Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Willa, dziewczyna z lasu”, poczytnego amerykańskiego autora, Roberta Beatty, to wyjątkowa powieść młodzieżowa. Akcja historii rozgrywa się gdzieś u podnóży pasma Great Smoky Mountains, na wschodzie Stanów Zjednoczonych, na początku XIX wieku, kiedy to w młodym wciąż kraju rozwijała się budowa kolei, a nowi osadnicy wydzierali rdzennym mieszkańcom kolejne połacie ziemi.

To właśnie tam, z dala od ludzi, żył jeszcze jeden lud, niegdyś wielki i szanujący przyrodę, dziś mocno już skarlały i adaptujący się do nowej rzeczywistości. Feiranie, bo do nich należy nastoletnia Willa, od zawsze żyli w zgodzie z naturą, a zabicie drzewa czy zwierzęcia było dla nich nie do pomyślenia. Tak też wychowana została Willa, nauczona przez babkę prastarej, leśnej magii, dziś już niemal zapomnianej i zakazanej.

Życie w Głuchej Jamie ma swoje zalety i wady. Z jednej strony daje złudne poczucie bezpieczeństwa, w końcu wszyscy członkowie klanu żyją i pracują tylko i wyłącznie dla dobra wspólnego, nigdy indywidualnego, z drugiej z kolei bezgraniczna wiara i zaufanie do przywódcy prowadzi lud Willi do niechybnej zguby. Padaran, półboski przywódca klanu, w ludziach, zarówno Indianach z plemienia Cherokee, jak i w białych przybyszach z daleka, dostrzega zagrożenie. Zagrożenie, które można zminimalizować, np. zabraniając używania języka feirańskiego na rzecz angielskiego, albo kradnąc ludzkie przedmioty po to, by następnie z osadnikami wymieniać się za potrzebne klanowi rzeczy.

Willa wraz z pozostałymi, nielicznymi młodymi Feiranami, zostaje jutką – młodocianą złodziejką. Od wielkości przyniesionych łupów zależy jej pozycja wśród rówieśników i szacunek przywódcy. Dziewczyna ryzykuje więc coraz bardziej, zapuszczając się tam, gdzie absolutnie nie powinna. Wejście do domu człowieka grozi śmiercią, tak ją zawsze uczono. Ludzie zabijają wszystkie żywe istoty, zabiją także ją, jeśli tylko pozwoli im się dostrzec.

Nastolatka szybko zrozumie, że prawda nie jest tak jednobarwna, jak ją uczono. Zwłaszcza wtedy, gdy musi uciekać przed ostrymi włóczniami, trzymanymi w rękach przez jej własny lud, a nieoczekiwane schronienie i akceptację odnajduje w domu mężczyzny, który jeszcze niedawno celował do niej ze strzelby. I chociaż wie, że oferowane jej schronienie jest tylko tymczasowe, może jeszcze uda jej się jakoś odwdzięczyć za ten krótki akt altruizmu i odrobinę szczerej miłości, jakiej nie otrzymała od swojego klanu.

Robert Beatty stworzył bardzo interesującą postać, jak i cały świat; wydawałoby się, że z pogranicza „Księgi Dżungli” oraz „Pocahontas”, a jednak zupełnie inny. W miejscu, które doskonale zna, stworzył dom dla rasy leśnych ludzi; dom, w którym urodziła i wychowała się Willa, dziewczyna o wyjątkowych, choć zapomnianych i oficjalnie zabronionych zdolnościach. Młoda Feiranka uczona była splatania się z naturą, by uniknąć niebezpieczeństw czyhających w gęstwinie, oraz strachu i ostrożności przed ludźmi, największymi wrogami jej rasy.

Najważniejszą, zarazem najboleśniejszą lekcję, musiała przejść jednak sama. Od zawsze powtarzano jej, że liczy się tylko klan, a nie jednostka, co okazało się prawdą połowiczną. Klan liczy się tylko wtedy, gdy bezsprzecznie spełnia się wolę przywódcy, dla którego ten sam klan jest niczym. Półprawdą okazuje się też bezgraniczna miłość Feiran do żywych istot. Bo czy odnalezione przypadkiem przez Willę ludzkie dziecko, chłopiec z plemienia Cherokee, o oczach brązowych jak grudki ziemi, nie jest żywą istotą? Czy złapanej w potrzask pumie trzeba w bok wbić włócznię, zamiast ją uwolnić? I dlaczego człowiek, do którego odważyła się zbliżyć w akcie desperackiej próby ratowania życia, wcale jej nie zabija?

„Willa, dziewczyna z lasu”, mimo posiadania znaczka w postaci „literatury młodzieżowej”, to książka dosyć mocna, jak dla młodego czytelnika. Chociaż autor zawiera w niej ponadczasowe prawdy, takie jak wartość szczerej miłości, siły rodzinnych relacji czy szacunku dla przyrody, nie wyłączając żadnej żywej istoty, to jednak przedstawia je w oparciu o brutalną rzeczywistość. Nastoletnia Feiranka nieustannie przed kimś lub czymś ucieka, siniacząc sobie ramiona, raniąc do krwi stopy i dłonie, raz boleśnie uderzając plecami o twardą powierzchnię, innym razem walcząc o haust powietrza, gdy niemal tonie w nurcie rzeki. Cierpi też psychicznie, raz za razem odtrącana, wyśmiewana, szkalowana przez tych, którzy do tej pory byli jej bliscy. Za dużo jak na tak młodą istotę, która dopiero odkrywa prawdziwy świat. Przygody Willi stają się tym samym istną szkołą życia i przeżycia.

Choć dzięki temu sama dziewczynka niewątpliwie zdobywa nasze serca, a czytelnik z każdą kolejną stroną coraz mocniej pragnie, by odnalazła w końcu spokój i szczęście. Tylko czy świat stać na tak wiele znaczące gesty?

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/willa-dziewczyna-z-lasu-robert-beatty/

„Willa, dziewczyna z lasu”, poczytnego amerykańskiego autora, Roberta Beatty, to wyjątkowa powieść młodzieżowa. Akcja historii rozgrywa się gdzieś u podnóży pasma Great Smoky Mountains, na wschodzie Stanów Zjednoczonych, na początku XIX wieku, kiedy to w młodym wciąż kraju rozwijała się budowa kolei, a nowi osadnicy wydzierali rdzennym mieszkańcom kolejne połacie ziemi.

To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” to monumentalna powieść Miljenko Jergovicia. Urodzony w Sarajewie pisarz uznawany jest dziś za jednego z najwybitniejszych twórców chorwackiej literatury, a wszystko to dzięki wnikliwej analizie życia w Jugosławii ostatnich dekad XX wieku i pierwszej dekady wieku XXI.

Powieść Jergovicia na pierwszym planie jest historią Srdy Kapurovej – nastoletniej żebraczki nieokreślonej narodowości i niesprecyzowanego wieku, o której nie wiadomo nic poza tym, że regularnie pojawia się na jednym z zagrzebskich skrzyżowań. Tańczy na nim, przeskakuje przed maskami ruszających samochodów, znika w oparach spalin i znów czeka na zielone światło, by za chwilę ponownie ruszyć na prowokującą zabawę z kierowcami. Jedni dziewczynę przeklinają, inni patrzą na nią jak zauroczeni, czekając na kolejny raz, gdy będą mogli obok niej przejechać. Nikt jednak nie podejmuje jakiejkolwiek próby, by dowiedzieć się o Srdzie czegoś więcej.

Zainteresowanie jej osobą rośnie dopiero po jej nienaturalnej śmierci. O tym kto ściągnął dziewczynę do opuszczonego mieszkania w jednym z bloków i dlaczego ją zabił, próbują dowiedzieć się kolejne osoby, bezpośrednio lub pośrednio zaangażowane w śledztwo. Lovro Babić, prowadzący tę sprawę bardziej dla siebie samego, niż z wyższej konieczności; Svjetlan Andrassy, założyciel Stowarzyszenia Międzynarodowej Solidarności, dbający o dobre imię Chorwacji i godne życie każdego obcokrajowca, który się w niej znajdzie; Lazar Hranilović, pilnujący martwego, zimnego ciała Srdy, wpatrzony w dziewczynę z rosnącą czułością; Ile Mažar, wciągnięty w morderstwo czystym przypadkiem i zrządzeniem losu, który uczynił z Jugosławii tygiel kulturowy; Toma Wacha, związany z każdym z powyższych własnymi sprawami, a z denatką tym, że jeszcze za jej życia był nią szczerze zauroczony.

Każdy z bohaterów powieści przynosi ze sobą swoje własne historie. Snują się opowieści o rodzinach, rodach, przyjaciołach, o emigracji do Niemiec i powrocie z nich, o życiu pod dyktaturą Josipa Tito, który rządził Socjalistyczną Federacją Republik Jugosławii od roku 1953 do 1980, o ustaszach i czetnikach, którzy dawno przestali istnieć oficjalnie, wciąż trwając w żywej pamięci mieszkańców Chorwacji i okolic, szczególnie w latach 90., gdy Bałkanami wstrząsała wojna.

Autor w usta i umysły postaci wkłada wspomnienia z własnego dzieciństwa i czasów wczesnej młodości, przedstawiając problemy, jakie trawiły społeczeństwo, najpierw ogólnie jugosłowiańskie, a później konkretnie chorwackie. Opowiada o pierwszych przejawach rosnącego nacjonalizmu, który początkiem lat 90. doprowadził do wojny, która zaczęła się w Chorwacji, a następnie przeniosła i wybuchła całą pełnią w Bośni i Hercegowinie. Wspomina o imionach, które nagle okazały się złe, i domach, które wraz ze zmianą granic zajmowały ziemię innego kraju. Ostatecznie Jergović pisze też o latach powojennych, początku XXI wieku, kiedy to Chorwacja, jako jeden z dwóch bałkańskich krajów, zaczęła żyć zachodnioeuropejskim rytmem, wszystko to co za jej wschodnimi granicami uznając za Europę Wschodnią.

Wszystko to sprawia, że „Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” staje się powieścią wielce oryginalną i niepowtarzalną. Łączy bowiem literacką fikcję z rzeczywistością, wciągającą fabułę z reporterskim zacięciem. Staje się olbrzymim kolażem, który za podstawę ma Chorwację, lecz łączy w sobie elementy wszystkich krajów i narodów byłej Jugosławii.

Dziesiątki imion, nazwisk, miejsc, setki szczegółów, którymi ta część Europy żyła przez dziesięciolecia, nie ułatwia co prawda lektury, ale za to dodaje jej wielkiej wartości. Przełom wieków, transformacja ustrojowa i wszystko, co z nimi związane, są u Jergovicia pełnoprawnymi bohaterami tej powieści.

A Srda Kapurova, choć najbardziej enigmatyczna z całej książki, jest najważniejszą z nich. Nie tylko ze względów fabularnych. W nastoletniej Srdzie, pragnącej pokazać się światu, który się nią interesował wyłącznie powierzchownie, skumulowany zostaje cały region, z całą swoją historią ostatnich dekad, ze wszystkimi narodami, słabościami, problemami i mnóstwem innych rzeczy, do których nikt nie chce się przyznać tak długo, jak to tylko możliwe.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/srda-spiewa-o-zmierzchu-w-zielone-swiatki-miljenko-jergovic-chorwacja-cz-1/

„Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki” to monumentalna powieść Miljenko Jergovicia. Urodzony w Sarajewie pisarz uznawany jest dziś za jednego z najwybitniejszych twórców chorwackiej literatury, a wszystko to dzięki wnikliwej analizie życia w Jugosławii ostatnich dekad XX wieku i pierwszej dekady wieku XXI.

Powieść Jergovicia na pierwszym planie jest historią Srdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wojna i terpentyna”, Stefana Hertmansa, to wyjątkowa i piękna powieść. A wyjątkowa jest na kilka sposobów. Przede wszystkim książka ta ma dwóch autorów, a najważniejszym wcale nie jest Stefan Hertmans. Znaczna część jej objętości to spisane przez dziadka autora, a zarazem głównego bohatera powieści, Urbaina Martiena, wspomnienia z czasów swojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Opisywane już po latach, gdy był starszym człowiekiem, są przepięknym przykładem pamiętnikarstwa i wielce udanej retrospekcji. Wydarzenia i postacie opisywane przez Urbaina są wciąż żywe, zupełnie tak, jakby wcale nie miały miejsca ponad 100 lat temu. Niemal poczuć można zapach farb i starych kościelnych murów, które towarzyszyły mu przez całe dzieciństwo; poczuć można smród gnijących ciał belgijskich żołnierzy, którzy po raz kolejny wpadli w niemiecką zasadzkę, gdy oddział Martiena walczył na zachodnim froncie I wojny światowej.

Wspomnienia z czasów wojny są o tyle straszliwsze, gdy dowiadujemy się w jakich miejscach i bitwach brał udział sierżant Martien. Zasadzka w lesie Schiplacken, która zdziesiątkowała belgijskie wojsko, czy bitwa nad rzeką Izerą, znana dzisiaj jako I bitwa pod Ypres. Wojna przepełniona takim okrucieństwem, prowadzona na tak wielką skalę, tak długotrwała i wyniszczająca, była pierwszą tego typu. Mimo tego Martien potrafił po latach wyjątkowo pięknym, plastycznym i poetyckim językiem pisać nawet o brudzie okopów, lejącej się krwi i moczu, o padających na płasko kolegach, którzy chcieli po wielu dniach czołgania się podbiec kawałek, by nie tracić czasu. I tracili go całkowicie.

Stefan Hertmans uzupełnia opowieści dziadka o swoje własne, ze starszym mężczyzną związane. Rozmawia o dziadku ze swoim ojcem, wyciąga z pamięci wspomnienia ze swojego dzieciństwa, analizuje dziadkowe zapiski i wyrusza w kolejne miejsca na mapie Belgii, by samemu stanąć tam, gdzie kiedyś stał jego dziadek. Gdzie walczył, gdzie umierał, niewidzialną siłą podtrzymywany przy życiu. Gdzie płodził dzieci, kochając co prawda swoją żonę, lecz miłością wtórną, bo tę pierwszą, największą, oddał ślicznej Marii Emelii, przypominającej jego matkę.

Te dwie osobiste relacje, historie oddzielone od siebie o wiele dekad, z dwóch zupełnie odmiennych światów i rzeczywistości, chociaż oplecione wokół jednego pnia, tworzą wspaniałą całość. W „Wojnie i terpentynie” znajdziemy właśnie to, co zdradza nam tytuł. Wciągające frontowe historie, fakty z wojny w Polsce mimo wszystko słabo znanej, a która dla Belgów jest tym samym, czym dla Polaków II wojna światowa. Do tego mnóstwo flamandzkiego malarstwa, pełnego szczegółów i zachwycającego dzisiaj cały świat. Oraz piękne miłosne historie, dziś coraz rzadziej spotykane.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/wojna-i-terpentyna-stefan-hertmans-belgia-cz-13/

„Wojna i terpentyna”, Stefana Hertmansa, to wyjątkowa i piękna powieść. A wyjątkowa jest na kilka sposobów. Przede wszystkim książka ta ma dwóch autorów, a najważniejszym wcale nie jest Stefan Hertmans. Znaczna część jej objętości to spisane przez dziadka autora, a zarazem głównego bohatera powieści, Urbaina Martiena, wspomnienia z czasów swojego dzieciństwa i wczesnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Prawdziwe życie”, to debiut literacki Adeline Dieudonné. Debiut mocny i bezkompromisowy. Przedstawiona zostaje nam historia rodzeństwa - bezimiennej dziewczynki i jej młodszego brata, Gilles'a, którzy żyją wśród wszechobecnej śmierci. Śmierci sprowadzanej do domu przez surowego ojca, dla którego jedyną wartością w życiu jest polowanie.

Ze względu na pracę, o ironio, w parku rozrywki, ojciec nie może polować tak często, jak by tego chciał i potrzebował. Niewykorzystane pokłady agresji i żądzy mordu przekłada więc na rodzinę, a konkretnie na bezgranicznie poddaną mu żonę. Kobieta, nazywana przez dziewczynkę „amebą”, nigdy się nie przeciwstawia tyranii męża, znosząc kolejne ciosy czy uderzenia. Wszyscy w rodzinie wiedzą, że tylko ucieczka w milczenie pozwoli im przetrwać, gdy nadchodzi fala ataku.

By jak najmniej czasu spędzać w domu, dziewczynka zabiera brata w miejsca, gdzie mogą się pobawić. Miejsca jakże urokliwe, takie jak złomowisko, gdzie stróżuje jego właściciel, typ równie odrażający co ich ojciec, lub pobliska knieja o wielce wymownej nazwie Las Małych Wisielców. Elementem ich codziennej zabawy jest także wizyta u starego lodziarza, który objeżdża okoliczne osiedla. Nagła, nieoczekiwana i tragiczna śmierć mężczyzny, której świadkiem jest oboje dzieci, oddala od siebie straumatyzowane rodzeństwo.

Od tej pory w głowie chłopca zagnieżdża się śmierć, anihilując wszystko to, co dobre i ludzkie. Czerń, robactwo i złowrogi wpływ martwej, wypchanej hieny, towarzyszą mu od tego wydarzenia już nieustannie. Ojciec-padlinożerca szybko przejmuje kontrolę nad swoim dziedzicem, ucząc go tego, co najgorsze. Dziewczynka jednak nie zamierza oddać ukochanego brata w łapy okrutnej tradycji myśliwskiej. Zamierza zbudować wehikuł czasu, by zapobiec wydarzeniu, które zabrało jej najbliższą osobę. Będzie potrzebować do tego magii lub ogromnej, specjalistycznej wiedzy. Oddaje się więc w ręce nauki.

„Prawdziwe życie” to niezwykła powieść psychologiczna o życiu małej dziewczynki, żyjącej dotychczas w strachu i bezradności, szybko dojrzewającej do roli niezwykle inteligentnej, odważnej kobiety. Obserwujemy ogromną przemianę, jaka w niej zachodzi. Choć jeszcze sobie tego nie uświadamia, śmierć, której była świadkiem, rozpoczęła w niej proces przechodzenia z ofiary do kata, który sięgnie w końcu po sprawiedliwość.

Dziewczynka nie chce być taką, jak jej matka - bezosobową ludzką tkanką, wiecznie ukrywającą się za przerażeniem, akceptującą każdy cios kierowany w stronę swojej twarzy. Pragnie się rozwijać i ratować swoje życie, wiedząc, że musi robić to ostrożnie i w tajemnicy, ojciec nie toleruje bowiem żadnego nieposłuszeństwa i wychylania się ponad granicę. Gdyby jednak nie utrata ukochanego braciszka, zapewne i jej zabrakłoby odwagi na tak wielkie zmiany.

Powieść Dieudonné jest niezwykle brutalna i mocna. Żywy, sprawny język przyciąga i nie chce puścić, chociaż kolejne opisywane wydarzenia co rusz wywołują coraz gorsze emocje. „Prawdziwe życie” jest bowiem jak kawał świeżo odkrojonego mięsa, pulsującego jeszcze pamięcią mięśniową. Odór przerażenia, śmierci i woń gnijącego świata niemal uderza w nasze nozdrza, zaciskając szczękę i pięści, by być gotowym na kolejne strony.

W tej powieści wszystko wydaje się być dzikie i pierwotne. Pierwotny jest zew krwi, który odczuwają ostatecznie wszyscy, choć z początku wcale nie wydaje się, że tak jest. Pierwotny jest instynkt przetrwania, który uaktywnia się w dziewczynce w chwili, gdy z symbolicznej ofiary staje się ofiarą dosłowną. Dzikie jest zło, które rozlewa się w umyśle jej brata od chwili, gdy na własne oczy zobaczył rozerwane ciało i poczuł świeżą krew. Dzikie i pierwotne są emocje, jakie wzbudza w dojrzewającej nastolatce mężczyzna z zaprzyjaźnionej rodziny. W końcu w jej domu nigdy nie było miejsca na uczucia, emocje i zdrowe dorastanie. Wszystko musi więc odkryć samodzielnie, nie do końca rozumiejąc jeszcze funkcjonowanie własnej psychiki i organizmu, choć znając już doskonale zaawansowane teorie fizyczne.

Adeline Dieudonné stworzyła znakomitą, niezwykle mroczną i ciężką baśń, której lektura zostanie z nami już na zawsze.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/prawdziwe-zycie-adelinne-dieudonne-belgia-cz-11/

„Prawdziwe życie”, to debiut literacki Adeline Dieudonné. Debiut mocny i bezkompromisowy. Przedstawiona zostaje nam historia rodzeństwa - bezimiennej dziewczynki i jej młodszego brata, Gilles'a, którzy żyją wśród wszechobecnej śmierci. Śmierci sprowadzanej do domu przez surowego ojca, dla którego jedyną wartością w życiu jest polowanie.

Ze względu na pracę, o ironio, w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Antychrysta”, popularnej w Belgii pisarki Amélie Nothomb, to jedna z licznych nowej tej autorki. Tym razem otrzymujemy historię samotnej nastolatki, która uwierzyła w mit o studiach. Mit, według którego rozpoczęcie nauki na uniwersytecie otworzy liczne drzwi do nowych znajomości. Tak się jednak nie stało. Blanche jest bowiem zbyt zwyczajną dziewczyną. Nie wyróżnia się charakterem, charyzmą ani wyglądem, do tego jest raczej nieśmiała i zamknięta w sobie, a wszystko przez fatalną samoocenę. Jedynym ratunkiem będzie zaczepienie jej przez kogoś. Tylko przez kogo, skoro nikt nie zwraca na nią uwagi?

Siłą woli, a być może czymś na kształt myślenia magicznego, przyciąga wzrok pewnej siebie, towarzyskiej i pięknej Christy o czarującym uśmiechu. To ona jest pierwszą osobą, która nie tylko dostrzegła nijaką Blanche, lecz także obdarowała ją swoją uwagą i życzliwością. Blanche, oczarowana nową koleżanką, otwiera się przed nią natychmiast i bez granic, porzucając całkowicie instynkt samozachowawczy i bufor czasu, by świeżo nawiązana znajomość się wzmocniła. Wystarcza krótka historia o trudnym życiu Christy, by dziewczyna z miejsca zaprosiła ją do siebie na nocleg z poniedziałku na wtorek, gdy Christa, mieszkająca we wschodnich prowincjach Belgii, mogła się wyspać przed zajęciami. Szczęśliwa Blanche jeszcze nie wie, że otworzyła się na diabła ukrytego pod maską anioła.

Niemal z godziny na godzinę Christa staje się coraz mniej przyjemna. Anektuje każdą część pokoju nowej znajomej, nie zostawiając ani trochę miejsca na prywatność. Staje się wobec Blanche napastliwa, oschła i surowa, znajdując kontrę na każde wypowiedziane przez nią zdanie. Posiada umiejętności, których zamknięta w sobie nastolatka nigdy nie nabyła – elokwencję, żywą inteligencję i ogromną charyzmę. Wszystko to w połączeniu z wyjątkowym urokiem osobistym i czarującym wyglądem sprawia, że rodzice Blanche zaczynają traktować dziewczynę lepiej, niż własną córkę. Córkę musieli ukrywać, wstyd było ją pokazać światu, a tu nieoczekiwanie do ich domu zawitało życie, młodzieńcza radość i nieopanowany żywioł.

Żywioł, który coraz mocniej wchłania i niszczy dotychczasowe życie Blanche. Pojawienie się Antychrysty niechybnie zwiastuje nadciągającą Apokalipsę, której trzeba ze wszystkich sił zapobiec.

„Antychrysta” jest całkiem interesującą nowelą, korzystającą z doskonale znanych w kulturze motywów. Cała książka to niemal jeden wielki dualizm i wyjątkowo nierówna walka dobra ze złem. W postaci Christy autorka zawarła wszystko to, co najgorsze. O tym, jak niebezpiecznym jest człowiekiem, dowiadujemy się na równi z powoli wyniszczaną Blanche, cierpiącą coraz bardziej z powodu życia, które systematycznie jest jej odbierane.

Nastolatka cierpi też z powodu własnej bierności, spowodowanej fatalną samooceną. Nigdy dość dobra, nie wystarczająco ładna, jak się okazuje bez gustu i z piersiami niedostatecznie wyrośniętymi, jak na swój wiek. Wszystko to, połączone ze sobą, wywołuje jedną, wielką niewiarę we własne możliwości i jakiekolwiek przeciwstawienie się narastającej tyranii Christy. A przecież wystarczy wykorzystać liczne niedopowiedzenia, przeinaczenia i przemilczenia, a do tego dodać odrobinę sprytu, by podejść diabła od tyłu i odłączyć źródło jadu, który Antychrysta wtłacza w swoje ofiary.

Problem w tym, że dla poniżonej i wycofanej dziewczyny jest to misja niemal samobójcza, a sojusznicy w postaci rodziców, okazali się zdrajcami. Skoro jednak Antychrysta niechętnie mówi o swoim życiu, Blanche musi samodzielnie dowiedzieć się czegoś więcej. Więcej stracić już nie może.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/antychrysta-amelie-nothomb-belgia-cz-9/

„Antychrysta”, popularnej w Belgii pisarki Amélie Nothomb, to jedna z licznych nowej tej autorki. Tym razem otrzymujemy historię samotnej nastolatki, która uwierzyła w mit o studiach. Mit, według którego rozpoczęcie nauki na uniwersytecie otworzy liczne drzwi do nowych znajomości. Tak się jednak nie stało. Blanche jest bowiem zbyt zwyczajną dziewczyną. Nie wyróżnia się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zbrodnia hrabiego Neville’a”, niezwykle popularnej w Belgii pisarki, Amélie Nothomb, to zdecydowanie jeden z dziwniejszych i bardziej oryginalnych kryminałów. Autorka przedstawia w nim losy współczesnej, bo żyjącej w XXI wieku, arystokratycznej rodziny Neville.

Hrabia Henryk Neville to starszy już mężczyzna, którego życie mocno doświadczało od zawsze. Już jako dziecko żył biedniej i gorzej niż jego rówieśnicy, a to za sprawą surowego i niezwykle oszczędnego ojca. Oszczędnego tak bardzo, że przez niedogrzanie zamku, słabe wyżywienie i brak stosownej opieki medycznej, zmarła jego starsza siostra. Dorosły już Henryk wprawdzie nigdy niczego nie żałował rodzinie i dbał o ich życie, jednak nie udało mu się ustrzec przed popadnięciem w drugą skrajność. Już wkrótce stanie się bankrutem i razem z rodziną będzie musiał opuścić ukochany zamek.

Rodzina hrabiego niewiele się przejmuje tym faktem. Piękna Aleksandra, znacznie młodsza od hrabiego, pogodą ducha wprowadza do jego życia tak potrzebny spokój. Również dwoje starszych dzieci, które swoje imiona zawdzięczają bohaterom antycznych historii, zdaje się nie przykładać większej wagi zarówno do swojego pochodzenia, jak i miejsca zamieszkania. Jeszcze mniejszy problem jest z najmłodszą córką hrabiego, ładną i mądrą, choć w głębi nijaką Sérieuse.

By z klasą pożegnać się ze swoim szlacheckim stanem, hrabia Neville decyduje się zorganizować ostatnie ze swoich słynnych garden party. Ma być wisienką na torcie jego znakomitych uroczystości, tak cenionych w towarzystwie. Nawet więcej, ma to być spotkanie, które przejdzie do historii. Bynajmniej nie ze względu na bankructwo gospodarza.

Myśli hrabiego spowite są bowiem z wyjątkowo czarnej przepowiedni, która nie daje mu spać. Kogo wybrać z obszernej listy gości, których wygnałby nie tylko ze swojego przyjęcia, lecz wręcz z tego świata? I jak to zrobić w taki sposób, by reszta znamienitych rodów nie wykluczyła rodziny Henryka Neville’a z arystokratycznego świata?

Z nieoczekiwaną pomocą zjawia się Sérieuse, która podsłuchała słowa przepowiedni. Widzi w niej idealną okazję, by po raz pierwszy, a zarazem ostatni, poczuć cokolwiek innego, niż emocjonalne zimno, jakie trawi ją od kilku lat. Nastolatka używa całej swojej inteligencji i logiki, by przekonać ojca, że to ją powinien uśmiercić. Bezczelna i arogancka prośba najpierw oburza hrabiego, lecz świadomość, że tylko tak może ocalić dobre imię rodu, przełamują jego postawę.

Jest tylko jeden poważny problem. Wróżba wyraźnie mówi, że zamordowany zostanie zaproszony gość, a nie domownik, w dodatku członek rodziny. Nerwy Henryka Neville’a są już u krawędzi wytrzymałości.

„Zbrodnia hrabiego Neville’a” rozkręca się powoli. Wręcz zbyt wolno, zbyt obszernie wchodząc w dawne historie rodu i relacje między poszczególnymi członkami rodziny. Mijają kolejne strony, których w tej powieści jest tak niewiele, a akcja wciąż się rozwija. Nothomb prowadzi ją jednak świadomie w ten sposób. Tworzy cały świat i jego historię, kreuje rzeczywistość, stylizuje ją na wzór historycznej powieści i osadza gdzieś poza czasem. Wszystko po to, by w kilku szybkich, błyskawicznych krokach wywrócić to, co stworzyła, do góry nogami i pozwolić, by wszystko porwał los. Albo przypadek.

Powieść ta dzięki temu przypomina górską kolejkę w wesołym miasteczku. Najpierw powolny, momentami wręcz nużący wjazd na sam szczyt, potem krótka przejażdżka po równych torach, w celu rozejrzenia się po okolicy, po czym następuje błyskawiczny zjazd, zakończony podwójną pętlą, schowaną gdzieś za nagłym zakrętem.

Specyficzne to dzieło i mocno nierówne, aspirujące do znacznie większej objętościowo powieści, przypomina raczej nowelę. W sumie całkiem interesujące postacie, o których w kilku miejscach autorka napisała nieco więcej, rozwijając mgłę niewiedzy, służą mimo wszystko głównie do stworzenia tak potrzebnej dramaturgii, której Amélie Nothomb zbiera całkiem spory ładunek. Gdy jednak wszystko się już skończy, historie pobocznych postaci odchodzą w zapomnienie. W pamięci pozostają jedynie znakomite rozmowy prowadzone między hrabią Nevillem a jego córką, Sérieuse.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/zbrodnia-hrabiego-nevillea-amelie-nothomb-belgia-cz-7/

„Zbrodnia hrabiego Neville’a”, niezwykle popularnej w Belgii pisarki, Amélie Nothomb, to zdecydowanie jeden z dziwniejszych i bardziej oryginalnych kryminałów. Autorka przedstawia w nim losy współczesnej, bo żyjącej w XXI wieku, arystokratycznej rodziny Neville.

Hrabia Henryk Neville to starszy już mężczyzna, którego życie mocno doświadczało od zawsze. Już jako dziecko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pieśni bełkotu. Mamine godzinki”, Erwina Mortiera, to bardzo trudna w odbiorze i przenikająco smutna twórczość. Choć przyjmuje nieco formę powieści, zdecydowanie nią nie jest. Autor łączy w sobie elementy powieściowe z czymś na kształt pamiętnika, dzięki czemu otrzymujemy niezwykle poetycką całość. W tym zbiorze bardzo intymnych zapisków śledzimy niewielki fragment życia samego autora, a razem z nim jego rodziny, ze szczególnym uwzględnieniem matki.

To bowiem matka autora, kobieta fizycznie wciąż jeszcze w kwiecie wieku, jest główną, choć nieobecną bohaterką tej książki. Nieobecną z powodu postępującej choroby. Zdiagnozowany u niej Alzheimer stopniowo, w coraz szybszym tempie, wyniszcza tę niegdyś pełną życia kobietę, której nikt nie mógł przerwać w prowadzonej rozmowie. Dziś razem z autorem obserwujemy jej psychiczną degradację.

Kroki stawiane coraz ostrożniej, a mimo to i tak prowadzące do upadku; kolejna próba podjęcia rozmowy, grzęznąca już na początku, ponieważ doskonale znane słowa zaczynają zanikać w otchłani niepamięci szybciej, niż sformułowana zostanie myśl. Na tyle szybko, że jedynym ratunkiem pozostaje wzrok pełen rozpaczy, skierowany do męża, by ten przywrócił wskazywanemu przedmiotowi nazwę i znaczenie. Nagłe zapominanie tego, o czym rozmawiało się przed krótką chwilą; gubienie się w układzie własnego domu, w którym spędziło się wiele dekad. Aż w końcu powolne zapominanie imion najbliższych, choć jeszcze zna się ich twarze i rozpoznaje je, gdy przychodzą się przywitać. Do czasu. Dzień, w którym twarze synów i córek staną się maskami obcych ludzi, zamiast matczynej miłości budzącymi przerażenie, przychodzi szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał.

Erwin Mortier swoją opowieść snuje na dwa sposoby. Fragmenty bezpośrednio dotyczące codzienności, pielęgnowania chorej matki, pomocy pogrążającemu się w depresji ojcu i kolejnych rozmów z rodzeństwem, są oszczędne w słowa. Dokładnie tak, jak próba podjęcia kontaktu z chorą matką. Krótkie, urywane, wyciągając z otchłani pojedyncze fragmenty, by umieścić je w całości. Przeplatane są jednak z najbardziej intymnymi wspomnieniami autora. Sięga w nich do lepszych dni swojego życia, do czasów dzieciństwa, gdy wszystko było inne, czy chociażby kilka lat wstecz, gdy jego matka walczyła z inną chorobą, która wówczas wydawała się śmiertelnie niebezpieczna. Nawet mimo tego tamte chwile wydają mu się być lepszymi. Wtedy przynajmniej on miał matkę, a matka miała jego. Dziś ta relacja została postrzępiona, porozrywana i zdecydowanie jednostronna.

Lektura „Pieśni bełkotu” boli. Im starszych rodziców czy dziadków się posiada, im starszym jest się samemu, tym bardziej boli i przeraża. Mortier tematu demencji nie ubarwia i nie przerysowuje. Pisze o niej wprost, relacjonując kolejne historie wzięte z własnego życia. I to jest właśnie najstraszniejsze, że czytelnik nie może poznanych treści zaczepić gdzieś w świecie fikcji i tam zostawić. One przyczepiają się do świadomości, że taka choroba dopaść może każdego, nagle i powoli, ale bardzo skutecznie odrzeć z całego człowieczeństwa, jakie zdobyło się przez swoje życie. Odrzeć z prywatności, ze świadomości, zabierając każdą cząstkę nas, oddając w zamian przeżute resztki, które człowiekiem są już tylko z wyglądu.

Ból, który towarzyszy lekturze tej książki nie umniejsza faktu, że jest to naprawdę piękne i doskonałe warsztatowo dzieło. I bardzo ważne, uświadamia nas bowiem o wielu cennych rzeczach, o których na co dzień się nie myśli, często nie zdając sobie nawet z nich sprawy.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/piesni-belkotu-mamine-godzinki-erwin-mortier-belgia-cz-5/

„Pieśni bełkotu. Mamine godzinki”, Erwina Mortiera, to bardzo trudna w odbiorze i przenikająco smutna twórczość. Choć przyjmuje nieco formę powieści, zdecydowanie nią nie jest. Autor łączy w sobie elementy powieściowe z czymś na kształt pamiętnika, dzięki czemu otrzymujemy niezwykle poetycką całość. W tym zbiorze bardzo intymnych zapisków śledzimy niewielki fragment życia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Śpij!”, piszącej po niderlandzku Annelies Verbeke, to wnikliwe, choć nieoczywiste studium o bezsenności. Cierpiąca na nią Maja stara się prowadzić normalne życie. Ma nawet u swojego boku ukochanego mężczyznę, który jednak cierpi razem z nią. Jeśli zdarzy jej się zasnąć, sen trwa zaledwie godzinę, czasem nieco więcej. Nie pomaga jej nic, chociaż cały arsenał broni do walki o odrobinę snu jest naprawdę pokaźny, od ćwiczeń fizycznych zaczynając, przez używki idąc, a kończąc na silnych lekach psychotropowych. Ucieczką od fizycznej męki jest więc dla Mai wędrówka przez miasto. Najpierw bez celu, w potem by odnaleźć kogoś, kto tak jak ona nie śpi. Lub nie pozwolić spać innym.

W ten sposób poznaje prawie dwukrotnie starszego od siebie mężczyznę. I choć ona widzi go pierwszy raz, on doskonale wie kim jest. Widywał ją podczas jej nocnych eskapad przed dzielnicę. Czekał na nią, na moment, gdy i on zostanie wybrany, wywołany z otchłani halucynacji, w które wpada ze zmęczenia, prosto do jej małego świata.

Między dziewczyną a mężczyzną rodzi się przedziwna więź. Początkowo całkowicie zwyczajna. Po prostu ona potrzebuje kogoś, z kim spędzi długie godziny nocy. A on chętnie spędzi czas z kimś prawdziwym, kto istnieje namacalnie obok niego, a nie tylko w jego wyobraźni i chorym umyśle. Nic więcej. Przecież on jest już siwy i stanowczo za stary. A ona jest tylko małą dziewczynką.

Gdy jednak ich dotychczasowy, i tak nietrwały i prowizoryczny świat staje na głowie i przestaje istnieć, dziwna więź nie daje o sobie zapomnieć. Chociaż przez długie tygodnie żadne z nich nie może zrobić absolutnie niczego, by w jakiś sposób dotrzeć do drugiego. To, co na początku ich złączyło, stało się źródłem ich nagłego rozdzielenia. Skoro jednak dotychczasowe życie odeszło na zawsze, a noce znów są długie i pozbawione snu, warto rzucić wszystko i spróbować czegoś innego. Może ona znów znajdzie pod palcem przycisk obok nazwiska Benoita? A on znów wypatrzy Maję zza firanki oddzielającej go od świata?

„Śpij!” to bardzo dobra i wciągająca powieść, łącząca w sobie same przeciwieństwa. Chociaż krótka objętościowo, zawiera w sobie mnóstwo treści, nie zawsze opowiedzianej wprost i dokładnie. Choć autorka opowiada o bezsenności, nie skupia się na niej, a na tym, do czego ona prowadzi. Pokazuje powolny rozpad ludzkiej psychiki i całego człowieka. Splatając na krótką chwilę losy Mai i Benoita przeciwstawia jednak tej destrukcji coś, co przypominać ma proces kreacji. Jednak tak jak destrukcja nie jest całkowita, tak i kreacja nie jest pełna.

Wszystko w tej powieści ma swoje odbicie. Bezsenność, pojęcie tak trudne do zrozumienia dla kogoś, kto normalnie i spokojnie przesypia noc, obudowana jest cienką warstwą metafizyki. Wędrówki przez noc stają się wędrówkami przez sen, lecz bez snu. Bo czy przywidzenia i halucynacje nie wywodzą się z tej samej kategorii? Żeby jednak nie ulecieć za bardzo w tę metafizykę, mamy też zwykłą, ludzką próbę ściągnięcia na ziemię i przygniecenia czymś ciężkim, np. ludzkim ciałem, które podczas całkowicie przyziemnego stosunku zmęczy nas i może pozwoli usnąć. Verbeke zręcznie łączy to, co piękne, z tym, co brzydkie. Życie ze śmiercią. Erosa z Tanatosem. Sacrum, jakim jest sen, z profanum, czyli brakiem możliwości oddania się czemuś, co jest jednym z najbardziej podstawowych elementów życia każdej istoty.

Aż szkoda, że to tak krótka powieść, bo po jej lekturze człowiek czuje się jak po dobrej, lecz przerwanej nagle nocy - wyspany, chociaż niewystarczająco.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/spij-annelies-verbeke-belgia-cz-3/

„Śpij!”, piszącej po niderlandzku Annelies Verbeke, to wnikliwe, choć nieoczywiste studium o bezsenności. Cierpiąca na nią Maja stara się prowadzić normalne życie. Ma nawet u swojego boku ukochanego mężczyznę, który jednak cierpi razem z nią. Jeśli zdarzy jej się zasnąć, sen trwa zaledwie godzinę, czasem nieco więcej. Nie pomaga jej nic, chociaż cały arsenał broni do walki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marek Orzechowski w swojej książce „W Belgii, czyli gdzie?” znów wprowadza nas w zaskakujący i szerzej nieznany świat krajów Beneluksu. Tym razem padło na serce Europy – Belgię. Kraj tak odmienny od tego, co znamy. Łączący w sobie zupełnie odmienne regiony, języki, o rzadko spotykanej kulturze politycznej i monarchii, która choć bardzo ważna, nie znaczy aż tak wiele, jak można by się spodziewać.

Autor prowadzi nas przez naprawdę przedziwne miejsca i opowieści. Pokazuje nam Brukselę, opowiada o siedzibie Parlamentu Europejskiego i innych, bardzo ważnych dla wspólnoty budynkach, by chwilę później przejść do tematu słynnego Manneken Pis, Siusiającego chłopca, który od pewnego czasu ma towarzystwo w postaci Jeanneke Pis (Siusiającej dziewczynki) i Zinneke Pis (również radośnie oddającego „mocz” psa). W jednej chwili opowiada o Ardenach, najpiękniejszym regionie Belgii, gdzie nie sięgnęła rozwijająca się w tym kraju rewolucja przemysłowa, by za moment umieścić w owych Ardenach jednego z belgijskich królów, który tutaj zginął. Tym samym zręcznie przechodzi do historii belgijskiej monarchii, która jest równie nietypowa jak cały ten kraj.

Razem z Orzechowskim możemy wybrać się na pole bitwy pod Waterloo, miejsca wielkiej przegranej Napoleona Bonaparte, a jednocześnie niewielkiego cmentarzyska ogromnej ilości poległych żołnierzy. Cmentarzyska, które w każdym innym miejscu na świecie byłoby stosownie wyszczególnione, być może nawet odgrodzone, by raz do roku przedstawiać zainteresowanym turystom inscenizację bitwy. W każdym innym, lecz nie w Belgii. Belgia nie lubi się chwalić i istnieć. Pole bitwy pod Waterloo jest więc takie samo, jak Belgowie – niewyróżniające się.

Z „W Belgii, czyli gdzie?” dowiedzieć możemy się naprawdę bardzo wiele szalenie interesujących treści. Od wątków historycznych, opowiadających nam skomplikowane losy małego państwa, które przechodziło z rąk do rąk, aż do utworzenia się europejskiej, kosmopolitycznej potęgi. Od pogromów na tle religijnym, do żywej szczególnie dzisiaj myśli przewodniej francuskiej rewolucji.

A co najważniejsze, jest to książka o ludziach. I chociaż padają w niej wielkie nazwiska artystów, myślicieli, założycieli cenionych, choć nieznanych domów mody, to głównie opowieści Marka Orzechowskiego dotyczą zwykłych ludzi. Jak np. wspólnoty mieszkaniowej, która żyje w najsłynniejszym pasażu handlowym Brukseli, będącym jednocześnie pierwszą europejską galerią handlową. Wspólnocie tak dumnej z tego, że żyją w tym miejscu, że aż otrzymali coś na kształt praw miejskich. Bohaterem książki Orzechowskiego jest nawet tramwajarz najdłuższej na świecie linii tramwajowej, łączącej De Panne, przy granicy z Francją, z Knokke-Heist, przy granicy z Holandią. Bohaterem jest dlatego, że przy najpiękniejszych miejscach tej liczącej 65 km linii, jedzie na tyle wolno, by turyści mogli wszystko szczegółowo zobaczyć. Ot, belgijska skromność.

„W Belgii, czyli gdzie?” to świetna pozycja, zarówno dla tych, którzy o Belgii już jakieś pojęcie mają i chcieliby je rozwinąć, jak i dla tych, którzy przygodę z tym krajem dopiero zaczynają. Pozycja pełna jest niezwykle wartościowych treści, przybliżających belgijską specyfikę i informujących czego właściwie się można spodziewać o tym kraju i jego kulturze. A jeśli samych treści nam będzie mało, książka wzbogacona jest o wiele pięknych zdjęć, obrazujących to, o czym wcześniej lub później autor wspomina. Jeśli dodamy do tego lekki język i lekko gawędziarski ton opowieści, otrzymamy coś mieszczącego się między przewodnikiem a reportażem. Zdecydowanie warto od niej zacząć przygodę z krajem Belgów. Jeśli można tak ich nazwać.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/w-belgii-czyli-gdzie-marek-orzechowski-belgia-cz-1/

Marek Orzechowski w swojej książce „W Belgii, czyli gdzie?” znów wprowadza nas w zaskakujący i szerzej nieznany świat krajów Beneluksu. Tym razem padło na serce Europy – Belgię. Kraj tak odmienny od tego, co znamy. Łączący w sobie zupełnie odmienne regiony, języki, o rzadko spotykanej kulturze politycznej i monarchii, która choć bardzo ważna, nie znaczy aż tak wiele, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Alan Bradley w „Badylu na katowski wór” znów zaskakuje. Drugi tom przygód jedenastoletniej Flawii de Luce, domorosłej detektyw, miłośniczki wszelkich niewyjaśnionych wydarzeń, pasjonatki trucizn i śmierci, o cały poziom przebija bardzo dobrą pierwszą część. I mimo tego, że wiemy już czego po nastolatce się spodziewać, dostajemy tyle treści, że i tak jesteśmy zaskoczeni ich rozwojem.

Książka zaczyna się niespodziewaną sceną śmierci Flawii. Dziewczyna wyobraża sobie własny pogrzeb i to, jak zachowałaby się jej rodzina – nienawidzące jej starsze siostry i chłodny, oszczędny w emocjach ojciec, więcej czułości okazujący kolekcji swoich znaczków. Tylko dzięki przeprowadzonej inscenizacji spotyka na cmentarzu nietypową, rudowłosą kobietę, która okazuje się być teatralną artystką, asystentką słynnego lalkarza, jednej z gwiazd telewizji BBC. Wyjątkowa zdolność Flawii do pojawiania się w nieodpowiednim czasie, w niestosownym miejscu sprawiają, że natychmiast zostaje zaangażowana w prowadzoną przez proboszcza akcję pomocy artystom, a przy okazji wprowadzenia odrobiny kultury w małomiasteczkowe życie. Lokalna społeczność z radością zobaczy na żywo słynny teatr lalek samego Ruperta Porsona, wzbudzający na żywo jeszcze więcej emocji, niż w telewizji. Tym bardziej, jeśli nieoczekiwanym elementem spektaklu jest prawdziwa, choć nieplanowana śmierć.

Śledztwo w tej sprawie spada oczywiście na Flawię. Nieoficjalnie, bo nikt z dorosłych nie zaangażowałby jedenastolatki do czegoś takiego. Młoda de Luce’ówna czuje się jednak w obowiązku, by wyprzedzić w dochodzeniu znajomego inspektora. Tym bardziej, że dostrzega powiązania, których nikt inny nie zauważa. Których nikt inny dostrzec nie może, bo te pozostawały ukryte przez wiele lat. Umiejętnie zadawane pytania oraz sympatia, jaką Flawia budzi w mieszkańcach Bishop’s Lacey, a także wyjątkowy zmysł dedukcji, prowadzą dziewczynę kolejnymi ścieżkami, nie zawsze bezpiecznymi. Fakt, że kukiełka Jasia, głównego bohatera spektaklu Ruperta i Nialli, miała twarz zmarłego przed laty dziecka gospodarzy, na których farmie artyści zostali zakwaterowani, to jeden z pierwszych tropów. Te jednak szybko się rozgałęziają, zapętlają, raz za razem wprowadzając nowe wątki lub prowadząc donikąd.

Szybko też okazuje się, że Flawia, chociaż znana w promieniu wielu mil od miasteczka, sama niewiele wie o jego mieszkańcach. By nadrobić straty, potrzebne będzie wykorzystanie archiwalnych numerów miejscowego tygodnia. Odkąd jednak Flawia omal nie zginęła w szopie przerobionej na biblioteczne archiwum, to pozostaje zamknięte. Ale czy jest coś, czego panienka de Luce, wraz ze swoją wierną damką Gladys oraz nowo odkrytym talentem aktorskim, nie potrafiłaby zrobić?

„Badyl na katowski wór” to znakomita rozrywka na wysokim poziomie. Pierwszy tom zwiastował już poziom kolejnych części, jednak przy drugim Alan Bradley poszedł krok dalej. Wprowadził więcej wątków, z jednej sprawy tworząc dwie, by utrudnić ich rozwiązanie zarówno czytelnikowi, jak i głównej bohaterce. Dzięki temu do samego końca nie wiemy co się naprawdę wydarzyło, ani kto za to odpowiada. A grono podejrzanych nieustannie się powiększa.

Sama Flawia jest dokładnie taka, jaką ją poznaliśmy. Z jednej strony jest osamotnioną dziewczynką, której siostry wmawiają, że została adoptowana, a ojciec nie wyraża większego zainteresowania tym, co się z nią dzieje. Niekoniecznie dlatego, że nie chce, a dlatego, że nie potrafi. Całym światem Flawii staje się więc samochód jej zmarłej dawno temu matki, zaparkowany w powozowni, oraz odziedziczone po ekscentrycznym wuju laboratorium, w którym nastolatka dalej szkoli się w produkowaniu trucizn. I chyba jest w tym coraz lepsza.

Z drugiej strony Flawia pokłady swojej energii przekłada na kolejne morderstwo, jakie zostało dokonane w tym sennym miasteczku, gdzieś na angielskiej prowincji. Całymi dniami biega i jeździ tam i z powrotem, łapiąc się każdego wątku, nieostrożnie rzuconego przez kolejnego rozmówcę słowa czy zasłyszanej „przypadkiem” informacji. Robi się coraz bardziej pewna siebie i bezczelna, gdy rzuca kolejnym gładkim kłamstwem, oczywiście dla dobra sprawy. Ale wszystko to tylko dodaje jej uroku i budzi sympatię, zwłaszcza wtedy, gdy znów stwierdza, że: „czasem się nienawidzi. Ale niezbyt długo”.

Wprowadzenie przez Bradleya do fabuły wątku kukiełkowego teatrzyku dla dzieci dodaje powieści niesamowitego klimatu, pełnego dziwnego mistycyzmu i wzmagającego ukrywane przez mieszkańców tajemnice, które nigdy nie powinny wyjść na światło dzienne. Sprawny język autora sprawia, że ponownie używane często i gęsto chemiczne zwroty czy elementy z brytyjskiej kultury nie męczą, a prowokują do dalszych poszukiwań i pomagają wykiełkować nowym zainteresowaniom, o które często byśmy nigdy się nie posądzali, że są w stanie w nas wyrosnąć.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/badyl-na-katowski-wor-alan-bradley-flawia-de-luce-cz-2/

Alan Bradley w „Badylu na katowski wór” znów zaskakuje. Drugi tom przygód jedenastoletniej Flawii de Luce, domorosłej detektyw, miłośniczki wszelkich niewyjaśnionych wydarzeń, pasjonatki trucizn i śmierci, o cały poziom przebija bardzo dobrą pierwszą część. I mimo tego, że wiemy już czego po nastolatce się spodziewać, dostajemy tyle treści, że i tak jesteśmy zaskoczeni ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Sztuka kochania” Owidiusza, rzymskiego poety z czasów starożytnych, to prawdziwie ponadczasowy poradnik flirtu i sztuki miłowania. W trzech pieśniach - dwóch przeznaczonych mężczyznom oraz jednej skierowanej do kobiet - znaleźć możemy całą paletę najróżniejszych porad, sugestii i forteli, których można użyć, bo rozkochać w sobie wybranka lub wybrankę.

Pośród nich znaleźć można rzeczy mocno oczywiste, z dzisiejszego punktu widzenia. Radzi bowiem Owidiusz, by zakochani cechowali się ogładą, dbałością o wygląd zewnętrzny, czystość stroju i higienę osobistą. Jednak w I w. p.n.e., w stolicy Cesarstwa Rzymskiego, to mogło nie wystarczyć. Uczy więc Owidiusz psychologicznych technik, kierowanych do obu płci. Chłopca wstrzymać w niepewności, odpowiadając na jego list po odpowiednim czasie. Dziewczę zbliżyć do siebie zgadzając się z nią w każdej niemal kwestii, z rzadka pokazując się z drugiej strony, by jej nie zrazić. W mężczyźnie wzbudzić instynkt zwycięzcy, podsuwając mu przed oczy kochanka, prawdziwego lub misternie wymyślonego. Kobietę zaskakiwać nagłą wizytą w jej domu i upartym oczekiwaniem pod bramą, by myślała, że to niemal szaleńcze pożądanie, jednak nie doprowadzać do przesadnego naruszenia prywatności.

Z drugiej strony, chociaż wiele z rad poety nawet dzisiaj brzmi dobrze i rozsądnie, znaleźć w „Sztuce kochania” można i takie kwestie, które współcześnie budzą zrozumiały niesmak. Oszukiwanie mężczyzny nadmiernym upiększaniem się czy kłamstwem w kwestii wyglądu ciała, uznawanie, że każdej kobiecie miły jest gwałt i oferowanie jej pocałunków i pieszczot wbrew jej woli, czy też posiadanie jednocześnie dwojga partnerów to tylko wybrane elementy, które zestarzały się bardzo źle, a i pewnie już dwa tysiące lat temu nie były najmilej widziane w cywilizowanym świecie.

Na szczęście Owidiusz często zdaje sobie sprawę z tego, że niektóre z jego porad nie są zbyt etyczne. Raz więc mówi, żeby tak nie czynić, innym razem, że zezwala, chociaż sam czegoś podobnego nie mógłby praktykować.

Lektura „Sztuki kochania” to szalenie ciekawe doświadczenie. Raz, że dobrze jest poznać słynne „ars amandi” starożytnych, w dodatku poniekąd „od kuchni” czy też może raczej „od zaplecza”. Zaskakuje w jak wielu kwestiach tamci ludzie byli tak bardzo podobni do nas i ile rzeczy można zauważyć w naszej codzienności, zupełnie jakby były przeniesione 1:1.

Dwa, że Owidiusza jedno z jego największych dzieł znać warto. To właśnie „Sztuka kochania” sprawiła, że został wygnany z Rzymu i chociaż przydała mu ogromnej sławy, to też przysporzyła wielu problemów. Na długie lata, ponieważ tytuł ten w 1564 roku trafił do Indeksu Ksiąg Zakazanych.

Po trzecie z kolei - mimo pewnych fragmentów, które budzą niesmak czy wręcz szokują swoją wymową, jest to naprawdę przyjemna rozrywka, której można się oddać z ukochanym, ukochaną czy ukochanymi, wprowadzając w nasze miłosne życie nieco klasycznej poezji.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/sztuka-kochania-owidiusz/

„Sztuka kochania” Owidiusza, rzymskiego poety z czasów starożytnych, to prawdziwie ponadczasowy poradnik flirtu i sztuki miłowania. W trzech pieśniach - dwóch przeznaczonych mężczyznom oraz jednej skierowanej do kobiet - znaleźć możemy całą paletę najróżniejszych porad, sugestii i forteli, których można użyć, bo rozkochać w sobie wybranka lub wybrankę.

Pośród nich znaleźć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zatrute ciasteczko”, kanadyjskiego pisarza Alana Bradleya, to pierwsza część cyklu młodzieżowych kryminałów o jedenastoletniej Flawii de Luce. Zupełnie niepozorna dziewczynka o dwóch warkoczach, w sukience i białych pończochach, przemierzająca ciche i spokojne miasteczko gdzieś w Anglii, wydawać się może niezbyt interesującą bohaterką powieści. Jednakże od pierwszych stron Flawia zaskakuje czytelnika. Zadziwia swoim wyjątkowym talentem chemicznym i takimi samymi zainteresowaniami. W jej pokoju, jak i odziedziczonym laboratorium, pełno jest retort, alembików, palników Bunsena, fiolek z kolorowymi cieczami i mikroskopów. Szczególnym zainteresowaniem dziewczynka darzy wszelkiego rodzaju trucizny, które z lubością testuje na starszych siostrach.

Znalezienie w przydomowym ogrodzie umierającego mężczyzny, którego słowem pożegnania jest łaciński zwrot, szybko staje się dla Flawii impulsem do dalszego działania. Tym bardziej, że kilka godzin wcześniej podsłuchała rozmowę ojca z kimś obcym, kto mu groził. A jeśli ktoś grozi człowiekowi, którego największą pasją jest kolekcjonowanie znaczków, to musi chodzić o coś ważnego.

By wyprzedzić policję i samej rozwiązać zagadkę tajemniczego zgonu, Flawia stawia w pionie wielu okolicznych mieszkańców. Kluczy i poszukuje odpowiedniego tropu, lecz ten nie daje się tak łatwo odnaleźć, prowadząc przez stare, podniszczone magazyny, będące prasowymi archiwami miejscowej biblioteki; przez szkolny kampus z wysoką wieżą zegarową, której szczyt skrywa kolejne elementy tajemnicy; a nawet przez stare drukarnie, dostarczające Królewskiej Poczcie arkusze świeżo wydrukowanych znaczków jednopensowych.

Flawia łączy w sobie przenikliwość najsłynniejszego detektywa wszech czasów, Sherlocka Holmesa, z lekkością młodego umysłu, dorosłą trzeźwość osądów z dziecięcą naiwnością, przez które nieomal przychodzi jej zapłacić olbrzymią cenę. Bo mimo tego, że jest złotym umysłem, który świeżością spojrzenia i bystrością potrafi przegonić policyjnych inspektorów, to jednak jest nastoletnią dziewczynką, a prawdziwe życie to nie bajka lub magiczna sztuczka, która zawsze kończy się dobrze.

Alan Bradley stworzył interesującą i wciągającą, choć bardzo specyficzną powieść. Jej akcję osadził w niewielkim miasteczku gdzieś w Anglii, na kilka lat po zakończeniu II wojny światowej, jednakże jego styl pisarski sprawia, że poczuć możemy się jak za czasów wiktoriańskich. Ten klimat minionej epoki jest bardzo żywy w powieści, a różne wydarzenia i postacie dodatkowo go potęgują. Tak jak ojciec Flawii, pułkownik de Luce, uważający telewizor za zbędny przedmiot, a telefon traktujący jak najgorszy możliwy wynalazek, używany tylko w bardzo nagłych przypadkach. Cała rodzina praktykuje zdecydowanie staroświecki model życia, stawiający ich jeszcze głębiej w odmętach historii.

Chociaż „Zatrute ciasteczko” jest powieścią młodzieżową, licznie pojawiające się nazwy własne, odniesienia do brytyjskiej historii i kultury, a do tego skomplikowane wzory chemiczne i nazwy związków sprawiają, że lektura może sprawić nieco trudności młodszej młodzieży, niewprawionej jeszcze tak bardzo w meandry nauk humanistycznych i chemicznych. Z drugiej zaś strony dzięki temu przygody Flawii rozwijają i inspirują do poszukiwania dodatkowych informacji poza treścią powieści i prowokują do poszerzania własnych zainteresowań.

Sama główna bohaterka jest postacią, którą da się polubić i nawet wzbudza sympatię, choć trzeba się dopiero do niej przyzwyczaić. Bo choć na początku sprawia wrażenie nazbyt butnej i nieprzyjemnej, poznawana z czasem jej historia powoli zmieniają ją w całkiem przyjemną i życzliwą nastolatkę. Chociaż, tak po prawdzie, wielkie umysły działają najczęściej samotnie i Flawii wcale nie zależy na sympatii innych.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/zatrute-ciasteczko-alan-bradley-flawia-de-luce-cz-1/

„Zatrute ciasteczko”, kanadyjskiego pisarza Alana Bradleya, to pierwsza część cyklu młodzieżowych kryminałów o jedenastoletniej Flawii de Luce. Zupełnie niepozorna dziewczynka o dwóch warkoczach, w sukience i białych pończochach, przemierzająca ciche i spokojne miasteczko gdzieś w Anglii, wydawać się może niezbyt interesującą bohaterką powieści. Jednakże od pierwszych stron...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jacek Hugo-Bader w swoich „Dziennikach kołymskich” opisuje przebieg swojej wyjątkowej wyprawy niemal na koniec świata. W 2010 roku rozpoczął wędrówkę wzdłuż owianego niesławą Traktu Kołymskiego, rozpoczynającego się w Magadanie nad Morzem Ochockim, a kończącego w Jakucku, stolicy Republiki Sacha. Przewodnim tematem tej samotnej podróży była wędrówka śladami Warłama Szałamowa, autora „Opowiadań kołymskich”, które zainspirowały Hugo-Badera.

O Kołymie pisało już wiele osób. Aleksander Sołżenicyn w swoim monumentalnym „Archipelagu GUŁag” przedstawiał świadectwo zbrodniczej działalności systemu radzieckiego. Na polskim gruncie wyróżnia się Ryszard Kapuściński ze swoim krótkim reportażem „Kołyma, mgła i mgła”. Jednak dopiero Hugo-Bader przedstawia to miejsce z perspektywy współczesnej, przedstawiając losy jego mieszkańców, napotkanych podczas wędrówki. Ludzi tak odmiennych, o losach poplątanych i często niejasnych, o historiach tragicznych lub całkowicie zapomnianych; ludzi zamkniętych na tej bezkresnej ziemi, z której nie sposób się wydostać, za to jeszcze całkiem niedawno bardzo łatwo można było na nią trafić.

Podróż przez Trakt Kołymski możliwa jest tylko dzięki dobrej woli mieszkańców nielicznych miast, miasteczek i wiosek, dla których świętym obowiązkiem jest zabrać ze sobą błąkającego się wzdłuż Trasy autostopowicza. Tak też podróżuje Hugo-Bader. Kolejne kilometry pokonuje samochodem terenowym; starą, japońską furgonetką z napędem na cztery koła; zdezelowanymi ciężarówkami i dostawczakami UAZ, idealnie nadającymi się na skute lodem drogi. Każdy z napotkanych kierowców dzieli się z nim swoją historią. Wśród nich spotyka m.in. pijanego podoficera Ministerstwa Sytuacji Nadzwyczajnych, licznych byłych więźniów i kryminalistów, zwanych błatnymi, brygadzistów z jednej z licznie schowanych w tajdze kopalni złota, które pracują tak długo, póki nie zamarznie woda potrzebna do płukania.

Mija kolejne, niemal takie same miejscowości, z główną drogą imienia Włodzimierza Iljicza, z mniej lub bardziej pokracznym pomnikiem wodza rewolucji, lub z samym cokołem, na którym Lenin stał, zanim mieszkańcy w nagłym i nieoczekiwanym zrywie strącili go w nicość. Chylące się ku upadkowi domy w opuszczonych osadach, wielokrotnie pamiętające czasy sowieckich łagrów. Raz szerokie i długie aż po horyzont bezdroża, innym razem majaczące w oddali góry, często niezdobyte i przerażające swoją potęgą. Góry, które trzeba przebyć jak najszybciej, by nie utknąć na długie miesiące w tym miejscu, z którego wydostać można się tylko przez określoną część roku.

Historie opowiadane przy olbrzymiej ilości wódki, podczas obiadu, kolacji czy w przerwach między kolejnymi punktami, tworzą niezwykle barwny obraz kołymskiej ludności – Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Osetyjczyków, Jakutów, Czukczy, Jukagirów, Ewenów, Ewenków i wielu innych narodowości, które chociaż żyją obok siebie, często darzą się wzajemną niechęcią i uprzedzeniami. Jedni wspominają rodzinne łagrowe opowieści, inni historie z kryminalnego świata, a jeszcze inni opowiadają o źródle wzajemnych antypatii, mającym swój początek w czasach kolonizatorskich.

Mimo tego wszystkiego najczęściej pojawiającym się motywem jest strach. Przeszły, obecny i przyszły. Strach przed dawnym terrorem i obecnymi trudami. Strach przed szatunami – oszalałymi niedźwiedziami, które chętnie atakują ludzi i nie sposób ich zabić. Strach przed potęgą natury, która może odciąć i tak już bardzo odciętych od świata ludzi. I strach przed potężnymi, syberyjskimi rzekami. Przed Kołymą, Indygirką i Ałdanem. I przed potężną Leną, która powoli zamarza, uniemożliwiając przeprawy promowe. Potrzeba wyjątkowego śmiałka, który nie ma już nic do stracenia, by przeprawić się przez olbrzymie masy wody niosące gigantyczne połacie lodu. Na szczęście Kołyma nosi i takich szaleńców.

„Dzienniki kołymskie” to bardzo interesująca pozycja. Chociaż można nieco wątpić w warsztat autora, który co kilka stron dzieli się informacją o tym, że znów przyszło mu pić wódkę z kryminalistą lub emerytowanym żołnierzem, to jednak kolejne przeczytane strony, a wraz z nimi przyswajane informacje, pozwalają nam zrozumieć, że tak po prostu wygląda życie w tym miejscu, które nazywane jest Wyspą lub Archipelagiem. W miejscu, w którym życiowych dróg do wyboru jest zaledwie garstka, mniej niż wszystkich odnóg Trasy. W miejscu, w którym główna droga, właśnie Trakt Kołymski, zbudowana została dosłownie na ludzkich ciałach. W miejscu, które nie bez powodu nazywane jest najdłuższym cmentarzem świata.

„Dzienniki kołymskie” z całą pewnością nie są typowym reportażem. Są relacją z podróży z elementami reportażu. I chociaż chciałoby się dowiedzieć więcej o niektórych miejscach i napotkanych ludziach, zagłębić bardziej w ulice tamtych miast i zajrzeć mocniej w życie Kołymian, to jednak przytoczone przez autora opowieści same w sobie znacznie zaspokajają naszą ciekawość. Czasem zachwycają. Chociaż najczęściej budzą wewnętrzny niepokój i narastający smutek.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/dzienniki-kolymskie-jacek-hugo-bader-rosja-cz-30/

Jacek Hugo-Bader w swoich „Dziennikach kołymskich” opisuje przebieg swojej wyjątkowej wyprawy niemal na koniec świata. W 2010 roku rozpoczął wędrówkę wzdłuż owianego niesławą Traktu Kołymskiego, rozpoczynającego się w Magadanie nad Morzem Ochockim, a kończącego w Jakucku, stolicy Republiki Sacha. Przewodnim tematem tej samotnej podróży była wędrówka śladami Warłama...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wyspa diabła”, Einara Kárasona, to szalenie ciekawy, a szerzej nieznany obraz kraju, który przez długie lata uchodził za europejski raj bez skazy. Wszelkie problemy Islandii i Islandczyków, jeśli już docierały na kontynent, najczęściej pokazywały słynny kryzys bankowy i gospodarczy z 2008 roku. Kárason pokazuje, że prawdziwe tragedie tego wyspiarskiego kraju zaczęły się znacznie wcześniej. I bynajmniej wcale się nie skończyły.

Otrzymujemy obraz Reykjaviku lat 40. i 50. XX wieku. Czasów, w których miasto przeżywało wielki rozkwit, a to za sprawą stacjonujących w kraju wojsk amerykańskich. Chociaż Amerykanie, pogardliwie zwani Jankesami, byli tak naprawdę okupantami, biedne islandzkie społeczeństwo dostrzegło w nich gospodarcze wyzwolenie. Przedstawiciele „najlepszego narodu świata” byli idealnymi partnerami do handlu, a gdy naszedł czas opuszczenia przez nich wyspy, pozostawili po sobie wojskowe baraki, w sam raz do zagospodarowania i zamieszkania. Blaszane domy stały się z czasem niezwykle popularne za względu na niskie koszty, co miało szczególnie duże znaczenie od połowy lat 50., gdy wielkie pieniądze z połowów śledzi przestały płynąć razem z ławicami tychże ryb.

Jedną z najbardziej znanych dzielnic barakowych w Reykjaviku stało się słynne Thulecamp, do którego przenosi się wraz z całą wielką rodziną wróżka Karolina oraz kupiec Tomas. Zmuszeni są do tego po nieoczekiwanym, lecz nie aż tak niespodziewanym pożarze swojego poprzedniego domu. Przedsiębiorczy Tommi i Lina, której zdanie jest w dzielnicy niemalże świętością, z pomocą sąsiadów szybko i sprawnie wychodzą z kryzysu. Nowe lokum, specjalnie dla nich zaprojektowane przez miejscowego architekta, chociaż jest koszmarnie brzydkie i niefunkcjonalne, jest ogromnym domem, wyróżniającym się pośród barakowej blachy.

Starsi państwo, otoczeni gromadą dzieci i wnuków, tak swoich, jak i przysposobionych, osób o tak odmiennych i różnych charakterach, stają się chwiejącą w posadach ostoją normalności. Ta jednak co chwila znika, karleje, ucieka gdzieś w brudne uliczki Thulecampu, ustępując miejsca kolejnym skandalom i konfliktom, które skrajnie wyniszczają pragnących spokoju Linę i Tommiego.

Einar Kárason stworzył wyjątkową, choć mocno specyficzną sagę rodzinną. Obrazując życie Karoliny, Tomasa, ich córki, która wyjechała z Amerykaninem do Stanów, zostawiając dziadkom swoje dzieci, a także całej masy innych pociech, z których Tommi nie jest ojcem żadnej z nich, tak naprawdę pokazuje życie Islandii tamtych trudnych lat. Lat powojennych, dotkniętych pierwszymi kryzysami, całe dekady przed pierwszym boomem turystycznym. Olbrzymia rodzina, która zamieszkuje Stary Dom wraz z mieszkańcami Thulecampu i okolicy, jest jakby miniaturową wersją całego narodu. Ilość problemów, konfliktów, dramatów mniejszych i większych, wystarczyłaby na obdarowanie całego kraju. W tym dziwnym świecie, gdzie nic nie jest dane na stałe, a poczucia bezpieczeństwa i szczęścia nie przynosi nawet rodzina, wszystko wybrzmiewa jakoś inaczej, zupełnie jakby jakiś niewidzialny mistycyzm osiadł nad miastem, ze szczególną siłą dotykając tę jedną dzielnicę.

Za to poczucie odpowiada równie specyficzny styl autora. „Wyspa diabła” jest bowiem historią, która łączy w sobie powieść z elementami ludowej gawędy, opowiadanej podczas polarnych nocy nad płonącym ogniskiem. Dzięki temu historie w sumie nie aż tak bardzo odległe czasowo nabierają charakteru opowieści z czasów bardzo dawnych. Bez wątpienia dodaje do oryginalności całej książce. I magii, bo chociaż w powieści nie ma jej ani trochę, jest za to surowy realizm ciężkich czasów, choć okraszony przebijającym się spod ciężkiej blachy humorem, to staruszka Karolina nie bez powodu nazywana jest wróżką. Stary Dom skrywa więcej tajemnic, niż można przypuszczać.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/wyspa-diabla-einar-karason-islandia-cz-11/

„Wyspa diabła”, Einara Kárasona, to szalenie ciekawy, a szerzej nieznany obraz kraju, który przez długie lata uchodził za europejski raj bez skazy. Wszelkie problemy Islandii i Islandczyków, jeśli już docierały na kontynent, najczęściej pokazywały słynny kryzys bankowy i gospodarczy z 2008 roku. Kárason pokazuje, że prawdziwe tragedie tego wyspiarskiego kraju zaczęły się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów”, Mariusza Surosza, to pozycja wyjątkowa na naszym rynku wydawniczym. Autor przedstawia w niej kilkanaście postaci niezwykle ważnych dla narodu czeskiego, a w Polsce albo całkowicie nieznanych, albo pobieżnie, z lekka tylko, z wyjątkowo niesprawiedliwą, pokutującą od lat 30. oceną. Czesi, w powszechnej w Polsce opinii, poddali się Hitlerowi jeszcze zanim w Europie rozpoczęła się wojna. Surosz rozprawia się z tą opinią w sposób kompleksowy. Przedstawiając trudne losy opisywanych osób, stara się pokazać ich prawdziwą historię. Historię narodu, który został sprzedany przez sojuszników. Czesi nie zostali w końcu nawet zaproszeni na obrady w Monachium – pozbawienie ich Sudetów odbyło się za ich plecami i bez ich wiedzy. Pozbawiony kilku milionów ludzi, niemal połowy przemysłu i sporej powierzchni kraj został bezsilny. Stał się wąskim pasem ziemi. Niedługo po tym oddzieliła się Słowacja, zapewniona przez Hitlera o bezpieczeństwie. Autor stara się zrozumieć i Słowaków, którzy w takim ruchu widzieli szansę bezpiecznego istnienia, z dala od nękającej ich agresji węgierskiej.

Mariusz Surosz zauważa oczywiście, że osoby odpowiedzialne za całkowite poddanie kraju są winne tej tragedii. Ale dostrzega też coś, o czym w Polsce się nie mówi – dalekosiężne spojrzenia, poszukiwania następców, generałów, przywódców, wyławianie najodpowiedniejszych osób spośród tych, którym przyszło rządzić w trudnych czasach. Pereł, którym można by przeznaczyć powoli dogorywający kraj. Nie zawsze się to jednak udawało.

Często zamiast pojmowanej w polski sposób waleczności, dochodziło do głosu specyficzne, czeskie bohaterstwo. Jiří Menzel, cytowany przez Surosza, wspomina, że taka była domena Czechów, w tym jego samego i jego rodziny. Nie walczyć, a akceptować rzeczywistość taką, jaka jest: „Wyście się zawsze bili, nie patrząc na cenę. My chcieliśmy żyć. Dlatego zamiast manifestować sprzeciw i ginąć, nauczyliśmy się patrzeć na świat z dystansem i śmiać się histerycznie z własnego losu”.

„Pepiki” to dobry reportaż historyczny. Chociaż jego podtytuł sugeruje, że przedstawione zostało w nim ostatnie sto lat historii naszego południowego sąsiada, autor najwięcej uwagi poświęca dwóm kluczowym okresom, kiedy to w kraju była najgęstsza atmosfera. Lata okołowojenne, a wraz z nimi postacie takie jak pierwsi prezydenci Czechosłowacji: Tomáš Garrigue Masaryk, Edvard Beneš czy niesławny Emil Hácha, o którym krążyły w Polsce żarty typu „Hitler Háchę wziął pod pachę, zabrał na kiełbachę, a Hácha z tej uciechy oddał mu całe Czechy”.

Drugim z kluczowym okresów opisywanych w książce, jest słynna Praska Wiosna i lata następujące po niej, w tym rok 1977 i ogłoszenie Karty 77. Deklaracji, która podzieliła czeski naród. Wiele ludzi z różnych środowisk, chcących walczyć o prawa człowieka i względną normalność w komunistycznym państwie, Kartę podpisało. Zarówno ludzi zwykłych, o których historia już nie pamięta, jak i tych znanych, w tym osobistości ze świata kultury: Václav Havel, Jan Patočka, Marta Kubišová, Jaroslav Seifert, Pavel Kohout czy Vlasta Chramostová. Wielu z nich doznawało przez ponad 20 lat funkcjonowania Karty 77 wielu upokorzeń i dotykały ich liczne zakazy. Jednak to właśnie ten manifest wolności, a nie jawna walka, pomógł Czechom dotrzeć do kluczowego momentu ich XX-wiecznej historii, do aksamitnej rewolucji 1989 roku, a ostatecznie do odzyskania wolności. Podobnie jak Polska, chociaż inną drogą i innymi środkami. Takimi, na jakie było stać niewielki naród otoczony jeszcze większą ilością wrogów, niż my.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/pepiki-dramatyczne-stulecie-czechow-marcin-surosz-czechy-cz-17/

„Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów”, Mariusza Surosza, to pozycja wyjątkowa na naszym rynku wydawniczym. Autor przedstawia w niej kilkanaście postaci niezwykle ważnych dla narodu czeskiego, a w Polsce albo całkowicie nieznanych, albo pobieżnie, z lekka tylko, z wyjątkowo niesprawiedliwą, pokutującą od lat 30. oceną. Czesi, w powszechnej w Polsce opinii, poddali się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Złota skóra”, Carli Montero, to romans historyczny z elementami kryminału, kreowanym jednak w sposób nieoczywisty. Otrzymujemy inspirację wydarzeniami, które miały miejsce w Londynie między kwietniem 1888 a lutym 1891 roku, kiedy zamordowane zostało jedenaście kobiet. Pięć z nich, nazywanych dzisiaj „kanoniczną piątką”, przypisywanych jest Kubie Rozpruwaczowi. Fabuła powieści Montero stanowi pozorną kontynuację tamtych zbrodni.

Wiedniem 1904 roku wstrząsa fala zabójstw. Przed kilkoma laty zginęła młoda dziewczyna, ukochana księcia Hugona z szanowanego austriackiego rodu von Ebenthalów. Wówczas to on został oskarżony o pozbawienie życia swojej wybranki. Kilka lat, gdy książę przebywał w Ameryce, na wygnaniu, w stolicy cesarstwa nie działo się nic, co przykuwałoby aż tak bardzo uwagę prasy. Jednak wkrótce po jego powrocie i próbie ponownego ułożenia sobie życia, ginie kolejna dziewczyna, znów niefortunnie związana z młodym księciem. Policyjne kroniki otwierają się na pozornie zamkniętej sprawie sprzed kilku lat, a Hugo von Ebenthal znów staje się głównym podejrzanym.

Tym, który prowadzi śledztwo, jest bliski przyjaciel Hugona, inspektor Karl Sehlackman, nie wierzący w winę kolegi. Usilnie próbuje doszukać się szczegółów, które mogłyby oddalić podejrzenie od arystokraty. Kolejne ofiary przynoszą nowe ślady i nowy trop, prowadzący jednak w stronę, której Karl obawia się jeszcze bardziej. Drugą podejrzaną osobą staje się znana w Wiedniu artystka i modelka, piękna Inés. Ofiary są bowiem w pewien sposób związane z młodym księciem, który nierozważnie obraził Hiszpankę, przyrównując ją do dziwki. Ponadto jedna ze zmarłych dziewcząt wyszła spod opieki modelki, a druga występowała w jej domu, z polecenia kochanka Inés. Motywy zbrodni wydają się być aż zbyt oczywiste, jednak inspektor Sehlackman wciąż nie jest ich pewien. Do czasu, gdy ofiar przybywa, a piękna Hiszpanka znika bez śladu, jakby chcąc się ewakuować zanim nastąpi rozwiązanie sprawy. Karlowi nie pozostaje nic innego, jak spróbować oczyścić nadwątlone dobre imię przyjaciela i znaleźć ukrywającą się gdzieś artystkę. Im bardziej się jednak zagłębia w jej tajemnice, tym więcej sprzeczności rodzi się w jego głowie. Nic już nie jest czarno-białe, wszystko zostaje przyćmione złotym odcieniem koloru skóry nieobecnej i niedostępnej Inés.

Carla Montero wprowadza czytelnika w wyjątkowy świat artystycznej bohemy Wiednia przełomu wieków. W świat wielkich malarzy i fotografów, pięknych modelek, które stały się muzami największych artystów, rozwijającej się powoli psychoanalizy. W narkotyczny świat spowity w oparach palonego opium mieszającego się z zapachem farb i trującą wonią cyjanku. W świat swobodnego seksu bez granic i niemal wolnej miłości, ograniczanej tylko sztywnym gorsetem zasad lub zasobnością portfela. W tym świecie osadza głównych bohaterów.

Hugo von Ebenthal – dziedzic rodowej fortuny i potężnego nazwiska, którego przeznaczeniem jest poślubienie starannie wybranej dziewczyny. Może niezbyt urodziwej, zapewne nie najmądrzejszej, być może nawet nie uzdolnionej artystycznie, za to z historią i pozycją pasującą do tak znakomitego rodu. Hugo zamiast tego woli kobiety inne, przez społeczeństwo uznawane za upadłe, pospolite i niegodne nawet książęcego spojrzenia. Wydaje się, że krąży nad nim niewypowiedziana klątwa, bowiem zły los lub przeznaczenie okrutnie obchodzą się z jego wybrankami i nim samym, jakby nie pozwalając mu dokonać tak rażącego mezaliansu.

Karl Sehlackman – Żyd, który z woli ojca miał zostać lekarzem, jednak wybrał drogę praworządności. Młody i bystry umysł, który nie chce krzywdzić nikogo bezpodstawnie, jednocześnie czując presję odnalezienia mordercy. Trawi go nieustanna walka między tym, co powinien zrobić, a tym, do czego nie może dopuścić jego serce. Dwóch bliskich sobie przyjaciół, reprezentujących dwa zupełnie odmienne światy i charaktery. Połączeni jedną wspólną sprawą i jedną kobietą.

Inés – według prasy: najgorsza diablica, jaką niesie cesarstwo. Według prostych mieszkańców monarchii: anioł zesłany im przez Boga. Kobieta o przeszłości trudnej i niejasnej; wielka tajemnica i jeszcze większa muza artystów całej stolicy. Uwielbiana przez malarzy i modelki, którym pomaga wstać po bolesnym upadku i zacząć nowe życie. Według wszelkich oskarżeń, także je zabrać.

„Złota skóra” to wielce udana i interesująca powieść, chociaż poruszająca historyczne wątki, wprowadzająca pewną świeżość do kryminału. Autorka prowadzi fabułę tak, by czytelnik poczuł się jak inspektor Sehlackman, samemu już nie wiedząc co tak naprawdę się wydarzyło. Lekki styl pisania i ciekawa treść sprawiają, że całość czyta się lekko i przyjemnie. Jednak czegoś w tej powieści brakuje. Zarysowany z lekka wątek o uczestnictwie księcia w psychoanalizie doktora Freuda czy napomknięty konflikt malarzy największego formatu to tylko kilka z elementów, które zostały potraktowane po macoszemu.

Dekadencki świat Wiednia początku XX wieku to coś więcej niż opary opium i nagie modelki. I chociaż całość skonstruowana jest naprawdę dobrze, to jednak czuć niedosyt. Zupełnie jakbyśmy rzuceni zostali w trakcie tworzenia na środek rozpoczętego płótna, po czym dłoń malarki wykonała ostatnie ruchy, odłożyła pędzel na paletę, a obraz zostawiła na sztaludze. By wisiał w dusznej pracowni, ciesząc oczy nielicznych gości, zamiast zachwycać pełnią na wytwornej wystawie. Nie zmienia to jednak faktu, że w trakcie czytania chciałoby się aż zakrzyknąć: Evviva l’arte!

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/zlota-skora-carla-montero-hiszpania-cz-15/

„Złota skóra”, Carli Montero, to romans historyczny z elementami kryminału, kreowanym jednak w sposób nieoczywisty. Otrzymujemy inspirację wydarzeniami, które miały miejsce w Londynie między kwietniem 1888 a lutym 1891 roku, kiedy zamordowane zostało jedenaście kobiet. Pięć z nich, nazywanych dzisiaj „kanoniczną piątką”, przypisywanych jest Kubie Rozpruwaczowi. Fabuła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ślad smoczej łapy”, bośniackiego pisarza, reżysera i scenarzysty, Antonija Žalicy, to zbiór luźno powiązanych ze sobą opowiadań, tworzących jednak spójną całość. Urodzony w Sarajewie autor opowiada w nich historię swojego życia na krótko przed wybuchem wojny domowej w Bośni i Hercegowinie, do roku 1993, kiedy udało mu się wyjechać z oblężonego miasta do Amsterdamu.

Opowiadania te nie są wzbogacone literacką fikcją. Autor przedstawia prawdziwe życie w Sarajewie, regularnie ostrzeliwanym przez serbskie wojska. W mieście, w którym normalne życie nie miało prawa istnieć, a mimo wszystko jakoś trwało, dzięki jego mieszkańcom, którzy nauczyli się wyłapywać krótkie chwile zawieszenia broni czy zwykłej przerwy w ostrzale. Sarajewianie przedstawieni w książce pełni są niegasnącego humoru, nawet mimo wielu przeciwności losu. Narratorem i głównym bohaterem jest sam autor, będący żywym przykładem takiej właśnie postawy. W chwili, gdy jego ojcu, znanemu pisarzowi Miodragowi Žalicy zaczyna brakować leków, udaje się do apteki z czymś, co mylnie bierze za receptę. I tylko spokój ducha sprawia, że farmaceutki odsyłają go z dwumiesięcznym zapasem potrzebnego lekarstwa. Gdy brakuje wody, Antonije, za namową katolickiego sąsiada, udaje się w stronę kościoła Św. Antoniego. W końcu to jego imiennik, warto spróbować. Przypadkowe wydarzenia, których jest świadkiem, pozwalają mu zdobyć wodę szybciej, z zupełnie innego miejsca. Gdy niespodziewanie szybko wraca do domu, a domownicy świadomi, że taka wyprawa zajęłaby mu kilka godzin więcej, mężczyzna z uśmiechem pozwala sobie na religijny dowcip.

Opowiadania Žalicy podzielone są na części. Pierwsza z nich opowiada historie przygotowań do wystawienia sztuki „Romeo i Julia”. Jest to swego rodzaju pierwsza linia mentalnej obrony przed nadciągającym konfliktem, próba zachowania ludzkiej godności w chwili, gdy niedawni sąsiedzi i przyjaciele nagle stają się śmiertelnymi wrogami, tak jak werońskie rodziny, nie chcąc pozwolić zjednoczyć się we wspólnym kraju.

Kolejne cztery części traktują o żywiołach, a w tym przypadku o ich bardziej realnych aspektach. Ziemia kojarzy się autorowi z ukochanym ojcem, któremu nie było dane dożyć końca konfliktu czy z tytułowym „śladem smoczej łapy”, czyli śladami od pocisków, najczęściej wystrzeliwanych przez moździerze. Ogień staje się m.in. Towarzyszem Tito, jak nazywano w Sarajewie jednego z dowódców plutonu policji. Człowieka żywego niczym ogień, potrafiącego poparzyć tych, którzy obchodzili się z nim nierozważnie, lecz dającego jednocześnie życiodajne ciepło i ochronę. Woda zyskuje w opowiadaniach bardziej przyziemną formę, tę najbardziej podstawową, tak potrzebną do przeżycia. Chyba, że tryska akurat z niespodziewanego miejsca, nieopodal kościoła. Jest jeszcze powietrze, lecz o nim napisać najtrudniej. Powietrze nie przynosi nic dobrego.

Antonije Žalica pisze o wojnie lekko. Co rusz przebijają z jego treści strach, obawa i troska, ale mimo wszystko zachowuje lekkość. Czuć, że jest to ta specyfika sarajewian, połączona z wolą przeżycia i nasączona rakiją. Specyfika, która uruchamia także wtedy, gdy już opuściło się umierające powoli miasto. Sarajewska nostalgia chyba właśnie wtedy odzywa się najmocniej, wywołując lawinę wspomnień o życiu, które nagle i niespodziewanie zostało przerwane. Bo przecież prorok z Indii powiedział, że wojny nie będzie.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/slad-smoczej-lapy-antonije-zalica-bosnia-i-hercegowina-cz-10/

„Ślad smoczej łapy”, bośniackiego pisarza, reżysera i scenarzysty, Antonija Žalicy, to zbiór luźno powiązanych ze sobą opowiadań, tworzących jednak spójną całość. Urodzony w Sarajewie autor opowiada w nich historię swojego życia na krótko przed wybuchem wojny domowej w Bośni i Hercegowinie, do roku 1993, kiedy udało mu się wyjechać z oblężonego miasta do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Sezon burz”, Andrzeja Sapkowskiego, to ósma już książka przedstawiająca losy najemnego zabójcy potworów, wiedźmina Geralta z Rivii. Oficjalna saga została zakończona na „Pani Jeziora”, wydany więc 14 lat po niej „Sezon burz” nie jest kontynuacją. Osadzony pomiędzy opowiadaniem „Ostatnie życzenie”, z tomu pod tym samym tytułem, a opowiadaniem „Wiedźmin”, otwierającym tenże zbiór, staje się czymś w rodzaju midquela.

Autor tym razem przerzuca nas do Kerack, młodego stażem, niewielkiego, nadmorskiego królestwa rządzonego przez króla Belohuna, monarchę znanego z licznych potomków, legalnych i nie, oraz z zamiłowania do młodych dziewcząt, które będą mogły mu dać kolejnych pretendentów do tronu. Tymczasem w królestwie zaczyna wrzeć – pierworodny syn dawno temu został skazany na banicję, a dwóch młodszych, każdy z innej matki, szczerze się nienawidzą i tylko czekają na informację, który z nich zdobędzie w niedalekiej przyszłości koronę.

Wątpliwego uroku miasto zdaje się mieć tylko jedną zaletę – znaną wszerz i wzdłuż oberżę, w której serwują wykwintne i niespotykane nigdzie indziej potrawy, a stoły ozdobione są obrusami. To tam swoje kroki kieruje Geralt, chcąc korzystnie wydać świeżo zarobione pieniądze. Niestety, nie jest mu dane posmakować serwowanych w austerii potraw, ponieważ niemal z miejsca zostaje aresztowany.

Za wtrącenie go do więzienia odpowiada druga z zalet Kerack – rudowłosa czarodziejka o pseudonimie Koral, wziętym od koloru używanej pomadki do ust. Chociaż działająca na zlecenie Kapituły, w końcu wiedźmin nie jest typem mężczyzny, który trafiałby w gusta Lytty Neyd, czarodziejka szybko i sprawnie zamienia obowiązki w przyjemność. W towarzystwie i osobie Geralta odnajduje to, czego jej brakowało, co przeradza się w krótki, kilkudniowy romans. Romans przerwany obowiązkami. Tym razem jego. Wtrącenie do więzienia miało jednak jakiś konkretny cel, a o nim wiedźmin dowiaduje się dopiero na zamku Rissberg, stając przed obliczem czarodziejów-naukowców, prowadzących niebezpieczne eksperymenty genetyczne.

Magowie z Rissbergu mają dla wiedźmina jedno zadanie – codzienne patrole po rozsianych w puszczy osadach drwali, czujnym okiem obserwując okolicę, by wykryć i unieszkodliwić goetę i sprowadzonego przez niego demona. Geralt, świadomy tego, że walka z demonem jest niemal niemożliwa, podejmuje się zadania. Nie wie jeszcze, że za okrutnymi zbrodniami stoi ktoś, z kim miał przyjemność spotkać się podczas pierwszej wizyty na Rissbergu.

Pozornie łatwe i sprawne zadanie zabiera nie dość, że sporo sił i zdrowia, to jeszcze cennego czasu. W końcu pobyt w więzieniu zakończył się dla Geralta utratą wiedźmińskiego rynsztunku, po który musi udać się aż do Novigradu. Żaden człowiek nie może mu w tym przeszkodzić, nawet uzbrojone po zęby zbiry. Co innego, gdy stworzeniem, które stanie mu na drodze, okazuje się być aguara, zwana także vixeną lub lisicą, potrafiąca przyjąć humanoidalną postać. Przed jej gniewem nie ma ratunku, a tak się składa, że aguara jest akurat bardzo wściekła, jej porwana córka znajduje się bowiem na statku, którym przyszło płynąć wiedźminowi.

„Sezon burz” to ładnie wyglądająca potrawa. Niemalże taka, jaką w swojej restauracji w Kerack serwuje Febus Ravenga. Jest w niej naprawdę wszystko, niezwykle barwne i pachnące. Jednak w tej potrawie jest nieco za dużo składników, co czyni ją średnio udaną i ciężkostrawną. Otrzymujemy, owszem, doskonale znanego nam Geralta, który macha mieczem, a gdy go traci, wykorzystuje inne swoje umiejętności; Geralta, który ma cięty dowcip i bywa cyniczny do szpiku kości; Geralta, który ma słabość do czarodziejek, zarówno tych dojrzałych, jak i dopiero praktykujących; Geralta, na którego spada, jak zwykle, całe nieszczęście świata. Jest to, można by rzecz, Geralt skoncentrowany, z całym dobrodziejstwem inwentarza, które poznaliśmy przez siedem części, ściśnięty do jednej książki. Wydawać by się mogło, że tu nic nie może pójść źle. Coś jednak poszło. Za dużo Geralta w Geralcie sprawia, że białowłosy wiedźmin staje się nieco męczący i nieznośny.

Może to być wina ilości wydarzeń, jakie Sapkowski zrzucił na jego głowę. W średniej objętościowo powieści, skonstruowanej tak, by być odrębną, zamkniętą całością, dzieje się naprawdę wiele. Wiedźmińskie zlecenia na potwory, konfrontacja z bandytami, romanse z czarodziejkami, udział w królewskim weselu, rejs slupem „Prorok Lebioda”, walka z iluzjami aguary, a w dodatku nieudana próba odzyskania swoich mieczy. Jest naprawdę po wiedźmińsku, lecz za dużo. Przygoda w Kerack z powodzeniem mogłaby zająć większą część powieści, nieco ją rozwijając. Wątek z czarodziejami i mordercą nadałby się na co najmniej obszerne opowiadanie. Nawet je po części imituje, gdyż zaczyna się nagle i równie nagle się kończy. Znakomita wstawka z lisicą próbującą odbić swoje dziecko, goniącą nabrzeżem za statkiem, zsyłając potężne iluzje, to zdecydowanie treść godna oddzielnego opowiadania. Dodając do tego średniej jakości wątek królobójstwa i szumnego przewrotu pałacowego, wątek, trzeba dodać, wyjątkowo niewykorzystany i potraktowany jako zapychacz, nie można oprzeć się wrażeniu, że co za dużo, to nie zdrowo. A i dodatkowych, drobnych, kilkustronicowych wątków pobocznych, uzupełnień niepasujących do treści właściwej, też kilka się znajdzie.

Żal niewykorzystanych postaci i tematów. Sympatyczny krasnolud Addario Bach gdzieś nagle znika. Córka Pyrala Pratta, która powoli, nieznacznie wychyla się gdzieś z fabuły, również znika. Przynajmniej co do niej wiemy jak i dlaczego. Znika instygator trybunału królewskiego, będący kuzynem Jaskra, chociaż wydawać się mogło, że jego rola jest nieco więcej znacząca. Gdyby część wątków skrócić, z części zrezygnować, a rozwinąć inne, mogłoby być lepiej. Niewykorzystany potencjał tkwił w Mozaïk, uczennicy Koral, czy też w vixenie, która obiecuje Geraltowi, że kiedyś go znajdzie i wtedy się zemści. Całe szczęście motyw z aguarą wykorzystany został przez innych twórców, Paula Tobina i Joe’a Querio, w komiksie „Dzieci lisicy”, co trochę rekompensuje niedosyt.

Reasumując, „Sezon burz” nie jest złą powieścią. Nie jest to jednak już ten wiedźmin, który stworzony został przez Andrzeja Sapkowskiego w latach 90. Autor miał interesujące pomysły, jednak chciał za dużo treści zmieścić w zbyt małej objętości. Pomysł na rozbudowanie wiedźmińskiego świata o nowe wydarzenia, mające miejsce pomiędzy tymi już znanymi, jest jak najbardziej trafiony. Lecz całość okazała się groźnym sztormem, który po dotarciu do lądu skarlał i jedynie niewielkimi falami rozbił się o falochron.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/sezon-burz-andrzej-sapkowski-wiedzmin-cz-8/

„Sezon burz”, Andrzeja Sapkowskiego, to ósma już książka przedstawiająca losy najemnego zabójcy potworów, wiedźmina Geralta z Rivii. Oficjalna saga została zakończona na „Pani Jeziora”, wydany więc 14 lat po niej „Sezon burz” nie jest kontynuacją. Osadzony pomiędzy opowiadaniem „Ostatnie życzenie”, z tomu pod tym samym tytułem, a opowiadaniem „Wiedźmin”, otwierającym tenże...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pani Jeziora” to ostatni tom wiedźmińskiej sagi, autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Tom wyjątkowo specyficzny, wyróżniający się na tle pozostałych części. Ponownie otrzymujemy coś na kształt retrospekcji. Zachwiane zostaje poczucie chronologii i wprowadzona zostaje klamra, która obejmuje całą treść właściwą.

Powieść zaczyna się właściwie dwukrotnie. Po raz pierwszy, gdy obserwujemy kąpiącą się w jeziorze Ciri oczami Galahada, młodego rycerza Okrągłego Stołu. Tego samego znanego z legend o królu Arturze. Galahad zmierza do zamku Kamelot, jednak dostrzeżenie nagiej kobiety w wodzie sprawia, że na chwilę porzuca pierwotne plany. Zaintrygowany niewiastą, przekonany, że jest to Pani Jeziora, lokalna bogini, bądź wróżka z mitów, podchodzi bliżej. Speszona Ciri prosi go o odwrócenie się. Sama się ubiera i wychodzi na brzeg, gdzie postanawia zasięgnąć wiedzy co do miejsca i czasów, w których się znajduje. Wpatrzony w nią Galahad nieustannie, wbrew woli dziewczyny, nazywa ją Panią Jeziora, prosząc o przedstawienie mu swojej historii. Ciri podejmuje więc temat.

Drugie rozpoczęcie powieści ma miejsce w łódce na jeziorze, nieopodal wyspy Inis Vitre, dokąd zmierza młoda śniączka, Condwiramurs. Onejromantka zmierza do siedziby Nimue, czarodziejki nazywanej Panią Jeziora, ze względu na zamieszkiwanie wieży na wyspie pośrodku rozległego zbiornika wodnego. Nimue poznajemy jako badaczkę losów wiedźmina Geralta z Rivii, jego ukochanej czarodziejki Yennefer z Vengerbergu oraz przybranej córki, Cirilli. Losów, które obecnie, ponad 100 lat później, uznawane są bardziej za legendy. Legendy inspirujące twórców i naukowców niemal wszystkich dziedzin, bowiem siedziba Pani Jeziora pełna jest obrazów, haftów i gobelinów przedstawiających życie legendarnej trójki, a w jej bibliotece znaleźć można wszystkie możliwe wydania opracowań, dzieł historycznych, powieści czy tomów poezji. Historia jednak obeszła się z wiedźminem, wiedźminką i czarodziejką źle, wiele z ważnych wydarzeń przeinaczając lub usuwając w niepamięci. Tu rozpoczyna się zadanie Condwiramurs – młoda onjeromantka musi wyśnić te wydarzenia, zapełnić białe plamy z życiorysów Geralta, Yennefer i Ciri. Szczególnie Ciri, która z tajemniczych powodów stała się dla Nimue bardzo ważna.

Fabuła właściwa powieści w dużej mierze jest zatem retrospekcją, snem, odtworzeniem historii, mającym miejsce w umyśle Condwiramurs. To z nich dowiadujemy się o tym, co dzieje się z Ciri po wejściu do Wieży Jaskółki. Dowiadujemy się, że portal wcale nie przeniósł ją na Thanedd, tak jak twierdził Vysogota. Zamiast tego wiedźminka dostaje się do świata elfów Aen Elle, pobratymców Aen Sidh znanych Ciri. Uciekając przed ludźmi, którzy chcieli wykorzystać ją jako inkubator do wypełnienia przepowiedni, trafiła w ręce elfów, którzy nie ukrywali, że chcą tego samego. Przeprowadzonego jedynie w bardziej humanitarny i godny sposób.

Ze snów goszczącej u Nimue śniączki dowiadujemy się również o tym, o czy historia milczy. O zimowym pobycie Geralta i jego drużyny w księstwie Toussaint. Pobycie pozornie niewiele znaczącym, podczas którego niemal wszyscy oddawali się miłosnym uniesieniom. Szczególnie Geralt, wdający się w romans z jedną z nilfgaardzkich czarodziejek. Romans w pełni kontrolowany, potrzebny Loży, by dowiedzieć się jak najwięcej o Ciri, co do której i one miały stosowne plany. Omotany i wykorzystywany wiedźmin, świadomy tego, że zimą, przez zasypane przełęcze, nie dostanie się nigdzie, w Toussaint powrócił do swojego fachu, na nowo zajmując się zabijaniem potworów za pieniądze. Na nowo i jak miał pokazać czas, ostatni raz. Chociaż, jak wielokrotnie bywało u Sapkowskiego, potwory bardzo często przybierają ludzką postać.

Szczególnie widać to podczas opisu największej bitwy II Wojny Nilfgaardu z Nordlingami – bitwy pod Brenną, której Andrzej Sapkowski poświęca sporą część powieści. Opisy przygotowań, werbunku rekrutów, rozstawiania armii czy samej walki to jednak tylko wstęp do tego, co autor chce przekazać później. W bitwie po obu stronach biorą udział nieludzie. Elfy tworzące doborową brygadę kawalerii Vrihedd po stronie Cesarstwa, a krasnoludy i ich znakomity Ochotniczy Huf Mahakamski, delegowany do najtrudniejszych zadań, po stronie Królestw Północy. Armie, bez których żadna ze stron nie mogłaby sobie poradzić, jednocześnie które były posyłane do najbardziej beznadziejnej walki. Walki, w której śmierć elfa czy krasnoluda można przeboleć, za to nie można pozwolić, by zginął w niej człowiek. Bo chociaż jest to bitwa o przetrwanie wszystkich, to nawet wśród zwycięzców muszą znaleźć się tacy, którzy przegrają.

Tragedia wojny wywołała u ludności Północy niewyobrażalną biedę. Biedę tak wielką, że wędrując przez wsie nie słychać było nawet zwyczajowego po wojnie szczekania psów. Bo i żadnych kundli czy burków nie było. Osobiste tragedie w „Pani Jeziora” znajdują ujście najgorsze z możliwych. Rozwijające się antypatie, wzajemne oskarżanie o krzywdy i rasowe uprzedzenia prowadzą prosto do fali pogromów, z pogromem w Rivii na czele. Pogromem, który przerywa krótki spokój wiedźmina i pozorne, nietrwałe szczęście.

„Pani Jeziora” jest zdecydowanie najbardziej tragiczną częścią sagi, a na ten tragizm składają się cztery główne wątki. Pierwszym jest osobista tragedia Geralta. Gdy po wielu miesiącach wędrówki, nieustannej walki wewnętrznej o choćby odrobinę optymizmu i wiary, po ciągłej walce o życie własne i swoich przyjaciół, wiedźmin w końcu odnajduje ukochane kobiety. W końcu jest w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze, by uwolnić Yennefer i Ciri. Śmierć musi jednak wyrównać rachunki, a wiedźmin musi odpłacić za osiągnięcie celu i ścieżkę z trupów, zostawioną za sobą. Za miłość przychodzi mu zapłacić drugą najcenniejszą rzeczą – przyjaźnią.

Drugi tragizm dotyczy Ciri, młodej dziewczyny, której historia została zaplanowana dziesiątki, a nawet setki lat temu, w chwili, gdy zaczęto prowadzić eksperymenty i badania nad utworzeniem wyjątkowego genu. Księżniczka, która pragnęła być wiedźminką; wiedźminka, która miała zostać cesarzową; a ponad wszystko zwykła dziewczyna, której narządy rodne interesowały wszystkich, a każdy miał wobec nich inne plany, nie interesując się wcale ich właścicielką. Dziewczyną, która miała stać się tylko naczyniem na cudowne dziecko, które miało zbawić świat.

Trzeci tragizm dotyczy społeczeństwa ogółem. Społeczeństwa biednego, pogrążającego się w chaosie, dławionego dymamy pożarów z palonych sadyb, chałup, wsi, wiosek i chutorów. Duszącego się od fetoru rozkładających się ciał tych, których przechodzące przez gospodarstwa wojsko uznało za zdrajców i powiesiło na licznie ustawionych tu i ówdzie szubienicach. Społeczeństwa przymierającego głodem nawet po wojnie, ponieważ najeźdźca rozorał kopytami pola uprawne, zniszczył narzędzia, zrównał z ziemią farmy, budynki przemysłowe rozebrał i wywiózł w głąb Cesarstwa. A nowy porządek świata, ułożony po wojnie, nie gwarantuje żadnych zmian dla zwykłych ludzi. Po wojnie wygrani są tylko ci znaczący wiele. Cała reszta skazana jest na przegraną, niezależnie po której stronie granicy się znajduje. Lecz nawet przegrani muszą znaleźć kogoś, kto pokonany zostanie bardziej, stłamszony mocniej. Powojenne miesiące i lata to złoty czas dla narastającego rasizmu, ksenofobii i ślepej nienawiści.

Czwarty, ostatni tragizm tej części powieści, to okrutny rechot historii, która pozbyła się wielu wydarzeń, które miały miejsce wiele lat wcześniej. To ponury śmiech historyków, dobierających postacie tak, by pasowały do nowej narracji nowych czasów, w których nie ma już elfów, czarodzieje znaczą niewiele, a wiedźmini są jedynie bohaterami legend. Nawet ci, którzy jeszcze niedawno zmieniali losy świata.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/pani-jeziora-andrzej-sapkowski-wiedzmin-cz-7/

„Pani Jeziora” to ostatni tom wiedźmińskiej sagi, autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Tom wyjątkowo specyficzny, wyróżniający się na tle pozostałych części. Ponownie otrzymujemy coś na kształt retrospekcji. Zachwiane zostaje poczucie chronologii i wprowadzona zostaje klamra, która obejmuje całą treść właściwą.

Powieść zaczyna się właściwie dwukrotnie. Po raz pierwszy, gdy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wieża Jaskółki”, przedostatni tom wiedźmińskiej sagi, Andrzeja Sapkowskiego, to ponownie dzieło zupełnie odmienne od wcześniejszych tomów. Pewną zmianę w stylu dało się już zauważyć w „Chrzcie ognia”, tutaj jednak autor poszedł jeszcze krok dalej. Główną oś fabularną zamienił na podwójną retrospekcję. Akcja nie dzieje się już tylko „tu i teraz”, a coraz częściej jest opowiadana z perspektywy czasu i osób.

Główną perspektywą uczynił historię opowiadaną przez Ciri. Dziewczyna, odnaleziona w kilka dni po jesiennym Ekwinokcjum, zdradza pustelnikowi Vysogocie krok po kroku swoją historię i ostatnie wydarzenia. Swoją opowieść zaczyna od Szczurów i ostatnich chwil spędzonych w ich towarzystwie, zanim cała banda wpadła prosto w ręce Leo Bonharta, zabójcy, którego zdecydowanie nie docenili. Liczne obrażenia na ciele Ciri, siniaki i rany, tak przerażające pustelnika, są efektem wędrówki, którą dziewczyna odbyła następnie z mordercą.

Bonhart nie omieszkiwał wymuszać posłuszeństwa biciem, maltretowaniem i trzymaniem dziewczyny na smyczy przypiętej do obroży. Krótka walka we wsi Zazdrość uświadomiły go, że owa Falka, której tak pilnie poszukuje cesarski wywiad, nie jest zwykłą dziewczyną. Nie jest nawet zwyczajną szlachcianką. Bonhart znał styl walki, który praktykowała Ciri. Za punkt honoru obrał sobie, by siłą i przemocą zmusić dziewczynę do wyznania tego, co sam się domyślał.

W pewnym momencie perspektywa Ciri łączy się na jakiś czas z perspektywą pewnej kobiety, Joanny Selborne, zwanej Kenną. Kenna była psioniczką, telepatką i telempatką, która dołączyła do kompani nilfgaardzkiego koronera, Stefana Skellena, mającej na celu odnalezienie Ciri. Opowieść Kenny o tamtych wydarzeniach poznajemy rok później, podczas rozprawy sądowej, w której telepatka jest oskarżoną. Losy obu kobiet splatają się w momencie, gdy ma już dojść do przekazania dziewczyny przez Bonharta. Joanna Selborne, chcąc sprawdzić myśli Ciri, przypadkiem wyzwala w niej olbrzymie pokłady Mocy, dzięki czemu wiedźminka może się uwolnić i uciec. To po tej ucieczce, zraniona nowoczesną bronią miotaną, rzuconą w jej stronę przez Skellena, trafia na bagna, nieopodal chaty pustelnika.

Sporą część wydarzeń Sapkowski opisuje też przy pomocy Jaskra, który w czasie wyprawy zaczyna spisywać wszystko w memuarach, przechowywanych w tubuzie. Piórem Jaskra informuje o rzeczach, które miały miejsce gdzie indziej, czasem nie do końca potwierdzonych, przynajmniej nie wprost, a czasem dopowiadających to, co zostało oficjalnie przemilczane. Zapisy poety wyjaśniają np. jak doszło do dezercji z armii królowej Meve, do której drużyna została poniekąd wciągnięta po wydarzeniach na moście przy Czerwonej Bindudze, kończących tom poprzedni.

Autor nie porzuca jednak także klasycznej narracji. W ten sposób przedstawiona została historia wyprawy Geralta i jego kompanii. Poszukiwania druidów, dotarcie z bartnikami do Stoków, przyłączenie się do drużyny Angoulême, ucieczka do Toussaint… Obserwujemy powolny upadek wiary wiedźmina. Wiary w powodzenie całej akcji. Geralta i Cahira co chwilę nawiedzają sny, w których Ciri cierpi, co wywołuje w wiedźminie poczucie winy i bezpowrotnie traconego czasu. Coraz więcej znaków mówi, że Ciri nie żyje. Pojawiają się upiory Gonu, coraz więcej bandytów przemierza szlaki w poszukiwaniu młodej podopiecznej Geralta, a gdzieś w oddali, na bagnach Pereplutu, słychać złowróżbne wycie beann’shie, elfiego upiora, zwiastuna śmierci. W dodatku, według słów Angoulême, cała wyprawa od początku spisana była na niepowodzenie. Jakiś potężny mag skanował bowiem teren, wykrywając tym samym wiedźmińską drużynę, mogąc zaplanować pułapki tam, gdzie ona zmierzała.

„Wieża Jaskółki” to powieść dużo bardziej wielowymiarowa i ciężka, niż poprzednie tomy sagi. Dzieje się w niej tak wiele, że czasem łatwo zgubić się w zawiłościach, wydarzeniach i postaciach, stąd literackie zabiegi dokonane przez autora. Pozornie niefrasobliwe rozpoczęcie, szybko zmienia się w treść gęstą, mocną i wyrazistą. Pełną dogłębnego poczucia krzywdy, żywego bólu, który współodczuwamy z postaciami, i powiększającej się niemocy. Każdorazowe rozwiązanie jakiejś sprawy jest tylko pozorne, w ślad za nim idzie pogłębienie kryzysu i rozwiązanie kolejnego worka nieszczęść, z którego wysypuje się kolejna porcja zła.

W tej części zdecydowanie mniej jest wojny. Bynajmniej nie dlatego, że się zdążyła gdzieś po drodze skończyć. Wręcz przeciwnie, ofensywa Nilfgaardu postępuje. Wojny jednak bezpośrednio nie widać, ponieważ wydarzenia tego tomu rozrzucone zostały daleko poza najbardziej znane nam królestwa. Odbywają się w zamkniętych, niedostępnych dla świata miejscach, jak spotkania Loży Czarodziejek na zamku Montecalvo czy długie rozmowy Ciri z Vysogotą, w chacie na bagnach. Rozgrywają się także w szerokim świecie, który tym razem sięga dalekiej północy i znajdującego się tam Koviru, w stolicy którego szpieg Dijkstra prowadzi negocjacje i dyskusje z królem Esteradem, lub sięgają głębokich prowincji Cesarstwa, daleko na południu Kontynentu, gdzie wojenna wichura zdążyła przetoczyć się dawno temu. Takie rozrzucenie akcji pozwala rozwinąć wątki, na które wcześniej zabrakło miejsca, otwierając pole dla nowych postaci i pogłębiając i tak już powszechne poczucie rosnącej beznadziei, ponieważ nikt nie wie, gdzie naprawdę jest Ciri. Nikt, łącznie z nią samą.

Sama postać Ciri ponownie zostaje znacznie rozbudowana. Dziewczyna wyraźnie dorasta i zmienia się. Chociaż bywa wyniosła i harda, w środku wciąż jest skrzywdzoną, młodą kobietą. Chociaż czuje wyrządzoną jej krzywdę, nie poddaje się. Każde doznane upokorzenie, każdy cios stara się przerobić w wewnętrzną siłę, która pozwala jej na kolejny zryw, na następną straceńczą walkę o siebie. Dziewczyna łączy w sobie najlepsze cechy, jakimi mogli obdarzyć ją Geralt i Yennefer. Jest odważna, rozsądna, w chwilach trudności nie pozwala, by strach całkowicie nią zawładnął. Jest butna i wyniosła, lecz potrafi okazywać uczucia i troskę wobec bliskich sobie osób. Wewnętrznie wciąż jednak jest księżniczką, co również zaczyna odczuwać mocniej, zrywając z przybranym imieniem i historią. Zyskuje pewność siebie, która pozwoli jej przetrwać w jednej z najgorszych prób, tam, na odległym jeziorze, mając niemal pewną śmierć z każdej ze stron.

Po bardziej szczegółową recenzję zapraszam do siebie - https://kulturalnynihilista.pl/wieza-jaskolki-andrzej-sapkowski-wiedzmin-cz-6/

„Wieża Jaskółki”, przedostatni tom wiedźmińskiej sagi, Andrzeja Sapkowskiego, to ponownie dzieło zupełnie odmienne od wcześniejszych tomów. Pewną zmianę w stylu dało się już zauważyć w „Chrzcie ognia”, tutaj jednak autor poszedł jeszcze krok dalej. Główną oś fabularną zamienił na podwójną retrospekcję. Akcja nie dzieje się już tylko „tu i teraz”, a coraz częściej jest...

więcej Pokaż mimo to