-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński8
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać459
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2023-03-01
2022-07-16
Za sprawą „Nadii” Elisabeth Noreback wreszcie trafił w moje ręce thriller psychologiczny wychodzący poza schemat. Autorka powieści pochodzi ze Szwecji, a literatura skandynawska wciąż jest dla mnie wyznacznikiem jakości.
Główna bohaterka - Linda Andersson – została skazana na dożywocie za zabójstwo męża i przebywa w więzieniu Biskopsbergu. Nie mamy tu do czynienia z klasycznym śledztwem i dochodzeniem do prawdy, bo akcja koncentruje się na znalezieniu odpowiedzi na pytanie co rzeczywiście wydarzyło się felernej nocy, kiedy Simon (mąż Lindy) zginął. Linda nic nie pamięta, nie wie nawet czy faktycznie zabiła swojego męża. Najgorsze, że najbliższa rodzina również nie wierzy w jej niewinność. Proces Lindy był głośny od momentu gdy zaczęto ją kojarzyć ze Słoneczną Dziewczynką, która występowała razem z Kathy, niekwestionowaną idolką całego kraju. Linda wspomina swoje dzieciństwo jako szczęśliwe, bo razem ze sławną mamą podróżowała, występowała na scenie i żyła w gwiazdorskim stylu.
Była Słoneczną Dziewczynką, teraz jest Potworem.
„Nadia” to studium obsesji zła, opowieść o tym jak nieprzewidywalni są ludzie, jak mroczna bywa psychika. Narratorem powieści jest Linda, która opowiada swoją historię w sposób niezwykle interesujący. Trochę po macoszemu została potraktowana warstwa psychologiczna i postać Słonecznej Dziewczynki. W mojej ocenie śmiało można było zbudować historię na tym wątku. „Nadia” pełna jest tajemnic, nic nie jest jasne i klarowne, a niejednoznaczni bohaterowie i bezsprzecznie psychomanipulacje i sekrety ludzkiej psychiki sprawiają, że lektura wciąga od pierwszej strony.
Jest kilka uszczerbków i niedociągnięć – choćby przewaga fragmentów dotyczących więziennego życia nad tymi poświęconymi ludzkiej psychice i zawodności ludzkiego umysłu, szczególnie, że te pierwsze przypominają powieść obyczajową, a nie rasowy thriller. Zabrakło zwinnego plot twist’a, a i zakończenie mogło być bardziej dopracowane.
„Nadia” to rasowy thriller z dobrze poprowadzoną intrygą. Była zbrodnia i kara, było napięcie, była tajemnica, była ciekawa bohaterka. Polecam!
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Za sprawą „Nadii” Elisabeth Noreback wreszcie trafił w moje ręce thriller psychologiczny wychodzący poza schemat. Autorka powieści pochodzi ze Szwecji, a literatura skandynawska wciąż jest dla mnie wyznacznikiem jakości.
Główna bohaterka - Linda Andersson – została skazana na dożywocie za zabójstwo męża i przebywa w więzieniu Biskopsbergu. Nie mamy tu do czynienia z...
2022-04-07
Dobry pomysł miał Adrian Bednarek, że nie kazał czekać na kontynuację „Zapomnianego”. Między częścią pierwszą, a jej kontynuacją noszącą podtytuł „W matni strachu” minęło raptem pięć miesięcy. Pewnie wielu z Was przyzna rację, że łatwiej czyta się książki stanowiące serię jedna po drugiej, lub w zasadniczo krótkich odstępach czasu.
„Zapomniany” zrobił na mnie duże wrażenie. Głównie za sprawą świetnie skrojonej fabuły, świeżości, wyjścia poza schemat. Nie ukrywam, że poprzeczka zawisła wysoko. Niestety „Zapomniany. W matni strachu” lekko zawodzi. Dalej jest klimatycznie, wciąż niepokojąco, nie brakuje drastycznych scen i mrożących krew w żyłach zwrotów akcji. Jednak jest… podobnie jak w części pierwszej. Początkowo miałam wrażenie, że to ta sama książka. Nie ma co ukrywać – kiedy „Zapomniany” wywołuje duże WOW, od kontynuacji oczekuje się czegoś jeszcze większego.
„Zapomniany. W matni strachu” opowiada dalsze losy czwórki bohaterów znanej z pierwszej części - Patryka Kamińskiego, Diany Mazur, Jędrka Sokołowskiego oraz Hani Sokołowskiej. Przeszłość sprawiła, że bohaterowie na wiele kwestii patrzą inaczej niż przedtem. Czy Patryk wciąż dąży do zemsty, do konfrontacji? Czy razem z Dianą zbudują szczęśliwy związek? Co z Jędrkiem? Gdzie podziewała się Hania?
Ciągle atutem powieści są starannie wykreowani bohaterowie – na swój sposób naturalni, niekiedy źli do szpiku kości. Bednarek stawia na język potoczny, ale nie prosty, przekornie pozbawiony ozdobników. Okrutni bohaterowie pochłaniają czytelnika, wciągają w swoje intrygi. Tematyka nadal jest kontrowersyjna, niekoniecznie będzie zaakceptowana przez wszystkich czytelników. O ile motywem przewodnim części pierwszej był głód, potrzeba zemsty i konieczność wyrównania rachunków, tak tomu drugiego jest – strach.
Ważne, że „Zapomnianego. W matni strachu” nie można czytać odrębnie, ale koniecznie w zestawieniu z częścią pierwszą (będzie łatwiej zrozumieć motywy działania postaci). Nadmienię, że tu akcja rozkręca się około dwusetnej strony. Do tego momentu obserwujemy wewnętrzną przemianę bohaterów, która nie porywa, bo przecież czekamy na double WOW. Było dobrze, ale nie tak jak oczekiwałam. Mimo to, niezmiennie polecam – czytajcie!
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta nakanapie.pl
Dobry pomysł miał Adrian Bednarek, że nie kazał czekać na kontynuację „Zapomnianego”. Między częścią pierwszą, a jej kontynuacją noszącą podtytuł „W matni strachu” minęło raptem pięć miesięcy. Pewnie wielu z Was przyzna rację, że łatwiej czyta się książki stanowiące serię jedna po drugiej, lub w zasadniczo krótkich odstępach czasu.
„Zapomniany” zrobił na mnie duże...
Rankiem w Glenmore Park zostaje znalezione ciało młodej kobiety. Śledztwo prowadzą Mitchell Lonnie oraz jego partner Jacob Cooper, policjanci wydziału dochodzeniowo-śledczego. Kiedy po jakimś czasie giną kolejne kobiety śledczy zdają sobie sprawę, że w okolicy grasuje seryjny morderca. Podejrzanych przybywa, a z trudem zdobyte tropy prowadzą donikąd. Z ramienia FBI, jako wsparcie, do śledztwa zostaje przydzielona Zoe Bentley – psycholog sądowy (postać znana z wcześniejszych powieści). Mitchell Lonnie czuje się niepewnie i popełnia błędy kiedy jego siostra mocniej angażuje się w śledztwo…
„Pajęcza sieć” Mike’a Omera otwiera nowy cykl „Tajemnice Glenmore Park”. Dla czytelnika to sygnał, że to nie ostatnie spotkanie z bohaterami, tym bardziej że autor stara się jak najwięcej przemycić z ich życia prywatnego. Sam pomysł na wątek kryminalny jest przemyślany i oparty na stabilnym planie. Gorzej jednak z wykonaniem, kiedy nitki prowadzące do jego rozwiązania traktowane są pobieżnie. Nie wyzbyto się klasycznych zagrywek jak morderstwo młodej kobiety, która samotnie biega po parku, zemsty z przeszłości, psychopatycznego mściciela. Śledztwo toczy się leniwie, bo i tropów nie ma zbyt wiele. Rzetelnie, ale i klasycznie, bo nie brak tu mocnych uderzeń i nagłych zwrotów akcji. Ciekawym zabiegiem jest zaangażowanie każdego z bohaterów w główny wątek, co sprawia że nie ma tu niepotrzebnych postaci. To czego zabrakło to głębi motywu w działaniach przestępcy. Poza tym wprowadzenie do akcji psychologa śledczego za wiele nie wnosi, chyba że Zoe pokaże co potrafi w kolejnych częściach cyklu.
Najnowszy thriller izraelskiego pisarza jest mocno osadzony we współczesnym świecie, o czym świadczą nawiązania do szerokiej popkultury, portali internetowych czy nowinek technologicznych. Dużym atutem są humorystyczne wstawki, które często pojawiają się by rozładować napięcie. Nie ma zachwytów – było poprawnie. Wiele tu przewidywalności, a i samo zakończenie nie wbija w fotel. Nie mam odniesienia do innych powieści autora, ale mam wrażenie że można wyodrębnić w nich pewną powtarzalność. Czy zmienią to dalsze losy śledczych z Glenmore Park?
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta nakanapie.pl
Rankiem w Glenmore Park zostaje znalezione ciało młodej kobiety. Śledztwo prowadzą Mitchell Lonnie oraz jego partner Jacob Cooper, policjanci wydziału dochodzeniowo-śledczego. Kiedy po jakimś czasie giną kolejne kobiety śledczy zdają sobie sprawę, że w okolicy grasuje seryjny morderca. Podejrzanych przybywa, a z trudem zdobyte tropy prowadzą donikąd. Z ramienia FBI, jako...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-09-26
16 stycznia 2021 roku Nepalczycy stanęli na szczycie K2. Było to pierwsze zimowe zdobycie tej góry. Polski himalaizm wielokrotnie miał na K2 zimą chrapkę, co miało być kropką nad „i”, ukoronowaniem polskiego himalaizmu zimowego. Krzysztof Koziołek w swojej najnowszej powieści „Biały pył” próbuje zmienić rzeczywistość i w bazie pod szczytem umieszcza polską ekipę wspinaczy. Ale po kolei…
Wyprawą kieruje Paweł Bochenek, jeden z najbardziej utalentowanych himalaistów w historii. Ekipa składa się z jedenastu wspinaczy oraz dziennikarza – Krzysztofa Gardy – który ma relacjonować zmagania z górą. Brak okienek pogodowych sprawia, że w bazie szerzy się nuda, dominuje internet wychodzą na światło dzienne wzajemne pretensje, niechęć i konflikty środowiskowe. Czy ich celem jest wspólne zdobycie góry? Czy będą umieli współpracować podczas ataku szczytowego?
Bez owijania w bawełnę czytelnik wskakuje od razu do bazy pod K2, by poczuć siarczysty mróz i pochylić się przed górą gór. Nie ma zbędnych opisów przygotowania do wyprawy czy drobiazgowego opisu postaci. Krótka notka na wstępie powieści pozwala zorientować się, kto jest kim. Ten zabieg sprawia, że musimy sami zbudować obraz każdego uczestnika – czy ma doświadczenie, z kim w grupie trzyma, czego się boi, jakie cechy charakteru mogą wpłynąć na powodzenie wyprawy? Dominuje dwójka bohaterów: Zuza Niska, doświadczona himalaistka bez większych sukcesów oraz Krzysiek Garda, przede wszystkim dziennikarz oddelegowany do relacjonowania wyprawy, ale także amator wspinaczki. Trudno pisać o fabule powieści by za wiele o niej nie zdradzić. W przełomowym momencie, gdy prognozy wskazują na poprawę pogody ekipa rusza w ścianę – głównie mają zająć się poręczowaniem, a jeśli góra pozwoli zaatakować szczyt. Kiedy ginie jeden z uczestników, akcja nabiera tempa. Morderstwo, nieszczęśliwy wypadek?
„Biały pył” to świetny górski thriller z elementami powieści przygodowej. Odczuwalne jest przygotowanie autora pod względem słownictwa i techniki wspinaczki. Do tego realny opis himalajskiego krajobrazu zapiera dech w piersiach. Wszystkie elementy fabuły do siebie pasują i bez trudu wskakują na przeznaczone dla nich miejsce, a do tego kreują atmosferę grozy, zwątpienia i strachu. Bohaterowie biorą udział w rozgrywce, w której muszą stawić czoła zarówno górze, która błędów i potknięć (nie tylko tych dosłownych) nie wybacza, ale również własnym słabościom, dominacji i konfliktom w grupie, przerysowanej ambicji i irracjonalnej zawiści. Pod koniec emocje sięgają zenitu, niczym w najlepiej wyreżyserowanym filmie, a czytelnik niemal czuje wszechogarniający biały był…
„Biały pył” to fikcja literacka z zastrzeżeniem, że mogła się wydarzyć. Nie chciałam doszukiwać się realnych pierwowzorów postaci, bo nie o to w powieści o górach chodzi. To nie tylko portret góry, ale i portret ludzi. Lektura powieści Krzysztofa Koziołka zapewniła dobrą rozrywkę. Więcej takich książek! Czytajcie, warto!
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
16 stycznia 2021 roku Nepalczycy stanęli na szczycie K2. Było to pierwsze zimowe zdobycie tej góry. Polski himalaizm wielokrotnie miał na K2 zimą chrapkę, co miało być kropką nad „i”, ukoronowaniem polskiego himalaizmu zimowego. Krzysztof Koziołek w swojej najnowszej powieści „Biały pył” próbuje zmienić rzeczywistość i w bazie pod szczytem umieszcza polską ekipę wspinaczy....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-08-06
No, no, no, Panie Szczygielski! Ustawił Pan wysoko poprzeczkę, przede wszystkim dla siebie. Z Pana książek znam pierwszy tom o Gabrielu Bysiu, który nie pochłonął mnie na tyle, by sięgnąć po kolejne części serii. „Krok trzeci” to była już inna bajka – lektura intrygowała i jednoczenie sprawiała, że czułam się zagubiona. Kolejna, „Winni jesteśmy wszyscy” – przyniosła sporo świeżości i pozwoliła na nowo odkryć powieść z elementem sensacji. Pana najnowsza powieść „Nie chcesz wiedzieć” to zupełnie inna półka, inny poziom!
Madame Agat, Agata Nowak, wróżbitka. Za pomocą kart może przewidzieć przyszłość, szczęście w miłości, powodzenie w pracy. Kolejny seans kończy się tragicznie, a wydarzenia z nim związane odcisną piętno na życiu Agaty. Kobieta na co dzień żyje według przyjętego schematu i rzadko wychodzi poza strefę komfortu. Tym trudniej będzie jej się odnaleźć w nowej sytuacji.
Szczygielski serwuje czytelnikom zupełnie inny klimat, niż można się spodziewać. Otoczka wróżby, magii, zapachu ziół, szeleszczących sekretów powoduje niepokój. Prócz tego, że „Nie chcesz wiedzieć” jest poza konwencją, poza schematem, to jest inteligentnie. Tym zabiegiem Szczygielski zawęża grono odbiorców. Część nie zrozumie, część będzie udawać zrozumie, pozostali poddadzą tekst własnej interpretacji. I to jest właśnie magia książek!
Bohaterka z racji swojego niecodziennego zawodu, może lekko dziwić. Nie do końca będziemy rozumieć jej wybory i podejmowane decyzje. Od pierwszych stron tworzy między sobą, a czytelnikiem dystans i do samego końca trudno go złamać.
To jedna z tych książek, których nie można przestać czytać. Jest magicznie, czasem nierealnie, momentami strasznie. Przede wszystkim jest mądrze. Niecodzienna konstrukcja powieści wielu czytelników może zadziwić. Historia Agaty to jedna wielka niewiadoma i a-b-s-o-l-u-t-n-i-e nie można przewidzieć dalszych kroków. „Nie chcesz wiedzieć” to genialnie skonstruowana fabuła – Panie Szczygielski, chapeau bas!
To nie jest zwykły thriller, to nie jest zwykły kryminał. Czytajcie, naprawdę warto!
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta nakanapie.pl
No, no, no, Panie Szczygielski! Ustawił Pan wysoko poprzeczkę, przede wszystkim dla siebie. Z Pana książek znam pierwszy tom o Gabrielu Bysiu, który nie pochłonął mnie na tyle, by sięgnąć po kolejne części serii. „Krok trzeci” to była już inna bajka – lektura intrygowała i jednoczenie sprawiała, że czułam się zagubiona. Kolejna, „Winni jesteśmy wszyscy” – przyniosła sporo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-07-10
Poznali się trzynaście lat wcześniej od dzisiejszych wydarzeń. Ona organizowała przyjęcia, on był gościem hotelowym. Ona nieśmiała, pełna marzeń, on zabójczo przystojny i niemożliwie bogaty. Już wtedy wiedzieli, że to miłość do końca życia. Razem niepokonani, komunia dusz i myśli. Jednak po kilku latach na ich idealnym związku pojawia się rysa. Dzisiaj Mary pracuje jako wolontariuszka w telefonie zaufania, w dzień pracuje w supermarkecie. Codziennie od siedmiu lat udaje się na dworzec, by trzymać w ręku napis: „Wróć do domu, Jim”…
Dlaczego Jim zniknął? Skąd rysa na ich idealnym związku? Jak długo można czekać na ukochaną osobę? Czy Mary będzie umiała żyć dalej?
„Jedno słowo za dużo” Abbie Graves to nie jest zwyczajna historia o miłości. To powieść o prawdziwej sile miłości, o wytrwałości, o ideałach. O demonach, z którymi przychodzi się zmierzyć. Opowieść o relacji dwojga, opowieść o jednostce. O tym, że czasami miłość to za mało.
Narracja prowadzona jest w dwóch płaszczyznach czasowych (teraz i wtedy), co pozwala na poznanie kulis związku Mary i Jima. Plan bohaterów również dzieli się na dwie części – historia Mary i Jima (początki znajomości i dalszy rozwój związku) oraz Alice i Kita, którzy mocno angażują się w poszukiwania mężczyzny.
To nie jest zwyczajna historia o miłości. I piszę to ja, która zwykle krytycznie podchodzę do tego typu literatury. Jeśli przesiejmy przez sito ten cały lukier, motyle w brzuchu, romantyczne uniesienia i dobre momenty, otrzymamy pełen obraz Mary i Jima (a także Alice i Kita). Tego z czym muszą walczyć, tego z czym muszą się zmierzyć.
„Jedno słowo za dużo” to powieść głębsza niż zapowiada opis wydawcy. Oplata swoim klimatem i niespiesznie odkrywa warstwy opowieści. Nie obawiajcie się romantycznych elementów, one są potrzebne by zobrazować całość. Pod przykrywką Abbie Graves odkrywa przed czytelnikiem skomplikowane meandry ludzkiej psychiki. Książka ma w sobie to COŚ. Jest nieoczywista, prawdziwa i głęboka, a momentami roztrzaskuje emocjonalnie. Polecam!
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Poznali się trzynaście lat wcześniej od dzisiejszych wydarzeń. Ona organizowała przyjęcia, on był gościem hotelowym. Ona nieśmiała, pełna marzeń, on zabójczo przystojny i niemożliwie bogaty. Już wtedy wiedzieli, że to miłość do końca życia. Razem niepokonani, komunia dusz i myśli. Jednak po kilku latach na ich idealnym związku pojawia się rysa. Dzisiaj Mary pracuje jako...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-14
Nie jestem specjalistką od powieści Wojciecha Wójcika, bo na swoim czytelniczym koncie mam jedynie dwie. Uwiódł mnie „Miałeś tam nie wracać” – kryminałem w polskich realiach gdzie akcja dzielona jest między Hajnówkę i Warszawę, ze świetnie zbudowaną warstwą obyczajową. Kolejną powieścią była „Himalaistka” rodem z najlepszych filmów przygodowych. Obie szczerze polecam, bo to kawał dobrej literatury.
Akcja najnowszej powieści „Kurs na śmierć” krąży wokół środowiska policji. W Legionowie na terenie szkoły policyjnej śmierć ponosi znany komendant. Choć początkowo zebrane dowody wskazują na samobójstwo, wszystko sprowadza się do faktu, że został on zamordowany. Pieczę nad śledztwem przejmują Jakub Gąska i Paweł Łukasik. Kolejną ofiarą jest młoda kobieta, która wypada z okna. Policja rozpoczyna działania na szerszą skalę, a pomaga im adeptka szkoły policyjnej Agnieszka.
Sporym zaskoczeniem jest umiejscowienie akcji w szkole policyjnej. Zaskakuje również, że nie ma zbyt wielu rozwiniętych wątków pobocznych, a i warstwa obyczajowa nie jest mocno rozbudowana. Dobrym zabiegiem jest też wplatanie w fabułę tła społeczno-politycznego, dzięki czemu łatwiej zrozumieć układy i układziki w policyjnym świecie.
Co na minus? Powieść jest przegadana… i zabrakło mi tu Wójcikowego pazura. Z biegiem akcji narasta atmosfera kłamstw i intryg, przytłacza odkrywana stopniowo przeszłość ofiary i mroczne sekrety skrywane w murach akademii. Jednak to nie wystarczyło by skraść moje czytelnicze serce. Tym razem Wójcik stawia na kryminał policyjny więc nie zabrakło solidnie przedstawionej pracy śledczych (tu brawa dla autora za solidne przygotowanie), dzięki temu jest oryginalnie i poza konwencją. Za mało powiązań, przykuwających uwagę pobocznych wątków i rozwiniętych bohaterów (za to ilość bohaterów może zadziwić, co sprawia że trudno ich zapamiętać i rozróżnić).
Wojciech Wójcik jest fantastycznym narratorem i tego tutaj nie brakuje. Kreuje naturalne postacie, które mocno osadza we współczesnych realiach. W „Kurs na śmierć” mamy przedstawione z pomysłem kryminalne tło, ale cała historia gubi się w natłoku wydarzeń. Momentami trudno się zdecydować na czym koncentrować uwagę. Jest spójnie i logicznie, ale… zbyt powoli. Zapowiadało się świetnie, ale gdzieś po połowie fascynacja zaczęła opadać. Otwarte zakończenie wskazuje na kontynuację – oby było lepiej!
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Nie jestem specjalistką od powieści Wojciecha Wójcika, bo na swoim czytelniczym koncie mam jedynie dwie. Uwiódł mnie „Miałeś tam nie wracać” – kryminałem w polskich realiach gdzie akcja dzielona jest między Hajnówkę i Warszawę, ze świetnie zbudowaną warstwą obyczajową. Kolejną powieścią była „Himalaistka” rodem z najlepszych filmów przygodowych. Obie szczerze polecam, bo to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-02-21
Teufelspitze, czyli Diabelski Szczyt to najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego. Zwany również Babią Górą czy Diablakiem to drugi po tatrzańskich najwyższy szczyt w Polsce. Legenda mówi, że masyw Babiej Góry to kobieta zamieniona w kamień, która nie doczekała nadejścia kochanka. Inna prawi o nienaturalnych rozmiarów olbrzymce, która wysypała stos kamieni przed swoją chałupą. Kolejna opowiada, że w jaskiniach Babiej Góry zbójnicy trzymali niegdyś swoje branki.
Mało kto wie, że w okolicy masywu 2 kwietnia 1969 roku rozbił się samolot, na pokładzie którego znajdowały się 53 osoby. Nikt nie przeżył katastrofy. Do dziś przyczyny wypadku nie są znane.
Irena Małysa w swojej debiutanckiej powieści nawiązuje i do legend o Babiej, i do katastrofy samolotu. Rejony masywu niezaprzeczalnie to miejsce magiczne, co przekłada się na klimat powieści. „W cieniu Babiej Góry” to historia śledztwa jakie prowadzi mały komisariat w Zawoi. Baśka Zajda wraz koleżankami wybiera się na wycieczkę na Babią w ramach akcji „Baby na Babią”. Drugą okazją jest nieoficjalny wieczór panieński Izy, córki posła, która niebawem ma wziąć ślub z synem lokalnego biznesmena. Tuż po wschodzie słońca Baśka odnajduje martwą Izę, a że z zawodu jest policjantką (zdegradowaną do Zawoi z krakowskiej policji) ochoczo i z poczuciem obowiązku angażuje się w rozwiązanie sprawy.
Czy to zabójstwo? Nieszczęśliwy wypadek? Jakie tajemnice kryje Diablak? Co ma z tym wspólnego katastrofa z ’69 roku?
Jak to z debiutami bywa do powieści podchodziłam ostrożnie. Niepotrzebnie! Małysa od pierwszych stron przyciąga uwagę czytelnika. Sporo się tu dzieje, nie ma tu niepotrzebnych dywagacji czy opisów. Serwuje tyle informacji, ile na danym etapie jest niezbędne. Wymusza na czytelniku myślenie i analizowanie, co cenię sobie w książkach. Znane przeskakiwanie w czasie (1969 i 2019 rok) buduje napięcie i jeszcze bardziej angażuje odbiorcę. Małysa miała na historię plan i sukcesywnie go realizuje – świadczą o tym przemyślane wątki i przedstawienie ich w ciekawy sposób.
Dziwiło, że Baśka przejmuje śledztwo, choć była ze zmarłą na Babiej Górze. Przecież powinna być traktowana, jako podejrzana. Okej, Małysa jakoś to w tekście tłumaczy. Lekko śmieszyło, kiedy komisariat Zawoi przekształca się w tętniący życiem komisariat rodem z Hollywood. W końcu to fikcja, wszystkie chwyty dozwolone. Wątek celebryckiego detektywa kompletnie niepotrzebny – nic nie wnosi, a przeszkadza. Trochę za dużo schematów i sytuacji do przewidzenia. Za mało folkloru, czaru i tajemnic. Za mało Diablaka. Szacunek za halny, co miesza ludziom w głowach. Pochwała za gwarę, która oddaje klimat.
Nie jest to typowy kryminał czy thriller, bardziej powieść obyczajowa z wątkiem kryminalnym. A! jest też wątek romantyczny (przecież bohaterowie tez muszą mieć coś od życia). Jest kilka niedociągnięć (fabularnych, stylistycznych). Pośpiech? Brak rzetelnej redakcji powieści? Postać Baśki ratuje wiele bo to góralka o silnym charakterze. Uparta i nieprzejednana, jednocześnie pomocna i wytrwała. I nie powiedziała ostatniego słowa.
Jest klimat, jest to „coś” – jest dobrze!
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta nakanapie.pl
Teufelspitze, czyli Diabelski Szczyt to najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego. Zwany również Babią Górą czy Diablakiem to drugi po tatrzańskich najwyższy szczyt w Polsce. Legenda mówi, że masyw Babiej Góry to kobieta zamieniona w kamień, która nie doczekała nadejścia kochanka. Inna prawi o nienaturalnych rozmiarów olbrzymce, która wysypała stos kamieni przed swoją chałupą....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11-21
Ewa Przydryga – poznanianka od urodzenia. Absolwentka filologii angielskiej, zawodowo nauczycielka i tłumacz języka angielskiego. Zadebiutowała powieścią "Motyle i ćmy". Kolejno były: „Zatrutka”, „Bliżej niż myślisz”. Teraz czas na „Miała umrzeć”.
Ada to zbuntowana nastolatka. Nieformalnie przewodzi rówieśniczej grupie. To młodzież niepokorna, która nie stroni od alkoholu i narkotyków. Ich spotkania można nazwać testowaniem granic, często organizują ekstremalne gry w wyzwania. Finał jednej z takich gier jest tragiczny w skutkach… Lena to dorosła kobieta, która co rusz zmaga się z demonami przeszłości. Wychowywana przez ciotkę – jej rodzice i siostra zginęli w strasznych okolicznościach. Kiedy na wernisażu obcy mężczyzna przebrany za klauna twierdzi, że ją zna, budzi w kobiecie ziarno niepewności. Lena za wszelką cenę będzie chciała poznać prawdę o swojej przeszłości.
Historię Ady i Leny dzieli dwadzieścia lat. 1998 i 2019 rok. Ada to KIEDYŚ, Lena to TERAZ. Co mają wspólnego Ada i Lena?
„Miała umrzeć” to historia pełna emocji. Emocjonują się bohaterki, emocjonuje się czytelnik, który próbuje rozwikłać tajemnice z przeszłości. Najnowszy thriller Przydrygi cechuje doskonale skrojona fabuła. Inteligentna fabuła, lekki styl. Widać pomysł i sukcesywną realizację. To jedna z tych powieści, w które czytelnik świadomie się angażuje i sam próbuje poskładać kolejne elementy układanki. Z każdą stroną wciągają nas mroczne meandry ludzkiej psychiki. Jesteśmy świadkami jak odkrywanie rodzinnej tajemnicy rodzi konsekwencje i przysparza nowych emocji.
Przydryga dojrzewa z każdą powieścią. Prócz debiutu – znam wszystkie książki autorki. Progres jest zauważalny. Bardziej gmatwa fabułę, ale nie na tyle by czytelnik zagubił się w gąszczu wydarzeń. Nie boi się trudnych tematów. Nie boi się kreacji złych postaci. Prócz wątku głównego swobodnie prowadzi wątki poboczne, które nie odrywają uwagi od centrum wydarzeń. Fajnie, że wszystkie powieści umiejscawia w okolicach Trójmiasta – to może być jej znak rozpoznawczy.
„Miała umrzeć” to must read tej jesieni! Jeśli nie znacie twórczości Przydrygi – koniecznie nadróbcie, nawet jeśli „Zatrutka” nie przypadła Wam do gustu.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Ewa Przydryga – poznanianka od urodzenia. Absolwentka filologii angielskiej, zawodowo nauczycielka i tłumacz języka angielskiego. Zadebiutowała powieścią "Motyle i ćmy". Kolejno były: „Zatrutka”, „Bliżej niż myślisz”. Teraz czas na „Miała umrzeć”.
Ada to zbuntowana nastolatka. Nieformalnie przewodzi rówieśniczej grupie. To młodzież niepokorna, która nie stroni od alkoholu...
2020-10-11
Dla Barcelony początek XX wieku był niezmiernie burzliwy. To czas kiedy na ulicę wychodzą robotnicy. To czas kiedy miasto boryka się z ubóstwem. To czas rewolucji w sztuce, architekturze i obyczajach. To czas wewnętrznych konfliktów. Do takiej Barcelony przenosi nas Ildefonso Falcones w „Malarzu dusz”. To kolejna na polskim rynku powieść hiszpańskiego pisarza.
Dalmau Sala jest malarzem, zatrudnionym jako projektant w jednej z fabryk kafelków. Ponadto ma wyjątkowy talent przejawiający się w przedstawianiu na płótnie detali niewidocznych dla zwykłego laika. Po drugiej stronie stoi majętny pracodawca, który kusi Dalmau wizją lepszego życia, bogactwa, sławy i blichtru. Dalmau musi wybierać między ubogą rodziną, ponętną narzeczoną i artystycznym światkiem.
„Malarz dusz” poraża objętością. Sporo tu szczegółów i niuansów. Dużo nazw, nazwisk i odwołań do historii. Choćby Gaudi i początki katalońskiego modernizmu. Wszystko po to, by czytelnik z łatwością mógł się odnaleźć w zawikłanym świecie Barcelony. Duży nacisk Falcones kładzie na realne przedstawienie sytuacji społeczno-kulturalnej miasta. Dzięki czemu Barcelona staje się kolejnym bohaterem. Na kartach powieści odkrywamy różne jej oblicza – wytworne kolacje burżuazji, wieczory artystyczne malarzy i poetów, narkotyczne wizje, żebracza walka o przetrwanie, mroczne zaułki, kościoły i domy publiczne. Dużo miejsca autor poświęca również roli kobiet w społeczeństwie – ważna tu jest postać narzeczonej Dalmau, Emmy, która staje w pierwszej linii robotniczych strajków.
Historia opowiedziana przez Falconesa koncertuje się na historii Dalmau i Emmy na tle przemian społecznych, obyczajowych i gospodarczych. Dalmau to wrażliwy artysta, podatny na wpływy. Ceni dobre życie. I miłość. I rodzinę. Emma to odważna aktywistka, która żadnej pracy się nie boi. Jednocześnie krucha i delikatna, szukająca swojego miejsca na ziemi. To historia pełna namiętności, burzliwych zwrotów akcji i trudnych wyborów.
„Malarz dusz” to kawał dobrej prozy, stworzona wprost z epickim rozmachem. Jednak nie dla każdego, bo czasami ta obszerność nuży, zdarzają się fragmenty czy rozdziały mniej udane. Fabuła interesująca, bohaterowie wielowymiarowi, język malowniczy. To siła powieści: skupienie na historii miasta w trakcie burzliwych przemian społecznych oraz przedstawienie niezwykle wyrazistych i pełnokrwistych bohaterów. W sam raz na długie jesienne wieczory.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta nakanapie.pl
Dla Barcelony początek XX wieku był niezmiernie burzliwy. To czas kiedy na ulicę wychodzą robotnicy. To czas kiedy miasto boryka się z ubóstwem. To czas rewolucji w sztuce, architekturze i obyczajach. To czas wewnętrznych konfliktów. Do takiej Barcelony przenosi nas Ildefonso Falcones w „Malarzu dusz”. To kolejna na polskim rynku powieść hiszpańskiego pisarza.
Dalmau Sala...
2020-08-30
Łączny nakład powieści Guillaume’a Musso przekroczył 25 milionów egzemplarzy i został przełożony na 40 języków. To najbardziej znany i kasowy francuski pisarz. Z końcem sierpnia Wydawnictwo Albatros wydało jego najnowszą powieść „Sekretne życie pisarzy”.
Trzeba przyznać, że powieści Musso mają swój styl i klimat. To taki pisarz, że gdy czytasz, to wiesz, że to on. Tym razem pisarz pisze dla nas o pisarzu. Nathan Fowles po opublikowaniu trzech poczytnych powieści postanawia zaszyć się na Beaumont - małej wyspie Morza Śródziemnego - i ogłasza koniec pisarskiej kariery. Dziewiętnaście lat później, jesienią 2018 roku, młoda szwajcarska dziennikarka – Mathilde Monney – udaje się na wyspę by odkryć wszystkie jego sekrety. Fowles po takim czasie wciąż ma rzesze wielbicieli. Sprawy komplikują się, gdy na plaży zostaje znalezione ciało martwej kobiety. Dołóżmy do tego postać młodego pisarza Raphaëla Bataille, który po kolejnym fiasku publikacji debiutanckiej powieści zatrudnia się w księgarni na Beaumont. Drogi Monney, Fawlesa i Bataille niespodziewanie się połączą, za sprawą tajemniczej fotografii…
„Sekretne życie pisarzy” to przede wszystkim pokręcona łamigłówka. Czytając opis można spodziewać się opowieści na kształt kryminału. Tymczasem otrzymujemy nietypową powieść, z bardzo zaskakującą formą. Tak jak to u Musso zwykle bywa. To powieść, w której niepozorny początek przerodzi się w istną nawałnicę niecodziennych zdarzeń. Dlaczego Fawles niespodziewanie zakończył karierę nie będzie jedyną zagadką tej historii, ale na szczęście pojawiają się miarowo, by czytelnik nie pogubił się w plątaninie myśli i zdarzeń. Akcja powieści rozpoczyna się zaskakująco lekko, by dalej móc czytać z rosnącym zaciekawieniem i niepokojem.
Musso bawi się, wodzi czytelnika za nos, co rusz podrzucając poszlaki i błędne kierunki. Zakończenie sprawia, że wszystkie trybiki wskakują na swoje miejsce. Gdzieś tam między wierszami autor podrzuca refleksje na temat życia pisarza i życia w ogóle. Próbuje wprowadzić czytelnika od zaplecza pisarskiego życia. Przerysowanie wydarzeń, dystans autora do siebie i sporo autoironii, to spora część powieści.
Miałam kilkuletnią przerwę od powieści Musso. „Sekretne życie pisarzy” udowadnia, że ciągle w formie, ciągle intryguje. Czytanie ma sprawiać przyjemność i angażować czytelnika. Musso to potrafi.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Łączny nakład powieści Guillaume’a Musso przekroczył 25 milionów egzemplarzy i został przełożony na 40 języków. To najbardziej znany i kasowy francuski pisarz. Z końcem sierpnia Wydawnictwo Albatros wydało jego najnowszą powieść „Sekretne życie pisarzy”.
Trzeba przyznać, że powieści Musso mają swój styl i klimat. To taki pisarz, że gdy czytasz, to wiesz, że to on. Tym...
2020-07-18
Sporych rozmiarów posiadłość Raeren w Akwizgranie, do której prowadzi zardzewiała brama i kasztanowa aleja. To tutaj trafia Janna - młoda holenderka, która ma trenować szermierkę pod okiem Egona von Böttichera, dawnego znajomego jej ojca. Jest rok 1936 roku, Hitler coraz bardziej panoszy się w Europie, świat jeszcze nie wie, że stoi u progu wojny.
„- (…) Na słabe źrebaki nie ma co tracić czasu. Musimy być równie okrutni, jak natura, inaczej czeka nas śmierć. Wiesz, kto to powiedział? (..) - Führer. Państwo nie powinno być organizacją gospodarczą, tylko żywym, narodowym organizmem, który utrzymuje swój własny rodzaj porządku.”
Powieść Marente de Moor aż kipi od emocji i hormonów dorastającej młodzieży. Bo w „Holenderskiej dziewczynie” Jannie towarzyszyć będą w treningach bracia bliźniacy (Friedrich i Siegbert). To w Raeren odkryją smak pierwszych pocałunków i dotyku rozgrzanej latem skóry.
Choć młodzież większość czasu spędza na treningach w powietrzu wisi złowroga atmosfera. Właściciel posiadłości i trener - Egon - sprawia wrażenie aroganckiego i lekko zdystansowanego. Jako Maître rządzi twardą ręką, wprowadzając sztywny harmonogram dnia. Janna jako dobrze zapowiadająca się florecistką jest też czynnym świadkiem historii. Szermierka jest jednak ważniejsza, ważniejsze są tajemnicze listy splatające losy jej ojca z Egonem, w końcu ważniejsze jest odkrywanie własnej kobiecości. Bliźniacy to osoby o narcystycznych tendencjach, w których relacjach dominuje pierwiastek erotyczności. Ich matka ceni dobre jedzenie, aromatyczne wino, żyje przeszłością. Służba Raeren, która niby z oddaniem zajmuje się tą dziwną posiadłością, niby jest wierna Egonowi, ale w gruncie rzeczy staje pierwsza w szeregu do rewolucyjnych akcji.
„Że floret nie jest po to, by kogoś zabijać. Że to tylko taka broń ćwiczebna, sportowy wynalazek, nigdy nieużywany na polu bitwy. Że klinga się wygina, by uniemożliwić śmiertelne pchnięcia, że nie obcina się nim kończyn, polem trafienia może być tylko tułów, a swoja nazwę zawdzięcza tępej końcówce, która przypomina pak kwiatu.”
Co wyróżnia „Holenderską dziewczynę” to kształtne zdania i bogaty język. To jedna z tych powieści, przy której nie wskazany jest pośpiech, a delektowanie się każdym słowem. Dużym plusem jest fakt, że przedstawia rzeczywistość z holenderskiej perspektywy. Książka to opowieść o dojrzewaniu i miłości, obraz niespokojnej atmosfery, czyhające za rogiem zmiany w historii, Marente de Moor ujmuje czas pełen niepewności i napięcia. Czytelnik ma łatwiej, bo wie co się stało i jak wydarzenia po wrześniu 1939 roku wpłynęły na świat. Janna i bliżniacy tego nie wiedzą, dlatego z pasją trenują i biorą udział w pojedynkach. Nie wie tego też Egon, dlatego beztrosko brodzi w skąpanej letnim deszczem trawie, poluje na jelenie i konno przemierza należące do posiadłości pola.
Na „Holenderską dziewczynę” był pomysł. Jednak finalnie zabrakło głębi w powieści. Zabrakło jakiejś puenty. Historia zgubiła się w monotonii narracji Janny. Dziewczyna jest młoda i naiwna, co w miarę zrozumiałe. Jednak wszystko czego dotyka i czym się zajmuje jest jakby… pozbawione kolorów. Rozwikłanie zagadki dotyczącej przeżyć jej ojca i Egona zajmuje jej większość czasu, niby ją to pochłania, ale w praktyce całość sprowadza się do czytania ukrytych listów i miętoszenia wyblakłego zdjęcia. Nie docieka, nie analizuje, nie konfrontuje. Końcowe odkrycie jest wstrząsające tylko dla niej, dla czytelnika jest jakie jest. Dominuje wrażenie, że ogrom wiadomości zostało zlekceważonych, potraktowanych za lekko i błaho. Nawet nie zauważyłam kiedy skończyłam książkę, ot taki mało znaczący finał.
Jakby zabrakło kartek, jakby zabrakło pomysłu.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Sporych rozmiarów posiadłość Raeren w Akwizgranie, do której prowadzi zardzewiała brama i kasztanowa aleja. To tutaj trafia Janna - młoda holenderka, która ma trenować szermierkę pod okiem Egona von Böttichera, dawnego znajomego jej ojca. Jest rok 1936 roku, Hitler coraz bardziej panoszy się w Europie, świat jeszcze nie wie, że stoi u progu wojny.
„- (…) Na słabe źrebaki...
2020-04-06
Niezaprzeczalnie na rynku książki króluje kryminał, sensacja, thriller. Poszczególne wydawnictwa prześcigają się w pozyskiwaniu nowości, tych królujących na światowych listach bestsellerów, a i z roku na rok przybywa debiutujących pisarzy. Powieść „Była sobie rzeka” Diane Setterfield reprezentuje szeroko rozumiany gatunek literatury pięknej, jakże odmiennych od tych promowanych na co dzień.
Opowieść rozpoczyna się w karczmie nad brzegiem Tamizy o wdzięcznej nazwie „Pod Łabędziem”. Tutaj okoliczni mieszkańcy każdego wieczoru zbierają się, aby przy pełnych kuflach posłuchać opowiadanych historii, których autorzy prześcigają się w możliwościach oratorskich. Początek jednej snutej opowieści zakłóca nagłe pojawienie się przemokniętego i zranionego nieznajomego mężczyzny z martwą dziewczynką na rękach. Kiedy kobiety zajmują się opatrywaniem ran przybysza, martwe dziecko za sprawą niewyjaśnionych zjawisk nagle ożywa, choć medyczne wskazania jednoznacznie wskazywały na śmierć. To w tej chwili splotą się losy bohaterów powieści: młodego małżeństwa, które rozpacza po porwaniu córeczki, farmerów, którzy poszukują wychowywanej przez synową wnuczki, gospodyni pastora, która w każdym dziecku widzi młodszą siostrzyczkę, fotografa i pielęgniarki. Pojawienie się niezwykłej dziewczynki wywraca do góry nogami uporządkowany świat mieszkańców osady.
Proza Setterfield jest refleksyjna i subtelna. Już dawno nie miałam okazji czytać powieści, która pochłonęła mnie bez reszty. Autorka ma trochę gawędziarski styl, który powoli wprowadza czytelnika w magiczny świat. Nie ma tu nagłych zwrotów akcji, do jakich przyzwyczajają nas thrillery. Całość zbudowana jest na tajemnicy, która wciąga czytelnika od pierwszych stron. Czytając ma się świadomość, że losy dziewczynki są naprawdę ważne. To trochę taka baśń dla dorosłych, lekko nieoczywista, wielowymiarowa, pełna magii i tajemnic. Bohaterowie są zróżnicowani, nie tylko pod kątem wyznawanych poglądów, ale i pochodzenia. Mamy więc bogatych i biednych, mądrych i głupich, tych szlachetnych i drobnych rzezimieszków. Z drugiej strony bohaterów i wątków jest tak wiele, że wymaga to od czytelnika uwagi i skupienia (gwarantuję Ci jednak, że warto). Wszystkie historie bohaterów łączy rzeka, która jest momentami niedostępna, tajemnicza, mroczna i niebezpieczna.
„Była sobie rzeka” to wciągająca opowieść, która na swój sposób wabi czytelnika. Za takie wabienie osobiście dziękuję Diane Setterfield. Lektura tej klasycznej powieści okazała się dużą przyjemnością.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta @nakanapie.pl
Niezaprzeczalnie na rynku książki króluje kryminał, sensacja, thriller. Poszczególne wydawnictwa prześcigają się w pozyskiwaniu nowości, tych królujących na światowych listach bestsellerów, a i z roku na rok przybywa debiutujących pisarzy. Powieść „Była sobie rzeka” Diane Setterfield reprezentuje szeroko rozumiany gatunek literatury pięknej, jakże odmiennych od tych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-03-07
Obecnie tatuażysta czy tatuator nie figuruje w oficjalnym spisie zawodów, a taka osoba pracuje jako artysta rysownik. W mojej ocenie tatuażyści to pewna subkultura. To nie jest tylko praca, którą wykonuje się w godzinach „od-do”, zamyka biuro i wraca do swoich spraw. To sposób na życie. Dobrym przykładem jest jeden z głównych bohaterów powieści Alison Belsham „Łowca tatuaży” – Marni Mullins.
Marni to znana w okolicy tatuatorka, która często uczestniczy w cyklicznych konwentach. Z byłym mężem wychowuje nastoletniego syna Alexa, który niestety nie pała zamiłowaniem do zawodu matki. Podczas jednego z konwentów Marni znajduje w kontenerze ciało mężczyzny, pozbawione części skóry. Jak się okaże będzie to sprawka seryjnego mordercy, który będzie wyszukiwał ofiary tylko wśród osób z tatuażem. Do gry wkroczy świeżo upieczony komisarz Francis Sullivan, który za punkt honoru postawi sobie rozwiązanie zagadki i schwytanie sprawcy. Tymczasem oprawca będzie cały czas krok przed śledczymi.
„Łowcę tatuaży” z pewnością wyróżnia niebanalna i intrygująca historia. Czy ofiary łączy wspólny mianownik? Czy się znały? A może to tatuaże będą kluczem do rozwiązania zagadki?
Zabrakło mi tutaj ciężkiego klimatu i mrocznej historii. Choć fragmenty gdzie narratorem jest oprawca ociekają brutalnością, jednak taką… przez szybę. Miałam też wrażenie, że te wszystkie złe rzeczy dzieją się jakby w tle. Zabrakło mi też dynamiki i wciągnięcia czytelnika w prowadzone śledztwo. W trakcie lektury nie czułam się częścią zespołu śledczych, byłam jedynie obserwatorem.
„Łowca tatuaży” to poprawna powieść z gatunku kryminał, thriller, sensacja. Zadaniem gatunku jest dostarczenie rozrywki i w ten schemat powieść Belsham wpisuje się doskonale. Niestety nie ma punktu zaczepienia, który pozwoliłby na jej wyróżnienie. Bardzo dobry pomysł, jednak w mojej ocenie lekko niewykorzystany. Uwagę przyciągają detale, jak choćby wytatuowane koty, japoński klimat, czy cała ta otoczka związana z tatuażami. Fabuła powieści jest logiczna, jednak wiedzie czytelnika jak po sznurku, brak tu tak potrzebnego elementu zaskoczenia. Bohaterowie mnie do siebie nie przekonali – Marni z tym brakiem zdecydowania i pociągiem do alkoholu, Francis z brakiem wigoru i siły przebicia, który spędza czas w kościele zamiast na działaniu, Rory z tym podkopywaniem dołków pod współpracownikiem. Ciekawią fragmenty poświęcone oprawcy, który drobiazgowo opisuje wykonywane czynności, i to one stanowią o sile powieści. Gdyby było ich więcej, historia wypadłaby lepiej.
Jak na debiut to całkiem udana powieść. Może znaleźć wielu zwolenników. Bardziej wymagającym czytelnikom może pozostawić niedosyt.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Obecnie tatuażysta czy tatuator nie figuruje w oficjalnym spisie zawodów, a taka osoba pracuje jako artysta rysownik. W mojej ocenie tatuażyści to pewna subkultura. To nie jest tylko praca, którą wykonuje się w godzinach „od-do”, zamyka biuro i wraca do swoich spraw. To sposób na życie. Dobrym przykładem jest jeden z głównych bohaterów powieści Alison Belsham „Łowca...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-30
Harlana Cobena z powodzeniem można nazwać maszyną do książek. Debiutował w 1995 roku powieścią „Bez skrupułów”, jednak to książkowa premiera z 2001 roku przyniosła mu światową sławę („Nie mów nikomu:, zekranizowana w 2006 roku). Powieści Harlana Cobena publikowane są w 43 językach i sprzedały się już w ponad 70 milionach egzemplarzy na całym świecie.
Nie mam doświadczenia z powieściami Cobena, na moim czytelniczym liczniku jest ich dosłownie kilka. Dlatego też najnowszą powieść „O krok za daleko” odbieram na świeżo, bez nadęcia i porównywania. Nie mam wysokich oczekiwań, liczę na dobrą rozrywkę.
„O krok za daleko” to przede wszystkim historia o bezgranicznej miłości i poświęceniu, utrzymana w konwencji thrillera. Małżeństwo Simona i Ingrid przechodzi próbę gdy ich studiująca córka Paige rzuca szkołę, odchodzi z domu i wybiera świat narkotyków. Nawiązuje niecodzienną relacje z nowopoznanym Aaronem. W dowód bezgranicznej miłości, Simon podejmuje poszukiwania córki na własną rękę, choć rozsądek mówi co innego. Z czasem te poszukiwania będą się ocierały o granicę obłędu. Kolejne zdarzenia opiewają jedynie w dramaty – giną i znikają kolejne osoby, Ingrid zostaje postrzelona i walczy o życie, pojawia się wątek sekty. „O krok za daleko” to też historia o tym, że mimo bezgranicznej miłości i zaufaniu, tajemnice mają się dobrze. I nie chodzi tu o relacje rodzic-dziecko, ale partnera, za którego jest się gotów oddać życie. To też historia rozsypującej się rodziny, która ciągle zmaga się z demonami, boi się o jutro, ale i pokazuje na jakie poświęcenia jest gotowy każdy z członków rodziny.
Co do samej treści historia sprytnie układa się w całość, a pogmatwanie jest na takim poziomie że nie trzeba wytężać umysłu i budować logicznych grafów. Wnioskuję, że u Cobena to norma kiedy na koniec powieści wszystkie elementy układanki z łatwością odnajdują swoje miejsce. Już od pierwszych stron autor zabiera czytelnika w mroczny świat tajemnic, zbrodni i narkotyków. I taki klimat pozostanie do końca. Mniej więcej w jednej trzeciej pojawia się początkowo nic nie znaczący i nie wnoszący wątek, by później z tym głównym stworzyć idealną pętlę historii. Tak więc nie zrażajcie kiedy od pewnego rozdziału nie będziecie wiedzieć o czym czytacie. Każdy z bohaterów potrafi zaskoczyć, nie są to szablonowe postaci wycięte z jednego szablonu. Nie są też idealni, bo mają swoje wady, słabości i popełniają błędy.
Oczekiwałam dobrej rozrywki i się nie zawiodłam. Powieść się wprost pochłania, też dzięki temu że autor umiejętnie dawkuje informacje i wzbudza emocje. Nie chcesz odłożyć, bo chcesz wiedzieć co stanie się dalej. Nie wiem jak oceniają ją fani autora, czy trzyma poziom, ale wiem że miłośnicy thrillerów i sensacji znajdą w niej coś dla siebie. Ta lektura to dobry wybór!
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros
Harlana Cobena z powodzeniem można nazwać maszyną do książek. Debiutował w 1995 roku powieścią „Bez skrupułów”, jednak to książkowa premiera z 2001 roku przyniosła mu światową sławę („Nie mów nikomu:, zekranizowana w 2006 roku). Powieści Harlana Cobena publikowane są w 43 językach i sprzedały się już w ponad 70 milionach egzemplarzy na całym świecie.
Nie mam doświadczenia...
2019-11-22
Film „Sala samobójców” w reżyserii Jana Komasy swoją premierę miał w 2011 roku. Bohaterem jest nastoletni chłopak, którego samotność i nadwrażliwość kierują do wirtualnego świata. Film w całości obejrzałam raz, czasem przypadkiem na niego trafiam i łapię się na tym, że ciągle mnie szokuje, zasmuca i odkrywam na nowo pewne sceny.
„Życie, przewidywalny do bólu algorytm.”
„Psy pożrą ciało Jezebel” Jarosława Kamińskiego to jedna z tych książek, którą każdy zrozumie inaczej. Nie dobrze, czy źle, ale właśnie inaczej. To taka treść, która Cię przeżuje i wypluje, to taka historia gdzie co chwilę pytasz: o co tutaj chodzi? W „Psy pożrą (…)” nic nie jest oczywiste i jednoznaczne. Już sam początek sprawia, że nie wiesz czy to sen, narkotyczne wizje, czy napikselowany świat darknetu. Jest bohater, ale bez imienia. Jest data z przyszłości (2021 rok) i czas który się zatrzymał. Dopiero dalsze rozdziały pozwalają nam poskładać obraz w całość.
„Na stromą górę najprostsza droga biegnie nie po linii prostej, ale łagodnymi zakolami. Tak samo z nastolatką. Ze zrozumieniem zawiłości jej myślenia”
Sylwia Aran pnie się po szczeblach kariery. Na co dzień mieszka w Porto. W Polsce została rodzina - mąż i nastoletnia córka – wyrzuty sumienia i ogromne poczucie winy. Córka Mila, popełnia samobójstwo. Sylwia podążając wirtualnymi ścieżkami próbuje zrozumieć i odnaleźć motyw. Ale jak tego dokonać skoro nastolatka lubiła się maskować, w jej otoczeniu pełno było niedopowiedzenia, ironii i tandety. Wszystkie ślady prowadzą do Karalucha, niedostępnej dla wszystkich aplikacji. To miejsce gdzie można dzielić się zdjęciami, piosenkami, zamieszczać krótkie filmiki. Sylwia odkrywa, że prawie wszystkie działania Mili obserwowane były przez tajemniczy profil YZBL2 i według niej to tu należy szukać rozwiązania tajemnicy śmierci nastolatki.
Z czasem poszukiwanie motywu córki staje się dla Sylwii obsesją. Wierzy, że zrozumienie ją odmieni, a to z kolei zagwarantuje jej spokój wewnętrzny. Albo przechodząc przez wszystkie kroki żałoby, pozwoli na pogodzenie się ze stratą i winą. W książce wszystko jest nieoczywiste i nierealne. Nie jest to jedynie efekt zażywania dropsików pomagających Sylwii na wszystko i zapijania ich alkoholem. Tu nawet rzeczywistość miesza się z cyberprzestrzenią.
„Jezebel, fenicka księżniczka, która poślubiła króla Izraela Achaba. Przypisywano jej demoniczne cechy: chciwość, żądzę władzy i rozpasanie seksualne”
Rolę głównej bohaterce próbuje odebrać Internet, tu jako sieć możliwości, która zaspokaja nasze potrzeby, dostarcza rozrywki. To sieć niespełnionych oczekiwań i miejsce gdzie próbujemy odnaleźć siebie. Miejsce niestety pełne hejtu, a im ktoś słabszy psychicznie tym bardziej podatny na działanie. Lustro naszych czasów, w którym widać najdrobniejsze niedoskonałości.
Dlaczego na wstępie wspomniałam o filmie „Sala samobójców”? Bo według mnie to ten sam schemat, ta sama tematyka, te same problemy. Tylko czasy inne. I film, i książka pokazują jak świat wirtualny wdziera się w życie realne. Jak na co dzień w realu przybieramy maski, albo wchodzimy w wirtualne buty wykreowanej postaci. Jak sobie po prostu nie radzimy z różnymi sprawami. Jak życie potrafi dopiec, nieważne czy masz naście czy kilkadziesiąt lat. W mojej ocenie „Psy(…)” są mocniejsze, bardziej brutalne i dojrzałe.
Nie jest to lekka i przyjemna lektura. Może dlatego, że mówi o smutnych i trudnych sprawach. Opisuje życie nastolatków, ale bardziej z perspektywy osoby dorosłej. Dużo tu intymności. Dużo tu przekraczania różnych granic, nierzadko po kruchym lodzie. Zwróćcie uwagę na relacje międzyludzkie, naszkicowanie w najdrobniejszych szczegółach. Może razić zbyt dużo science-fiction, ale jako całość tworzy zgrabną formę. Czytasz i się momentami irytujesz, bo masz ochotę potrząsnąć Sylwią i krzyknąć „co Ty robisz, kobieto!”. Zostaje w głowie, dobra rzecz.
Za książkę dziękuję nakanapie.pl
Film „Sala samobójców” w reżyserii Jana Komasy swoją premierę miał w 2011 roku. Bohaterem jest nastoletni chłopak, którego samotność i nadwrażliwość kierują do wirtualnego świata. Film w całości obejrzałam raz, czasem przypadkiem na niego trafiam i łapię się na tym, że ciągle mnie szokuje, zasmuca i odkrywam na nowo pewne sceny.
„Życie, przewidywalny do bólu...
2019-10-05
Czytelnikiem „Ani złego słowa” Uzodinmy Iweali może zostać każdy. Niezależnie od przekonań politycznych, stosunku do czarnoskórych, orientacji seksualnej czy szeroko pojętej tolerancji. Bo to po prostu opowieść o człowieku, jego słabościach i zwątpieniu.
Niru jest synem nigeryjskich emigrantów, razem z rodziną mieszka w zamożnej dzielnicy Waszyngtonu. Chodzi do dobrej szkoły, wierzy w Boga, trenuje bieganie, niedawno otrzymał wiadomość, że kolejne lata edukacji spędzi na Harvardzie. Dla niego domem jest Ameryka, jest przesycony jej kulturą, w pełni przejął panujące zwyczaje. Najlepszą przyjaciółką jest Meredith, która w oczach kolegów jest jego dziewczyną. To czas dla Niru na pierwsze zauroczenia i moment inicjacji seksualnych.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby Niru nie był chłopcem czarnoskórym, wkraczających w trudny wiek dorastania, który nagle odkrywa w sobie inną tożsamość, podszytą pierwiastkiem homoseksualizmu. Dla rodziców, którzy po wielu latach dorobili się wysokiego statusu materialnego, to przede wszystkim szok, wykraczający poza przyjęte obyczajowe normy i wyznawaną religię. Szczególnie to cios dla konserwatywnego ojca.
„Ani złego słowa” ani specjalnie nie gloryfikuje odmienności, ani nie potępia. Pokazuje życie młodego człowieka, który musi uporać się z własnymi demonami oraz stawić czoła na swój sposób walczącym z nim rodzicom. Autor nie przypomina co chwilę, że Niru jest czarny, a świat mimo deklarowanej tolerancji jest pełen rasizmu. Za to nakierowuje myśli czytelnika na poszukiwanie własnej tożsamości i miejsca w życiu.
Świat u Iweali nie jest ładny i cukierkowy. To rzeczywistość pełna inności, gdzie codziennością są walka z uprzedzeniem i swoistym wykluczeniem. To historia młodych ludzi, którzy podejmując wybory szukają swojej drogi. Choć głównym bohaterem pozostaje Niru, w drugiej części powieści głos oddany jest Meredith, która musi dojrzeć do myśli, że przyjaźń jest ponad podziałami. To też historia ojca Niru, który wyrwany z nigeryjskiej biedy, dzięki amerykańskim studiom, ufundowanym przez koncern naftowy, do końca nigdy nie poczuł się dobrze w drugiej ojczyźnie.
„Ani złego słowa” to niewielka powieść, bo licząca jedynie ponad dwieście sześćdziesiąt stron. Autor ma swój styl, bo dialogi nie są wyodrębnione, a jedynie stanowią część ciągłego tekstu, co lekko wybija z czytelniczego rytmu. Pojawiły się opinie na jej temat, że powieść pisana jest młodzieżowym językiem, głównie przeznaczona dla młodszego odbiorcy. Absolutnie się z tym nie zgadzam, to książka dla każdego, szczególnie że porusza ciągle aktualne i uniwersalne tematy.
Tytułowe złe słowo, nie daje o sobie zapomnieć. Kilkukrotnie w treści przewija się stwierdzenie „ani słowa”, co umacnia przekonanie, ze słowo ciągle ma siłę sprawczą. Może definiować wybory czy ranić, ale też napędzać do działania. To świetnie napisana powieść, pełna emocji i dająca do myślenia. Niejednoznaczna, każdy może zrozumieć ją inaczej, coś innego wziąć dla siebie.
Te kilka moich akapitów to nie miejsce żeby wyrażać poglądy w temacie homoseksualizmu, rasizmu, odwiecznego „konfliktu” biały człowiek vs czarny człowiek. Każdy ma prawo do własnych osądów. I w takim zawieszeniu Was pozostawię. Choć to trudna lektura i nie każdemu może przypaść do gustu – szczerze polecam. Wydawnictwo Poznańskie, brawo, że dajecie z czytania tyle przyjemności!
Książkę otrzymałam od nakanapie.pl – dziękuję!
Czytelnikiem „Ani złego słowa” Uzodinmy Iweali może zostać każdy. Niezależnie od przekonań politycznych, stosunku do czarnoskórych, orientacji seksualnej czy szeroko pojętej tolerancji. Bo to po prostu opowieść o człowieku, jego słabościach i zwątpieniu.
Niru jest synem nigeryjskich emigrantów, razem z rodziną mieszka w zamożnej dzielnicy Waszyngtonu. Chodzi do dobrej...
2019-09-16
Kiedy w Meksyku dochodzi do porwania i ofiara źle znosi swoją sytuację, jej miejsce może zastąpić ktoś z rodziny. Wtedy nie ważna jest konkretna osoba, a sam fakt porwania. I najczęściej rodzina robi wszystko, żeby spełnić żądania porywaczy. Dołóżcie do tego złowróżbne listy łańcuszkowe, których treść każe zrobić to czy tamto, bo inaczej stanie się katastrofa, ziści klątwa czy trafi zwykły pech. I macie gotowy przepis na sukces książki. Tak właśnie zrobił McKinty. Nowość od Wydawnictwa Agora „Łańcuch” Adriana McKinty’ego sprawia, że czytelnik za sprawą lektury staje się ogniwem nietypowego łańcucha.
Zwykły czwartek, godzina7:55. To wtedy zaczyna się koszmar Kylie i jej matki Rachel. Trzynastolatka zostaje porwana z przystanku, gdzie czeka na autobus do szkoły. Nieznany mężczyzna celuje do niej z pistoletu, zasłania oczy i karze wsiąść do samochodu. Kilka minut później Rachel przeprowadza najgorszą rozmowę telefoniczną w życiu, kiedy to dowiaduje się, że jej córka została porwana, obie stały się częścią Łańcucha, a żeby ją uwolnić musi wpłacić okup i …porwać inne dziecko.
„Musisz zapamiętać dwie rzeczy. (…) Punkt numer jeden: nie jesteś pierwsza i na pewno nie będziesz ostatnia. Punkt numer dwa: tu nie chodzi o pieniądze. Chodzi o Łańcuch.”
Trzeba przyznać, ze rzadko powieść rozpoczyna się z wysokiego C. jeśli autor decyduje się na taki zabieg, dalej musi być jeszcze mocniej, jeszcze lepiej. Przez kolejne rozdziały towarzyszymy na zmianę porwanej Kylie i zrozpaczonej Rachel. O ile dziewczynka martwi się o swój byt, o tyle Rachel walczy z poczuciem obowiązku, matczyną miłością i rozsądkiem. Rozważa czy działać na własną rękę, spełniać stopniowo żądania porywaczy czy jednak zawiadomić odpowiednie służby.
"Mam ci powiedzieć, że nie jesteś ani pierwsza, ani ostatnia. Trafiłaś do Łańcucha, a Łańcuch ma długą historię. Porwałam twoją córkę, żeby uwolnili mojego syna. Zrobili to mężczyzna i kobieta, których nie znam. A ty musisz wybrać cel i porwać kogoś, kogo ta osoba kocha, żeby Łańcuch mógł działać dalej."
Sam pomysł na fabułę jest genialny. I o ile w innych powieściach wątki związane z porwaniem przewijały się cyklicznie, o tyle nikt chyba nie wpadł na dodanie do tego wątku zaczerpniętego z dziecięcych zabaw. Mnie samej łańcuszki kojarzą się z akcją typu „wyślij pocztówkę do jednej osoby, a otrzymasz dziesiątki widokówek z całego świata” lub „jeśli nie podasz mi swojego adresu twój pies zginie”. Tu jest bardziej dramatycznie, bo słowa porywcza brzmią mocno wiarygodnie, oni wiedzą co robisz i gdzie jesteś, do kogo dzwonisz i jakie strony przeglądasz, są zawsze krok prze tobą. A na szali leży życie Twojego dziecka. O ile należą się brawa za pomysł, to gorzej jest z jego wykonaniem. Sam warsztat McKinty’ego ma pewne wady. Potrafią zirytować niektóre dialogi, czy niektóre sceny są mocno przesadzone. Do tego robi się trochę moralizatorsko kiedy okazuje się, że to co udostępniamy w mediach społecznościowych, czy to jakie dane są widoczne dla innych, nie wpływa na naszą korzyść, a nawet może być wykorzystane przeciwko nam. Pierwsza część powieści to walka z czasem i dążenie do uwolnienia Kylie. Część druga to wnętrze Łańcucha, trochę jego historii. Czy da o sobie zapomnieć?
„Łańcuch” to typowa powieść, która ma na celu dostarczyć rozrywki, więc nie szukajcie w niej głębokich przemyśleń czy wzniosłych cytatów. Tu liczy się akcja i doprowadzenie spraw do końca. Rozdziały są krótkie i treściwe, bez zbędnych opisów i rozwlekania scen. Każdy z nich opatrzony jest dniem i godzina, co tylko dodaje smaczku i wzmaga napięcie bo uzmysławia że zegar tyka. Powieść obowiązkowa dla miłośników thrillerów i wszelkiej sensacji, szczególnie że pomysł na fabułę to powiew świeżości. Powieść idealna na długie jesienne wieczory, które niestety nieubłagalnie się zbliżają. „Łańcuch” zapewni Wam dobrą rozrywkę na kilka godzin.
Będzie z tego niezły film, prawa do ekranizacji już zostały sprzedane, podobne kontrakt opiewa na grube miliony dolarów. Przeczytajcie historię, zanim trafi na ekran.
Kiedy w Meksyku dochodzi do porwania i ofiara źle znosi swoją sytuację, jej miejsce może zastąpić ktoś z rodziny. Wtedy nie ważna jest konkretna osoba, a sam fakt porwania. I najczęściej rodzina robi wszystko, żeby spełnić żądania porywaczy. Dołóżcie do tego złowróżbne listy łańcuszkowe, których treść każe zrobić to czy tamto, bo inaczej stanie się katastrofa, ziści klątwa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ann Cleeves to jedna z najbardziej cenionych brytyjskich pisarek. Znana jest z serii szetlandzkiej oraz VERA, na koncie ma również kilka samodzielnych historii. „Zmory przeszłości” to najnowsza (jednotomowa) powieść.
Lizzie Bartholomew jest podrzutkiem, ale zwykle woli opowiadać okrojoną historię swojego dzieciństwa. Jako niemowlę została znaleziona w kruchcie kościoła z widokiem na morze; podejrzewano że jej przodkami są Romowie; nadane nazwisko pochodzi od nazwy kościoła. Nastoletnie lata spędziła w kilu domach dziecka, po drodze nawiązując znajomość z szemranym towarzystwem. Jako młoda dorosła pracuje w opiece społecznej. W trakcie podróży do Maroka poznaje Philipa, z którym połączy ją krótki, acz intensywny romans. Nieprawdopodobnym staje się fakt, że mężczyzna zapisał jej sporą część majątku, a warunkiem jego otrzymania jest odnalezienie syna Philipa, sprzed małżeństwa.
Historia zaczyna się całkiem nieźle – i tak jest przez jedną czwartą książki. Postać Lizzie intryguje, zagadkowy spadek staje się jeszcze bardziej tajemniczy gdy prawnik Philipa wypiera się spotkania z Lizzie. Dalej jest tylko gorzej. Mnożą się postacie (zaczęłam się gubić kto jaką rolę pełni), akcja niemiłosiernie zwalnia. Tło społeczne i obyczajowe nie jest wypełnieniem fabuły, ale zbędnym elementem. Powieść, która zapowiadała się jako kryminał, kończy jako nieokreślony twór.
To moje pierwsze spotkanie z Ann Cleeves – pozytywnie zaskoczył mnie jej styl, powściągliwy, pozbawiony ozdobników i zbędnych opisów. Główna bohaterka – Lizzie, zasiliła grono irytujących bohaterek. Zastanawiam się, czy taki był zamysł przedstawienia postaci, że skoro jest rozchwiana emocjonalnie, ma zdiagnozowane choroby psychiczne i wspomaga się farmaceutykami, to jej wybory będą nielogiczne, decyzje niezasadne a podejmowane działania momentami absurdalne.
„Zmory przeszłości” miały potencjał – osadzenie historii w małym miasteczku, w którym bohaterowie muszą zmierzyć się z traumami i demonami przeszłości. Świetna pierwsza ćwiartka powieści kupuje zaskoczenie czytelnika, dalej jest tylko gorzej. Miałam nadzieję, że bliżej końca pojawi się jakiś przełom. Tak się nie stało, a ja ze strony na stronę traciłam zainteresowanie. Tym razem – nie polecam.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Ann Cleeves to jedna z najbardziej cenionych brytyjskich pisarek. Znana jest z serii szetlandzkiej oraz VERA, na koncie ma również kilka samodzielnych historii. „Zmory przeszłości” to najnowsza (jednotomowa) powieść.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toLizzie Bartholomew jest podrzutkiem, ale zwykle woli opowiadać okrojoną historię swojego dzieciństwa. Jako niemowlę została znaleziona w kruchcie kościoła z...