-
ArtykułyPlenerowa kawiarnia i czytelnia wydawnictwa W.A.B. i Lubaszki przy Centrum Nauki KopernikLubimyCzytać2
-
ArtykułyW świecie miłości i marzeń – Zuzanna Kulik i jej „Mała Charlie”LubimyCzytać1
-
ArtykułyZaczytane wakacje, czyli książki na lato w promocyjnych cenachLubimyCzytać2
-
ArtykułyMa 62 lata, jest bezdomnym rzymianinem, pochodzi z Polski i właśnie podbija włoską scenę literackąAnna Sierant6
Biblioteczka
2023-04-14
2023-04-04
Już nie Łabędź, a Guderian. Anna Guderian.
Przez niedopatrzenie sięgnęłam po kontynuację losów Anny i Gustawa, bez znajomości pierwszej części. „Żona nazisty” Sylwii Trojanowskiej przenosi bohaterów do Szczecina, jest koniec 1939 roku. Polska znajduje się pod niemiecką okupacją, Szczecin to miasto w większości zamieszkane przez nazistów. Polki, zmuszane są do ciężkiej pracy, najczęściej w szwalniach. Pod fałszywym nazwiskiem Anna przyjeżdża do Szczecina, razem z „mężem”, Gustawem (a właściwie do Stettina – bo wszystkie ulice, miejsca w mieście i poza nim mają zachowane niemieckie nazwy). W nowym miejscu czuje się nieswojo i obco, na domiar złego na każdym kroku spotyka nazistów. Choć Anna i Gustaw żyją ze sobą, dzielą dwa różne od siebie światy. Czytelnicy pierwszej części dylogii wiedzą, że rodzinna Anny została bestialsko zamordowana, a Gustaw ocalił Annie życie. Teraz Anna ma przed sobą nieludzkie zadanie – musi stać się Niemką.
Literatura około wojenna kontynuuje swoją dobrą passę. Praktycznie nie ma miesiąca żeby na półki księgarni nie trafiła powieść z tego gatunku (bazująca na prawdziwych wydarzeniach i postaciach; całkowita fikcja tocząca się w czasach wojennych). „Łabędź” i „Żona nazisty” Sylwii Trojanowskiej również wpisują się w ten trend. Pokazują wojnę z innego punktu widzenia, do którego mogą być przyzwyczajeni czytelnicy. Część drugą czyta się zaskakująco dobrze, autorka ma lekki styl, choć pisze o rzeczach ważnych i trudnych. Potrafi przekonać do siebie czytelnika, zarówno klimatem jak i kreacją bohaterów. A że zaczęłam od drugiej części? To nic. Autorka sprytnie przemyca wątki i nawiązuje do „Łabędzia”.
„Żona nazisty” dotyka dwóch światów – Polska gdzie toczy się wojna, Niemcy przeświadczeni o swojej potędze. Polacy giną, Polski skazywane są na ciężką pracę. Niemcy świętują, bawią się i wyprawiają przyjęcia. Do tego wątek dobrego nazisty niestety sprawia, że nową powieść Trojanowskiej odbiera się na zasadzie kalki – podobne historie, w innym powieściach. Na szczęście wszystko ratuje zakończenie, które choć lekko spłycone w porównaniu do innych wątków, naprawdę zaskakuje.
Siła miłości, odwaga, głęboko skrywane sekrety i trudne wybory to siła napędowa powieści. Zagadkowym bohaterem jest Gustaw, oddany Annie, jednocześnie mający swoje tajemnice. Czasem żeby przeżyć, trzeba mówić językiem wroga, trzeba opowiedzieć się po jego wroga. Tło historyczne przedstawione jest z dużym dopracowaniem i w najdrobniejszych szczegółach, zauważa się włożoną pracę w research i budowanie fabuły. By jeszcze lepiej oddać charakter i historyczną prawdę mamy wątki oparte na prawdziwych postaciach i wydarzeniach.
Historia Anny i Gustawa to fikcja literacka, choć pewnie tamtych czasach żyła niejedna Polka, która pokochała Niemca, która musiała wyzbyć się tożsamości i wcielić w nową rolę. Fabuła dylogii Trojanowskiej inspirowana jest realiami niemieckiego Szczecina i Bornego Sulinowa (z lat 1939-1945).
Nie jest to łatwa opowieść – wiele wymiarów, przedstawienie wydarzeń z różnej perspektywy, trudny wojenny czas, skomplikowane relacje międzyludzkie, przeżywane dramaty i życiowe zawirowania. Trojanowska poradziła sobie dobrze z tym zadaniem, pewnie dzięki ogromnej pasji, empatii i energii. Nie jest to wybitna powieść – może przez przesyt tematyką, może przez to, że nie jest odkrywcza, a może przez niezbyt trafiony tytuł; choć niezaprzeczalnie czyta się dobrze. Czytelnik może śledzić przemianę Anny z polskiej dziewczyny, fordońskiego Łabędzia w żonę Niemca, żonę nazisty. Jest trochę infantylnie, trochę zbyt błaho – jednak dla samego zakończenia, warto!
Współpraca ze Sztukater.pl
Już nie Łabędź, a Guderian. Anna Guderian.
Przez niedopatrzenie sięgnęłam po kontynuację losów Anny i Gustawa, bez znajomości pierwszej części. „Żona nazisty” Sylwii Trojanowskiej przenosi bohaterów do Szczecina, jest koniec 1939 roku. Polska znajduje się pod niemiecką okupacją, Szczecin to miasto w większości zamieszkane przez nazistów. Polki, zmuszane są do ciężkiej...
2023-03-28
Jedenastoletnia Fiona przeprowadza się wraz z rodziną do sennego miasteczka Lost Lake. Nikt nie pyta dziewczynki o zdanie… Jej siostra jest utalentowaną łyżwiarką, przeprowadzka ma ułatwić jej dojazdy na treningi. Fiona traci dotychczasowe życie - przyjaciół, dawny dom i szkołę. W tej sytuacji między siostrami narasta coraz więcej konfliktów, złych emocji i wzajemnego żalu. Są wakacje, a nowe miasteczko wydaje się nudne i senne, choć legenda głosi, że grasuje tu zjawa zwana Poszukiwaczem. Pewnego dnia w starej bibliotece Fiona znajduje książkę. To historia dwóch sióstr – Hazel i Pearl – pełna rodzinnych tajemnic, opowiada o tragicznym zniknięciu. Powieść wciąga Fionę bez reszty, ale… książka nagle znika!
Mamy tu dwie historie oraz dwie pary bohaterów, które dzieli jednak sto lat! Co wydarzyło się dawno temu w Lost Lake? Czy Poszukiwacz istnieje naprawdę? Jaka jest historia Hazel i Pearl? Dlaczego Fiona nie może poznać prawdy?
„Tajemnica Lost Lake” Jacqueline West ma formę szkatułkową, czyli opowieść w opowieści. Wątek nadrzędny to historia Fiony i tajemniczej książki, z drugiej strony towarzyszymy Fionie w trakcie lektury, tym samym poznając historię Hazel i Pearl. Niemym bohaterem jest stara książka. Nie ma jej w katalogu. Ma tajemną zdolność znikania i pojawiania się w różnych miejscach. Z biegiem lektury Fiona dostrzega podobieństwa między fabułą czytanej powieści a miasteczkiem, które powodują zacieranie granicy między fikcją a rzeczywistością.
„Tajemnica Lost Lake” skierowana jest do młodszego czytelnika. Ta powieść przygodowa łączy historię współczesnych dziewczynek i dwóch sióstr żyjących przed laty. Autorka stopniowo buduje napięcie i tworzy klimat grozy. By wzmocnić zaciekawienie czytelnika umiejętnie zawiesza opowieść w najciekawszym momencie. Historia przedstawiona jest głównie z perspektywy Fiony, przez jej pryzmat pokazany jest konflikt między rodzeństwem, narastające napięcie i brak komunikacji. To opowieść o tym, że każdy ma prawo się bać i popełniać błędy. Udowadnia, że istotne jest by mieć obok siebie osobę, na którą można liczyć w każdej sytuacji, niezależnie od sprzeczek i wzajemnych pretensji.
Trudno nie współczuć Fionie – dziewczynka ma prawo czuć się niechciana, nierozumiana i rozczarowana. Rodzice nieświadomie spychają ją na drugi plan, tłumacząc – najbardziej sobie – że to dla dobra siostry. Z biegiem historii Fiona uświadamia sobie, że siostra też nie ma łatwo – sporo się od niej wymaga, traci najlepsze lata dorastania poświęcając czas na wyczerpujące treningi. Istotne jest, że Fiona sama dochodzi do tych wniosków, pod wpływem doświadczeń i przeżyć.
Motyw biblioteki zajmuje w książce nie miało miejsca. To arcy ciekawy wątek, rzadko pojawiający się w literaturze. Bibliotekarzom i bibliotekarkom jest również dedykowana opowieść.
Ciemny las, tajemnicza postać i milczące miasteczko to siła napędowa powieści. Całość ma swój klimat – otwierasz pierwszą stronę i przenikasz do innego, uroczo staroświeckiego świata (owszem Fiona korzysta z tabletu, ale kocha stare biblioteczne woluminy i lubi jeździć na rowerze). Autorka ma niezłe pióro, plastyczny język i styl. Historie o Lost Lake wieńczy przesłanie dotyczące rodzeństwa i rodzicielstwa, konieczność dbania o siebie i pielęgnowanie relacji. „Tajemnica Lost Lake” przykuwa uwagę nie tylko barwną i szczegółową okładką, zdobieniami przed każdym rozdziałem, ale przede wszystkim aurą. Napięcie, szczypta przygody, siostrzane relacje, pierwiastek paranormalny, zwykłe ludzkie emocje i rodzinne tajemnice skuszą niejednego czytelnika, niezależnie od wieku.
Współpraca ze Sztukater.pl
Jedenastoletnia Fiona przeprowadza się wraz z rodziną do sennego miasteczka Lost Lake. Nikt nie pyta dziewczynki o zdanie… Jej siostra jest utalentowaną łyżwiarką, przeprowadzka ma ułatwić jej dojazdy na treningi. Fiona traci dotychczasowe życie - przyjaciół, dawny dom i szkołę. W tej sytuacji między siostrami narasta coraz więcej konfliktów, złych emocji i wzajemnego żalu....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-01-08
„Prawo matki” Przemysława Piotrowskiego to pierwsza książka autora z nowego cyklu – „Luta Karabina”. Dla Luty nie ma sytuacji, w której by sobie nie poradziła. W przeszłości była z jedną z najlepszych w siłach specjalnych, jako pierwsza kobieta w Polsce zdała egzamin do Jednostki Wojskowej Komandosów, brała udział w wielu niebezpiecznych misjach. Obecnie zarabia na życie pracując na platformie wiertniczej u wybrzeży Norwegii – dwa tygodnie jest w pracy, trzy tygodnie spędza z dziećmi. Samodzielna i silna, przyzwyczajona do towarzystwa mężczyzn. Życie wystawia ją na próbę kiedy w lunaparku ktoś porywa jej córeczkę, która była pod opieką przyrodniego brata Luty. Kobieta obserwuje wszystko z karuzeli – od tego momentu zrobi wszystko i poświęci wiele (jeśli trzeba zabije), żeby uratować dziewczynkę.
Serią o komisarzu Budnym Piotrowski na stałe zagościł na półkach czytelników. Czy nowa seria inspirowana prawdziwymi wydarzeniami i realnie istniejącą osobą ma szansę ją zdetronizować?
Po pierwsze na początku trudno wgryźć się w lekturę. Akcja jest powolna, trudno wyłuskać główny wątek. Po drugie nie pomagają personalia głównej bohaterki – imię dziwne, nazwisko jeszcze bardziej. Dopiero po kilkudziesięciu stronach wiadomo co i jak. Po trzecie postaci jest sporo, trzeba nie lada wysiłku by kolejno je spamiętać i umieścić we właściwej szufladzie. Kolejne rozdziały przeplatają się historią Luty, nadkomisarza Zygmunta Szatana, Emila, lubuskich przestępców i biznesmenów. Po czwarte silna, niezniszczalna, odważna, mścicielka superwoman to najbardziej przerysowana i budząca nieufność postać, z jaką przyszło mi się zmierzyć w literackim świecie. Sztuki walki uprawia w stopniu tak zaawansowanym, że mierzącego dwa metry i ważącego ponad 100 kilogramów chłopa powali w kilkanaście sekund. Irytowała mnie do samego końca.
Fabuła koncentruje się na brutalnym i bezwzględnym świecie gangów. Luta to wyrazista postać, wie czego chce, a za dziećmi gotowa jest skoczyć w ogień. Zniknięcia dziecka to z pewnością jedno z najgorszych uczuć dla rodzica, tym bardziej że nie do końca znane są powody. Z porwania wynika niezły galimatias, bo Werka trafia w ręce osób, które mają powiązanie z turecką mafią, której podstawową działalnością jest handel ludźmi. Luta zawiera pakt z…. Szatanem, Zygmuntem Szatanem, co stanowi sygnał, że ta dwójka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
Styl Piotrowskiego jest przemyślany i autentyczny. Widowiskowe strzelaniny gdzie trup się ściele gęsto, zawiła siatka intryg i kłamstw, a do tego celny, cięty i ironiczny język, lekkość słowa, płynność i duża swoboda. Niestety walka o dziecko to bardzo oklepany schemat, a sam wątek wykracza poza granicę zaistnienia w rzeczywistości. Najlepszą postacią okazał się Władymir. Charyzmatyczny indywidualista. Zawsze głodny sukcesu. Wierny. Aby nie odbierać Wam przyjemności, nie zdradzę kim jest ta postać.
„Prawo matki” to połączenie thrillera, kryminału i powieści akcji w jednym. Bardziej nuży i męczy, niż wciąga, trudno utrzymać uwagę na jednym poziomie. Szczególnie ten mafijny międzynarodowy wątek. Zdecydowanie czegoś brakuje, szczególnie że podskórnie czuje się, że wszystko skończy się dobrze i taki zaskakujący plot twist dobrze wpłynąłby na całość. Ponadto miałam wrażenie, że fabuła wpadła w jakiś wałek, który serwuje jedno i to samo. Bez wahania stwierdzam, że nowy Piotrowski zawodzi – nie znam całego cyklu o Budnym czy samodzielnych powieści autora, „Prawo matki” oceniałam po prostu jako powieść, a nie jako „nową książkę tego od Budnego”.
„Prawo matki” Przemysława Piotrowskiego to pierwsza książka autora z nowego cyklu – „Luta Karabina”. Dla Luty nie ma sytuacji, w której by sobie nie poradziła. W przeszłości była z jedną z najlepszych w siłach specjalnych, jako pierwsza kobieta w Polsce zdała egzamin do Jednostki Wojskowej Komandosów, brała udział w wielu niebezpiecznych misjach. Obecnie zarabia na życie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Gdy był mały to znalazłem go w ogródku
I wyglądał jak czterdzieści osiem smutków
Taki mały taki chudy nie miał domu ani budy
Więc go wziąłem przygarnąłem no i jest
Razem ze mną kundel bury
Penetruje wszystkie dziury
Kundel bury kundel bury
Kundel bury fajny pies”
(popularna śpiewanka dla dzieci pt. „Kundel bury”; słowa: Wanda Chotomska)
Jerzy Połczyński jest marynarzem, większość czasu spędza w rejsach. W domu położonym nad morzem zostaje syn Janek i żona Irena. Janek to grzeczny chłopiec, dobry uczeń. Nie ma jednak łatwego życia, bo koledzy wyśmiewają się z niego w związku z jego tuszą. A on tak bardzo lubi chipsy i słodkie napoje… Matka jest piosenkarką, ich dom jest przepełniony egzotyczną muzyką z repertuaru Tercetu Egzotycznego. Chłopiec spędza czas sam, matka koncertuje się na występach, a ojca z racji zawodu nie ma w domu. Sytuacja się zmienia kiedy u progu wakacji chłopiec w lesie znajduje psa, którego nazywa Łapą.
„Łapa” Marka Bahdaja, to krótka nowela przeznaczona dla dzieci i młodszej młodzieży. Choć wiele elementów jest w niej do przewidzenia, również dorosły czytelnik będzie miał radość z czytania. Logiczne jest, że chłopiec będzie chciał zatrzymać psa, matka będzie przeciwna, a zbieg okoliczności sprawi, że Łapa zamieszka w domu Połczyńskich i będzie najlepszym przyjacielem Janka. Wszystkie perypetie, które będą miały miejsce po drodze niech zostaną słodką tajemnicą.
Nie mam doświadczenia z literaturą dziecięcą czy młodzieżową – nie mam swoich dzieci, w moim bliskim otoczeniu nie ma dzieci dlatego nie wiem co się czyta, co jest popularne i jak powinna być skonstruowana literatura kierowana do tej grupy docelowej. Przy „Łapie” nie odczułam infantylności, zdania konstruowane są tak jak dla dorosłego odbiorcy, pozbawione jednak trudnego słownictwa. Wiem, że „Łapa” porusza ważne społeczne aspekty, funkcjonowanie w rodzinie wzajemne relacje i animozje w społeczności szkolnej. To historia o samotności i przyjaźni. O akceptacji i podejmowaniu wyzwań. Tempo jest przyjemne, ani za szybkie, ani za wolne, czasowo całość zamyka się letnich wakacjach. Autor wielokrotnie mruga do starszego czytelnika – choćby za sprawą cytatów z Tercetu Egzotycznego, Ukrainki na bazarze, gwary pracownika schroniska czy specyficznego poczucia humoru starszego Połczyńskiego.
Nie od dziś wiadomo, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. Badania wskazują, że pies stymuluje emocjonalny rozwój dziecka, zachęca do różnych aktywności. Dzieci wychowujące się z psem są bardziej otwarte, łatwiej podejmują stające przed nimi wyzwania. W „Łapie” brakuje oryginalności, ale chyba nie tego oczekuje się od tego gatunku. Ma wzbudzać emocje, ma pobudzać do dyskusji. Dla dorosłych i tej starszej młodzieży lektura mniej więcej na godzinę (nowela ma niecałe 80 stron). Młodsi czytelnicy mogą czytać samodzielnie lub w towarzystwie kogoś starszego. I wspólnie omawiać przeczytane kwestie.
Czy się podobało? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, bo nie jestem w grupie docelowej gatunku. Nie miałam również oczekiwań, dlatego trudno określić czy zostały spełnione. „Łapa” jest w części przewidywalna (choć wątek burzowy czy sportowy może zaskoczyć), kończy się morałem, ale nie niesie ważnych prawd życiowych. Trzeciosobowa narracja ułatwia odbiór, słownictwo nie przytłacza infantylnością. Nie było źle, ale jestem ciekawa czy historia Janka i Łapy skradnie serca małych czytelników.
Współpraca: sztukater.pl
„Gdy był mały to znalazłem go w ogródku
I wyglądał jak czterdzieści osiem smutków
Taki mały taki chudy nie miał domu ani budy
Więc go wziąłem przygarnąłem no i jest
Razem ze mną kundel bury
Penetruje wszystkie dziury
Kundel bury kundel bury
Kundel bury fajny pies”
(popularna śpiewanka dla dzieci pt. „Kundel bury”; słowa: Wanda Chotomska)
Jerzy Połczyński jest marynarzem,...
Za pierwowzór bohaterki powieści „Kobieta, która kochała owady” Selji Ahava posłużyła biografia niemieckiej przyrodniczki Marii Sybilii Merian (1647-1717). Maria Sybilla Merian to postać niezwykła i niezależna, do historii przeszła jako entomolożka, która pierwsza sformułowała, zilustrowała i udokumentowała wygląd żywych owadów i ich cykl rozwojowy (jajo, larwa, poczwarka, imago), a także ich metody odżywiania i funkcjonowanie w środowisku. Bohaterka książki urodzona w epoce procesów czarownic, również od dziecka uwielbiała owady, przedkładając je nad dobra doczesne i relacje rodzinne.
Myślałam, że w książce jest błąd – główna bohaterka Maria rodzi drugie dziecko w 1669 roku, kilkadziesiąt stron ta sama Maria przytacza losy Japonii w 1868 roku. Przeskok o 200 lat? Tak, to możliwe. Życie Marii będzie podróżą – od czasów procesów czarownic, przez dawną Holandię i Japonię, aż do współczesnego Berlina. Selja Ahava zaciera granice czasu, przenosząc czytelnika do akuszerki, która macha ziołami nad rodzącą, przez życie dorosłej Marii – jej relacje z mężem, matką i córką, pobyt w klasztorze, podróż przez kolorową Japonię, na współczesnym Berlinie kończąc.
Początek powieści jest niezwykle intrygujący, a sama Maria nieprzeciętna. Śledzimy losy kobiety, która nade wszystko kocha skrzydlate i pełzające stwory. Jest mistycznie i tajemniczo. Ostrzegam, nie każdemu taki klimat może odpowiadać! Selja Ahava serwuje nam realizm magiczny w czystej postaci i najwyraźniej świetnie się w nim czuje. Przejawia się on w podróżach w czasie i w głąb siebie. Jak dla mnie, było tego za dużo, za bardzo, za zbyt.
Kojarzycie film pt. „Lucy” z 2014 roku, ze Scarlett Johanson w roli głównej? Jeśli dobrze kojarzę to jest taka scena: w brzuchu Lucy zaszyto dużą ilość narkotyków i gdy zaczynają działać to całe życie przelatuje jej przed oczami, zmysły poszerzają swoje oddziaływanie, bardziej czuje i odczuwa. W mojej ocenie Maria z „Kobiety, która kochała owady” to literacka Lucy.
Maria jest nietuzinkowa, przez co cała powieść taka się staje. W kilku opiniach spotkałam się z tym stwierdzeniem, ale ono pasuje do tej powieści idealnie. Kobieta zna swoją wartość, ma własne zdanie i twarde poglądy. Choć nie zawsze jest to łatwe na początku łańcucha życia i przetrwania stawia przede wszystkim siebie i swoje potrzeby. To generuje trudne relacje z matką, pozbawiony miłości dziwny związek z mężem, skomplikowane relacje z córką. Tylko obserwacje owadów dają jej szczęście i w pewnym momencie podejmuje decyzję, że poświeci się im bez reszty.
Mocno zaznaczony jest tutaj motyw natury – opisy anatomii owadów są bardzo szczegółowe i nad wyraz realne. Autorka nie boi się pokazania różnic, szczególnie tych kulturowych (podróż do Japonii). Zwróćcie uwagę na okładkę, grafiki przy kolejnych rozdziałach i ich nazewnictwo – idealnie wpisują się w klimat powieści i są dopełnieniem tematyki.
„Kobieta, która kochała owady” jest opowieścią o… kobiecie. Ukazuję siłę kobiet i ich determinację, wyzbycie się zasad, wyjście poza schemat, dążenie do marzeń, pielęgnowanie zainteresowań i pasji. Jest metaforą – jak przeobraża się owad od jaja po postać dorosłą, tak samo ludzie, a idąc szerzej i świat, doświadczają zmian, tworząc nowe zasady, stanowiąc prawo i zmieniając schematy.
Nie jest to łatwa i prosta w odbiorze książka. A przez to nie jest to powieść dla każdego. Pamiętajcie to nie jest książka o owadach, a wartościach i przekonaniach, determinacji, pasji, realizacji i spełnianiu marzeń. Szczerze, pokonała mnie taka dawka realizmu magicznego, ale może Wam się spodoba?
Współpraca: sztukater.pl
Za pierwowzór bohaterki powieści „Kobieta, która kochała owady” Selji Ahava posłużyła biografia niemieckiej przyrodniczki Marii Sybilii Merian (1647-1717). Maria Sybilla Merian to postać niezwykła i niezależna, do historii przeszła jako entomolożka, która pierwsza sformułowała, zilustrowała i udokumentowała wygląd żywych owadów i ich cykl rozwojowy (jajo, larwa, poczwarka,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-11-13
Malibu to miasto w Kalifornii w Stanach Zjednoczonych na wybrzeżu Pacyfiku, w aglomeracji i hrabstwie Los Angeles. Słynne z modnych plaż, jest miejscem zamieszkania wielu gwiazd branży rozrywkowej. Panuje tu klimat śródziemnomorski, lata są ciepłe i suche, a temperatura zimą jest umiarkowana. Średnia roczna temperatura wynosi 21° C i spada tam rocznie 173 mm deszczu. Przez 295 dni w ciągu roku jest sucho, ale z dużą wilgotnością powietrza. Krajobrazy za oknem samochodu przypominają widoki jak z magazynu popularno-naukowego.
Co roku na zakończenie lata rodzeństwo Riva urządza imprezę. Najstarsza – Nina, surferka i supermodelka. Bliźniacy z miesięczną różnicą wieku – mistrz surfingu Jay i fotograf Hud. Najmłodsza – Kit. Rodzeństwo Riva są dziećmi Micka – legendarnego piosenkarza. Nazwisko z roku na rok przyciąga coraz więcej osób. W sierpniu 1983 roku impreza wymknie się spod kontroli… do rana posiadłość Niny stanie w płomieniach.
„Malibu płonie” Taylor Jenkins Reid to nie jest relacja z imprezy i gaszenia pożaru. To właściwie opowieść o jednej nocy z życia rodziny. Akcja powieści obejmuje zakres od 7 rano 27 sierpnia do 7 rano 28 sierpnia. Większość treści jest retrospekcją – początki związku June i Micka, dzieciństwo rodzeństwa Riva i skrywane przez lata rodzinne sekrety.
Być może to moja najbardziej osobista opinia.
W pewnym stopniu utożsamiam się z Niną. Moja mama odeszła kiedy miałam 22 lata. Prócz dorastania i studiów na mojej głowie znalazły się rachunki, sprzątanie, gotowanie i prowadzenie domu. Obok tkwił ojciec, żyjący w swojej bańce. Nina miała 18 lat, prócz utrzymania domu i sprawowania opieki nad rodzeństwem, musiała zająć się rodzinną smażalnią ryb i owoców morza. Z pewnością było jej trudniej. W kilku opiniach spotkałam się z teorią, że „Malibu płonie” to opowieść o radzeniu sobie z odejściem rodzica, o przepracowaniu żałoby. Z tym nie można sobie poradzić, tego w pełni nie da się przepracować.
Pożar domu w Malibu jest metaforą, bo w jedną noc zapłonie nie tylko życie Niny, ale i pozostałego rodzeństwa. Czytelnik obserwuje jak przewracają się kolejne kostki domina, jak nadciąga prawdziwa katastrofa.
U nas mroczny i mglisty listopad. W Malibu schyłek lata, ciepły piasek i wysokie fale. Choćby dla tych opisów warto przeczytać tę książkę. Historia rodziny Riva wciągnęła mnie bez reszty – uzupełniona o historię June i Micka staje się na swój sposób powieścią szkatułkową. Przez całą powieść kibicowałam Ninie, choć pozostałe rodzeństwo dzielnie walczy o uwagę czytelnika.
Walka o szczęście, walka o siebie, trudne wybory i dylematy moralne to główny przekaz powieści Taylor Jenkins Reid. Lektura daje poczucie dobrze spędzonego czasu, historia wciąga od pierwszej strony. Nie ma tu gnającej akcji, i plot-twistów zapierających dech w piersiach, ale nie zawsze to jest konieczne, by powieść zakwalifikować do tych dobrych. Ktoś może powiedzieć, że to tylko słodko-gorzkie opowiadanie o rozbitej rodzinie – może i tak, ale wiele w nim emocji i prawdy. Przecież każda rodzina jest na swój sposób rozbita.
Miałam duże obawy, bo okładka książki bombardowała mnie z każdej strony, a im bardziej coś jest popularne i modne, tym szybciej można się rozczarować. Okazało się, że to mądra opowieść. „Malibu płonie” trafia do mojej prywatnej listy najlepszych książek przeczytanych w 2022 roku.
Współpraca: sztukater.pl
Malibu to miasto w Kalifornii w Stanach Zjednoczonych na wybrzeżu Pacyfiku, w aglomeracji i hrabstwie Los Angeles. Słynne z modnych plaż, jest miejscem zamieszkania wielu gwiazd branży rozrywkowej. Panuje tu klimat śródziemnomorski, lata są ciepłe i suche, a temperatura zimą jest umiarkowana. Średnia roczna temperatura wynosi 21° C i spada tam rocznie 173 mm deszczu. Przez...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Saga Wołyńska. Wojna” Joanny Jax to bezpośrednia kontynuacja „Głodu” i jednocześnie dalsze losy bohaterów, których poznajemy w części pierwszej. Decyzje, które podejmują podyktowane są sytuacją, w jakiej w danym momencie się znajdują. Dojrzewają i zmieniają się wraz z doświadczeniami. Marta jest żoną z wyboru. Nadia musi sprawdzić się w nowej roli. Wissarion tworząc rodzinę oszukuje sam siebie, ale nie narzeka na swój los. Wybory i decyzje Andrzeja będą mu ciążyć. Dla Marcela wybuch wojny to szansa na zmianę położenia. Nie ma co ukrywać – w powieści przedstawione są niezbyt udane, trzy małżeństwa.
Jak zakończy się historia bohaterów? Czy przetrwają wojnę? Czy w ich życiu jest miejsce dla szczęścia i miłości?
Akcja powieści rozpoczyna się w 1939 roku kiedy to w miarę poukładane życie bohaterów zakłóci wybuch wojny. To czas okupacji niemieckiej, gdzie Ukraina staje się sprzymierzeńcem Trzeciej Rzeszy. Choć przez Europę przetacza się wojna żaden z bohaterów nie bierze udziału bezpośrednio w walce. Fabuła koncentruje się na kwestiach politycznych, szczególnie na działalności ukraińskich nacjonalistów, którzy wierzą w powstanie wolnego państwa. Z zachodniej Polski ludzie uciekają na wschód przed Niemcami, gdy na Polskę uderzy Związek Radziecki, a Sowieci zainstalują się na Kresach „komunistyczny raj” wraca niczym straszny koszmar.
Jak w pierwszej części na bohaterów będą miały wpływ realne wydarzenia. Autorka nie upiększa rzeczywistości, nie pomija milczeniem faktów niewygodnych. W treści odpowiada na pytania dlaczego Ukraińcy zaczęli nienawidzić Polaków, w jakiś sposób narodziła się idea wolnej Ukrainy, jakie są różnice między okupacją niemiecką i sowiecką, czy musiało dojść do rzezi wołyńskiej? Rosjanie rozprawiali się mieszkańcami Kresów z przyczyn klasowo-politycznych, zsyłając „wrogów ludu” na Sybir czy Kazachstanu. Enkawudziści pałali się torturowaniem zatrzymanych, a podczas ucieczki przed Niemcami zdążyli wymordować osadzonych z lwowskich więzieni. Niemcy kierowali się motywami rasistowskimi, jednak wielu Ukraińców wiązało z nimi nadzieję, bo majaczył przed nimi ląd obiecany w postaci wolnej Ukrainy. Jax mistrzowsko wplata losy wykreowanych bohaterów umieszczając ich w środku wojennego piekła.
Druga część jest bardziej brutalna w swojej płaszczyźnie, może dlatego że opisuje dość szczegółowo masakrę, którą Ukraińcy zgotowali Polakom biorąc na cel wyzwolenie ziem spod polskiej obecności. Krwawi Lwów, krwawią pobliskie wsie, powszechne stają się bratobójcze walki, a sceny przypominają te niczym z filmu "Wołyń" w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Tak jak i dzisiaj nieobce było zjawisko propagandy, które tylko podsycało obecne konflikty i rodziło nowe.
Druga część jest jeszcze bardziej niezrozumiała jak pierwsza. Bo jak pojąć, jak zaakceptować czy chociaż zrozumieć nienawiść, która zrodziła się w sercach ludzi z ukraińskiej ziemi. Jak zrozumieć pragnienie mordu małych dzieci, kobiet i mężczyzn…
Zaskakujące jak autorka wpisuje się w swój schemat, bo jej styl pisania jest bardzo charakterystyczny. Mam wrażenie że obie części to całość, a nie dwie następujące po sobie części. Polecam zacząć lekturę od pierwszego tomu, by lepiej zrozumieć wybory i decyzje bohaterów. Niezmiennie to opowieść o miłości tak silnej, że jest zdolna pokonać wszelkie przeciwności. Opowieść o wierze i nadziei. O zwykłych ludziach, którym przyszło żyć w strasznych czasach.
Powieść Jax boleśnie uświadamia, że historia potrafi gorzko zakpić czy to z racjonalnych analiz, ideologii czy nadziei. Historia zatacza koło. To nigdy nie powinno się było wydarzyć.
Współpraca: sztukater.pl
„Saga Wołyńska. Wojna” Joanny Jax to bezpośrednia kontynuacja „Głodu” i jednocześnie dalsze losy bohaterów, których poznajemy w części pierwszej. Decyzje, które podejmują podyktowane są sytuacją, w jakiej w danym momencie się znajdują. Dojrzewają i zmieniają się wraz z doświadczeniami. Marta jest żoną z wyboru. Nadia musi sprawdzić się w nowej roli. Wissarion tworząc...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-10-10
Joanna Jax (właśc. Joanna Jakubczak) debiutowała w 2014 roku, w dorobku ma ponad dwadzieścia powieści. W swoich książkach najczęściej porusza tematykę wojenną, niekoniecznie związaną z bezpośrednimi działaniami wojennymi bohaterów. „Głód” i „Wojna” to następujące po sobie części nowej Sagi Wołyńskiej. Kiedy za naszą wschodnią granicą toczy się prawdziwa wojna Jax nie boi się pisać, że na osi historii relacje polsko-ukraińskie miały różny wymiar….
W latach 1932-1934 na Ukrainie panował Wielki Głód. Został on wywołany przez Józefa Stalina i jest uznawany za jedną z największych zbrodni wojennych. Rozpoczęta w 1931 roku kolektywizacja rolnictwa i wymuszone kontrybucje doprowadziły do znacznego spadku plonów, a mimo to rok później dyktator zażądał by Ukraina dostarczyła 7,7 mln ton zboża. Lwów lat 30. XX wieku to tygiel narodowościowy – ataki na Żydów, Ukraińcy szukający pożywienia, zamieszki studenckie. W tej rzeczywistości przyjdzie żyć kilkorgu bohaterom pierwszej części Sagi Wołyńskiej pt. „Głód”. Nadia Szewczenko i Wissarion Zinowjew walczą choćby o kęs pożywienia, są świadkami dramatycznych scen, próbują ocalić bliskich przed widmem śmierci. Przez dwa lata by przeżyć zapłacą najwyższą cenę, uciekną z ukraińskiej Nikołajewki by docelowo osiąść w Polsce, znajdując schronienie u rodziny Wissariona. Marta Osadkowska córka lekarza, pochodząca z dobrego domu w Orliczynie zakochuje się w rzemieślniku Marcelu Lemańskim. Choć darzą się wielką miłością, pochodzą z różnych warstw społecznych, zbyt wiele ich różni. Ojciec dziewczyny wymusza na zakochanym młodzieńcu wyjazd do Lwowa, by ten zarobił pieniądze na utrzymanie obojga. Czy tą decyzją ojciec dziewczyny stanie na drodze ich szczęścia?
Pod płaszczem obyczajowej historii Jax serwuje swoim czytelnikom repetytorium z historii polsko-ukraińskiej. Koncertuje się na młodych bohaterach, którzy wchodząc w dorosłe życie, stają w obliczu strasznych wydarzeń, skrajnie trudnych decyzji i ekstremalnych doświadczeń. Przyjaźń między Polakami i Ukraińcami istnieje czego dowodem jest brat Marty (Andrzej) i Wasyl, jednak coraz częściej małżeństwa międzynarodowościowe postrzegane są jako mezalians; w tle mamy też prześladowania Ukraińców i Żydów, a konflikt zbrojny wisi w powietrzu.
„Głód” to opowieść o godności, człowieczeństwie i niesamowitej determinacji. Tu nic nie jest czarne, ani białe. Stalinowska polityka i nierozstrzygalne dylematy zostały mistrzowsko wplecione w losy bohaterów. Na szczęście ci zostali pozbawieni nadmiernego patosu. Jax powtarza tu znany z innych powieści schemat - tworzy bohaterów, których losy splatają się z historycznymi wydarzeniami. Kroniki bohaterów są przejmujące, czasem wręcz mrożące krew w żyłach – w moim odczuciu czasem zbyt skrajne.
Jax nie faworyzuje żadnego z bohaterów, każdy z nich musi zmierzyć się z historią, fortuną i innymi ludźmi. Przez większość powieści autorka prowadzi dialog z czytelnikiem i wymusza odpowiedź na pytanie: Kiedy kończy się godność człowieka, a zaczyna walka o przetrwanie? W książkach Jax nie brakuje wątku miłosnego – w „Głodzie” jest również obecny, momentami dominuje nad innymi i determinuje wybory bohaterów. Z drugiej strony to dla miłości bohaterowie muszą przetrwać, to miłość sprawia, że w całej tej krzywdzie można dostrzec jakąś nadzieję.
„Saga Wołyńska. Głód” pełna jest emocji i sprzeczności. To opowieść o godności, człowieczeństwie i determinacji, by zaznać odrobinę szczęścia. Narastające niepokoje społecznych i konflikty narodowościowe zapowiadają, że tom drugi będzie obfitował w równie tragiczne wydarzenia, tym bardziej że Europa stoi u progu wojny.
Współpraca: Sztukater.pl
Joanna Jax (właśc. Joanna Jakubczak) debiutowała w 2014 roku, w dorobku ma ponad dwadzieścia powieści. W swoich książkach najczęściej porusza tematykę wojenną, niekoniecznie związaną z bezpośrednimi działaniami wojennymi bohaterów. „Głód” i „Wojna” to następujące po sobie części nowej Sagi Wołyńskiej. Kiedy za naszą wschodnią granicą toczy się prawdziwa wojna Jax nie boi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-09-16
Rodzina to ludzie, ale rodzinie potrzebne są też cztery ściany. Jaśmina z dwójką małych synów powraca do nowego domu w Beskidach. Kilka miesięcy temu musiała go opuścić – nie mogła znieść, że miejsce które tworzyła z pasją dla ich czwórki… stało się miejscem dla ich trójki. Bo nie ma już z nimi Konrada. Jej partnera. Ojca jej dzieci. Mimo, że upłynęło sporo czasu nie może stanąć na nogi.
Przyznaję, że do lektury zachęcił mnie tytuł powieści. Nie ma co ukrywać, że liczyłam na górski pierwiastek. Tymczasem Izabela Skrzypiec-Dagnan w „Długich beskidzkich nocach” serwuje ładunek emocjonalny większy niż Radziejowa, Jaworzyna i Dzwonkówka razem wzięte. Życie Jaśminy zmieniło się niepostrzeżenie – jednego wieczora rozpakowywała pudła po przeprowadzce, nasłuchując tupotu małych dziecięcych stóp po drewnianej podłodze, by kolejnego szukać uzasadnienia na zmianę z oskarżaniem się o zniknięcie Konrada.
W powieści mamy dwie perspektywy czasowe. Na pierwszym planie jest to co teraz, czyli bolesny powrót i próba zbudowania nowego miejsca na ziemi (oznaczone kolejnymi miesiącami). W retrospektywach wracamy do czasów poznania Jaśminy i Konrada, początków ich związku (bez skrupulatnego umiejscowienia w czasie). Naprzemienne rozdziały pozwalają nam lepiej zrozumieć bohaterów i ich wybory oraz dopasować je do obecnej sytuacji, choć bardziej koncertują się one na Jaśminie. Konrad jawi się jako wolny ptak, artysta stworzony do tworzenia. Jaśmina to romantyczna dusza, pragnąca miłości, a z drugiej strony zaborcza i oddana.
„Długie beskidzkie noce” przyciągała mnie do siebie jak magnes. Miałam obawy, że będzie to kolejna błaha historia dla mało wymagającego czytelnika, a okazała się bardzo dojrzałą opowieścią traktującą o poważnych kwestiach. Ujęły mnie metafory i szacunek dla czytelnika. Autorka niezwykle prowadzi opisy emocji, drobiazgowo (ale nie przesadnie) kreśli literacką rzeczywistość. Fabuła poprowadzona jest zgrabnie, zdania płyną gładko, gwarantując stałe tempo powieści, nie są kanciaste czy infantylne. To historia trudna, nad wyraz bolesna, która uderza w czytelnika realizmem i uczuciami. Depresja, samotne rodzicielstwo i radzenie sobie z trudami codzienności zostały przedstawione bez filtrów i upiększania, z dużą dozą goryczy i prawdy. Podobnie wady i zalety bycia matką, gdzie macierzyństwo zostało pozbawione otoczki cudu, a podkreślane są wszelkie wyrzeczenia, zwątpienia, trud i wyczerpanie, nie tylko to fizyczne. Na uwagę zasługuje również wątek społeczności lokalnej i reakcje otoczenia na przybycie Jaśminy (p.s. dobrze by było mieszkać w takiej miejscowości, z życzliwymi osobami u boku).
Jaśmina to kobieta zagubiona, która łaknie miłości, a jednocześnie się jej boi. Przez wiele lat towarzyszy jej niedojrzała i zbyt idealna wizja uczucia, a zbudowany monument idealnego związku trudno zburzyć. Życiowym zadaniem Jaśminy jest wybaczenie przede wszystkim sobie i odzyskanie poczucia wartości. Ważnym elementem w jej życiu jest przyjaciółka, która jest z nią na dobre i złe. W powieści kobieta przechodzi przez różne etapy, czytelnik jest towarzyszem dobrych i gorszych chwil, wewnętrznej przemiany.
„Długie beskidzkie noce” Izabeli Skrzypiec-Dagnan to historia, która może przydarzyć się każdej kobiecie. Na świecie nie brakuje mężczyzn z syndromem Piotrusia Pana. Choć w pewnym sensie dla czytelnika to opowieść niewygodna i przygniatająca, to wciąga od pierwszej strony. Książka z górami w tytule okazała się niezwykłą, a jednocześnie subtelną przygodą we wnętrze głównej bohaterki.
Polecam, mimo że nie była powieścią o górach.
Współpraca: sztukater.pl
Rodzina to ludzie, ale rodzinie potrzebne są też cztery ściany. Jaśmina z dwójką małych synów powraca do nowego domu w Beskidach. Kilka miesięcy temu musiała go opuścić – nie mogła znieść, że miejsce które tworzyła z pasją dla ich czwórki… stało się miejscem dla ich trójki. Bo nie ma już z nimi Konrada. Jej partnera. Ojca jej dzieci. Mimo, że upłynęło sporo czasu nie może...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-10-01
Siedmioletnia Rajka i trzynastoletnia Weronka w pewien zimowy dzień zostają sierotami. Opiekę nad dziewczynkami przejmuje babka Klotylda – bezwzględna, bezuczuciowa i sroga, surowa i wymagająca, praktycznie i pragmatycznie podchodząca do życia. Dla sióstr Bogusławskich to osobista rewolucja - do tej pory ich dzieciństwo przypominało sielankę, gdyż otoczone były miłością i troską, a cztery ściany i rodzice gwarantowały poczucie bezpieczeństwa. Rajka to dziewczynka z ogromną empatią i wyobraźnią. Szukając ratunku przez babką ucieka w świat wyobraźni. Weronka stara się dbać o siebie, dom i siostrę, sukcesywnie rośnie w niej bunt, coraz częściej dyskutuje z babką i przeciwstawia się jej decyzjom, poza tym szuka męża, który zapewni siostrom nowe, lepsze życie.
„Skradzione lato” Grażyny Jeromin-Gałuszka to historia inne niż wszystkie. Długo zastanawiałam się czy podjąć wyzwanie przeczytania książki, która gatunkowo nie leży w strefie moich głównych zainteresowań. Tymczasem okazała się perełką gatunku. To powieść obyczajowa z elementami realizmu magicznego. Za sprawą Rajki na strony książki trafia magia, a granica między rzeczywistością a magią jest umowna i ulotna. Wykreowany przez dziewczynkę świat pozwala jej przetrwać najgorsze chwile.
Akcja powieści toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. To Rogoże lat 60. XX wieku oraz Rogoże prawie współczesne (2019 rok). WTEDY to trud życia Rajki i Weronki, które zmuszane przez babkę do ciężkiej pracy muszą dostosować się do nowej rzeczywistości. Klotylda rządzi twardą ręką, nie znosi ludzi, nie cierpi dzieci. TERAZ to historia Kiry, młodej dziennikarki, która cierpi na kryzys twórczy i złamane serce. Los niesie ją do małej wioski, w której wiele lat temu zaginęły dwie młode dziewczynki. Tą wioską są Rogoże. Dziennikarska dociekliwość nakazuje Kirze zagłębić się w tajemniczą sprawę…
„Skradzione lato” to powieść szczególna, napisana z ogromną wrażliwością i umiejętnością, dopracowana w fabularnym i stylistycznym szczególe. Ta pełna emocji historia przeszywa do szpiku i uderza w najczulsze punkty. Zupełnie niezwiązane ze sobą fragmenty w pewnym momencie znajdują wspólny mianownik. Złożona z wielu barw, kontrastujących i przenikających, mimo to stanowiących spójną całość. Piękna, ciepła i mądra. Jest tu wszystko co lubię – łączenie dwóch perspektyw czasowych, wyraziści bohaterowie, niebanalna fabuła, uzasadnienie wielu motywów i wyborów oraz wywołujące zdziwienie ostatnie sceny. Niech Was nie zmyli sielski tytuł i okładka. Ta książka ani przez chwilę taka nie jest. Polecam czytać uważnie, wszystkie zapamiętane fragmenty mogą się przydać, by zlepić opowieść w całość. Dzięki elementom realizmu magicznego autorka tworzy nietypowy klimat, który przypomina dawne bajanie przy zapiecku czy baśnie opowiadane przez babcię. Mistrzowsko łączy opisy przyrody i rytmu dnia dyktowanego przez pory roku z emocjami poszczególnych postaci. Dużą zaletą są naturalne, niebanalne i czasami lekko ironiczne dialogi.
Zaskakuje gdy przedstawione perspektywy czasowe napisane są w innej stylistyce. WTEDY dopasowuje się do klimatu PRL-owskiej wsi, z wplecioną gwarą i zaściankową mentalnością, nadając powieści dodatkowego charakteru. TERAZ poraża swoją współczesnością, pędem za pieniądzem, szukaniem miłości i miejsca na ziemi.
Łany zboża i kwietne łąki, cudowne krajobrazy, słodycz owoców i urodzaj warzyw. „Skradzione lato” urzeka, czaruje i rozkochuje, z żalem zamknęłam ostatnią stronę i na pewno ta opowieść zostanie ze mną na długo. Bez wahania powieść Grażyny Jeromin-Gałuszka trafia do mojego tegorocznego TOP 10.
Współpraca: sztukater.pl
Siedmioletnia Rajka i trzynastoletnia Weronka w pewien zimowy dzień zostają sierotami. Opiekę nad dziewczynkami przejmuje babka Klotylda – bezwzględna, bezuczuciowa i sroga, surowa i wymagająca, praktycznie i pragmatycznie podchodząca do życia. Dla sióstr Bogusławskich to osobista rewolucja - do tej pory ich dzieciństwo przypominało sielankę, gdyż otoczone były miłością i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-01
Niezaprzeczalnie dwa lata pandemii zmieniły świat w różnych jego aspektach. Dla każdego te dwa lata znaczą co innego. Nie ma tu znaczenia moja opinia na temat pandemii, covid-19, stosowanych restrykcji, metod leczenia i szczepionek. Potraktujmy „Moonshot. Wyścig z czasem. Jak Pfizer w dziewięć miesięcy dokonał niemożliwego” jako książkę.
Autorem „Moonshot’a (…)” jest dr Albert Bourla, który 1 stycznia 2018 został mianowany dyrektorem wykonawczym Pfizera. Miał rok, by przygotować się do ewentualnego awansu na dyrektora generalnego. Od początku pracy towarzyszyło mu motto: „Rozwój nie jest czymś, co się dzieje samo z siebie; rozwój trzeba stworzyć”. Firmy Pfizer nie trzeba chyba nikomu przedstawiać – każdy dorosły obywatel (mam wrażenie, że większość dzieci również wie co to za firma, bo słowo „Pfizer” przez ostatnie dwa lata zostało odmienione przez wszystkie przypadki.
Tytuł książki nawiązuje do „wystrzelenie (człowieka) na Księżyc”. Określenie to zostało po raz pierwszy użyte w 1949 roku, w amerykańskich rozważaniach dotyczących podboju Kosmosu. Moonshot na dobre zagościł w słowniku języka angielskiego w latach 60. XX wieku podczas ogłoszenia prezydenta Kennedy’ego, że człowiek poleci na Księżyc i bezpiecznie wróci na Ziemię.
Jednymi z pierwszych decyzji nowego dyrektora było przeorganizowanie koncernu, by wszystkie siły przenieść na badania i rozwój. Przypadek? Bourla przyznaje również, że jako kadra zarządzająca mieli dylemat czy koncentrować się na leczeniu czy na profilaktyce (szczepienia). Szkoda, że w dalszej części nie wyjaśnia powodów decyzji. Kolejno opisuje trud i znój z jakim musieli się zmierzyć, by przemodelować działania całej organizacji, początki współpracy z BioNTech-em oraz sposoby pozyskiwania i modyfikowania mRNA. Czci błyskotliwych i pełnych zaangażowania naukowców i menadżerów różnych szczebli. Wychwala jak to pokonano szereg problemów, które miały podłoże w politycznych i społecznych niepokojach całego świata. Uchyla rąbka wiedzy związanej z wątpliwościami, decyzjami i przeszkodami.
Byłam bardzo ciekawa jak w tak krótkim czasie udało się wyprodukować szczepionkę przeciwko covid-19. Byłam bardzo ciekawa, dlaczego równie intensywnie nie pracowano nad wynalezieniem skutecznego leku. Niestety, te i inne pytania pozostały bez odpowiedzi. A „Moonshot (…)” to dobrze przemyślana laurka wystawiona samym sobie. Irytuje korporacyjny styl pisania autora, szczególnie ze większość fragmentów brzmi jak część dłuższego przemówienia. Dodajcie do tego wyolbrzymianie zalet i sukcesów oraz nadmierne pompowanie wielkości firmy. Lekko niepokoi nazywanie wynalezienia szczepionki cudem – a gdzie nauka, gdzie poprzednie doświadczenia
Marcowa premiera „Moonshot’a (…)” przeszła bez echa. Co dziwne, nie spotkałam się ze złymi opiniami dotyczącymi tej książki, choć przeciwników szczepień i Pfizera jest wielu. I nie mam tu na myśli antyszczepionkówców, bo można wierzyć w naukę, w szczepionki, ale być przeciwnym tej jednej, konkretnej.
Pewne jest jedno: tempo prac nad stworzeniem szczepionki było rekordowe. Zaangażowanie i poświęcenie przypominało długodystansowy sprint. Dlatego też nie rozumiem idei jaką kierowano się przy powstaniu i wydaniu tej książki. Jaka miała być grupa docelowa? Co – prócz fizycznym zyskiem – chciano osiągnąć? Ludzie zwyczajnie są zmęczeni pandemią, restrykcjami, bombardowaniem złymi informacjami w mediach. A tu jeszcze kolejna pozycja, jako nagroda za trud i znój.
Albert Bourla urodzony w 1962 roku w Grecji. Jego całkowite wynagrodzenie w 2021 roku wyniosło 24,3 mln $, co stanowiło 15% wzrost w porównaniu z poprzednim rokiem (źródło: https://www.cnbc.com/2022/03/18/pfizer-ceo-albert-bourla-received-24point3-million-in-total-compensation-for-2021.html). Całoroczny zysk firmy wzrósł ponad dwukrotnie dzięki udanemu wprowadzeniu szczepionki przeciw Covid-19. Przedstawiciele Pfizera spodziewają się około 100 mld $ wpływów ze sprzedaży w całym 2022 roku.
Czy „Moonshot. Wyścig z czasem. Jak Pfizer w dziewięć miesięcy dokonał niemożliwego” znajdzie swoich odbiorców?
Niezaprzeczalnie dwa lata pandemii zmieniły świat w różnych jego aspektach. Dla każdego te dwa lata znaczą co innego. Nie ma tu znaczenia moja opinia na temat pandemii, covid-19, stosowanych restrykcji, metod leczenia i szczepionek. Potraktujmy „Moonshot. Wyścig z czasem. Jak Pfizer w dziewięć miesięcy dokonał niemożliwego” jako książkę.
Autorem „Moonshot’a (…)” jest dr...
Knud Johan Victor Rasmussen (urodzony w 1879 roku w Grenlandii, zmarł w 1933 w Kopenhadze) – duński podróżnik, badacz Arktyki i etnograf, półkrwi Inuita (Inuici to rdzenne ludy, grupa leśnych Indian Ameryki Północnej z rozproszonych osiedli wschodniego Quebecu i Labradoru w Kanadzie). Za sprawą nietuzinkowych i spektakularnych ekspedycji zyskał miano duńskiego bohatera narodowego. W latach 1921–24 psim zaprzęgiem odbył najdłuższą ze swych wypraw - od Ziemi Baffina, poprzez północną Kanadę do Cieśniny Beringa.
Rasmussen oraz dwójka Inuitów podjęli się niemożliwego – w latach 1921-1924 odbyli najdłuższą podróż psim zaprzęgiem, przejeżdżając 18 000 km od Zatoki Hudsona, przez Przejście Północno-Zachodnie, Alaskę, aż po Czukotkę (zachodnia strona Cieśniny Beringa). Zapisem tej podróży jest „Wielka podróż psim zaprzęgiem”, duński bestseller. Cel wyprawy był jeden: poznawać jak najlepiej różnorodność społeczności inuickich.
Książka Rasmussena to szczegółowy opis krain jakie odwiedzili i rdzennych społeczności zamieszkujących te tereny. Pamiętajcie, że to czasy bez GPS, telefonów komórkowych, z prawdziwymi psimi zaprzęgami. „Wielka podróż psim zaprzęgiem” to efekt wnikliwej pracy etnografa, pełna ciekawych uwag i opisów. Rasmussen nie koncentruje się na jednym, ale stara się przemycić po równo z materialnego i niematerialnego dziedzictwa endemicznej ludności północnych terenów. To też opowieść o obyczajach, które dawno już odeszły w przeszłość. Lata 20. ubiegłego stulecia to czas kiedy na światowych mapach istniały białe plamy – to Rasmussen starał się je zapełniać.
Dla Rasmussena ważny jest człowiek. W swoich wyprawach koncentrował się na jednostce, która zamieszkuje dany obszar. Zależało mu, by jak najlepiej poznać rdzennych mieszkańców. Północne tereny Ziemi nie są obdarzone łatwym klimatem – trudno tu o pożywienie, budowę stabilnego schronienia, o przetrwanie. Na swojej drodze spotykał różne osady – od tych najbardziej prymitywnych, opierających się na wierzeniach i przepowiedniach szamanów, po te bliższe ludom współczesnym, w których domy powoli wpełza cywilizacja, liczące na zarobek i pochwały. Należy pamiętać, że Północna Kanada to ojczyzna ludów, które pamiętają czasy bez białych przybyszów z Europy. Dla których igloo to dom, a foka czy wieloryb to element jadłospisu.
Fenomenu Rasmussena można upatrywać w jego pochodzeniu, które z pewnością ułatwiało nawiązywania kontaktów. Jego matka byłą pół-Grenlandką, a jego babka czystej krwi Grenlandką. Dorastał wśród Grenlandczyków – znał język grenlandzki od dziecka (językiem tym posługują się inni Inuici, np. z Kanady lub Alaski), szybko nauczył się powozić psim zaprzęgiem.
Napisana przyjemnym, przystępnym i barwnym językiem stanowi świetną lekturę dla ludzi ciekawych świata. Rasmussen z dużą swobodą opisuje ludzi i warunki w jakich żyją, jak pory roku i zmiana klimatu determinuje ich zwyczaje i obowiązki. Co zwraca uwagę to fakt, że do rdzennych mieszkańców nie żywi poczucia wyższości, zbierał wszelkie rękodzieła i zwykłe przedmioty obdarzając je szacunkiem równym tym właścicielom. Wielokrotnie miesza poezję z prozą uzupełniając podrozdziały fragmentami pieśni czy modlitw co uzupełnia obraz tamtej kultury, tamtych czasów. Czego zabrakło to szerszych fragmentów dotyczących psiego zaprzęgu, a to przecież ważny element wyprawy. Wspomina jedynie o poszukiwaniu i zapewnieniu pożywienia dla sfory psów oraz o tym jak trudno się pożegnać na końcu podróży.
Choć „Wielka podróż psim zaprzęgiem” to klasyk literatury podróżniczej to Rasmussen napisał ją jak powieść. To próba pokazania ludziom innego świata i innych kultur. Czytajcie.
Knud Johan Victor Rasmussen (urodzony w 1879 roku w Grenlandii, zmarł w 1933 w Kopenhadze) – duński podróżnik, badacz Arktyki i etnograf, półkrwi Inuita (Inuici to rdzenne ludy, grupa leśnych Indian Ameryki Północnej z rozproszonych osiedli wschodniego Quebecu i Labradoru w Kanadzie). Za sprawą nietuzinkowych i spektakularnych ekspedycji zyskał miano duńskiego bohatera...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Świebodzice i atak zombie? Tak, to możliwe.
Świebodzice to miasteczko na Dolnym Śląsku, od południa bezpośrednio graniczące z Wałbrzychem. Miasto leży na skraju Książańskiego Parku Krajobrazowego, w środkowym brzegu rzeki Pełcznicy. Niemiecka nazwa to Freiburg, co oznacza po polsku wolne miasto, a świeboda to po staropolsku wolność.
Tak się złożyło, że moje zawodowe życie związane jest ze Świebodzicami. Jestem tam codziennie (w dni powszednie), aby dojechać do pracy muszę przejechać całe miasto. Mijam cmentarz, centrum, zakłady produkcyjne… Jest rok 20.. – podczas typowej sekcji zwłok w świebodzickim prosektorium ofiara wypadku nagle ożywa, a jej nietypowe zachowanie przywodzi na myśl zombie znane z amerykańskich filmów… Tak rozpoczyna się debiutancka powieść „Wszyscy zginiecie” autora ukrywającego się za pseudonimem: Franciszek Moore. Moore jak sam o sobie mówi – to mieszkaniec Świebodzic od urodzenia, a pobliski Zamek Książ to ukochane miejsce wypraw. Kocha małe miasteczka, fascynuje go postać Napoleona, jest miłośnikiem broni białej, horrorów i historii okresu II wojny światowej. Wydaną powieść traktuje jako spełnienie marzeń, bo łączy w niej wszystko, co go fascynuje.
Co powoduje przebudzenie zmarłych? Czy to nadchodzi Apokalipsa? Co mają z tym wspólnego prace osób szukających czegoś usilnie na Śląsku? Co łączy Zamek Książ i wałbrzyskie Mauzoleum? Czy uda się zatrzymać świebodzicki atak zombie?
Nie jestem specjalistką od Apokalipsy, Armagedonu czy zombie. Rzadko również sięgam po powieści z tej tematyki, a właściwie jest to moja pierwsza książkowa historia o zombie. Według posiadanej wiedzy bohaterowie wzorują się na najlepszych filmowych doświadczeniach. Gromadzą środki żywności, wodę, broń, badają teren. Główny bohater - prokurator Palahniukiem – okrzykuje się samozwańczym dowódcą przed zombie. Jako pierwszy zdaje sobie sprawę, że świat się zmienia i trzeba się szybko do tej zmiany przystosować by… przeżyć. Działa szybko. Szybko podejmuje decyzje, dostosowując je do zmieniającego się otoczenia. Prokurator ucieka z miasta - wraz z rodziną, przyjacielem i przypadkowymi ludźmi chroni się w Zamku Książ.
„Wszyscy zginiecie” to powieść z pogranicza Apokalipsy i grozy. O ile początek naprawdę mnie zaciekawił, to dalej było tylko gorzej. O ile akcja na początku galopuje, tak później mocno spowalnia. O ile w pierwszej części fabuła skupia się na budowaniu zaplecza by przeżyć, o tyle w drugiej kiedy do głosu dochodzą wątki z czasów II wojny światowej wszystko zaczyna się komplikować. W powieści dominuje strach, nieufność, brak empatii i walka o własne dobro. Autor kreuje nową rzeczywistość, w której oddech śmierci czuć na przedramieniu. Tu elementy horroru, fragmenty obyczajowe i historyczne mieszają się, przeplatają i uzupełniają.
Pewnie Was zastanawia czemu sięgnęłam po powieść, która nie do końca wpisuje się w moje czytelnicze ramy i schematy. Po pierwsze warto czasem wyjść ze strefy komfortu. Po drugie jak wspomniałam na początku Wałbrzych i Świebodzice to moje okolice, zawsze miło się czyta o tych terenach, kiedy można przyporządkować elementy fabuły do otaczającego krajobrazu. Ciekawym doświadczeniem okazały się rozważania survivalowe (takie połączenie Bear’a Grylls’a, hollywoodzkich filmów i paradokumentów). Zaintrygowała mnie warstwa psychologiczna – podejście bohatera do bezpośredniego zagrożenia, ocena sytuacji, negocjacje i manipulacje. Dopracowania wymagają dialogi – niektóre fragmenty są zbyt sztuczne, zbyt na siłę. Ale przecież to debiut, a debiutantom sporo się wybacza.
Fanom gatunku – powinno się spodobać. Prócz lokalnego sentymentu to nie moja bajka.
Świebodzice i atak zombie? Tak, to możliwe.
Świebodzice to miasteczko na Dolnym Śląsku, od południa bezpośrednio graniczące z Wałbrzychem. Miasto leży na skraju Książańskiego Parku Krajobrazowego, w środkowym brzegu rzeki Pełcznicy. Niemiecka nazwa to Freiburg, co oznacza po polsku wolne miasto, a świeboda to po staropolsku wolność.
Tak się złożyło, że moje zawodowe życie...
Jeśli chcesz wiedzieć o czym opowiada powieść „Koniec mężczyzn” Chrisitiny Sweeney-Baird przypomnij sobie wszystko to, co wydarzyło się przez ostatnie lata życia z pandemią.
Chrisitina Sweeney-Baird rozpoczęła pisanie powieści w 2018 roku. Wtedy świat nie wiedział nic o nowym koronawirusie. Wtedy rozważania autorki można było potraktować jako wybujałą wyobraźnię. Wtedy nikt nie wiedział, że świat będzie podobny do tego przedstawionego w książce…
„Koniec mężczyzn” to wbrew tytułowi historie kobiet. Szkocja, 2025 rok. Amanda pracuje na oddziale ratunkowym. Każdy dzień przypomina rutynę – szczyt listopada to kontuzje spowodowane sportami zimowymi, typowe kaszle, katary i podwyższone temperatury. Zainteresowanie kobiety wzbudza kolejna infekcja, która o dziwo dotyka jedynie mężczyzn. Kilka z nich kończy się śmiercią, której źródło upatrywane jest w sepsie trawiącej organizm. Jak się za chwilę okaże to początek pandemii, a nowa śmiertelna choroba atakuje tylko mężczyzn. Wirus potrafi utrzymać się kilkadziesiąt godzin na powierzchni, infekcja rozwija się w ciągu kilku dni do złudzenia przypominając grypę, kobiety jedynie przenoszą wirusa, większość z nich to przypadki bezobjawowej choroby. Ulice się wyludniają, firmy zawieszają działalność, zostaje ograniczony dostęp do produktów i usług, lotniska przeżywają paraliż. Nie ma lekarstwa, prace nad szczepionką trwają, a służba zdrowia z dnia na dzień traci wydolność. Znacie to?
Choć tematu pandemii mam po dziurki w nosie zadziwiająco porwała mnie lektura. Może dlatego, że łatwiej czytać o oswojonych lękach. Gdybym czytała tę książkę przed 2020 rokiem pewnie lekko uśmiechałabym się pod nosem – przecież to wszystko jest niemożliwe! Mimo miksowania kilku gatunków czyta się zaskakująco przyjemnie – przede wszystkim jest to dystopia z elementami science-fiction, mamy tu niewielkie elementy thrillera i spore dramatu oraz wątki obyczajowe. Nie brakuje tu również nawiązania do polityki i panujących układów. Nie zapomnijmy także, że zawsze i wszędzie rządzi pieniądz. Z biegiem akcji pojawiają się nowi bohaterowie – przedstawiciele różnych grup społecznych, politycznych, zawodowych i narodowości. O jednych dowiemy się więcej, inni zagrają mniejszą rolą w „Końcu mężczyzn”. Rozdzieleniu fabuły na rozdziały i oddanie głosu różnym osobom ożywia fabułę, a także mobilizuje do skupienia by łączyć elementy układanki. Najmniej udane jest zakończenie – przeciągnięte, trochę bez pomysłu, trochę niedokończone, trochę o niczym.
Chrisitina Sweeney-Baird stawia na kobiety. One są zdolne przeżyć, zdolne uratować populację. Z drugiej strony świat bez mężczyzn przedstawia jako niepełny i niekompletny, a kobiety po ich stracie rozbite i słabe. Macie świadomość ile zawodów wykonują jedynie mężczyźni? Znamy nasz świat radzący sobie z pandemią, a Sweeney-Baird idzie dalej – jej świat dotyka reglamentacja, szersze i bardziej znaczące zakazy i nakazy, zasady dotyczące nowych narodzin. Poza tym świat bez mężczyzn to dość nierealna i przerażająca wizja.
„Koniec mężczyzn” to ciekawy pomysł na fabułę i całkiem udane wykonanie. Scenariusz życia. Wyścig z czasem. Bohaterom towarzyszy nieustanny lęk o przyszłość, strach o rodziny i bliskich. Pamiętajcie, że autorka w pewien sposób przewidziała przyszłość (serio, aż nie chce się wierzyć!). Osobiście przeszkadzały rozdmuchane feministyczne akcenty i wątki homoseksualne, ale że to świat kobiet mogę przymknąć oko. Na szczęście tłumaczka (Dorota Konowrocka-Sawa) oszczędziła zalewu feminatyw.
„Koniec mężczyzn” prowokuje, intryguje i skłania do refleksji. Czy warto? Przekonajcie się sami.
Christina Sweeney-Baird urodziła się w 1993 roku i dorastała w północnym Londynie i Glasgow. Studiowała prawo na Uniwersytecie w Cambridge. Pracuje jako prawnik ds. sporów korporacyjnych w Londynie.
Jeśli chcesz wiedzieć o czym opowiada powieść „Koniec mężczyzn” Chrisitiny Sweeney-Baird przypomnij sobie wszystko to, co wydarzyło się przez ostatnie lata życia z pandemią.
Chrisitina Sweeney-Baird rozpoczęła pisanie powieści w 2018 roku. Wtedy świat nie wiedział nic o nowym koronawirusie. Wtedy rozważania autorki można było potraktować jako wybujałą wyobraźnię. Wtedy...
Szeroko rozumiana branża beauty nie leży w sferze moich głównych zainteresowań. Lubię dobry kosmetyk, często szukam nowości, ale nie uważam się za choćby młodszą specjalistkę w tej dziedzinie. Może dlatego osoba Caroline Hirons nie była mi wcześniej znana.
„Skin care. Bzduroodporny poradnik o pielęgnacji” Caroline Hirons w całości poświęcony jest skórze i jej pielęgnacji. Caroline Hirons to certyfikowana kosmetyczka, od 2010 roku prowadzi bloga, który może się poszczycić 120 milionami odsłon. Hirons ma ponad 35-letnie doświadczenie w obsłudze klienta, może się pochwalić 23 latami pracy w branży beauty. Jako konsultantka wielu marek kosmetycznych we wpisach na blogu i w mediach społecznościowych dzieli się opiniami na temat kosmetyków.
Dla wielu „Skin care. Bzduruudporny poradnik o pielęgnacji” będzie kompendium wiedzy. Trzeba przyznać, że w przystępny sposób kataloguje zagadnienia związane z pielęgnacją skóry. Całość podzielona jest na kilka części. Cześć pierwsza to krótki wstęp od skórze, porady jak dobrze myć twarz, jakich kosmetyków i w jakich ilościach używać, skóra a cztery pory roku, zabiegi medycyny estetycznej i chirurgii plastycznej, jaki zabieg przed jakim ważnym życiowym wydarzeniem. Kolejna część poświęcona jest różnym typom skóry i problemom dermatologicznym (wzbogacona szczegółowymi zdjęciami). Część trzecia to wpływ starzenia się na naszą skórę. Kolejny rozdział to niezbędnik w kosmetyczce – co jest potrzebne dla kobiety w różnym wieku, typy kosmetyków. Ostatni rozdział to słów kilka na temat branży kosmetycznej, a całość kończy słowniczek wyrażeń przydatnych.
Muszę przyznać, że całość poradnika robi wrażenie – twarda oprawa, przyciągająca oko oprawa graficzna, wyraźne oddzielenie treści. Trochę gorzej jest z zawartością, bo mam wrażenie że autorka ma iście lekceważące podejście do czytelniczki. Nie radzi, a wywyższa się. W swoich wskazówkach nie buduje wrażenia autorytetu – coś odradza lub zakazuje, ale nie wyjaśnia jakie to miałoby skutki (niech przykładem będzie zalecenie, żeby nie ćwiczyć w pełnym makijażu lub żeby nie używać kosmetyków, które się pienią). Od osoby z tak bogatym doświadczeniem oczekuje się czegoś więcej niż „nie, bo nie”. Zabrakło naukowego podejścia i solidnych argumentów. Na szczęście koncentruje się jedynie na poradach dotyczących skóry – w pewnym fragmencie wspomina, że dzięki zmianie diety poprawił się jej stan skóry, ale nie poda co jadła a czego nie, bo nie jest dietetyczką (uff…).
W „Skin care” przeraża jedno – chaos. Część informacji powielona jest wielokrotnie. Chyba, że to zabieg celowy dla tych, którzy nie czytają po kolei, a jedynie wybiórczo interesujące fragmenty. Próba zbudowania koleżeńskiej stopy z czytelnikiem nie wypada zbyt dobrze – teksty w stylu „a teraz idź umyj twarz”, „kup sobie dobry krem zamiast torebki” czy ten o zakładaniu majtek na spodnie nie brzmią ani dobrze, ani zachęcająco. Wszędobylskie emotikony również nie wpływają na wiarygodność treści. Pod niektórymi fragmentami znalazły się polecajki kosmetyków – jak pisałam na wstępie branża beauty to nie mój konik, ale coś mi się wydaje że autorka bazuje jedynie na kilku znanych (i drogich) markach. Wychodzi na to, że „Skin care” to taki szerszy artykuł sponsorowany.
Jest kilka dobrych fragmentów i wskazówek, jak choćby to że skórę twarzy należy nawilżać i dobrze oczyszczać, niezależnie od typu. Całość napisana prostym i przystępnym językiem (momentami aż nadto…!), pozbawiona profesjonalizmu – a tego chyba można oczekiwać po takim „guru” branży. Bez konkretnej argumentacji to zwykła opinia.
Nie polecam, nie odradzam. O skórę trzeba dbać i tak!
Szeroko rozumiana branża beauty nie leży w sferze moich głównych zainteresowań. Lubię dobry kosmetyk, często szukam nowości, ale nie uważam się za choćby młodszą specjalistkę w tej dziedzinie. Może dlatego osoba Caroline Hirons nie była mi wcześniej znana.
„Skin care. Bzduroodporny poradnik o pielęgnacji” Caroline Hirons w całości poświęcony jest skórze i jej pielęgnacji....
2022-04-26
Za sprawą agresji Rosji na Ukrainę słowo „wojna” nabrało zupełnie innego znaczenia. „Czas niesprawiedliwych. Zapisane w pamięci” Elżbiety Jodko-Kuli to kolejna powieść wpisująca się w trend literatury wojennej. To historia siedmiu rodzin (dziadków, rodziców, dzieci), które osiedlają się w nowo powstałej dzielnicy Warszawy – Żoliborzu. To lata dwudzieste – to czas kiedy na drogach pojawiają się kolejne samochody, na niebie samoloty, a z radia płynie jazz. Każda z tych rodzin pochodzi z innej części kraju, wychowywała się w innej tradycji, ma inne marzenia, aspiracje i plany. Czas płynie, dzieci dorastają i stają się coraz bardziej samodzielne, na nowym osiedlu pną się nowe domy, a w Europie pojawiają się pierwsze zwiastuny konfliktu. Kiedy wybucha wojna, mieszkańcom zielonego Żoliborza przyjdzie zmierzyć się z nową rzeczywistością…
Choć „Czas niesprawiedliwych. Zapisane w pamięci” jest fikcją literacką, to opiera się na postaciach historycznych – Witolda Pileckiego (więzień i organizator ruchu oporu w Auschwitz), Ludwika Bergera, Zbigniewa Krzysika, Janiny Rotwand-Wrzoskowej, Eugeniusza Bendery, Kazimierza Piechowskiego, Józefa Lemparta, Anny Danuty Leśniewskiej czy Stanisława Jastera (jeden ze słynnych uciekinierów z obozu w Auschwitz). Pozostała treść z pewnością nie odbiega od realiów tamtych czasów – historie wojenne, jakich wiele, a jednak za każdym razem przejmujące.
„Czas niesprawiedliwych (…)” zamknięty jest na ponad siedmiuset stronach i choć zwykle nie przeraża mnie objętość powieści, tak tym razem było trudno przebrnąć. Mnogość bohaterów przytłacza i przyprawia o dyskomfort – do samego końca trudno było się zorientować kto jest czyim potomkiem i jakie relacje łączą go z innymi, do samego końca nauczyłam się rozróżniać jedynie kilku bohaterów. Przydałaby się jakaś ściąga czy proste drzewo genealogiczne by szybko móc odświeżyć zawiłe koligacje rodzinne, przyjacielskie, wojenne i zawodowe. Co odróżnia powieść Elżbiety Jodko-Kuli od innych z gatunku to swoisty styl autorki, pozbawiony literackiej nutki, bardziej zbliżony do reporterskiego przedstawiania wydarzeń. W trakcie czytania uwierały ozdobniki i przymiotniki – wielokrotnie zbędne i nie wpływające na treść. Należy wspomnieć o rzetelnym przygotowaniu autorki o czym świadczy mnogość źródeł, z których korzystała. Do tego wplecenie w treść wątków postaci historycznych podnosi walory książki.
W tej powieści liczy się bohater (każdy!). Autorka szkicuje klimat lat dwudziestych, przedstawia upór i determinację młodego pokolenia w walce o ojczyznę, pokazuje realia wojennej i okupowanej Warszawy czy świat za drutem kolczastym Auschwitz. Podkreśla, że nawet w złych czasach liczy się wzajemna pomoc i zaufanie, że nie można bać się przyjaźni i uciekać przed miłością. Przypomina czym jest poświecenie i ciche bohaterstwo.Bohaterów łączy poszanowanie starszych, posłuch rodzicom, honor i ojczyzna.
Zachęcam doczytać do samego końca – w „Od autorki” Elżbieta Jodko-Kula zdradza co skłoniło ją do opisania historii Staszka Jastera ps. „Hel”, co poczuło w obowiązku zabrać głos w sprawie żoliborskich rodzin.
Doczytałam z szacunku do autorki, jej mrówczej i śledczej pracy w zbieraniu materiałów (poza tym rzadko porzucam książki w trakcie lektury). Nie jest to powieść, która skradła moje serce. Wolę bardziej emocjonalne podejście, od typowo dziennikarskiego i pamiętnikowego stylu. Choć całość jest zgrabnie napisana oraz zamknięta pod względem fabularnych wątków, to zabrakło klimatu, który wyróżniłby ją na tle innych. Brakowało tła, zmian politycznych, społecznych, nie można obserwować przekroju społecznego mieszkańców stolicy
Wojna nigdy nie powinna mieć już miejsca.
Za sprawą agresji Rosji na Ukrainę słowo „wojna” nabrało zupełnie innego znaczenia. „Czas niesprawiedliwych. Zapisane w pamięci” Elżbiety Jodko-Kuli to kolejna powieść wpisująca się w trend literatury wojennej. To historia siedmiu rodzin (dziadków, rodziców, dzieci), które osiedlają się w nowo powstałej dzielnicy Warszawy – Żoliborzu. To lata dwudzieste – to czas kiedy na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W latach 1936-1939 przez Hiszpanię przetoczyła się wojna domowa, którą nazywa się jednym z przełomowych momentów XX wieku. Był to konflikt, który podzielił naród - starcie zarówno zbrojne, jak i ideologiczne. Zbuntowani przeciwko demokratycznie wybranemu rządowi Hiszpanii generałowie chcieli cofnąć czas i zanegować nieuchronne zmiany społeczne, kulturalne i polityczne.
Wydawnictwo Marginesy wznawia kultową już powieść Mercè Rodoredy „Diamentowy Plac”, tym razem z brawurowym tłumaczeniem z oryginału w wykonaniu Anny Sawickiej. Mercè Rodoreda to jedna z najwybitniejszych postaci literatury katalońskiej XX wieku. Poetycki, symboliczny i oryginalny styl narracji stał się inspiracją dla wielu późniejszych autorów.
Barcelona 1930 roku. Na wieczorku tanecznym Natália poznaje szarmanckiego Quimeta. Mężczyzna porywa w tańcu i czaruje słowem obiecując, że w ciągu roku się z nią ożeni. Od tego momentu kobieta stanie się Colometą – Gołąbką. Quimet dopina swego, otacza ją czułością i zaborczą miłością. Niespokojny duch, niebieski ptak ciągle ima się różnych zajęć, które nie przynoszą sukcesów i dochodu. W końcu zaczyna hodować gołębie, które szturmem wdzierają się do ich życia, zagarniając coraz to nowe połacie skromnego mieszkania. Kiedy wybucha wojna Quimet postanawia wyruszyć na front. Colometa musi sama zadbać o rodzinę. Przed nią trudne chwile. Ale… szczęście o niej nie zapomina.
Rodoreda opisuje życie zwykłych ludzi, którzy znaleźli się w niecodziennej sytuacji. Opowiada o wielkich marzeniach, drodze do ich realizacji oraz o równie wielkich rozczarowaniach. Kilka słów wstępu należy do samej autorki, która podkreśla że „Diamentowy Plac” to historia o miłości. Zgadzam się z autorką, jednak chcę podkreślić że to nie jest miłość podana na tacy, o której się mówi, to uczucie codzienne, trudne, czasem wymagające. Idąc za tłumaczką to opowieść o wojnie domowej z perspektywy człowieka, który jest jej ofiarą i który musi znosić wszelkie jej konsekwencje i nie ma na nic wpływ.
Rodoreda realistycznie oddała prawdę tamtych dni, jedocześnie prawie o nich nie pisząc. Nie ma tu żadnych historycznych faktów – nie ma dat, nie można się zorientować co to za konflikt, jakie strony biorą w nim udział. Z drugiej strony Barcelona u progu wojny domowej, i później targana działaniami wojennymi, mocno oddziałuje na wyobraźnię czytelnika. Colometa to prosta dziewczyna, która nie boi się pracy, umie czytać i pisać, chce być pożyteczna. W pewnym momencie poddaje się dominacji męża i jego wręcz apodyktycznej osobowości oraz gołębiom, które dniami i nocami obijają się o ściany ich skromnego mieszkania. To na swój sposób symbol epoki, która od kobiety wymagała trwania przy mężu i spełniania jego zachcianek. W rzeczywistości to kobiety brały na swoje barki największe trudy życia codziennego, rezygnowały ze swoich pragnień i musiały walczyły o byt rodziny. Colometa wraz z biegiem akcji ulega metamorfozie - z nieśmiałej i niedojrzałej dziewczyny staje się kobietą, która bez wahania stawia czoło brutalnej rzeczywistości.
„Diamentowy Plac” to powieść specyficzna, która jednocześnie potrafi znudzić, zadziwić i zafascynować. Własny styl autorki pełen metafor, naszpikowany znaczeniami, ozdobiony licznymi detalami (zdobne kafle, dzwonki, pióropusze, frędzle i złote guziki) nie ułatwia zadania. „Diamentowy Plac” to nie tylko powieść, to literatura przez duże „L”. Na pewno nie dla każdego. Jeśli nie boisz się zagubienia pośród słów i odważysz się szukać w nich drugiego dna to powieść dla Ciebie.
W latach 1936-1939 przez Hiszpanię przetoczyła się wojna domowa, którą nazywa się jednym z przełomowych momentów XX wieku. Był to konflikt, który podzielił naród - starcie zarówno zbrojne, jak i ideologiczne. Zbuntowani przeciwko demokratycznie wybranemu rządowi Hiszpanii generałowie chcieli cofnąć czas i zanegować nieuchronne zmiany społeczne, kulturalne i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-08-21
Co roku, tego samego dnia lipca, znika jedna dziewczyna. Nie wraca z pracy, nie dociera do domu po imprezie czy spotkaniu ze znajomymi. Znika. Praktycznie bez śladu. Mozolne śledztwo tkwi w martwym punkcie. Kiedy ginie żona Lexa - Olivia, śledczy próbują to powiązać z zamachem terrorystycznym.
7 lipca to ten dzień, w którym co roku ginie jedna kobieta. 7 lipca to także dzień urodzin Addie.
Addie jest prawie zwyczajną dziewczynką. Prawie, bo wychowuje się w niepełnej rodzinie, a jej niewiele starsza siostra – Jessie - częściej pełni rolę jej matki. Dziewczyny są sobie bardzo bliskie, Addie darzy Jessie wielkim zaufaniem i czuje się przy niej bezpiecznie. Ich ojciec ima się różnych zajęć, często nie wraca na noc do domu. W dniu zamachu terrorystycznego ojciec Addie wraca cały we krwi. Czy pomagał ratować ofiary zamachu? A może sam ucierpiał? Gdy siostry znajdują w rzeczach ojca portfel zaginionej, sprawa przybiera inny obrót… kilka dni później Jessie zbliża się do Lexa, opiekując się jego córeczką. Z dnia na dzień łatwiej jest żyć życiem zaginionej.
„Lipcowe dziewczyny” Phoebe Locke
Jeśli zachęciła Was kwestia znikających kobiet to akurat jest najmniej rozwinięty wątek powieści. Osią historii jest Addie, a wydarzenia z nocy zamachu terrorystycznego zmienią życie całej rodziny… Chyba pierwszy raz miałam okazję czytać powieść kiedy nie śledzimy poszukiwań zaginionych, tylko wydarzenia oglądamy z innej perspektywy. Fabułę powieści charakteryzują wielokrotne przeskoki czasowe, a większość wydarzeń została przedstawiona z perspektywy Addie. Jest to ciekawy zabieg - przemyślenia dziecka, które musi odnaleźć się w sytuacji patologicznej pod niemalże każdym względem. Addie poznajemy na przestrzeni niemalże dekady – przez zaistniałe wydarzenia proces dorastania dziewczynki odbywa się nie tylko szybciej, ale również w znacznie bardziej dramatyczny sposób. Pierwszy etap to dziewczynka, która bardzo kocha swojego ojca, ale bywają momenty, że przyprawia ją o lęk. Rodzinne sekrety i kłamstwa, stopniowo wyłaniają się na światło dzienne. Kolejno to obraz dziewczynki żyjącej pod presją, która wyrasta na kobietę obciążoną traumą i najczarniejszymi lękami.
W „Lipcowych dziewczynach” dominują intrygi i tajemnice. Nie ma tu zaskakujących zwrotów akcji, ani zauważalnych przełomów w śledztwie. Narracja utrzymuje stałe tempo, które pod koniec nieco wzrasta, aż do kulminacji w zakończeniu. Początkowo może się wydawać, że w fabule gości chaos – szczególnie przez rwaną akcję i przeskakiwanie w czasie. Kiedy jednak zrozumie się zamysł autorki wszystko staje się jasne i klarowne. W powieści można dostrzec swoisty klimat, a historia Addie i jej dysfunkcyjnej rodziny angażują emocjonalnie czytelnika. Styl Phoebe Locke – jak na thriller – jest lekki i dzięki niemu przez powieść się płynie. Warto podkreślić, że zakończenie może wywieść w pole nawet obeznanego w gatunku czytelnika - wywołuje konsternację i wprawia w osłupienie.
„Lipcowe dziewczyny” to życie w kłamstwie i jego skutki, skrywana prawda, rodzinne sekrety. Phoebe Locke koncentruje się na psychologicznej stronie zbrodni, a trzon powieści na budowaniu zaufania do czytelnika. To jedna z tych historii, w której nie ma potrzeby epatowania brutalnością, krwawymi scenami i opisami, by wywoływać ciarki na plecach. Mroczna, gęstniejąca atmosfera sączy się z kart tej książki, wciągając czytelnika w kryminalną zagadkę.
Niech Was nie zmyli, że skoro w tytule pojawia się lipiec, będzie to wakacyjna historia! Ale lektura na wakacje – idealna. Jeśli szukacie przemyślanego i napisanego z pomysłem thrillera psychologicznego, to powieść Phoebe Locke będzie strzałem w dziesiątkę. Dla mnie nie była to lektura z efektem „wow!”, w szkolnej skali: mocne 4.
Co roku, tego samego dnia lipca, znika jedna dziewczyna. Nie wraca z pracy, nie dociera do domu po imprezie czy spotkaniu ze znajomymi. Znika. Praktycznie bez śladu. Mozolne śledztwo tkwi w martwym punkcie. Kiedy ginie żona Lexa - Olivia, śledczy próbują to powiązać z zamachem terrorystycznym.
7 lipca to ten dzień, w którym co roku ginie jedna kobieta. 7 lipca to także...
2021-08-23
„Płonące dziewczyny” to kolejna powieść C. J. Tudor, a właściwie Caroline J. Tudor. Największą popularność przyniósł jej „Kredziarz”, teraz do księgarni trafiła czwarta powieść „Płonące dziewczyny”.
Akcja powieści rozgrywa się w małej miejscowości Chapel Croft, w hrabstwie Sussex. To tam w XVI wieku na stosie spalono grupę mieszkańców wsi, dwie męczennice były młodymi dziewczynami – do dziś mieszkańcy czczą ich pamięć tworząc laleczki z gałązek, które pali się w czasie dorocznej ceremonii w rocznicę egzekucji. Do Chapel Croft zostaje zesłana Jack Brooks – pastorka Kościoła anglikańskiego, prywatnie matka piętnastoletniej Flo. Jack Brooks ma objąć parafię po zmarłym poprzedniku. Wszystko wskazuje na to, że poprzedni pastor popełnił samobójstwo, a dziwne jest to, że w jego rzeczach znaleziono zestaw do egzorcyzmów. Chapel Croft ma jeszcze jeden sekret – trzydzieści lat temu zaginęły tam dwie młode dziewczyny.
Legenda głosi, że płonące dziewczyny mogą się ukazywać różnym osobom. Mówią, że osoba która zobaczy jedną z płonących dziewczyn, będzie miała kłopoty.
Czy zniknięcie dziewczyn i samobójstwo pastora ma związek z męczennikami z Chapel Croft? Czy Jack odkryje prawdę? Czy Jack i Flo może grozić niebezpieczeństwo?
Cenię powieści, które fabułę opierają na historycznych wydarzeniach, tym bardziej jeśli są one faktem. Dlatego już od pierwszych akapitów wciągnęła mnie lektura „Płonących dziewczyn”. Niestety nie udało mi się znaleźć potwierdzenia istnienia płonących dziewczyn, ale faktem jest, że Maria Tudor znana była z przeprowadzanych czystek wśród protestantów, a przeciwników kazała palić na stosie. Stara kaplica, historia męczenników i rytuały z nimi związane mogą lekko przytłoczyć czytelnika. Dlatego sprytnym zabiegiem było chłodzenie akcji wstawkami typowo obyczajowymi, kiedy Jack i Flo muszą zadomowić się w małej wiosce, od początku nieprzyjaznej i pełnej tajemnic. Miałam obawy, że skoro główną bohaterką jest osoba duchowna powieść będzie zbyt przytłaczała tematyką – nic bardziej mylnego, Jack Brooks jest normalną kobietą, która czasem tylko wzywa wyższe siły. Przed Jack i Flo trudne zadanie. Społeczność Chapel Croft jest mocno hermetyczna i zakotwiczona w historii miejsca. Praktycznie wszyscy mieszkańcy są wrogo do nich nastawieni – Jack musi zdobyć zaufanie parafian, Flo zyskać przyjaciół. Obie zostaną uwikłane w tajemnice Chapel Croft.
W powieści zaskakuje profesja bohaterki. Dodajmy do tego aurę tajemniczości, zamkniętą na obcych społeczność, tradycje sprzed ponad trzystu lat, zniknięcie młodych dziewczyn i podejrzane samobójstwo poprzedniego pastora, to otrzymamy powieść naprawdę intrygującą. Zaletą jest lekkie pióro C. J. Tudor, do tego niewymagający styl nieprzytłoczony opisami i dość krótkie rozdziały z perspektywy trzech osób. Smaczku dodają wszechobecne zjawiska paranormalne. Wadą niestety jest… przewidywalność. Wprawiony czytelnik z łatwością – mniej więcej od połowy – jest w stanie podzielić bohaterów na dobrych i złych, po trzech czwartych powieści będzie wstanie wytypować głównego sprawcę. Odbioru nie ułatwia kilka absurdalnych scen i zauważalne nieścisłości. Zgrabne zakończenie z nutką sensacji, a ostatnie kilka stron wprowadza pożądany element zaskoczenia.
W „Płonących dziewczynach” tajemnica goni tajemnicę, a sekret goni sekret. Ciekawa kreacja postaci, intrygujące zapętlenie kilku wątków, interesujący temat. Choć akcja jest w miarę statyczna każdy kolejny rozdział podrzuca kolejne wątki i myli tropy. Nie mam porównania z innymi powieściami C. J. Tudor tu nie było źle, ale też nie było rewelacyjnie. W ogólnym rozrachunku wygrywa rozrywka i intryga – w szkolnej skali 4+.
„Płonące dziewczyny” to kolejna powieść C. J. Tudor, a właściwie Caroline J. Tudor. Największą popularność przyniósł jej „Kredziarz”, teraz do księgarni trafiła czwarta powieść „Płonące dziewczyny”.
Akcja powieści rozgrywa się w małej miejscowości Chapel Croft, w hrabstwie Sussex. To tam w XVI wieku na stosie spalono grupę mieszkańców wsi, dwie męczennice były młodymi...
Sześćdziesiąt osiem lat temu w Ameryce, 25 kwietnia 1955 roku miało miejsce pewne wydarzenie – masowa transformacja kobiet. Zjawisko niezrozumiane, nierozpoznawalne, bezprecedensowe. Tego dnia 642 987 Amerykanek jednocześnie przeistoczyło się w… smoki.
„Kiedy kobiety były smokami” Kelly Barnhill opowiada historię Alex i jej rodziny. Matka Alex nie uległa przesmoczeniu podczas masowego przeistoczenia, za to smokiem stała się Marla – ciotka Alex, siostra matki – która w jednej chwili znika z ich rodziny. Córki Marli (Beatrice) staje się… siostrą Alex. Od tego czasu dziewczynki razem dorastają, a Alex wciela się w rolę matki Beatrice. Przez to, że o przedziwnym zjawisku nie mówi się publicznie Alex nie może zrozumieć co się wokół niej dzieje. Historia dziewczynek przeplatana jest fragmentami artykułu „Z krótkiej historii smoków” autorstwa doktora nauk medycznych H.N. Gantza. Materiał ten trafił na cenzorską listę, a cały nakład nakazano zniszczyć.
Przed lekturą miałam obawy, że fantastyczność zdominuje treść, a nie jest to mój ulubiony gatunek literacki. Wątek smoków został interesująco przedstawiony. Masowa transformacja kobiet z jednej strony była poddana badaniom, z drugiej zaś poszczególne mniejsze i większe transformacje były wymazywane z pamięci, kontynuując mozolny proces zapominania. Kiedy smoki próbują wrócić do swoich byłych domów ich rodziny stopniowo ich nie akceptują, podtrzymując zapomnienie. Z czasem smoczyce stają się stałym elementem miast.
To powieść obyczajowa, z mocno rozwiniętym wątkiem fantasy. Fabuła biegnie niespiesznie, choć bardzo interesująco. Nie potrafiłam tu znaleźć elementów wyrwania się kobiet spod patriarchatu i dehumanizacji, za to znalazłam sporo metafor. Trudno mi wpasować smoka w symbol osiągnięcia niezależności. Smoki są ogromne, mają łuski, ogony, wielkie łapska i zieją ogniem. Niezależność zaś jawi się jako zielone pole, lekkość, latające motylki, szczyty górskie i niczym nieograniczona przestrzeń. Możliwość przeobrażenia się w smoka drzemie w każdej kobiecie – to siła. Potencjał do zmiany niestety nie do końca jest zależny od jej woli, może nastąpić samoczynnie, w każdej chwili.
Gdyby z całej powieści wymazać smoki otrzymamy obraz zamkniętej w sobie, samotnej na wskroś i nieszczęśliwej nastolatki. Poklatkowana codzienność. Dziewczyna musi walczyć z przeciwnościami losu. Przyjdzie jej żyć w rodzinie, która się ze sobą nie komunikuje, nie chce mówić o przeszłości, czym jej członkowie wyrządzają sobie ogromną krzywdę. Z drugiej strony Alex chce poznać rozwiązanie zagadki tajemniczych przemian kobiet w smoki, nie zdając sobie sprawy, że rozwiązanie leży tak blisko.
W każdej zamkniętej grupie czy społeczności funkcjonuje temat tabu – u Barnhill są to smoki. Klaustrofobiczne życie rodzinne owiane jest bajkową atmosferą, jakby autorka chciała zmiękczyć krzywizny egzystencji Alex. Siłą Alex jest to, że próbuje sklejać to, za co bierze odpowiedzialność, jednocześnie nie gubiąc ścieżki własnego rozwoju.
„Kiedy kobiety były smokami” Kelly Barnhill to oryginalna opowieść o kobietach, przekraczaniu granic, samotności i sile kobiet. Pamiętajcie, że to nie jest książka skierowana przeciwko mężczyznom. Barnhill umacnia w przekonaniu, że warto wierzyć w lepsze jutro. Dominuje rozgoryczenie, niezrozumienie i niesprawiedliwość. Mówi o odwadze, niewyczerpanej potrzebie niezależności, gniewie, tęsknocie i wybaczaniu. To piękny obraz kobiecej solidarności. To też komunikat dla mężczyzn: „Strzeżcie się kobiet!”.
Powieść Kelly Barnhill o nietypowej transformacji kobiet polecam czytelnikom, którzy chcą wyjść z bezpiecznej strefy komfortu. Czasem warto. Przy smokach mi się udało.
Współpraca ze Sztukater.pl
Sześćdziesiąt osiem lat temu w Ameryce, 25 kwietnia 1955 roku miało miejsce pewne wydarzenie – masowa transformacja kobiet. Zjawisko niezrozumiane, nierozpoznawalne, bezprecedensowe. Tego dnia 642 987 Amerykanek jednocześnie przeistoczyło się w… smoki.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Kiedy kobiety były smokami” Kelly Barnhill opowiada historię Alex i jej rodziny. Matka Alex nie uległa przesmoczeniu...