rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

To już trzecia książka Pawła Fleszara, którą recenzuję. I przyznam szczerze, że styl tego autora ma w sobie coś, co mi się podoba. Całość za każdym razem trzyma w napięciu, a fabuły nie da się przewidzieć, przynajmniej mnie nie udało się przewidzieć jej do końca. To dobre uczucie w trakcie lektury, zwłaszcza że długo byłam przekonana, że znam już sprawcę tych wszystkich okropności.

Bo zaznaczam od razu, że tej książce dzieje się mnóstwo okropnych rzeczy, w końcu jeden z głównych motywów to gwałty i morderstwa kilkuletnich chłopców. „Piekło-niebo” dotyka całej palety trudnych i mrożących krew w żyłach spraw. Pojawi się tu i wątek seryjnego mordercy, i wykorzystywania seksualnego wśród kleru, ale czy to właściwy trop? Prawie do ostatnich stron nie byłam pewna.

Co ciekawe, autor w całym tym pokręconym i niejednokrotnie wstrętnym – ze względu na opisywane wydarzenia – świecie, który wykreował, pięknie odmalowuje Kraków, oprowadzając czytelników jego ulicami. W tym ulicami Nowej Huty, a to ważna dla mnie okolica, wszak spędziłam tam wiele lat z mojego ponad trzydziestoletniego życia. W książce pojawia się nawet osiedle Centrum B, na którym mieszkałam. Wyobraźnia zatem działała u mnie podwójnie.

Kolejna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę, to bohaterowie. Bardzo niejednoznaczni. Autor zdecydowanie nie podszedł do nich zero-jedynkowo. Odcieni szarości jest tu mnóstwo i w sumie każda postać ma swoje za uszami. Mimo to da się ich polubić – dla mnie to ważne, żeby lubić choć jedną postać i tutaj to się udało.

Widzę też, jak wiele pracy Paweł Fleszar włożył w pracę nad tą książką. Opisane intrygi zostały szczegółowo zaplanowane, a niepogubienie się w ich gęstej sieci na pewno nie było sprawą łatwą. Tym bardziej doceniam.

„Piekło-niebo” to naprawdę porządna książka z gatunku kryminał/thriller. Spodoba się nie tylko fanom gatunku, choć warto pamiętać, że ze względu na tematykę trzeba tu mocnych nerwów. Polecam i czekam na kolejne książki autora.

To już trzecia książka Pawła Fleszara, którą recenzuję. I przyznam szczerze, że styl tego autora ma w sobie coś, co mi się podoba. Całość za każdym razem trzyma w napięciu, a fabuły nie da się przewidzieć, przynajmniej mnie nie udało się przewidzieć jej do końca. To dobre uczucie w trakcie lektury, zwłaszcza że długo byłam przekonana, że znam już sprawcę tych wszystkich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam etap fascynacji picturebookami w naszym domu. Córka je uwielbiała, bez względu nawet na tematykę. Ja trochę bardziej zwracałam na nią uwagę, ale faktem jest, że przez nasze ręce przewinęło się mnóstwo książek, w których na pierwszy plan wysuwają się piękne, kolorowe, wielkie ilustracje. Wciąż jeszcze czasem do takich książek wracamy. „Złodziej opowieści” zaciekawił mnie właśnie tematyką.

Pomysł na książkę jest taki, że w pewnym nadmorskim miasteczku dziewczynka, wracając z biblioteki, gubi książkę. Znajduje ją morski stwór, a że ciekawskie z niego stworzenie, to zaczyna się zastanawiać, do czego służy ludziom ten przedmiot. Postanawia się tego dowiedzieć, a to niestety oznacza, że w okolicznych domostwach zaczynają ginąć kolejne książki. Sytuacja staje się już na tyle poważna, że… sprawę w swoje ręce postanawia wziąć mała dziewczynka. Podoba mi się to pokazanie odwagi u kilkuletniej dziewczynki, która w tej opowieści wcale nie jest przedstawiona jako krucha i słaba. A tej odwagi dodają jej właśnie książki – to z nich wie, jak rozwiązać tę zagadkę i jak stać się detektywem czy odkrywcą.

Ta historia ma szczęśliwe zakończenie. Dla mnie jest ona o tym, że warto dawać drugie szanse, bo często jest tak, że nie znamy motywów działania drugiej osoby. Wszyscy byli przekonani, że w mieście grasuje złodziej książek, a tymczasem morskim stworem kierowała po prostu ciekawość.

Na uwagę zasługują tu także ilustracje – są piękne, bardzo kolorowe i świetnie pasują do tekstu. Ale nie dziwi mnie to, wszak to picturebook. Warto sięgnąć i zobaczyć, czy i Wam się spodoba.

Pamiętam etap fascynacji picturebookami w naszym domu. Córka je uwielbiała, bez względu nawet na tematykę. Ja trochę bardziej zwracałam na nią uwagę, ale faktem jest, że przez nasze ręce przewinęło się mnóstwo książek, w których na pierwszy plan wysuwają się piękne, kolorowe, wielkie ilustracje. Wciąż jeszcze czasem do takich książek wracamy. „Złodziej opowieści” zaciekawił...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przygody Misi czytamy i lubimy już od jakiegoś czasu, jednak do tej pory trafiałyśmy na książki z trzema opowieściami. Dlatego, gdy dotarły do nas „Tajemnice lasu”, byłam zaskoczona, że publikacja wygląda inaczej niż te, które znamy. Ma nieco mniejszy format, za to opowieści jest w niej więcej. I to zapisuję jej na duży plus, bo książkę czytałyśmy aż trzy wieczory, podczas gdy krótsze książeczki z Misią wystarczały nam na jedno czytanie. Co więcej, każdy kolejny rozdział jest kontynuacją poprzedniego, a wszystkie tworzą spójną i bardzo przyjemną w odbiorze całość.

Bardzo podoba mi się tematyka. W książkach z Misią jest ona w ogóle interesująca, bo zawsze chodzi o pomoc zwierzętom, niemniej w tej części autorka poszła o krok dalej i podjęła się tematu śmiecenia w lesie. A to temat bardzo na czasie, niestety nieustannie od wielu lat.

Misia i Ewcia są już uczennicami, a szkoła to miejsce, gdzie na dziewczynki czeka wiele atrakcji. Jedną z nich jest kółko leśne, na którym zaprzyjaźniają się z leśniczym i starszym kolegą – Pawłem. To ostatnie nie od początku jest takie oczywiste, przyjaciółki muszą najpierw lepiej poznać chłopaka, by mu zaufać. Tak w zasadzie to poznać i jego, i jego psa, któremu Misia pomaga w swojej klinice.

Bardzo podoba mi się motyw wprowadzenia postaci tajemniczego mężczyzny mieszkającego w lesie w niewielkim domku. Na temat nieznajomego powstaje wiele plotek, ale to właśnie Misi uda się odkryć, z kim tak naprawdę ma do czynienia.

A czy uda się dotrzeć do osoby, która notorycznie zaśmieca las? Na pewno nie będzie to łatwe zadanie. Ale gdy za śledztwo weźmie się trójka zdeterminowanych dzieciaków, to wszystko jest możliwe :)

Bardzo polecam. Przyjemnie się czyta i ogląda, bo ilustracje też są genialne. Ale to nie dziwi, wszak ich autorką jest Agnieszka Filipowska.

Przygody Misi czytamy i lubimy już od jakiegoś czasu, jednak do tej pory trafiałyśmy na książki z trzema opowieściami. Dlatego, gdy dotarły do nas „Tajemnice lasu”, byłam zaskoczona, że publikacja wygląda inaczej niż te, które znamy. Ma nieco mniejszy format, za to opowieści jest w niej więcej. I to zapisuję jej na duży plus, bo książkę czytałyśmy aż trzy wieczory, podczas...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Staś Pętelka. Dzielny pacjent Agata Łuksza, Barbara Supeł
Ocena 7,6
Staś Pętelka. ... Agata Łuksza, Barba...

Na półkach:

Książki o tematyce wizyt u lekarza to w naszym domu takie must have, bo zawsze zabieramy je ze sobą, gdy córa musi odwiedzić gabinet swojej pani doktor. Pomagały nam one w początkach „przygody” z lekarzem, a teraz są po prostu miłym dodatkiem do niekoniecznie miłego czekania w kolejce. W poczekalni wyjmujemy zatem taką książeczkę i czekamy na naszą kolej. To z tego powodu sięgnęłam po nową część „Stasia Pętelki”.

Jedzenie piasku w piaskownicy nie jest zdrowe, temu nie można zaprzeczyć, ale spójrzmy prawdzie w oczy – które dziecko tego nie próbowało? Nie inaczej jest też ze Stasiem i jego koleżanką. Kiedy już zrobili piaskową zupę na placu zabaw, postanowili jej skosztować. W ten sposób przekonali się, że może jednak nie był to najlepszy pomysł – ból brzucha i inne dolegliwości do najprzyjemniejszych nie należały. No i skończyło się wizytą u lekarza.

Podoba mi się w tej historii to, że autorka sięgnęła po tematykę bliską dzieciom – zabawa w piaskownicy to coś, co kocha większość maluchów. Sama wizyta u lekarza jest opisana dość dokładnie – najpierw udajemy się do poczekalni, później wchodzimy ze Stasiem do gabinetu, a następnie pędzimy do apteki. Takie ujęcie tematu przybliża dzieciom to, co dzieje się, gdy musimy iść do doktora i oswaja je z tą sytuacją. A to ważne, bo wiele maluchów niechętnie myśli o takiej wizycie, czując niepewność spowodowaną niewiedzą, co je tam spotka.

Książka została przyjemnie dla oka zilustrowana. Duże obrazy są na niemal każdej rozkładówce, co ważne w przypadku książek przeznaczonych dla dzieci młodszych. Mojej córce się podobało, więc Staś rozgości się w naszej biblioteczce i zostanie z nami na dłużej.

Książki o tematyce wizyt u lekarza to w naszym domu takie must have, bo zawsze zabieramy je ze sobą, gdy córa musi odwiedzić gabinet swojej pani doktor. Pomagały nam one w początkach „przygody” z lekarzem, a teraz są po prostu miłym dodatkiem do niekoniecznie miłego czekania w kolejce. W poczekalni wyjmujemy zatem taką książeczkę i czekamy na naszą kolej. To z tego powodu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powrót do pracy na etacie mocno ograniczył moje możliwości czytelnicze. Nie znaczy to jednak, że nie czytam nic innego niż książki dla dzieci z córą, po prostu nie zawsze mam czas, by o swoich wrażeniach napisać. Czasem jednak zdarzają się takie książki, które warto pokazać, bo mogą trafić w gust wielu osób. Takie właśnie mam zdanie o książce „Pustkowia spokoju” Anny Fobii.

Już sam pomysł na osadzenie akcji na mroźnej Alasce jest interesujący, bo raczej nieczęsto spotyka się to miejsce w powieściach. Autorka pokazała Alaskę w różnych jej odsłonach, ale do mnie najbardziej przemawia to tajemnicze, może nieco mroczne, dzikie i nieprzewidywalne. Zupełnie jak bohaterowie tej opowieści. Aistis i Izis to postacie z charyzmą, oryginalne i z mocnymi charakterami. Kiedy spotkają się takie osobowości, może powstać prawdziwa mieszanka wybuchowa, która wciągnie czytelnika. Tak właśnie się dzieje w „Pustkowiach spokoju” – Aistis i Izis wzruszają, bawią, ale też wkurzają. Raz człowiek im kibicuje, innym razem posłałby uparciuchów do diabła. Słowem: wzbudzają duże emocje, a o to przecież chodzi.

Szalenie podoba mi się pomysł ukazania magii natury, życia w zgodzie z nią i ze zwierzętami. Anna Fobia losy bohaterów splotła ze wspaniałą wilczycą, która… wyciśnie łzy z czytelnika. Nie żartuje, są tu momenty, w których naprawdę można się poryczeć. A to już od dawna nie zdarza mi się zbyt często w trakcie lektury.

„Pustkowia spokoju” to bardzo klimatyczna książka, trzymająca w napięciu, ale też w pewien sposób kojąca. W sam raz na mroźne, zimowe wieczory – dzięki temu można jeszcze mocniej wczuć się w tę historię. Polecam.

Powrót do pracy na etacie mocno ograniczył moje możliwości czytelnicze. Nie znaczy to jednak, że nie czytam nic innego niż książki dla dzieci z córą, po prostu nie zawsze mam czas, by o swoich wrażeniach napisać. Czasem jednak zdarzają się takie książki, które warto pokazać, bo mogą trafić w gust wielu osób. Takie właśnie mam zdanie o książce „Pustkowia spokoju” Anny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Ałbeny Grabowskiej – co przyznaję nie bez wstydu – niemniej już teraz wiem, że na pewno nie było ostatnie. Emocje, które towarzyszyły mi podczas lektury, można porównać do tych, które są moim udziałem, gdy sięgam po ulubione klasyki. A to naprawdę nie zdarza się często.

W książce poznajemy historię rodziny Terechowiczów – trzech sióstr i ich matki, ojciec bowiem poszedł na front i słuch po nim zaginął. Terechowiczówny dawniej były klasycznymi panienkami, które chronią skórę przed słońcem, natomiast w wojennej rzeczywistości każda z nich radzi sobie inaczej. Klara to dziewczyna pełna chęci i sił do działania, kiedy trzeba, z panienki przeistacza się niemal w chłopkę i nie lęka się żadnej pracy. Róża to taka trochę infantylna trzpiotka, której w głowie bale i znalezienie bogatego męża. Amelia jest dość ciekawą postacią – momentami irytująca, ale jednak to właśnie ona porywa się na krok, który żadnej z jej sióstr nie przyszedłby do głowy. Opuszcza podupadły majątek i jedzie do miasta, by pomagać w szpitalu opatrywać rannych żołnierzy. Po pewnym czasie pojawia się jednak znowu, w dodatku nie sama.

Najwięcej miejsca w książce poświęcono Klarze, co uważam za dobry pomysł. To postać chyba najbardziej złożona – nieobce są jej myśli o tym, że kobiety powinny walczyć o swoje prawa, a z drugiej strony potrafi też zazdrościć siostrze męża. W ogóle Klara jest dobrym przykładem na to, że mężczyźni mają słabość do kobiet czynu, choć – z niewiadomych względów – czasem żenią się z kimś o zupełnie innym usposobieniu. Powodzenie Klary u mężczyzn z jej otoczenia było dla mnie dość zrozumiałe, natomiast jej niepewność własnych uczuć czasem mnie irytowała. Ale to dobrze, bo to znaczy, że bohaterka podążała swoją ścieżką, a nie tą, którą ja jako czytelnik dla niej wybrałam. To wpływało na utrzymanie napięcia i niepewności podczas lektury.

Kiedy na scenie pojawił się J. (nie chcę zdradzać, o którego z mężczyzn chodzi, by nie psuć przyjemności czytania), bardzo kibicowałam jego znajomości z Klarą. Bardzo liczyłam na happy end z ich udziałem i gdy już myślałam, że wszystko idzie ku dobremu, autorka po raz kolejny zaczęła wodzić mnie za nos – za co swoją drogą jestem wdzięczna, bo to sprawiło, że lektura była jeszcze ciekawsza.

Ale zakończenie… Nie, nie, nie. Ja się nie godzę na to, by czytelnika zostawić w takim momencie! Z tak wielką niepewnością! Ta historia aż się prosi o ciąg dalszy i mam wielką nadzieję, że kontynuacja ukaże się jak najszybciej, bo to jedna z tych książek, których zakończenie po prostu musi się poznać! A o urwanie w takiej chwili bez ciągu dalszego autorki nie posądzam, zakrawałoby to na okrucieństwo. Tak więc czekam na to, co będzie dalej, i bardzo, naprawdę bardzo polecam wam tę książkę!

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Ałbeny Grabowskiej – co przyznaję nie bez wstydu – niemniej już teraz wiem, że na pewno nie było ostatnie. Emocje, które towarzyszyły mi podczas lektury, można porównać do tych, które są moim udziałem, gdy sięgam po ulubione klasyki. A to naprawdę nie zdarza się często.

W książce poznajemy historię rodziny Terechowiczów – trzech...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niepełnosprawność to niestety wciąż temat często unikany przez rodziców, zwłaszcza dzieci młodszych, jeśli nie mają one w swoim otoczeniu osoby z niepełnosprawnością. Nie sądzę, aby wynikało to ze złej woli rodziców, raczej z tego, że po prostu nie wiedzą, jak wyjaśnić młodemu człowiekowi to wszystko, skoro sami niejednokrotnie w dzieciństwie słyszeli, aby nie patrzeć na tego pana czy panią, aby nie sprawić przykrości. A to przecież naturalne, że dzieci pytają, że są ciekawe, że chcą wiedzieć. Jeśli wcześniej spotkaliby się z tym tematem, to istnieje całkiem spora szansa na to, że w miejsce nadmiernej ciekawości i „kłopotliwych” niekiedy pytań, pojawiłaby się zwykła ludzka życzliwość, empatia i akceptacja.

Wciąż uważam, że niepełnosprawność to temat, który w literaturze dziecięcej powinien pojawiać się częściej, dlatego tak bardzo cieszy mnie, kiedy na rynku pojawiają się książki takie jak ta – „Jak się masz, Myszlicielko?” to doskonały przykład na to, że o niepełnosprawności można pisać w sposób piękny, ale wcale niewyidealizowany, z pokazaniem zarówno trudności, jak i życiowych radości. Marta Koźlak w swojej książce pokazuje, że osoby z różnymi niepełnosprawnościami także mogą cieszyć się życiem i czerpać z niego garściami, zwłaszcza gdy w swoim otoczeniu mają bliskie osoby, które wspierają i akceptują je takimi, jakimi są. To bardzo budujące przesłanie, uczące od najmłodszych lat empatii i zrozumienia dla inności.

„Jak się masz, Myszlicielko?” to zbiór trzech opowiadań, z których każde dotyczy innego rodzaju niepełnosprawności. Pomysł jest taki, że poznajemy zwierzątko, które jest inne od pozostałych, ale otoczone bliskimi, którzy wspierają i akceptują tę inność. W drugiej części każdej opowieści pojawia się młody człowiek, bardzo podobny do zwierzątka, które zdążyliśmy już polubić i zaakceptować takie, jakie jest. Na końcu każdego opowiadania znajdują się pytania do tekstu, które staną się początkiem rozmowy na temat tego, jak mogli czuć się bohaterowie, co ich cieszyło, a co sprawiało trudność. W ten sposób możemy jeszcze lepiej poznać i oswoić dziecko z różnymi niepełnosprawnościami.

W książce jest całkiem sporo ilustracji – pięknych, kolorowych, bardzo miłych dla oka. Obraz w tej publikacji doskonale oddaje jej treść, wszystko do siebie pasuje, tworząc wdzięczną całość.

Takie książki są potrzebne. Chodzi mi nie tylko o tematykę, ale przede wszystkim o to, jak zostały napisane – z otwartością na człowieka, empatią, akceptacją. Marta Koźlak jest pedagogiem specjalnym, nauczycielem przedszkolnym, ma wieloletnie doświadczenie w pracy z dziećmi – i to tutaj widać, to widać w każdym zdaniu, które napisała. Zdecydowanie polecam!

Niepełnosprawność to niestety wciąż temat często unikany przez rodziców, zwłaszcza dzieci młodszych, jeśli nie mają one w swoim otoczeniu osoby z niepełnosprawnością. Nie sądzę, aby wynikało to ze złej woli rodziców, raczej z tego, że po prostu nie wiedzą, jak wyjaśnić młodemu człowiekowi to wszystko, skoro sami niejednokrotnie w dzieciństwie słyszeli, aby nie patrzeć na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewnie znacie niejedną historię o tym, jak to przystojny facet z dobrego domu nie umie stworzyć prawdziwego związku, bo nigdy nie zaznał miłości i nikt go tego nie nauczył. To motyw dość popularny, niemniej wciąż przez czytelników lubiany. Zazwyczaj na drodze takiego jegomościa staje dziewczyna dorastająca w biedzie, czasem doświadczona przez los, innym razem doświadczająca w domu rodzinnym szczęśliwych chwil w gronie bliskich osób. Zdarzają się też książki, w których motywem przewodnim jest małżeństwo z rozsądku, a nie z miłości. „Sto osiemdziesiąt stopni” łączy w sobie częściowo te motywy, ale daje coś więcej – bohaterowie tej opowieści wymykają się schematom i czasami zachowują się zupełnie inaczej, niż spodziewa się czytelnik. A jeśli dodamy do tego poczucie humoru w bardzo oryginalnym wydaniu, to mamy przepis na czas spędzony w towarzystwie naprawdę przyjemnej lektury!

Pomysł na książkę jest taki, że dwoje młodych ludzi pobiera się dla dobra rodzinnych interesów, aby poszerzyć strefy wpływów i umocnić pozycję na rynku. Nathaniel to klasyczny pracoholik, który w grafik ma wpisane nawet terminy uprawiania seksu, z kolei jego żona to… zupełnie inna bajka. Samantha, owszem, wychodzi za mąż bez miłości, ale nie oznacza to wcale, że zamierza trwać w takim związku. Ona postanawia o tę miłość zawalczyć i rozkochać w sobie małżonka, co nie jest sprawą prostą. A czasem sięga po takie sposoby, że… cóż, to naprawdę ciężki kaliber, ale też mnóstwo uśmiechu na twarzy czytelnika. Darcy Trigovise stworzyła bohaterkę, której nie da się nie lubić – i to właśnie uważam za największy atut tej książki. Sam to kobieta, której poczynania nie tylko z przyjemnością się śledzi, ale też mocno im kibicuje, trzymając kciuki za uczucie, które uparcie nie chce zakiełkować w szorstkim w obyciu facecie.

Zapewniam, że uśmiejecie się podczas lektury, ale nie zabraknie też chwil wzruszenia. A to jest bardzo dobre połączenie. O ile nie przepadam za komediami romantycznymi w wydaniu filmowym, to te w postaci ciekawych historii zapisanych na kartach książek lubię, a w takim wydaniu – lubię jeszcze bardziej.

Zachęcam do sięgnięcia po „Sto osiemdziesiąt stopni”, to naprawdę przyjemna lektura. Pośmiejmy się trochę i wprowadźmy nieco więcej wesołości do życia w tym trudnym dla wszystkich czasie!

Pewnie znacie niejedną historię o tym, jak to przystojny facet z dobrego domu nie umie stworzyć prawdziwego związku, bo nigdy nie zaznał miłości i nikt go tego nie nauczył. To motyw dość popularny, niemniej wciąż przez czytelników lubiany. Zazwyczaj na drodze takiego jegomościa staje dziewczyna dorastająca w biedzie, czasem doświadczona przez los, innym razem doświadczająca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Agnieszki Kaźmierczyk, więc z góry zakładałam, że ta książka mnie nie zawiedzie, zwłaszcza że tematyka zapowiadała się naprawdę dobrze, intrygowała. I mając porównanie z poprzednią książką autorki, stwierdzam, że choć podobają mi się obie, to „Klątwa sióstr” bardziej.

Po raz kolejny mamy tutaj to, za co cenię pomysły Agnieszki Kaźmierczyk – nawiązanie do mitologii słowiańskiej, ale w sposób wyważony, upiory nie atakują czytelnika z każdej strony, za to tworzą niepowtarzalny klimat i uatrakcyjniają fabułę. Bo w tej książce dzieje się dużo i trudno znaleźć dobry moment na przerwanie czytania i odłożenie publikacji na półkę.

Basia i Klara to bliźniaczki, którym jednak daleko do zwyczajnych nastolatek. Każda z nich posiada bowiem trudny do wytłumaczenia dar (a może przekleństwo?), o którym wiedzą jedynie najbliżsi. Kiedy dziewczęta poznają prawdę o swoim poczęciu, postanawiają za wszelką cenę dowiedzieć się czegoś więcej o własnym ojcu. To uruchamia lawinę zdarzeń, których nie będą mogły już zatrzymać…

Ale dla mnie ta opowieść to nie tylko zgrabnie napisana historia o rzeczach i zjawiskach nadprzyrodzonych, o tym, co trudno objąć rozumem. To także piękny dowód na to, na jak wiele wyrzeczeń gotowa jest matczyna miłość, by chronić dzieci. Przesłanie, które rzuciło mi się w oczy, także jest budujące – na miłość, także tę w namiętnym wydaniu, nigdy nie jest za późno, bez względu na wiek i bagaż doświadczeń.

Lubię styl autorki i jej pomysły, bo w tej książce widać powiew świeżości i ciekawe połączenie obyczajówki z nutą fantastyki, dzięki czemu grono osób, którym może się ona spodobać, jest szerokie.

Polecam na chłodne jesienne wieczory i nie tylko – na każdy inny dzień, jeśli chcecie się oderwać od rzeczywistości i poznać intrygującą historię wyjątkowych sióstr oraz ich matki.

To nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Agnieszki Kaźmierczyk, więc z góry zakładałam, że ta książka mnie nie zawiedzie, zwłaszcza że tematyka zapowiadała się naprawdę dobrze, intrygowała. I mając porównanie z poprzednią książką autorki, stwierdzam, że choć podobają mi się obie, to „Klątwa sióstr” bardziej.

Po raz kolejny mamy tutaj to, za co cenię pomysły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając poprzednią książkę Małgorzaty Manelskiej, dałam się porwać Mazurom, chłonęłam ten klimat i piękną, wzruszającą, momentami wyciskającą łzy z oczu historię. Po cichu liczyłam, że tym razem będzie podobnie, może nawet lepiej, bo przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia – i tak jest także w przypadku mnie jako czytelnika. Nie zawiodłam się, zdecydowanie, bo „Tam, gdzie bzy sięgają nieba” to opowieść, która chwyta za serce i jeszcze długo po odłożeniu książki na półkę, nie chce opuścić myśli, robiąc w głowie miejsce na przygody kolejnych bohaterów.

Tak jak poprzednio, tak i tym razem powieść toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych – współcześnie i w połowie lat czterdziestych XX w., kiedy wojna dobiegała końca, co bynajmniej nie oznaczało, że kończą się też kłopoty mazurskiej ludności.

Kalina, jedna z głównych bohaterek, samotnie wychowuje córkę, starając się jakoś zapewnić jej godne warunki, co w niewielkiej miejscowości wcale nie jest proste, bo o pracę trudno. Zwłaszcza jeśli przez lata pracowało się w obcym kraju w innym niż wyuczonym zawodzie. Powrót do Polski okazuje się niełatwy, jednak Kalinie w końcu udaje się znaleźć zatrudnienie. Kiedy na jej drodze pojawia się Ksawery, mężczyzna samotnie wychowujący dorastającą córkę, kobieta boi się mu zaufać, nie jest pewna, czy może pozwolić mu się do siebie zbliżyć. Sprawy nie ułatwiają także trudne relacje z matką, która uważa, że Kalina powinna skupić się na wychowywaniu dziecka, a nie na chodzeniu na randki. Czy doświadczeni przez los bohaterowie dadzą sobie szansę na szczęście i czy je odnajdą – razem bądź osobno – tego dowiecie się już z książki, nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły. Ale zdradzę jeszcze, że ta druga płaszczyzna czasowa, ta odległa od czasów nam współczesnych, jest w moim odczuciu jeszcze bardziej przejmująca. To właśnie przy niej z moich oczu popłynęły łzy, choć zdarza mi się to rzadko. Małgorzata Manelska mocno doświadczyła bohaterów, rozdzielając ich na lata, ale choć wszystko we mnie buntowało się przeciwko takim wydarzeniom, nie winię autorki – ona po prostu świetnie oddała klimat tamtych lat i tego, co stało się w Małdze, niewielkiej osadzie, będącej obecnie rezerwatem.

Uwielbiam w twórczości Małgorzaty Manelskiej to, że nawiązuje w swoich książkach do prawdziwych miejsc i wydarzeń. Że prowadzi czytelnika krok po kroku po tym, co wydarzyło się kilkadziesiąt lat temu, że upamiętnia to wszystko, daje świadectwo i jednocześnie przestrogę, bo to przecież ludzie ludziom zgotowali ten los.

Polecam, zdecydowanie polecam i czekam niecierpliwie na kolejną książkę autorki, po którą sięgnę z przyjemnością!

Czytając poprzednią książkę Małgorzaty Manelskiej, dałam się porwać Mazurom, chłonęłam ten klimat i piękną, wzruszającą, momentami wyciskającą łzy z oczu historię. Po cichu liczyłam, że tym razem będzie podobnie, może nawet lepiej, bo przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia – i tak jest także w przypadku mnie jako czytelnika. Nie zawiodłam się, zdecydowanie, bo „Tam, gdzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzisiaj chciałabym pokazać wam książkę wyjątkową. Czytałam ją, jeszcze zanim pofrunęła do wydawcy i mocno kibicowałam autorowi, aby „Trzecia strona medalu” ujrzała światło dzienne. Bo to historia naprawdę oryginalna, ciekawa i wciągająca.

Wcześniej nigdy bym nie pomyślała, że można połączyć ze sobą tyle różnych wątków w taki sposób, że wygląda to spójnie, sensownie, płynnie się ze sobą łączy. Zbrodnie poprzedniego systemu, hipnoza, reinkarnacja, różne wymiary prawdy – brzmi jak pomysły na kilka książek? Tymczasem Dariusz Grochal dokonał rzeczy niebanalnej, łącząc to wszystko w intrygującej historii o dziennikarzu śledczym, który ujawnia esbeckie zbrodnie w książce, za którą otrzymuje literacką Nagrodę Nobla. Nietrudno się domyślić, że naraża się tym wielu osobom, także tym, które mają duże możliwości, by uprzykrzyć mu życie. Olaf Limba zdaje sobie z tego sprawę, ale nie ma pojęcia, jak bardzo zmieni się jego życie. To, czego doświadczy, na zawsze odciśnie na nim piętno, a najgorsze będzie w tym poczucie, że nie ma pojęcia, co jest prawdą, a co jedynie zmyślną mistyfikacją.

Limba to gość twardo stąpający po ziemi, taki, dla którego liczą się fakty. Sceptycznie nastawiony do wszelkiego rodzaju zjawisk paranormalnych, niedających się wyjaśnić za pomocą powszechnie dostępnej wiedzy i twardych dowodów naukowych. Wydarzenia, które staną się jego udziałem, sprawią, że będzie musiał przewartościować własne poglądy, nadać im nowy sens i określić, w co tak naprawdę wierzy.

Bardzo dużą zaletą książki jest różnorodność bohaterów, przy jednoczesnym zachowaniu ich charyzmy. Tutaj każda z postaci jest inna, ale każda wyjątkowa, posiadająca właściwe tylko dla siebie cechy. Tym, co mnie zaskoczyło, był fakt, że sympatią nie darzy się jedynie bohaterów pozytywnych. Jestem skłonna przyznać, że najbardziej polubiłam gościa, który… cóż, ideałem zdecydowanie nie był, niemniej mówił w tak charakterystyczny i zabawny sposób, że nie umiałam się tej jego charyzmie oprzeć i wyczekiwałam momentów, aż wkroczy na scenę.

To powieść debiutancka Dariusz Grochala, ale wiem, że pisze już kolejne. Z niecierpliwością na nie czekam, skoro w debiucie pokusił się o tak oryginalne rozwiązania fabularne, to ciekawa jestem, czym zaskoczy w następnych książkach. Oby tych było jak najwięcej! Zdecydowanie polecam!

Dzisiaj chciałabym pokazać wam książkę wyjątkową. Czytałam ją, jeszcze zanim pofrunęła do wydawcy i mocno kibicowałam autorowi, aby „Trzecia strona medalu” ujrzała światło dzienne. Bo to historia naprawdę oryginalna, ciekawa i wciągająca.

Wcześniej nigdy bym nie pomyślała, że można połączyć ze sobą tyle różnych wątków w taki sposób, że wygląda to spójnie, sensownie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Twórczość Dominiki Smoleń nie jest mi obca. Nie znam co prawda wszystkich jej książek – bo tych jest już kilka – niemniej parę czytałam, więc mam porównanie i stwierdzam, że „Candy” jest najlepszą z nich, także najlepiej napisaną.

Maja to młoda dziennikarka, nieco zahukana, trochę nieśmiała – typ szarej myszki, która niespecjalnie lubi się wychylać. Przynajmniej takie wrażenie sprawia na początku książki. Pewnego dnia zostaje wysłana z pracy na koncert popularnego rapera Zeta, by przeprowadzić z nim wywiad. Chłopak robi na niej wrażenie, jednak dziewczyna ma świadomość, że ktoś taki jak ona raczej nie zawróci w głowie komuś, kto co noc może mieć inną kobietę. Zet także się tego nie spodziewa, a jednak choć po kilku spędzonych razem godzinach ich drogi się rozchodzą, nie potrafi wyrzucić uroczej dziennikarki z głowy.

Maja, mieszkająca dotąd na Śląsku, traci posadę w tamtejszej redakcji i przenosi się do Warszawy. To szansa na odnowienie kontaktu z Zetem, ale czy dziewczyna naprawdę tego chce? Nie zdąży się nad tym zastanowić, bo przypadek zdecyduje za nią, a później akcja nabierze tempa i będzie działo się sporo, włącznie z intrygami ze strony bliskich osób i niedopowiedzeniami, które będą niosły za sobą poważne konsekwencje.

Książkę czyta się naprawdę szybko. Jeśli ktoś późno chodzi spać, zapewne nie odłoży jej na półkę, póki nie dobrnie do końca. To w moim odczuciu trochę literatura kobieca, trochę młodzieżowa, a taka mieszanka zdecydowanie poszerza grono docelowych czytelników, którym ta opowieść może się spodobać. Mnie się podoba, choć czasem nie rozumiałam zachowań bohaterów, innym razem miałam wręcz ochotę nimi potrząsnąć. Ale to dobrze – o to chodzi w książkach, by wzbudzały emocje, a nie tylko odzwierciedlały nasze myśli i przekonania.

Jeśli lubicie lekkie i przyjemne pióro oraz wątki miłosne, sięgnijcie po „Candy”. Istnieje spora szansa, że wam się spodoba.

Twórczość Dominiki Smoleń nie jest mi obca. Nie znam co prawda wszystkich jej książek – bo tych jest już kilka – niemniej parę czytałam, więc mam porównanie i stwierdzam, że „Candy” jest najlepszą z nich, także najlepiej napisaną.

Maja to młoda dziennikarka, nieco zahukana, trochę nieśmiała – typ szarej myszki, która niespecjalnie lubi się wychylać. Przynajmniej takie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kastora dobrze już w naszym domu znamy i lubimy. Przede wszystkim za praktyczny wymiar książek, których jest bohaterem. Towarzyszyłyśmy mu już z córą, gdy majsterkował i szył, tym razem przyglądamy się, jak uprawia fasolkę na parapecie, a przy okazji inspirujemy się! Bo jak się okazuje, sadzenie fasolki wcale nie jest takie trudne, za to satysfakcji przynosi niemało, o czym przy najbliższej okazji zamierzamy się przekonać.

Tym razem sympatyczny bóbr ma kompana w swoich działaniach – mały Maciuś ochoczo pomaga, a później wraz z Kastorem cieszy się efektami ich wspólnej pracy. A warto zaznaczyć, że cieszą nimi nie tylko oczy, ale także… brzuszki!

Dlaczego jednak tak bardzo spodobał mi się pomysł sadzenia fasoli? Z kilku powodów. Po pierwsze to zajęcie znajduje się w granicach możliwości nawet młodszych dzieci, którym po prostu może pomóc osoba dorosła. A to daje dziecku poczucie sprawczości, pokazuje, że jest ono samodzielne, że potrafi, jeśli tylko chce i jeśli mu się na to pozwoli. Po drugie jest to świetny sposób na ćwiczenie cierpliwości i pokazanie, że czasem jest tak, iż na efekty naszych działań po prostu musimy poczekać. A przyswojenie tej prawdy zaprocentuje w przyszłości, bo przecież my, dorośli, doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nie można mieć wszystkiego na już, tu i teraz. No i jeszcze kwestia systematyczności i odpowiedzialności – nie wystarczy, że zasadzimy roślinkę, musimy jeszcze o nią dbać, by wyrosła, a to wiąże się z pewnymi obowiązkami względem niej. No i przede wszystkim – takie sadzenie fasolki może być po prostu fajną zabawą i miłym sposobem na spędzenie wspólnie czasu.

Jak w przypadku całej serii o Kastorze tekstu nie jest dużo, za to jest bardzo konkretny, zawarto w nim wszystkie informacje, jakich potrzebujemy, aby pójść w ślady naszego bohatera. Tutaj dodatkowo Kastor na końcu daje rady odnośnie do rodzajów fasolek – które są łatwe w uprawie i kiedy najlepiej je sadzić. To książka, która przyda się i w zasobach przedszkolnej biblioteczki i w tych domowych, do których codziennie sięgają nasze kilkuletnie pociechy, choć tak naprawdę ciężko tu określić grupę docelową czytelników – sadzenie fasolek może się przecież spodobać i dwulatkowi, i siedmiolatkowi, a to duża zaleta publikacji. Zdecydowanie polecam!

Kastora dobrze już w naszym domu znamy i lubimy. Przede wszystkim za praktyczny wymiar książek, których jest bohaterem. Towarzyszyłyśmy mu już z córą, gdy majsterkował i szył, tym razem przyglądamy się, jak uprawia fasolkę na parapecie, a przy okazji inspirujemy się! Bo jak się okazuje, sadzenie fasolki wcale nie jest takie trudne, za to satysfakcji przynosi niemało, o czym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat niejedzenia warzyw jest znany chyba każdemu rodzicowi, któremu „w udziale” przypadł tak zwany niejadek. A że paleta smaków, które podchodzą mojej córze, jest mocno ograniczona i zdecydownie uboga w warzywa, to jeszcze przed lekturą nowej Poli założyłam, że to będzie coś dla nas. Samą bohaterkę znamy już z części o tym, jak porzucić pampka, a że Zosia bardzo ją polubiła, to z chęcią powitałyśmy w domu kolejne jej przygody.

Już sama okładka jest dość sugestywna – pokazuje, że Pola miłością do warzyw nie pała. Kiedy więc okazuje się, że na obiad jest sałatka, dziewczynka cieszy się, że czeka ją wizyta u babci i liczy na to, że tam znajdzie coś „lepszego”. Babcia jednak wpada na pomysł, by pokazać wnuczce, że warzywa wcale nie są takie straszne, jak się wydają. W pobliskim sklepie zaopatrują się zatem i w warzywka, i w trochę łakoci. Pola poznaje po kolei różne warzywa, porównując je do różnych rzeczy, ale to ona decyduje o tym, których chce spróbować. I to jest bardzo fajne – nie jest do tego zmuszana, raczej zachęcana, ale decyzja należy do niej. Jedne jej się podobają, inne są interesujące, ale okdłada ich skosztowanie na później, a w końcu coś zaciekawia ją na tyle, że postanawia spróbować.

Próbowanie warzyw to temat przewodni, niemniej zakończenie pokazuje nam, że problematykę tę ujęto w tej niewielkiej gabarytowo książeczce szerzej – jako oswajanie z nowymi smakami, bo i babcia Poli daje się skusić na coś, czego zwykle nie jada – na słodycze. I… stwierdza, że za nimi nie przepada. Fajnie, że ukazano tutaj różne gusta, a nie często powielany schemat, że każdy nie lubi warzyw, za to słodycze są powszechnie uwielbiane.

Bardzo lubię ilustracje w serii o Poli. Spodobały mi się przy naszej pierwszej przygodzie z tą bohaterką, podobają też teraz. Zresztą, to dziewczynka, której ciężko nie polubić, pewnie dlatego córka lubi sięgać po te książki. Niewielki format i grubość publikacji sprawiają z kolei, że łatwo ją zabrać w torebkę, by poczytać tam, gdzie czas się dłuży – w kolejce czy w podróży. Zdecydowanie polecamy – tu nie jest idealistycznie, jest życiowo.

Temat niejedzenia warzyw jest znany chyba każdemu rodzicowi, któremu „w udziale” przypadł tak zwany niejadek. A że paleta smaków, które podchodzą mojej córze, jest mocno ograniczona i zdecydownie uboga w warzywa, to jeszcze przed lekturą nowej Poli założyłam, że to będzie coś dla nas. Samą bohaterkę znamy już z części o tym, jak porzucić pampka, a że Zosia bardzo ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Serię książeczek o sympatycznym Pompiku i jego żubrzej rodzince znamy już z córą bardzo dobrze. Zosia dość często sięga po konkretne części, po jedne częściej, po inne rzadziej, a że nie są to lektury długie, to Pompik towarzyszył nam już niejednokrotnie także w podróży czy w miejscach, w których musiałyśmy czekać, tj. we wszelkiego rodzaju kolejkach. Tak było w czasach, gdy jeszcze z córą namiętnie podróżowałyśmy komunikacją publiczną, teraz z oczywistych względów sytuacja się zmieniła, niemniej o żubrach odwiedzających pszczególne parki nardowe wciąż czytamy.

I właśnie z tych wizyt w różnych parkach narodowych do tej pory kojarzyłyśmy Pompika. Tymczasem „Żubr Pompik. Tropy na śniegu” to lektura trochę inna, a przez to na początku nawet ciekawsza – wszak bohater znajomy i lubiany, ale opowieści z jego udziałem zupełnie inne. Bo w tej książce Pompik… dopiero przychodzi na świat! Pomruk nie może się tego doczekać, Porada – jak to ona – czeka na to wielkie wydarzenie ze spokojem. A kiedy już mały żuberek pojawia się na świecie, odkrywa, że ten pełen jest różnych przygód, które zdają się go szukać.

W publikacji tej znajdziemy kilka krótkich historii, w których Pompik poznaje otaczający go świat. W jednej szykuje się do snu zimowego, jak inne zwierzęta, nieświadomy faktu, że nie każdy w niego zapada, w innnej – skądinąd mojej ulubionej – ratuje Pomruka przed wielką wichurą, bo Pomruk jak to Pomruk, czasem jest zajęty podziwianiem tego, jaki wielki i wspaniały z niego żubr, by dostrzec niebezpieczeństwo 🙂

Ilustracje, a raczej ich styl jest nam już dobrze znany, lubimy Pompika, także pod względem graficznym. W przypadku tej książki warto zaznaczyć, że jej format jest nieco większy od całej serii o parkach narodowych, a oprawa jest gruba, zatem nie zniszczy się tak łatwo. To dodatkowa zaleta.

Jak w przypadku całej serii o Pompiku – polecamy, u nas sprawdza się bardzo fajnie. Czytamy jego przygody już od dość dawna i nie nudzą się nam.

Serię książeczek o sympatycznym Pompiku i jego żubrzej rodzince znamy już z córą bardzo dobrze. Zosia dość często sięga po konkretne części, po jedne częściej, po inne rzadziej, a że nie są to lektury długie, to Pompik towarzyszył nam już niejednokrotnie także w podróży czy w miejscach, w których musiałyśmy czekać, tj. we wszelkiego rodzaju kolejkach. Tak było w czasach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwielbiam wyszukiwanki, moje dziecię podobnie, więc ochoczo zapoznajemy się z kolejnymi publikacjami, które ćwiczą dziecięcą spostrzegawczość. Ta konkretna co prawda dla mojej córy jest jeszcze za trudna, niemniej ja postanowiłam się z nią zmierzyć.

Jak sam tytuł zapowiada, jesteśmy w mieście, które zmienia się wraz z porą dnia, bo śledzimy poczynania mieszkańców od rana do samego wieczora. Warto od razu zaznaczyć, że stopień uszczegółowienia jest dość duży, a wyszukiwane elementy malutkie. Może nie wygląda to aż tak, jak w Wallym, niemniej wyszukiwanie wcale proste nie jest – i bardzo dobrze, bo jest to publikacja skierowana do starszaków. Dla maluszków znamy już kilka ciekawych wyszukiwanek, ale dlaczego miałaby to być rozrywka zarezerowana jedynie dla najmłodszej grupy czytelników? Fajnie, że tworzy się także coś z myślą o tych dzieciach, które potrzebują trudniejszych wyzwań.

Na początku poznajemy kilka postaci, które następnie pojawiają się na kolejnych kartach w różnych sytuacjach. Na każdej rozkładówce została podana godzina, która aktualnie jest w mieście, i kilka pytań związanych z wyszukiwaniem. Przy czym – jak to z wyszukiwankami bywa – to może być dopiero początek, bo równie dobrze możemy zadawać sobie zagadki na zmianę. I to jest fajne, bo zabawa nigdy się nie kończy!

Kreska autorki jest bardzo charakterystyczna, mnie się podoba, więc jestem ciekawa części o Ziemi. Oryginalny jest także format – bardzo „wysoki”. Do tego twarda oprawa i mamy naprawdę interesującą propozycję dla dzieci w wieku mniej więcej wczesnoszkolnym, choć i starszy czytelnik nie będzie się nudził.

Jeśli – jak my – lubicie wyszukiwanki, zapoznajcie się z książkami tej autorki. Istnieją duże szanse, że wam się spodoba.

Uwielbiam wyszukiwanki, moje dziecię podobnie, więc ochoczo zapoznajemy się z kolejnymi publikacjami, które ćwiczą dziecięcą spostrzegawczość. Ta konkretna co prawda dla mojej córy jest jeszcze za trudna, niemniej ja postanowiłam się z nią zmierzyć.

Jak sam tytuł zapowiada, jesteśmy w mieście, które zmienia się wraz z porą dnia, bo śledzimy poczynania mieszkańców od rana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie książki, które od razu przykuwają wzrok swoją okładką, kusząc, by zapoznać się z tym, co oferuje środek. „Małe sówki” są właśnie jedną z takich publikacji. Nie sposób przejść obojętnie obok rozkosznych bohaterów tej opowieści!

Pozornie fabuła tej książki jest nieskomplikowana – ot, małe sówki w gnieździe otwierają oczy i widzą, że nie ma z nimi mamy. Zastanawiają się zatem, gdzie mogła się podziać. To znaczy, zastanawia się większość z nich, bo ta najmłodsza trochę zaczyna panikować. Kiedy nieobecność sowiej mamy się przedłuża, niepokój zaczynają odczuwać także pozostałe. Na szczęście w końcu sytuacja się wyjaśnia, a mama wraca do gniazda cała i zdrowa, wydaje się nawet nieco zaskoczona tym, jak wiele emocji wzbudziło w jej dzieciach to zdarzenie.

To opowieść, którą bardzo łatwo przełożyć na ludzkie realia. Dzieci, zwłaszcza te małe, którym przyjdzie doświadczyć po raz pierwszy czy drugi nieobecności mamy, będącej przecież zawsze obok, na wyciągnięcie ręki, mogą odczuwać całą paletę emocji z tym związanych – od zaciekawienia przez niepewność po strach, zupełnie jak bohaterowie tej historii. Tak więc to lektura, która otworzy oczy także nam, dorosłym.

Absolutnie genialna jest tutaj warstwa graficzna. Ilustacje zachwycają, to jedne z najbardziej efektownych obrazów, z jakimi się do tej pory spotkałam w książkach skierowanych do dzieci, piszę to z pełnym przekonaniem. Według mnie jest to najmocniejszy punkt publikacji.

Zdecydowanie polecam, zwłaszcza dla dzieci młodszych, które mają w perspektywie rozstanie z mamą – czy to ze względu na przedszkole, czy powrót rodzicielki na zawodowe tory, czy z innych przyczyn.

Są takie książki, które od razu przykuwają wzrok swoją okładką, kusząc, by zapoznać się z tym, co oferuje środek. „Małe sówki” są właśnie jedną z takich publikacji. Nie sposób przejść obojętnie obok rozkosznych bohaterów tej opowieści!

Pozornie fabuła tej książki jest nieskomplikowana – ot, małe sówki w gnieździe otwierają oczy i widzą, że nie ma z nimi mamy. Zastanawiają...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść historyczna to gatunek, po który nie sięgam może najczęściej, za to gdy już mam na niego ochotę, dużą wagę przywiązuję do odpowiedniej selekcji, by wybrać coś, co naprawdę mnie porwie. W końcu zwykle są to książki o dość sporych gabarytach, a mój wieczny deficyt czasu nie pozwala mi na marnowanie go na nieodpowiednie lektury. „Ziarna wolności” kusiły zarówno opisem, jak i delikatną okładką, która sugerowała, że znajdzie się tutaj także miejsce na wątek miłosny, a takie historie lubię najbardziej.

Już pierwsze strony udowodniły mi, że był to dobry wybór. Język, jakim napisana jest książka, to totalnie moja bajka. Przepadłam. I to nie jest tak, że książka jest po prostu dobrze napisana, świetnie zredagowana, co zaowocowało przyjemnym w odbiorze tekstem. Tutaj od razu rzuca się w oczy fakt, że autor nie tylko umie posługiwać się słowem pisanym, ale także, że robi to w sposób bardzo świadomy i celowy, wypracowując własny oryginalny styl.

Wątek miłosny został w książce bardzo zgrabnie ujęty. Marek, pomocnik dekarza pomagający przy naprawie dachu więzienia, pewnego dnia wdaje się w rozmowę z jednym z osadzonych, a następnie postanawia spełnić jego prośbę o powiadomieniu bliskiej osoby, gdzie się znajduje i jaki los go czeka (swoją drogą – uwielbiam dialogi tej dwójki!). Dużo ryzykuje, ale okazuje się, że to wszystko było tego warte, bo dzięki temu poznaje Martę, dziewczynę, która stanie się bardzo ważna w jego życiu. Uczucie nie wybija się tutaj na pierwszy plan, jest delikatne, trochę ulotne, jak czasy, w których przyszło żyć młodym. Dzięki temu upodobanie w lekturze znajdą także ci, którzy od takich książek oczekują przede wszystkim dobrze odmalowanego tła historycznego.

No właśnie – historia. Przekłamaniem byłoby stwierdzenie, że jest to mój konik. Zdecydowanie bliższym prawdy byłoby wrzucenie mnie do jednego worka z laikami w tej materii. Dlatego za każdym razem trochę boję się tych moich podejść do powieści histrycznych, nie chcąc wyjść przed samą sobą na ignorantkę. Tutaj nic takiego nie miało miejsca. Historia wciąż jest obecna przy czytelniku, niemniej nie wprawia go w zakłopotanie, zarzucając, że czegoś nie wie. Jest podana w sposób wyważony, by przyjemność w lekturze znaleźli i ci, dla których dawne dzieje to chleb powszedni, i cała reszta.

Bardzo ciekawa, przejmująca i świetnie napisana książka. Zdecydowanie warta polecenia!

Powieść historyczna to gatunek, po który nie sięgam może najczęściej, za to gdy już mam na niego ochotę, dużą wagę przywiązuję do odpowiedniej selekcji, by wybrać coś, co naprawdę mnie porwie. W końcu zwykle są to książki o dość sporych gabarytach, a mój wieczny deficyt czasu nie pozwala mi na marnowanie go na nieodpowiednie lektury. „Ziarna wolności” kusiły zarówno opisem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiem, jak delikatny jest to temat, jak indywidualny i dyskusyjny. Swojej córce już od najmłodszych lat staram się wyjaśniać, że emocje nie dzielą się na dobre i złe, fajne i niefajne, że wszystkie one są naturalne i nam potrzebne. Że to normalne, iż każdy z nas czasem odczuwa złość, smutek czy wstyd i nie warto z tym walczyć. Pozwalanie sobie na przeżywanie różnych emocji oraz reagowanie na nie w sposób, który nie krzywdzi ani nas samych, ani innych to jedne z najtrudniejszych, ale też bardzo przydatnych w życiu umiejętności. I z takim samym podejściem spotkałam się w tej książce, gdzie wzięto pod lupę jedną z niełatwych, choć bardzo powszechnych emocji – smutek.

Już po pierwszych kilku stronach wiedziałam, że książka traktuje o smutku w sposób, który jest mi bliski. Autorka nie zamiata go pod dywan, nie ukrywa, nie udaje, że go nie ma. Smutek w tej książce przychodzi do głównego bohatera, który stara się go oswoić oraz… zrozumieć. Bo być może smutek nie chce być sam, możliwe, że boi się samotności i odtrącenia, więc może by go tak… rozweselić? Wziąć na spacer, poczęstować ulubionym napojem? Dlaczego nie, istnieją całkiem spore szanse, że wtedy poczuje się on potrzebny i następnego dnia po przebudzeniu nie będzie już po nim śladu.

Bardzo podoba mi się ta koncepcja, bo dzięki temu, że dziecię stara się zadbać o smutek i go rozweselić, przy okazji dba o samego siebie i rozwesela siebie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Ten sprytny sposób nosi w sobie coś, co bardzo cenię w ludziach – empatię. Bo tutaj dbamy okogoś innego, pragniemy okazać zainteresowanie komuś innemu, a w końcu przekonujemy się, że pomaganie innym pomaga też nam. To taki drugi, ukryty wątek w mojej interpretacji tej pięknej książki z niesamowicie budującym przesłaniem.

Wiem, jak delikatny jest to temat, jak indywidualny i dyskusyjny. Swojej córce już od najmłodszych lat staram się wyjaśniać, że emocje nie dzielą się na dobre i złe, fajne i niefajne, że wszystkie one są naturalne i nam potrzebne. Że to normalne, iż każdy z nas czasem odczuwa złość, smutek czy wstyd i nie warto z tym walczyć. Pozwalanie sobie na przeżywanie różnych emocji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rynek książek dla dzieci jest po brzegi wypełniony wszelkiego rodzaju publikacjami, więc aby się przebić, często trzeba przygotować książkę nie tylko wartościową pod względem merytorycznym, ale także akrakcyjną dla młodego czytelnika, jeśli chodzi o formę. Wszelkiego rodzaju przesuwanki czy książki z dziurami cieszą dzieci, więc jest ich coraz więcej – dla mnie super, bo dzięki temu więcej pociech zacznie czytać z rodzicami już od małego. Ale jest też minus takiej sytuacji – coraz trudniej czytelnika zaskoczyć. Dość mocno „siedzę” w literaturze dziecięcej i jej nowościach, obserwując, co w trawie piszczy, więc wiem, że o oryginalne ujęcie jakiegoś sensownego tematu jest trudno – bo wydaje się, że wszystko już było. Na szczęście trafiają się publikacje takie jak ta, gdzie efekt wow znów do mnie przychodzi, przekonując, iż przesyt na rynku literatury dziecięcej to jednak fikcja.

Litery – dla dorosłych oczywistość, dla dzieci coś, co wcale takie proste nie jest, za to ciekawe na pewno. Pamiętam własne zdziwienie, gdy z ust mojej wówczas dwuletniej córki, podczas układania puzzli z literkami, padły słowa: „Z jak zebra”. Brwi podjechały mi na czoło, a w głowie zaświeciła się lampka: „Wow, to już?”. Skoro zatem zauważyłam u córki zainteresowanie tym tematem, zaczęłam szukać odpowiedniej książki – takiej, która nie będzie zbyt trudna, nudna, za to atrakcyjna, no i fajnie by było, gdyby jeszcze posłużyła na trochę dłużej. Znalazłam. Poznajcie „Abecadło pod lupą”.

Na pewno spotkaliście się już ze schematem książki o alfabecie, gdzie każda rozkładówka poświęcona jest innej literze. Tutaj też go zastosowano, niemniej dodano coś więcej, coś, co odpowiada za ten efekt wow. Tym czymś jest lupka z czerwonym „szkiełkiem”, która po przyłożeniu do dużej, czerwonej litery pokazuje, że ukryły się w jej wnętrzu różne rzeczy rozpoczynające się właśnie na tę literę. Na sąsiedniej stronie znajdują się z kolei różne wyrazy oraz sformułowania, w których dominuje dana litera – wszystko to ujęte w bardzo miłą dla oka grafikę.

Rynek książek dla dzieci jest po brzegi wypełniony wszelkiego rodzaju publikacjami, więc aby się przebić, często trzeba przygotować książkę nie tylko wartościową pod względem merytorycznym, ale także akrakcyjną dla młodego czytelnika, jeśli chodzi o formę. Wszelkiego rodzaju przesuwanki czy książki z dziurami cieszą dzieci, więc jest ich coraz więcej – dla mnie super, bo...

więcej Pokaż mimo to