci, pretekstowa, mało wiarygodna fabuła, tragiczny sposób narracji... Długo można by wymieniać. Dość powiedzieć, że książka stanowi jedną długą i bardzo bolesną egzemplifikację złamania zasady, by nie opisywać, ale pokazywać. Sidal pisze tymczasem tak, jak by nieudolnie streszczał,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z oceną tej książki mam bardzo duży problem. Na minus zaliczam tu przede wszystkim fakt, iż została ona wydana w czasach słusznie minionych. I nawet jeżeli po odwilży w roku 1956 Powstanie Warszawskie traktowano łagodniej, to nadal przeważały opinie, w których wskazywano na nieodpowiedzialność środowiska londyńskiego. I to krytyczne nastawienie da się w tej publikacji wyczuć. Drugi duży minus to dobór relacji. Niektóre z nich dłużą się niemiłosiernie i opowiadają o rzeczach stosunkowo nieważnych, istotnych jednak dla ideologicznego wydźwięku całości. Dotyczy to w szczególności wspomnień żołnierzy AL, którzy - jak wiemy - nie odegrali zbyt dużej roli w całokształcie działań powstańczych. Natomiast ogromnym plusem jest niebywały autentyzm tej książki. Niektóre relacje są naprawdę wstrząsające; poszczególne historie głęboko zapadają w pamięć. Co ważne, zostały one napisane z bardzo różnych punktów widzenia, stąd dają całościowy pogląd. Do całości dołączono protokoły przesłuchań Komisji do Spraw Badania Zbrodni Wojennych. Choć są one na ogół suche, w pełni oddają barbarzyństwo Niemców, Ukraińców i innych oddziałów, które pacyfikowały polską stolicę. Jest to zatem lektura dla tych, których nie drażni pewien formalizm i którzy będą go w stanie przeboleć, by zrozumieć, czym był koszmar Powstania. Książka ta bez wątpienia daje możliwość takiego zrozumienia.

Z oceną tej książki mam bardzo duży problem. Na minus zaliczam tu przede wszystkim fakt, iż została ona wydana w czasach słusznie minionych. I nawet jeżeli po odwilży w roku 1956 Powstanie Warszawskie traktowano łagodniej, to nadal przeważały opinie, w których wskazywano na nieodpowiedzialność środowiska londyńskiego. I to krytyczne nastawienie da się w tej publikacji...

więcej Pokaż mimo to