Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Diabelska góra Lincoln Child, Douglas Preston
Ocena 7,4
Diabelska góra Lincoln Child, Doug...

Na półkach:

Roswell, w kręgu tajemnic

Czy kiedyś poznamy odpowiedź na pytanie dotyczące naszej obecności we wszechświecie? Czy jesteśmy samotną, żywą wyspą w tym nieograniczonym bezmiarze, czy też ktoś tam jest? Być może tak, a być może nigdy nie poznamy odpowiedzi. Jedno jest pewne, ilu jest ludzi tyle jest opinii, co tylko wzbudza zainteresowanie tematyką obcych form życia. Chyba większości osób co najmniej obiła się o uszy nazwa Roswell. Bodajże najbardziej znane miejsce domniemanej katastrofy statku pozaziemskiego. Aura tajemnicy, która narosła wokół Roswell od lat rozpala wyobraźnię zwolenników teorii spiskowych, ale również stała się pożywką dla popkultury. Ilość powstałych na tej kanwie filmów czy też powieści jest ogromna. Czas przyszedł na znany w świecie literatury duet pisarski, Douglas Preston oraz Lincoln Child, którzy do tej pory znani z powieści łączących akcję, przygodę, thriller oraz elementy naukowe, w swej kolejnej powieści pokusili się o elementy science fiction.

Panowie znani z cyklu powieściowego o przygodach agenta Pendergasta, jednej z nietuzinkowych postaci w świecie literackim, która często nazywana jest współczesnym Sherlockiem Holmsem, zresztą polecam cały cykl, tworzą nowy, którego bohaterka wcześniej odgrywała epizodyczne role. Przygody Nory Kelly, cenionej i utalentowanej pani archeolog oraz również znanej z poprzedniego cyklu powieściowego młodziutkiej agentki FBI, Corrie Swanson, stanowią świetną rozrywkę przygodową z elementami thrillera. W „Diabelskiej Górze” autorzy podjęli się zadania obarczonego ryzykiem. Otóż, do nurtu powieści archeologoczno-naukowo-przygodowych dodali elementy science fiction związane z UFO. W rezultacie otrzymaliśmy typową dla tego duetu powieść, być może nie najlepszą w serii, ze względu na przewidywalne oraz trochę błaznowate zakończenie, lecz zapewniającą świetną rozrywkę.

Kiedy Lucas Tappan – ekscentryczny i atrakcyjny miliarder – proponuje Norze Kelly prace wykopaliskowe w amerykańskiej bazie wojskowej, ona uważa, że to ponury żart. Ceniona archeolożka nawet nie podejrzewa, ile będzie ją kosztowała stanowcza odmowa. Luca Tappan nie jest osobą, któa łatwo się poddaje, i wkrótce Nora wraz ze swym bratem Skipem i psem Mittym leci do Roswell, gdzie zgodnie z teorią spiskową w 1947 roku rozbił się statek UFO. Tymczasem Noraz w piaskach pustyni odkrywa dwa ciała, ofiary morderstwa. Sprawą zajmuje się stara znajoma Nory – Corrie Swanson. Obie kobiety nie podejrzewają, że to tylko zapowiedź nadchodzących zbrodni.

Na wstępie należy zaznaczyć, że nowy cykl tworzony przez duet autorów nie wymaga chronologicznego czytania, chociaż takie zawsze jest mile widziane. Autorzy sporadycznie wspominają o wydarzeniach z poprzednich tomów. Wartka akcja oraz lekkie pióro sprawiają , że przez powieść się płynie a elementy archeologiczne wzbudzają w czytelnikach żyłkę poszukiwacza przygód. I tak tajemnica Roswell z elementami archeologicznymi po prostu wciąga. Oczywiście tak jak w poprzednich tomach, musi być też dawna zbrodnia, by na scenę wydarzeń mogła wkroczyć Corrie Swanson. Ten cały proces dochodzenia do prawdy, po kilkudziesięciu latach od popełnienia zbrodni, poszukiwania najmniejszych tropów jest urzekający.

Im dalej w powieść, tym bardziej jest dynamicznie. Czegóż w tej powieści nie było – szpiegowskie tajemnice, tajni agenci, jeszcze bardziej tajna agencja strzegąca bezpieczeństwa i tajemnic państwa, nawarstwiająca się intryga. Do tego dodajmy ekscentrycznego miliardera, poniekąd wzorowanego na Elonie Musku a wszystko obracające się wokół teorii spiskowych notabene ukrywania przez rząd Stanów Zjednoczonych prawdy o istotach pozaziemskich. Jednym słowem powieść przeradza się z thrillera archeologicznego w powieść sensacyjno-szpiegowską. Fakty mieszają się z przypuszczeniami, rozsądek walczy z wyobraźnią, emocje z rozumem, tworząc elementy wielokrotnie przewijające się przez „Diabelską Górę”. Autorzy zawsze w swych powieściach stosowali zasadę, co by było gdyby. Tym razem postawili swe pierwsze kroki w stronę science fiction, co poskutkowało różnorakim odbiorem zakończenia.

Jeśli do tej pory można było napisać, że akcja w powieści jest bardzo dynamiczna, to cóż można napisać o zakończeniu, które jest eskalacją wydarzeń. Jednym słowem dzieje się dużo, a tempo akcji gna na łeb, na szyję. Wybuchy, pościgi, strzelaniny, uwięzienie, tajna baza, mnóstwo przeciwników, niczym w porządnym filmie sensacyjnym. Wreszcie docieramy do momentu odkrycia prawdy, na który od samego początku czekaliśmy. Niestety najsłabszym elementem powieści jest ostateczne zakończenie, które jest po prostu sztampowe i przewidywalne. Wcześniejsze napięcie opada z powodu oczywistego finału. W zakresie tematyki UFO autorzy nie wprowadzają niczego nowego, wręcz idą po najmniejszej linii oporu, tworząc kalkę wielokrotnie powielanych w gatunku science fiction motywów. Szkoda tylko, że zakończenie burzy tak świetnie skonstruowaną aurę tajemnic archeologicznych. Natomiast wątek miłosny Nory Kelly zapowiada duże zmiany w przyszłych tomach, ale wydaje się taki nie na miejscu.

Podsumowując, „Diabelska Góra” to typowa dla duetu pisarzy do pewnego momentu mieszanka powieści archeologiczno-przygodowej z sensacją. Choć dodanie elementów science fiction stworzyło możliwość wzięcia na warsztat tematu z olbrzymim potencjałem to pomimo świetnej dynamiki, finał traci poprzez przewidywalność oraz powielenie znanych motywów. Cóż, być może „Diabelska Góra” nie jest najlepszą książką nowego cyklu, lecz nie zmienia to faktu, że była wciągającą rozrywką.

Roswell, w kręgu tajemnic

Czy kiedyś poznamy odpowiedź na pytanie dotyczące naszej obecności we wszechświecie? Czy jesteśmy samotną, żywą wyspą w tym nieograniczonym bezmiarze, czy też ktoś tam jest? Być może tak, a być może nigdy nie poznamy odpowiedzi. Jedno jest pewne, ilu jest ludzi tyle jest opinii, co tylko wzbudza zainteresowanie tematyką obcych form życia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Walka o tron

Na poziom beletryzowanych powieści historycznych wpływa łatwość z jaką autor potrafi odwzorować realia danej epoki. Oczywiście postaci, przebieg fabuły z często towarzyszącą jej znaczną dynamiką wydarzeń, czy też po prostu interesujący nas okres historyczny będą miały wpływ na odbiór danej powieści. Jednakże najważniejsze wydaje się te uczucie, gdy świat wokół nas przestaje istnieć a my bezwzględnie pochłonięci jesteśmy wydarzeniami, których granica między fikcją a faktami jest bardzo cienka. Cóż, udaje się to nielicznym, lecz na pewno do tego grona można zaliczyć Bernarda Cornwella, którego twórczość jest swego rodzaju fenomenem.

Osoby znające twórczość Bernarda Cornwella na dźwięk jego imienia szybko przywołają charakterystyczne elementy stylu i twórczości. Natomiast tym, którzy go nie znają pokrótce można napisać, że z pieczołowitością oddaje realia danej epoki, bohaterowie są z krwi i kości, choć czasem przebija się podstawowy podział na tych dobrych i złych, tych wierzących w dawne ideały, czy też zasady, tych którym honor nie jest jedynie słowem, trochę romantyczno-idealistyczne myślenie, ale jakże potrzebne w naszym świecie. Po za tym czytelnicy spragnieni epickich scen batalistycznych, zwykłych pojedynków czy też różnego rodzaju forteli i strategii nie będą zawiedzeni.

Wybijającym się cyklem w twórczości autora a raczej zgodnie z „duchem” fabuły sagą są „Wojny Wikingów”. Trzynastotomowa saga opisująca losy fikcyjnego bohatera Uhtreda na tle prawdziwych wydarzeń na przełomie IX i X wieku, gdzie w trudach kształtował się kraj, który znamy pod nazwą Anglia. Choć przy takiej ilości tomów, zdarzały się także te słabsze, lecz zadziwiające jest, że Bernard Cornwell potrafi utrzymać wysoki poziom od początku serii. Niczym początkowe tomy, tom dwunasty „Miecz Królów” przepełniony jest jednymi z najciekawszych i emocjonujących wydarzeń a zdanie powolny przebieg wydarzeń, praktycznie nie istnieje.

Uhtredowi nie jest dane długo cieszyć się spokojnym życiem w Bebbanburgu. Gdy znikają dwie łodzie rybackie, a morze wyrzuca ciało torturowanego sternika jednej z nich, wojownik przeczuwa, że to nie był zwykły rabunek. Wyruszając w poszukiwaniu winnych, nie spodziewa się, że znów zostanie wplątany w wojnę między dwoma pretendentami do tronu, a jego wybory mogą zadecydować o losach przyszłego królestwa.

Na przestrzeni tych dwunastu tomów czytelnik miał okazję obcować z głównym bohaterem na dobre i na złe. Zmiana dokonywała się na naszych oczach – od młokosa, po buńczucznego młodzieńca, poprzez wprawionego wojownika, oddanego ojca, wreszcie cieszącego się sławą i uznaniem a także pewnym postrachem lorda z Północy. W „Mieczu Królów” Uhtred postrzegany jest przez postronnych jako starzec, lecz nadal poprzez gorącą krew wpada w kłopoty, jednak lata doświadczeń pozwalają na szukanie drogi wyjścia z każdej sytuacji. Choć ciało czasem niedomaga to nadal tkwi w nim wojownik stający w pierwszym rzędzie muru tarcz. „Wojny Wikingów” to nie tylko Uhtred to również fikcyjne ale także prawdziwe postaci drugoplanowe, które zostały odmalowane na kartach powieści z niezwykłą pieczołowitością.

Czegóż to w dwunastym tomie nie było? Od początku dzieje się dużo a autor nie zwalnia tempa, co czasem czynił w poprzednich tomach, przez co „Miecz Królów” pod względem tempa akcji przypomina zwłaszcza te pierwsze. Pościgi, pojedyncze potyczki, złowieszcze znaki, próby wykiwania przeciwnika, knowania, fortele, uwięzienie, sytuacje na pierwszy rzut oka bez wyjścia oraz sekundy dzielące od całkowitej porażki. Na koniec, jak zawsze u Cornwella, decydująca bitwa, która tym razem zdecyduje o losie nie tylko Uhtreda i jego pobratymców, ale również da odpowiedź kto ostatecznie zasiądzie na tronie.

Gdybyśmy mieli doszukać się pewnej zbyt dużej dozy fantazji ze strony autora to nasze oczy skierowałyby się na niezwykłą żywotność głównego bohatera. Uhtred w każdym tomie doznawał większych lub mniejszych ran, lecz w tomie dwunastym przychodzi mu cierpieć więcej niż wcześniej. Być może Cornwell pofolgował sobie w tej kwestii, tworząc bohatera na wzór mitycznego herosa, który zawsze wychodzi obronną ręką z każdej sytuacji, mimo poniesionych ran. Cóż, wierni czytelnicy tej sagi już dawno przymknęli oko na tę kwestię, bo przecież gdyby było inaczej nie cieszylibyśmy się przygodami Uhtreda a przecież od samego początku czekamy na ostatni z dwóch ostatecznych celów powieści.

Pierwszym było odzyskanie ojcowizny przez Uhtreda, które dokonało się w dziesiątym tomie. Drugim jest całkowite zjednoczenie wszystkich królestw i powstanie Anglii. Został ostatni tom, trzy z czterech królestw zjednoczyły się pod panowaniem jednego władcy, zostało ostatnie będące domem głównego bohatera. Czy Uhtred doczeka marzenia króla Alfreda o zjednoczonej Anglii? Czy będzie świadkiem zjednoczenia, które jednocześnie będzie upadkiem jego domu? Cóż, odpowiedzi są w ostatnim tomie.

Podsumowując, można napisać, seria nadal trzyma wysoki poziom a dwunasty tom jest kondensacją wszystkich dobrych składowych poprzednich tomów. Jednym słowem wart polecenia.

Walka o tron

Na poziom beletryzowanych powieści historycznych wpływa łatwość z jaką autor potrafi odwzorować realia danej epoki. Oczywiście postaci, przebieg fabuły z często towarzyszącą jej znaczną dynamiką wydarzeń, czy też po prostu interesujący nas okres historyczny będą miały wpływ na odbiór danej powieści. Jednakże najważniejsze wydaje się te uczucie, gdy świat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pomieszane z poplątanym

Koncepcja wieloświatów zrodziła się wraz z podstawowym pytaniem, co jeśli? Właśnie, co jeśli historia potoczyłaby się tak a nie inaczej, co jeśli ktoś, bądź też my sami podjęlibyśmy inną decyzję. Te hipotetyczne dywagacje stanowiły i nadal stanowią świetny grunt dla autorów powieści z pogranicza fantastyki i science fiction. Odmienność przedstawianych światów, wszelkiego rodzaju paradoksy związane z podróżami międzywymiarowymi oraz często związane z nimi dylematy stanowią łakomy kąsek dla potencjalnych czytelników. Jednym słowem każdy z nas lubi pomarzyć o innym przebiegu wydarzeń.

O tym, że Remigiusz Mróz jest najbardziej twórczym a zarazem najpopularniejszym współczesnym, polskim pisarzem nikogo nie trzeba przekonywać. Fakt, nazwijmy go „romansu” autora z różnymi gatunkami powieściowymi, też jest bezsprzeczny. Choć nie jest to pierwsza nie tylko książka ale cykl/seria z gatunku science fiction to książka „Projekt Riese” stanowiła pierwszą podróż autora w stronę tzw. wieloświatów. Pomysł podróży międzyświatami na polskiej ziemi oraz mnogość przedstawianych różnych koncepcji rozwoju Polski był jak najbardziej interesujący. Jednak dalsza zawiłość fabularna z nadmiarowością koncepcji a także z kiepską logiką niektórych wydarzeń sprawiły, że „Projekt Riese” była strasznie chaotyczną powieścią. Niezbyt pochlebny odbiór książki wśród czytelników miała z zamierzenia odmienić „Operacja Mir”. Cóż, jednym zdaniem można napisać, że drugi tom jest zwielokrotnieniem wszystkiego co otrzymaliśmy w pierwszym, niestety w negatywnym znaczeniu.

Parker budzi się w innym, nieznanym mu świecie, nie mając pojęcia, jak się do niego dostał. Tutejsza Natalia nie przypomina jego Nataszy, on sam zaś zostaje wyrzucony w życie innej wersji siebie – życie, którego nie zna i z którym nie chce mieć nic wspólnego. Zaczyna poszukiwać drogi powrotnej do znanej mu rzeczywistości, podczas gdy Natasza robi wszystko by go odnaleźć. Napotyka jednak w tunelach Kompleksu Riese osoby, które nie powinny tam się znajdować. A zarazem potem cały świat obraca się w en tropiczny chaos…

Pierwsze rozdziały przynoszą pewien rodzaj rozczarowania. Otóż, w przypadku książki „Operacja Mir” trzeba przypomnieć sobie specyficzne nazewnictwo, zasady związane z podróżowaniem między światami a także główne linie fabularne poprzedniej książki, a gdy dodamy do tego długi okres między zakończeniem poprzedniej powieści a rozpoczęciem tej to okazuje się, że czeka nas nie lada wyzwanie. Po prostu „Operacja Mir” przytłacza czytelników ilością specyficznych informacji a Remigiusz Mróz nie czyni nic aby ułatwić czytelnikom rozpoczęcie lektury. Powinien popracować nad zwięzłym przypomnieniem poszczególnych wątków i charakterystyki najważniejszych postaci a nie poprzestać na założeniu, że każdy czytelnik pamięta doskonale wszystko co miało miejsce w „Projekcie Riese”.

Po ciężkich początkach, gdy wreszcie większość wydaje się w miarę klarowna, wpadamy w ciąg wydarzeń. O ile w poprzedniej części przeskoki pomiędzy kolejnymi światami były wciągające a czytelników zżerała ciekawość co do koncepcji przedstawionego świata to w przypadku „Operacji Mir” to oprócz światów równoległych mamy również ich wariacje/permutacje/warianty, które różnią się małymi szczegółami. Totalitarny świat, w którym przebywa główny bohater jest bardziej szczegółowo opisany, lecz to tylko kropla w morzu potrzeb. Również świat zerowy zwany Genesis, do którego dotarli pod koniec poprzedniej powieści bohaterowie, nadal pozostaje tajemnicą. Na temat tego tajemniczego świata dostajemy dosłownie nic. Niestety wraz z pomysłem wprowadzenia mikrowariantów przedstawionych światów oraz idącego wraz z nimi zagrożenia dla całego wieloświata wkrada się do powieści ogromny chaos.

Zdejmując z powieści otoczkę fantastyczną szybko dostrzeżemy, że główna oś fabularna opiera się na starej jak świat koncepcji, czyli miłości potrafiącej przekraczać przestrzeń, czas, a w tym wypadku również światy. Jednym słowem Natasza próbuje odnaleźć swego Parkera, a Parker swą Nataszę. Nawet zagrożenie anihilacji, czyli unicestwienia pozostałych światów schodzi na dalszy plan. Niestety w pewnym momencie Remigiusz Mróz tak gmatwa fabułę poprzez wprowadzenie wariantów tych samych światów, że otrzymujemy różne wersje głównego bohatera. W pewnym momencie na raz jest ich kilkunastu. Ba, żeby to się sprowadzało tylko do głównego bohatera, dałoby się to jakość przełknąć, lecz otrzymujemy inne warianty pozostałych bohaterów. Jednym słowem jest tłoczno. Poprzez nieustanne skupienie, aby połapać się kto jest kim, ucieka nam przyjemność z lektury, która staje się męcząca.

Ostatnimi czasy można zauważyć dziwny trend w twórczości Remigiusza Mroza. Każda kolejna powieść posiada w sobie element romansowy, obyczajowy, trudnej czy też niespełnionej miłości. Trend, który z czasem zaczyna dominować nad powieścią, spychając inne wątki na dalszy plan. Owszem miłość jest ważną częścią naszego życia, lecz ileż to można czytać o tym samym, lecz ubranym w inne słowa. Gdzie się podział ten dawny Remigiusz Mróz? Czy już żadna jego powieść nie może obejść się bez wątków związanych z miłością? Przecież wcześniej tak nie było. Czyżby podświadomie chce nam przekazać, że brak mu bratniej duszy? Niestety również „Operacja Mir” ma ten miłosno-romansowy wydźwięk, który staje się wręcz komiczno-żałosny. Zdradzając trochę fabułę, napiszę, że dochodzi do wybuchu bomby atomowej, bohaterowie stoją przed zagrożeniem promieniowania, które lada moment dotrze do nich a do tego jeszcze dochodzi groźba zagłady całego wieloświata. Natomiast palącym problemem głównej bohaterki jest odnalezienie wśród wielu wersji Parkera tego jedynego, z którym rozpoczęła się jej podróż, zgodnie z powiedzeniem „mój ci on”. Po prostu żałosne.

Wydawać by się mogło, że promyk nadziei pojawia się, gdy bohaterowie docierają do bardzo odległego świata, który przypomina kulturowo starożytny Rzym ale niewyobrażalnie rozwinięty technologicznie. Koncepcja jednym słowem przednia, lecz prowadzi nas do naprędce napisanego zakończenia. Aby nie zdradzać fabuły, napiszę, że w połowie powieści pojawiają się tajemnicze postaci/istoty, o których naturze i celach dowiadujemy się więcej dopiero pod koniec. Cóż, w jednym akapicie mamy opis, że te postaci/istoty po prostu wszystko naprawiają/ stabilizują a do całej zagłady i tak by nie dopuściły. Ot tak po prostu bez żadnego wyjaśnienia. A jeszcze do tego nagła encyklopedyczna wiedza bohatera ujawniona pod koniec powieści jest istną parodią. Jak to u Mroza bywa, zakończenie jest tak napisane, aby była możliwa dalsza kontynuacja.

Podsumowując, zgodnie z koncepcją wieloświatów, być może w alternatywnej rzeczywistości powstała zdecydowanie lepsza kontynuacja niż w naszej.

Pomieszane z poplątanym

Koncepcja wieloświatów zrodziła się wraz z podstawowym pytaniem, co jeśli? Właśnie, co jeśli historia potoczyłaby się tak a nie inaczej, co jeśli ktoś, bądź też my sami podjęlibyśmy inną decyzję. Te hipotetyczne dywagacje stanowiły i nadal stanowią świetny grunt dla autorów powieści z pogranicza fantastyki i science fiction. Odmienność...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Emerytura szpiega

Odejście na zasłużony wypoczynek, rezygnacja z pracy, oddanie się wszystkiemu temu na co wcześniej nie było czasu. Można napisać wiele słów odnoszących się do tego niezwykłego etapu życia zawodowego każdego człowieka, czyli przejścia na emeryturę. Oczywiście perspektywa tego okresu jest zależna od wieku – inaczej postrzegają go młodzi, inaczej osoby, które są co raz bliżej, a jeszcze inaczej ci, którzy ten okres osiągnęli, często rewidując własne wyobrażenia. Jednak dosyć często pokutuje obraz emeryta, którego praktycznie nic nie czeka poza chwilowymi aktywnościami, przysłowiowym bawieniem wnuków, czy też nieustanną walką z chorobami. Należy pamiętać, że emerytowany nie oznacza bezużyteczny. Każdy okres życia może przynieść coś pożytecznego innym, chociażby doświadczenie życiowe i zawodowe osób w wieku emerytalnym może być cenną lekcją. Taką hipotetyczną lekcję udziela Tess Gerritsen w powieści „Wybrzeże szpiegów”, gdzie naszymi „nauczycielami” są … szpiedzy-emeryci.

Udawanie kogoś innego, niż się jest, czy też gra pozorów jest dosyć częstym motywem w powieściach kryminalnych. Któż bardziej reprezentuje te cechy niż szpiedzy. Powieści szpiegowskie oraz filmy z Jamsem Bondem na czele przyzwyczaiły nas do tajemniczego świata szpiegów, wartkiej akcji, częstych strzelanin i pościgów, gry o najwyższą stawkę oraz doskonale wyszkolonych ludzi. Tess Gerritsen doświadczona pisarka, która dzięki powieściom kryminalno-medycznym osiągnęła sławę, z czasem zaczęła skręcać w stronę samych kryminałów, powieści sensacyjnych okraszonych wątkami romansowo-obyczajowymi. Nowy cykl pod roboczym tytułem „Klub Martini”, którego pierwszy tom „Wybrzeże szpiegów” jest pierwszym krokiem autorki w stronę powieści szpiegowskich. Choć autorka sięga po znane w tego powieściach motywy, to nadaje mu nie co świeżości poprzez obsadzenie w głównych rolach szpiegów będących na emeryturze. Nie jest to powieść wyrazista, nowatorska, czy też oszałamiająca, wręcz nawet za spokojna jak na powieść szpiegowską, lecz prosta, przemyślana i nieprzegadana historia jest przyjemna w odbiorze, co nawet zachęca do sięgnięcia po przyszłe tomy.

Maggie Bird przed kilkunastoma laty, po misji, która skończyła się tragicznie, odeszła z Agencji i długo szukała dla siebie miejsca. Znalazła je na farmie w Purity i wreszcie poczuła się bezpiecznie. Nie na długo jednak, bo podrzucone pod jej dom zwłoki kobiety, która dzień wcześniej wypytywała o jej ostatnią operację w CIA, burzą nowe życie Maggie. Była agentka wie, że to wiadomość od wrogów. Nie chce zdradzać policji szczegółów ze swojej przeszłości, bierze więc sprawiedliwość we własne ręce i zwraca się o pomoc do przyjaciół z Klubu Martini. Okazuje się, że z byciem szpiegiem jest trochę tak jak z jazdą na rowerze: człowiek nie zapomina jak to się robi.

Zgodnie z zasadą, że życie w małomiasteczkowych społecznościach płynie leniwie, podobnie początkowa narracja w „Wybrzeżu szpiegów” nie grzeszy dynamiką. Powieść nie ma takiej początkowej, brutalnej siły jaką miały inne powieści autorki zwłaszcza spod znaku thrillerów medycznych. Oczywiście wszystko się zmienia wraz z pojawieniem się tajemniczej kobiety na podwórzu głównej bohaterki, choć tempo akcji diametralnie nie wzrasta. Narracja prowadzona jest w formie wzajemnie przeplatających się wydarzeń. Teraźniejsze oprócz przedstawienia głównych postaci cyklu, eksponują monotonne życie szpiegów-emerytów w małej miejscowości. Natomiast wydarzenia z przeszłości, które są o wiele ciekawsze a dodatkowo dominują w powieści, przedstawiają barwne życie bohaterki sprzed kilkudziesięciu lat, przez co dowiadujemy się coraz więcej i więcej, a tym samym chcemy poznać pełną historię.

Maggie i jej przyjaciele nie są pierwszymi szpiegami na emeryturze, którzy zawitali w szeroko rozumianej popkulturze. Pewnie wielu czytelnikom podczas lektury „Wybrzeża szpiegów” na myśl będzie przychodził film „Red”. Poniekąd można znaleźć cechy wspólne, lecz w większości przypadków tematyka szpiegów-emerytów traktowana jest z przymrużeniem oka a ich poczynania okraszone są pewnym humorem i lekkością. Tess Gerritsen poważniej podchodzi do tematu, pokazując, że jej bohaterowie mimo obciążeń fizycznych mogą być nadal niebezpieczni, skuteczni, inteligentni a tym samym nie są bezużyteczni. Niezwykła grupa bohaterów, których po prostu nie sposób nie lubić. Jednym słowem są urzekający.

W „Wybrzeżu szpiegów” prym wiodą kobiety. Zresztą rozdziały są napisane z perspektywy Maggie, jej znienawidzonej agentki oraz policjantki prowadzącej śledztwo. Różne pod względem wieku i doświadczeń kobiety, lecz ze wspólnym rysem charakterologicznym: samotne, lecz na tyle silne by radzić sobie w życiu oraz pogodzone z własnym losem.

Tess Gerritsen stworzyła powieść szpiegowską w klimacie przytulnej opowieści. Owszem jest akcja, są ucieczki, pojawiają się trupy, lecz ten małomiasteczkowy spokój w połączeniu z przemyśleniami starszych ludzi wpływa na odbiór powieści. Autorka nie przytłacza czytelników przemocą, lecz pozwala wybrzmieć emocjom oraz historiom z minionego czasu z perspektywy byłych szpiegów. Oczywiście również tutaj można dostrzec pewne pójście na fabularną łatwiznę, co jest zwłaszcza widoczne w końcowych rozdziałach. Jednym słowem Tess Gerritsen w zakończeniu korzysta z utartych i przewidywalnych rozwiązań, lecz elegancki a zarazem prosty styl oraz ten niesamowicie przytulny klimat, pozwalają na pewne mankamenty przymknąć oko.

Podsumowując, drodzy współczytelnicy być może po lekturze „Wybrzeża szpiegów” nie będziecie ani wstrząśnięci, ani zmieszani, lecz wbrew pozorom całą historię czyta się z dużą przyjemnością, a to chyba zgodzimy się, w książkach jest najważniejsze.

Emerytura szpiega

Odejście na zasłużony wypoczynek, rezygnacja z pracy, oddanie się wszystkiemu temu na co wcześniej nie było czasu. Można napisać wiele słów odnoszących się do tego niezwykłego etapu życia zawodowego każdego człowieka, czyli przejścia na emeryturę. Oczywiście perspektywa tego okresu jest zależna od wieku – inaczej postrzegają go młodzi, inaczej osoby,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Muzyczny trop

Muzyka dociera tam gdzie słowa lub obrazy nie potrafią. Czasami wystarczą jedynie pierwsze nuty, by cała moc emocji i wspomnień zalała nasz umysł. Muzyka towarzyszy nam od samego początku, dobieramy ją adekwatnie do naszego stanu a czasem łut szczęścia sprawia, że z pozoru niepozorne dźwięki gdzieś głęboko rezonują w nas samych. Skoro dźwięki mają tak niebagatelną moc to ich przeciwieństwo czyli cisza powinna oddziaływać podobnie. Jednak w przypadku ciszy zachowujemy się inaczej. Jeśli jest ona niezamierzona to możemy odczuwać niepokój, gdyż żyjemy w świecie nieustannych dźwięków. Czasami specjalnie uciekamy w świat muzyki, aby paradoksalnie zagłuszyć prawdę jaką niesie w sobie cisza. W ciszy słyszymy samych siebie, a czasem odkrycie wewnętrznych głęboko uśpionych myśli może być przerażające.

Remigiusz Mróz to jeden z najpopularniejszych pisarzy w Polsce. Przyzwyczaił czytelników do porywających thrillerów oraz kryminałów, które często balansują na granicy innych gatunków. Można również o nim napisać, że jest eksperymentatorem, czyli autorem mierzącym się z innymi nowymi wyzwaniami literackimi, aby tylko nie zostać zaszufladkowanym w konwencji jednego gatunku. „Inne tonacje ciszy” można nazwać oficjalną podróżą autora w stronę nurtu jakim jest tzw. „young adult”, czyli książki przeznaczone dla „młodych dorosłych”. Choć w gruncie rzeczy tego typu książki są przeznaczone dla młodzieży wkraczającej w dorosłość, nie oznacza to, że starsi czytelnicy w nich się nie odnajdą. Choć należy brać pod uwagę występowanie kilku charakterystycznych elementów, które z racji wieku starszych czytelników mogą wydać się delikatnie pisząc naiwne.

Aspen Wakefield była pewna, że jest przygotowana na wszystko, co los rzuci jej pod nogi w pierwszym dniu college’u. Myliła się. Przez rozpędzoną półciężarówkę, która wbiła się w jej samochód, straciła nie tylko matkę, ale także wszystko, na co dotychczas pracowała. Obudziwszy się w szpitalu, zobaczyła obcego chłopaka siedzącego przy jej łóżku. Nigdy wcześniej go nie widziała, nie miała pojęcia kim jest, co robi w jej sali ani kto pozwolił mu przy niej czuwać. Jedno było dla Aspen pewne. Grayson Joyce wyglądał jak problem tylko czekający na to, by się zdarzyć.

Fabuła powieści toczy się wokół dwóch wątków. Pierwszy dotyczy poszukiwań prowadzonych przez Aspen, Graysona oraz jego przyjaciół, enigmatycznych wskazówek ukrytych w tekstach piosenek latynoskiego artysty. Drugi wątek dotyczy relacji między Aspen i Graysonem, czyli zgodnie z nurtem „young adult” skomplikowane uczucia, wzajemne badanie granic, które można przekroczyć, czyli jednym słowem rodząca się miłość. Zdecydowanie dominującym wątkiem jest ten drugi, przez co powieść nabiera charakteru młodzieżowej powieści obyczajowej z elementami, nawet nie kryminału lecz powieści przygodowej.

Nie sposób napisać o innym ważnym aspekcie książki, czyli odniesień do muzyki. Sporo miejsca poświęcone jest różnym odniesieniom do utworów muzycznych. Dzięki nim Aspen zaczyna docierać do prawdy o samej sobie, bardziej na zasadzie emocji niż konkretnych wspomnień. Tak samo wątek przygodowy kręci się wokół tekstów piosenek, gdyż w nich ukryte są zagadki, które pozwalają bohaterom przemieszczać się po mieście oraz poznawać jego historię, tym samym zbliżając się do ostatecznego celu. Te rzeczywiste poszukiwania pozwalają Aspen i Graysonowi rozeznać się w ich własnych relacjach. Ogólnie rzecz biorąc pomysł umieszczenia zagadek w tekstach piosenek oraz związane z tym poszukiwania są interesującym konceptem, nawet w pewien sposób angażującym czytelnika.

Niestety im dalej w las tym jest gorzej. Owszem mamy z tyłu głowy ostrzeżenie, że jest to powieść z nurty „young adult”, więc na pewne mankamenty powinniśmy przymknąć oko. Jednak czasami są tak oczywiste i rażące, że nie da się przebrnąć przez nie obojętnie. Już pierwsze rozdziały sugerują, że albo autor pogrywa sobie z czytelnikiem, albo główna bohaterka nie grzeszy roztropnością i rozumem. Prosty przykład – po wypisaniu ze szpitala, bez zająknięcie wsiada do auta Graysona, którego przecież nie zna i jedzie z nim w stronę szemranej dzielnicy. Takich dziwnych, lekkomyślnych a czasami głupich decyzji podejmowanych przez bohaterów jest znacznie więcej.

Od jakiegoś czasu Remigiusz Mróz w swych powieściach przemyca wątki obyczajowe, tudzież romansowe zawsze pod znakiem trudnych relacji między bohaterami. Można również dostrzec, że wszystkie są pisane pod jeden schemat, niczym w tej materii czytelników nie zaskakuje. Ileż to można czytać o nienazwanych uczuciach, o co raz częstym myśleniu o drugiej osobie, o znaczeniu najmniejszych gestów czy słów oraz te wszystkie ckliwe i mdłe teksty. W „Innych tonacjach ciszy” mamy tego zatrzęsienie, więc znaczna ilość stron jest po prostu nużąca. Całe szczęście, że są przerywane akcją związaną z poszukiwaniami kolejnych wskazówek.

Zakończenie przynosi gorzko-słodki smak. Z jednej strony zaskakuje brakiem happy endu, co w przypadku Mroza nie jest częste i faktycznie pod tym względem jest zaskakujące. Dodatkowo przynosi ważne rozważania dotyczące problemów ze zdrowiem psychicznym, co pozwala inaczej spojrzeć na postępowanie jednego z bohaterów. Poszukiwania wedle klucza zagadek i ostateczne dotarcie do celu, cóż krótko pisząc rozczarowuje. Jednak po przeczytaniu ciągle pozostaje wrażenie, że zakończenie zostało tak jakby dosztukowane do reszty książki, tak jakby od niej odstawało. Być może wpłynął na to fakt, że powieść prawie 10 lat przeleżała w szufladzie i co jakiś czas była poprawiana. Jednym słowem zabrakło spójności. Choć Remigiusz Mróz ucina powieść zdecydowanie to już po paru stronach od zakończenia zapowiada jej dalszą część.

Podsumowując, choć nie zabrakło w powieści ciekawszych fragmentów, również ukrycie zagadek w tekstach piosenek jest wciągające to nie zmienia faktu, że dominująca warstwa obyczajowa pełna tak głupich i naiwnych decyzji kładzie się cieniem na ocenie książki. Jednym słowem eksperyment Remigiusza Mroza w postaci powieści młodzieżowej w stylu „young adult” uważam za nieudany.

Muzyczny trop

Muzyka dociera tam gdzie słowa lub obrazy nie potrafią. Czasami wystarczą jedynie pierwsze nuty, by cała moc emocji i wspomnień zalała nasz umysł. Muzyka towarzyszy nam od samego początku, dobieramy ją adekwatnie do naszego stanu a czasem łut szczęścia sprawia, że z pozoru niepozorne dźwięki gdzieś głęboko rezonują w nas samych. Skoro dźwięki mają tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Swojski superbohater

Czytelnicy, którzy chociażby otarli się o polską fantastykę powinni znać Jakuba Wędrowycza, a ci którym on jest zupełnie obcy, śpiesznie trzeba napisać, że jest to jeden z najbardziej nietuzinkowych bohaterów literatury w kraju nad Wisłą. Wiejski bimbrownik, kłusownik, wrzód społeczny, odstręczający swą fizjonomią, a dodatkowo lokalny egzorcysta i specjalista od spraw paranormalnych wraz ze swym przyjacielem, kozakiem Semenem Korczaszko wplątują się w niezwykłe przygody, często okraszone wiadomym trunkiem oraz odwieczną walką z wrogim klanem Bardaków. Rubaszne, często sarkastyczne i absurdalne historie dostarczają świetnej rozrywki, która poprawi humor nie jednemu czytelnikowi. Pod płaszczykiem humorystycznych dialogów, czy też korzystania z aktualnych wydarzeń światowych autor przemyca całkiem trafne i solidne spostrzeżenia odnośnie kierunku jakie obrało współczesne społeczeństwo.

„Faceci w gumofilcach” to dziesiąty tom przygód Jakuba Wędrowycza i jego przyjaciela Semena Korczaszko. Tradycyjnie posiadają one formę opowiadań, których tym razem jest jedenaście i pokazują całe spektrum działań, zarówno w postaci przyjmowanych przez bohaterów zleceń, przypadkowych przygód czy też snutych przez nich opowieści. Na przestrzeni tylu tomów autor wykorzystał niezliczoną ilość pomysłów, więc każdy kolejny stawał się nie lada wyzwaniem. Im dalej tym można było odczuć pewne zmęczenie tematem, częste powtarzanie i wydawać by się mogło, że nic tego nie zmieni. Całe szczęście tom dziesiąty jest powiewem świeżości, bardzo spójny pod względem całości, z zadowalającym poziomem absurdu i humoru a przede wszystkim z dopracowanymi opowieściami.

Mimo tak wielu opowiadań, trzeba przyznać, że przygody Jakuba i Semena wcale nie męczą, a wręcz odwrotnie mamy ochotę na więcej. Być może zasługa tkwi w tym, że tym razem każde opowiadanie jest dopracowane, nawet te krótkie, przez co czytelnik nie będzie miał wrażenia jakby czytał szkic projektu lub niedokończoną historię jak to miało miejsce w niektórych wcześniejszych tomach. Jednym słowem jeden z lepszych, a może i najlepszy zbiór opowiadań. Wreszcie sam humor zawarty w książce, miejscami trywialny wręcz prostacki, celnie obrazuje nasze narodowe przywary oraz w bardzo dojrzały sposób rozlicza naszą rzeczywistość.

Nie sposób opisywać fabuły poszczególnych opowiadań, gdyż może to popsuć zabawę dla osób, które nie sięgnęły jeszcze po ten tom. Jednak warto wspomnieć o kilku wyróżniających się. Najbardziej rzucającymi się w oczy są opowiadania, które jednocześnie są tymi najdłuższymi. Podobnie było w poprzednich tomach, lecz tym razem te krótsze też są na solidnym poziomie. „Dentystyczny Batalion Karny” jako specyficzna forma wychowawcza młodego pokolenia, czyli opowieść przed snem dla wnuka Wędrowycza, Piotrusia, pełna krwawych historii z okresu drugiej Wojny Światowej, na myśl przynosząca „Bękarty Wojny” Quentina Tarantino. „Trzy damy i warchoł” to nieoczywisty tekst, w którym Jakub i Semen podejmują się nietypowego egzorcyzmu zleconego przez … duchy. Dobrze skrojona historia ze świetną puentą dotyczącą pewnego współczesnego osobnika na Kremlu.

Inne opowiadanie „Wajcha” pełne satyry i sarkazmu zmusza bohaterów do pogoni za Mikołajem Kopernikiem, który uciekł z czyśćca. Nowatorska koncepcja czyśćca, nawiązująca do pewnych elementów z drugiej wojny światowej a przede wszystkim utarcie nosa wszystkim wielbicielom teorii spiskowych z płaskoziemcami na czele. Solidna dawka umiejętnie ironicznego humoru. Warte uwagi są również opowiadania z nurtu nazwijmy go proekologicznego, czyli „Śmieciowy interes” przezabawna satyra notabene nietypowego utylizowania odpadów oraz „Globalne ocieplenie” poszukiwanie źródła arktycznego zimna w okolicy. Króciutkie opowiadanie „Weterynarz”, szaleńcza wizja prawdziwego oblicza krów, wyraźne wyczuwalne lovercaftowskie akcenty. Na koniec warto wspomnieć o ostatnim opowiadaniu, czyli „Niezniszczalny” , utrzymany w klimacie postapokaliptcznym obraz końca świata związany z legendą o żydowskim Golemie. Na uwagę zasługuje samo zakończenie, gdyż dochodzi w nim do historycznego wydarzenia między Jakubem a przywódcą wrogie klanu Bardaków. Iście legendarna chwila.

Podsumowując, „Faceci w gumofilcach” prawdopodobnie jest jednym z najlepszych zbiorów opowiadań o Jakubie Wędrowyczu. Lekkość snutych przez autora opowiadań jest bardzo przyjemna. Dostrzegalnie dopracowane, spójne, sarkastyczne, odpowiednio kąśliwe dostarczają dobrej niezobowiązującej rozrywki. Po prostu niech nam żyje ten nasz swojski superbohater.

Swojski superbohater

Czytelnicy, którzy chociażby otarli się o polską fantastykę powinni znać Jakuba Wędrowycza, a ci którym on jest zupełnie obcy, śpiesznie trzeba napisać, że jest to jeden z najbardziej nietuzinkowych bohaterów literatury w kraju nad Wisłą. Wiejski bimbrownik, kłusownik, wrzód społeczny, odstręczający swą fizjonomią, a dodatkowo lokalny egzorcysta i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Lśnienie w ciemności. Dla uczczenia dwudziestolecia Lilja’s Library Clive Barker, P. D. Cacek, Ramsey Campbell, Richard Chizmar, Brian Keene, Jack Ketchum, Stephen King, Stewart O'Nan, Edgar Allan Poe, Kevin Quigley, Bev Vincent
Ocena 6,2
Lśnienie w cie... Clive Barker, P. D....

Na półkach:

Nie taki zbiór straszny jak go malują

Parafrazując jeden z najsłynniejszych cytatów filmowych można śmiało napisać, że każdy zbiór opowiadań jest niczym pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz na co trafisz. Cechą wspólną wszystkich antologii powinien być motyw przewodni oraz fakt, że różnorodność warsztatów poszczególnych autorów sprawia, że każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie. Oczywiście są zbiory lepsze oraz te gorsze a wszystko zależne jest nie tylko od ogólnej kompozycji, ale również poszczególnych tekstów tworzących zbiór oraz samych preferencji czytelnika. Czy dostrzeżemy lśnienie dobrych tekstów w pomroce przeciętności w antologii „Lśnienie w Ciemności”?

Książka „Lśnienie w Ciemności” powstała dla uczczenia dwudziestolecia Lilja’s Library – jednej z najsłynniejszych stron internetowych poświęconych Stephenowi Kingowi i jego twórczości. W zbiorze znajduje się dwanaście opowiadań napisanych przez trzynastu znanych autorów grozy, zajmujących się tym tematem na przestrzeni lat. Znalazły się w nim teksty Cliva Barkera, Edgara Allana Poe, Jacka Ketchuma, Johna Ajvida Lindqvista, Richarda Chizmara oraz innych. Oczywiście nie mogło zabraknąć tekstu samego Stephena Kinga. Oprócz walorów artystycznych okładki, książka może przyciągać poprzez fakt, że większość tekstów albo nie była wcale publikowana, albo w zbiorach czy czasopismach zagranicznych niedostępnych dla polskiego czytelnika. W rezultacie otrzymaliśmy dwanaście nowych z punktu widzenia polskiego czytelnika tekstów, różnorodnych pod względem stylistyki, tematyki grozy oraz podejścia do krótkich form literackich.

Najbardziej rozczarowującym tekstem zbioru jest pierwszy, który o dziwo wyszedł spod ręki Stephena Kinga. Mająca w sobie elementy thrillera psychologicznego chaotyczna opowieść o mordercy zafascynowanym swą demoniczną ofiarą. Tekst z dziwnie porozkładanymi akapitami, wręcz na początku można odnieść wrażenie, że wystąpił błąd w druku. Dodatkowo wprowadzenie elementów tzw. strumienia świadomości narratora potęguje jeden wielki chaos. Aż ciężko uwierzyć, że napisał to Stephen King. Wyjątkowość tekstu tkwi w tym, że co jakiś czas Stephen King przerywa fabułę, aby zwrócić się bezpośrednio do czytelnika, wyjaśniając chociażby pomysł na opowieść. Bardzo dziwne przerywniki i jedyne takie w całej jego twórczości. Wyraźnie czuć jeszcze niedopracowany warsztat. Nic dziwnego, opowiadanie pierwotnie ukazało się w 1971 roku w jakimś magazynie, kiedy King jeszcze literacko eksperymentował. Cóż, eksperyment nieudany.

Wraz z nadejściem drugiego opowiadania sytuacja diametralnie się poprawia. Wspólne opowiadanie Jacka Ketchuma i P.D. Caceka „Sieć” napisane w formie maili, pamiętnikowych wpisów oraz protokołów policyjnych opowiada dobrze nam znaną historię skutków zawierania internetowych znajomości. Choć finał jest w pełni przewidywalny, to w tym procesie powolnego osaczania internetowej ofiary jest coś wciągającego. Jakże łatwo możemy stracić ostrożność oraz lekkomyślnie powierzyć swe zaufanie.

Warto przybliżyć dwa moim zdaniem najlepsze teksty zbioru. Pierwszy „Wciągnięty w ogień” Kevina Quigleya, będący najdłuższym opowiadaniem antologii, skupia się na trójce młodocianych bohaterów uwięzionych w starym domu. Pełna napięcia i emocji młodzieżowa opowieść grozy, która niezwykle wciąga już od pierwszych stron. „Księga Strażnika” Johna Ajvida Lindqvista napisana specjalnie dla tej antologii opowieść w iście kingowym klimacie, przesiąknięta również atmosferą serialu „Stranger Things”. Kilkoro przyjaciół lubi grać w gry fabularne. W trakcie jednej z rozgrywek zostaje niechcący przywołana istota, która od tej pory będzie przez lata towarzyszyła jednemu z nich. Świetna opowieść o dorastaniu, chęci zachowania swego statusu oraz wykorzystywaniu słabości innych. Mroczna i klimatyczna opowieść z zaskakującym zakończeniem.

Skoro o zaskakujących zakończeniach mowa, uwagę zwraca „Miłość matki” Briana Jamesa Freemana. Opowieść o miłości syna do matki, który jest w stanie zrobić wszystko aby ulżyć jej cierpieniom. Zakończenie majstersztyk. Całkowicie odbiegającym od grozy podobnie jak „Miłość matki” jest „Koniec wszystkich rzeczy” Briana Keene, a mimo to wyróżniający się tekst. To opowieść o mężczyźnie, który straciwszy żonę i synka, marzy o tym aby do nich dołączyć. Nie mając odwagi odebrać sobie życie, co ranek z kubkiem kawy w ręku, wychodzi nad rzekę i wyobraża sobie kolejne scenariusze zgłady świata. Depresyjne opowiadanie przepełnione smutkiem i melancholijnym klimatem. Piękna opowieść o tęsknocie za bliskimi. Ostatnim wartym wspomnienia tekstem jest „Mowne serce” Edgara Allana Poe. Cóż, klasyka to klasyka. Opowieść o tym, że wyrzuty sumienia zawsze nas dopadną.

Największym problemem „Lśnienia w ciemności” jest fakt, że w antologii grozy zabrakło grozy. Tylko kilka tekstów może taką cechą się tytułować. Pozostałe są mieszanką thrillera, obyczajówki, dramatu, czy nawet satyrycznej formy. Kilka wyżej wymienionych perełek są tytułowym lśnieniem w ciemności przeciętności pozostałych. Zabrakło również motywu przewodniego, względem którego pozostałe teksty miałyby wspólną łączność. Wydawać by się mogło, że skoro antologia powstała w hołdzie portalowi poświęconemu Stephenowi Kingowi, to oprócz tekstu samego Kinga, pozostałe będą klimatycznie nawiązywały do jego twórczości. Jedynie dwa „Wciągnięty w ogień” i „Księga Strażnika” takowy klimat posiadają. Owszem różnorodność w zbiorach jest jak najbardziej potrzebna, lecz jej nadmiar może wywoływać chaos kompozycyjny, jak w tym przypadku. Jednym słowem miszmasz tekstów, jedynych których pomysłodawca zbioru uzyskał od wydawać by się mogło losowej grupy autorów lub tylko tych, którzy mu odpowiedzieli.

Podsumowując, oprócz kilku dobrych opowiadań, zbiór nader przeciętny. Ani nie polecam, ani nie odradzam, po prostu w chwili wolnego czasu można przeczytać. Choć takie skompresowanie kilkunastu twórczości może spowodować, że potencjalny czytelnik będzie chciał zainteresować się innymi utworami któregoś z autorów a to już dobry prognostyk w przypadku przeciętnej antologii.

Nie taki zbiór straszny jak go malują

Parafrazując jeden z najsłynniejszych cytatów filmowych można śmiało napisać, że każdy zbiór opowiadań jest niczym pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz na co trafisz. Cechą wspólną wszystkich antologii powinien być motyw przewodni oraz fakt, że różnorodność warsztatów poszczególnych autorów sprawia, że każdy czytelnik znajdzie coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy nadciąga koniec

Ciężko sobie uzmysłowić co może odczuwać człowiek, który jest bliski swego końca. Czy życie przemija mu przed oczami? Czy ten czas, który mu pozostał przeznaczy na zamknięcie niedokończonych spraw? Czy też popadnie w marazm i depresję ? A może na przekór wszystkiego będzie walczył ostatkiem sił, nawet gdy wszyscy wokół powiedzą, że wszystko stracone? Miejmy nadzieję, że nigdy podobne sytuacje nas nie spotkają, lecz nie oznacza to, że w pewien sposób o nich nie myślimy. Taką bezpieczną namiastką naszych rozważań jest świat wyobrażony czy to w filmie , czy też w książce. Im większy dramatyzm przedstawionej sytuacji tym podświadomie większa jest nasza ciekawość, która wręcz zmusza do poznania zakończenia. Jednak chłodne oko czytelnika potrafi być bezwzględne, gdy wyczuje odrobinę fałszu i naiwności w dobrze skrojonym zakończeniu.

Po przeczytaniu sporej ilości powieści pana Mroza można śmiało wysnuć wspólny mianownik większości jego serii i to nie dotyczący jednego świata w obrębie, którego żyją bohaterowie wszystkich książek. Otóż stałymi elementami są: intrygujące rozpoczęcie, które zazwyczaj zachęca czytelnika swą niecodziennością, spora ilość różnych, początkowo niezwiązanych ze sobą wątków, ostatnimi czasy dosyć często rozwijane wątki obyczajowo-romansowe i wreszcie zakończenie, które albo szokuje, albo korzysta z historii z innych powieści, albo jest tak ułożone, żeby do końca wszystkiego nie wyjaśnić, ponieważ na przyszłość zaplanowana jest kolejna powieść. W piątym tomie przygód patomorfologa Seweryna Zaorskiego wszystkie te elementy występują i gdyby nie rozbuchany wątek romansowy oraz definitywne zakończenie, które burzy wcześniejszy dramatyzm sytuacji to „Światła w popiołach” mogły by być najlepszą powieścią serii i jedną z lepszych w twórczości autora.

Wiele lat temu w trakcie licealnej imprezy w Żeromicach doszło do tragedii – dwoje nastolatków spłonęło w starym, porzuconym pustostanie. Sprawa została zakwalifikowana jako wypadek i odcisnęła się na lokalnej społeczności tak silnym piętnem, że nikt do niej nie wraca. Do czasu. Pewnego dnia w okolicy bowiem odnajduje się zwęglone ciało, które sprawia wrażenie, jakby zostało wyniesione z dawnych zgliszczy i przeniesione w czasie. Czy należy do jednej z rzekomych ofiar? A jeśli tak, to jakim cudem ta wówczas przeżyła? I kto po tylu latach zamordował ją w tak upiorny sposób?

„Światła w popiołach” rozpoczynają się bardzo dobrze. Zagadka odnalezionego ciała jest naprawdę intrygująca. Ilość możliwych rozwiązań zaczyna proporcjonalnie wzrastać do ilości pojawiających się wątków. Oprócz tego pojawiają się bohaterowie znani z innych powieści, chociażby prokurator Karolina Siarkowska, a wszystko w otoczce atmosfery tajemniczych osób u szczytu władzy, które pociągają za sznurki. W momencie, w którym sprawa zaczyna opierać się na przeszłości głównych bohaterów, pojawiają się niedopowiedzenia, półprawdy oraz skrywane tajemnice.

Pierwszymi symptomami pogorszenia poziomu powieści jest zbytnie nagromadzenie pomysłów, tak jakby Remigiusz Mróz próbował zasypać czytelnika wszystkimi możliwościami. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie nagłe zepchnięcie części kryminalnej fabuły na drugi tor, natomiast większe skupienie na części obyczajowej. Po przeczytaniu znacznej ilości książek w pewien sposób bohaterowie stają się naszymi przyjaciółmi, więc zawsze cieplej robi się na sercu, gdy dowiadujemy się co w ich życiu prywatnym. Zwłaszcza tacy bohaterowie jak Kaja i Seweryn, którzy są sympatyczni. Jednak tak naprawdę cały urok obyczajowy powieści skrada mała Lidka i słynne tatełożarty. Niestety rozterki miłosne, które były silnie zaznaczone w poprzedniej powieści, w tym tomie osiągają kulminację, przez co można odnieść wrażenie, że czytamy romansidło z elementami thrillera. No ileż można pisać o tym samym i wiecznym niezdecydowaniu miłosnym bohaterów.

Nagły zwrot w powieści, gdy wydawało się, że będzie co raz bardziej obniżać swe loty, następuje w momencie, gdy na arenę wydarzeń wkracza śmiertelnie niebezpieczna tropikalna choroba. Akcja momentalnie nabiera rozpędu, czytelników czeka dawno niewidziana u Mroza nieuchronność wydarzeń. Rozpoczyna się wyścig z czasem, który wręcz nie pozwala oderwać się od książki. Owszem bardziej cyniczni czytelnicy zarzucają tym fragmentom tani melodramatyzm, na zasadzie są tak blisko siebie, wręcz na wyciągnięcie dłoni a jednocześnie oddziela ich tak dużo. Być może oklepany motyw, ale ja go kupuję. Jednak największe wrażenie robi fakt, że być może czeka nas całkowite zakończenie serii i to w tak smutnych i dramatycznych okolicznościach, co byłoby bardzo nietypowe jak na Mroza.

Niestety tak niespodziewanie szokujące, ale jednocześnie wyśmienite zakończenie psuje epilog. Remigiusz Mróz bał się zrobić ten jeden ostateczny krok, przez co cała seria zakończyłaby się piorunująco. A tak, powieść kończy się nie dając najważniejszych odpowiedzi, epilog podsumowuje wydarzenia, stawia kolejne pytania i to tyle. Jednak największym grzechem powieści jest wyjaśnienie w jaki sposób bohater wyszedł z tej śmiertelnej sytuacji. Po prostu naciągane. Cóż, dostaliśmy zapowiedź kolejnego tomu, ale czasem warto wiedzieć, kiedy zejść ze sceny niepokonanym.

Podsumowując, „Światła w popiołach” wywołują mieszaninę emocji zarówno tych pozytywnych jak i negatywnych. Przeplatają się w niej tak samo wciągające, intrygujące oraz szokujące rozwiązania ale również zbytnio melodramatyczne, mdłe i bardzo naiwne. Czy powieść miała szansę stać się jedną z najlepszych w twórczości Remigiusza Mroza? Zdecydowanie tak, ale przywiązanie autora do bohaterów było zbyt wielkie, przez co w prawdzie trafia na półkę tych dobrych, ale nie wyróżniających się pośród innych.

Gdy nadciąga koniec

Ciężko sobie uzmysłowić co może odczuwać człowiek, który jest bliski swego końca. Czy życie przemija mu przed oczami? Czy ten czas, który mu pozostał przeznaczy na zamknięcie niedokończonych spraw? Czy też popadnie w marazm i depresję ? A może na przekór wszystkiego będzie walczył ostatkiem sił, nawet gdy wszyscy wokół powiedzą, że wszystko stracone?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W oparach tajemnic

Mgła jako zjawisko atmosferyczne jest w pełni wytłumaczalna, lecz nadal wywołuje w ludziach pewne obawy, trwogę a być może lęk. Choć nasi przodkowie we mgle doszukiwali się tajemniczych zjawisk, czy też istot z tej ciemnej strony rzeczywistości, a my współcześni karmimy wyobraźnię na podstawie literatury czy też kinematografii to wspólnym mianownikiem jest jej nieprzenikalność, nie możność dostrzeżenia tego co zakryte. Mgła w kulturze stała się świetnym nośnikiem narastającego, niespokojnego napięcia. Chociażby spora ilość thrillerów bazuje na schemacie wedle którego zarówno bohaterowie jak i czytelnicy początkowo są oszołomieni, błądzą w ilości poszlak, wątków, niczym ludzie we mgle. Jednak każda mgła z czasem się rozwiewa odsłaniając to co było zakryte, co czasem może być zaskakujące, podobnie jak zakończenie dobrze opowiedzianej historii.

Izabela Janiszewska jak na dopiero kilkuletni dorobek twórczy dała się poznać jako autorka dobrych a nawet świetnych thrillerów psychologicznych z wyraźnie zarysowanymi postaciami oraz skomplikowanymi relacjami międzyludzkimi. „Ludzie z mgły” łączą w sobie elementy kryminału ze względu na prowadzone dochodzenie oraz elementy thrillera z całym podłożem emocjonalno-psychologicznym a także klimatycznym tłem wydarzeń. Choć powieść Izabeli Janiszewskiej należy do tych wielowątkowych, lecz z nieśpiesznie prowadzoną fabułą to jej wielowymiarowość, poszanowanie czytelnika poprzez logiczne wytłumaczenie i pozamykanie wszystkich wątków wpływają na pozytywny odbiór. Owszem rozstrzygnięcia niektórych spraw można było się domyślić, lecz pozostałe wraz z ich złożonością oraz wzajemnym przenikaniem się mogą być zaskakujące.

Kiedy dziewiętnastoletnia Alicja Jarosz znika w mglisty poranek, na mieszkańców Sinic pada strach. Potęguje go świadomość, że nie jest pierwszą nastolatką, która weszła w unoszącą się nad łąkami biel i przepadła bez śladu. Co stało się z dziewczyną? I czy wróci, skoro inni przed nią zaginęli bez wieści? Niepokój narasta, gdy dwa miesiące później z mlecznych oparów wyłania się mężczyzna. Nie wie kim jest, skąd się tam wziął ani dlaczego ma przy sobie naszyjnik Alicji.

Pierwszym co się rzuca w oczy to niesamowity klimat, który autorka uzyskała dzięki mgle. Mroczny las zatopiony we mgle może wywoływać niepokój a do tego historia zaginięć innych osób obrasta w legendę o tajemnicach skrywanych przez te mleczne opary. O tym z jaką łatwością autorce udało się stworzyć bardzo sugestywny klimat, niech posłuży fakt, że w pewnym momencie czytelnicy mogą mieć wrażenie, że umieściła ona w książce elementy nadprzyrodzone w połączeniu z horrorem. Choć jak się później przekonamy takowych nie ma, lecz wrażenie pozostaje.

Tak jak większość powieści traktujących o małych społecznościach jest jedynie przyczynkiem do ogólnych rozważań dotyczących różnorakich problemów, tak Sinice w powieści pani Janiszewskiej niczym soczewka skupiają w sobie nieprzepracowane traumy, toksyczne relacje, zdrady a przede wszystkim stwarzanie pozorów idealnych rodzin. Co najważniejsze pod pryzmatem stosunków w rodzinie autorka przypatruje się skrywanym kłamstwom a wszystko po płaszczem miłości czy szlachetnych pobudek.

W opowieść o policyjnym śledztwie dotyczącym zaginięcia Alicja Jarosz wpleciona jest historia chorowitego chłopca i jego matki. Choć bardzo szybko można połapać się o co chodzi w ich relacji oraz znaczeniu tej historii na współczesne wydarzenia, lecz nie wpływa to na negatywny odbiór książki. Nadal pozostaje wiele wątków, które prawie aż do samego końca są ukryte przed czytelnikami. „Ludzie z mgły” są wzajemnie zazębiającymi się elementami , w skład których możemy wyróżnić – zaginiecie Alicji, historia matki i chłopca, historia nieznajomego oraz przybyłego do Sinic dziennikarza o dramatycznej przeszłości. Dużą zaletą powieści jest fakt, że ciężko wskazać jednego głównego bohatera ponieważ nikt nie wychodzi na pierwszy plan a każdy wątek jest jednakowo ważny, co czyni powieść tak wielowymiarową.

W prawdzie mimo swej wielowątkowości fabuła jest prowadzona nieśpiesznie, lecz krótkie rozdziały, częste zmiany perspektywy a nawet czasu wydarzeń działają dynamizująco, przez co większość czytelników nie powinna odczuć znużenia. Na uznanie zasługuje poszanowanie czytelnika w kwestii rzetelnego i logicznego pozamykania wszystkich wątków oraz wzajemnych powiązań między nimi. Choć wątek dotyczący chłopca i jego matki jest w pełni przewidywalny a zakończenie oparte o teraźniejsze wydarzenia mogło by być bardziej dynamiczne i dramatyczne to nadal pozostaje kilka wątków z zaginięciem Alicji na czele, które mogą być zaskakujące. Ciężko wyzbyć się w sensie pozytywnym uczucia pewnej harmonii, że wszystko zostało przemyślane i poukładane, dzięki czemu Izabela Janiszewska uniknęła, co dosyć często w thrillerach się zdarza, zakończenia napisanego na łapu capu, aby tylko zakończyć powieść.

Podsumowując, niezwykły klimat, interesująca wielowątkowość, połączenie kryminalnej zagadki ze społecznymi problemami a wszystko choć nie zakończone perfekcyjnie to przede wszystkim uczciwie i zadowalająco.

W oparach tajemnic

Mgła jako zjawisko atmosferyczne jest w pełni wytłumaczalna, lecz nadal wywołuje w ludziach pewne obawy, trwogę a być może lęk. Choć nasi przodkowie we mgle doszukiwali się tajemniczych zjawisk, czy też istot z tej ciemnej strony rzeczywistości, a my współcześni karmimy wyobraźnię na podstawie literatury czy też kinematografii to wspólnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Subiektywna ocena Kinga

Współcześnie wśród osób zaznajomionych z kinematografią oraz literaturą ciężko znaleźć tych, co nigdy nie słyszeli nazwiska King. Amerykański pisarz cieszy się tak dużą sławą, że wręcz stał się ogólnoświatową ikoną popkultury. Wszystkie dzieła sygnowane nazwiskiem King rozchodzą się niczym świeże bułeczki. Fani jego twórczości mogą przytaczać tysiące powodów jego uwielbienia, ale tak samo przeciwnicy znajdą coś w zanadrzu. Jednakże nie można odmówić mu, że wpłynął na współczesną kulturę, a to udaje się tylko nielicznym.

Stephen King jest marką samą w sobie a jego dorobek twórczy może porażać swym ogromem. Ilość dzieł, która wyszła spod jego ręki może być trudna do ogarnięcia nie tylko przez zwykłych czytelników ale nawet zagorzałych fanów. Choć na zagranicznych rynkach wydawniczych powstało już kilka kompendiów dotyczących jego twórczości to na naszym rodzimym poletku ta nisza wciąż nie była obsadzona. Tytanicznej pracy podjął się Robert Ziębiński, dziennikarz, fan twórczości Kinga, który już raz podjął się tej próby w książce „Sprzedawca strachu”, lecz dopiero ponad 600-stronicowe tomiszcze jakim jest „Stephen King. Instrukcja obsługi” okazało się najpełniejszym przewodnikiem po twórczości Stephena Kinga dostępnym na polskim rynku.

Niewątpliwie książce „Stephen King. Instrukcja obsługi” nie brakuje rozmachu. Robert Ziębiński napisał tekst w przemyślany, logiczny sposób, co pozwoli nie tylko fanom zorientować się w kingowym uniwersum. Wielki szacunek za tak w szerokim spektrum zebrane materiały. Książka została podzielona na kilka części, a mianowicie: powieści Mistrza Grozy, opowiadania, książki wydane pod pseudonimem Richard Bachman, cykl „Mroczna Wieża” , książki non-fiction oraz inne mniej znane teksty pisarza, w tym komiksy i scenariusze. Dodatkowo przy każdej pozycji informacja o jej ewentualnej ekranizacji wraz z kulisami powstania i recenzjami.

Robert Ziębiński wprowadza nas do książki poprzez krótki prolog dotyczący przyczyn powstania tej książki, prób znalezienia odpowiedzi na fenomen Kinga czy też o samym Kingu. Potem przechodzimy do właściwej części, czyli każdej literackiej czy też filmowej pozycji związanej z Kingiem wraz z genezą powstania, krótkim streszczeniem oraz co niestety osobistą opinią autora tej książki. Ale o tym później. Dodatkowe co jakiś czas teksty są przerywane ciekawostkami, rozmyśleniami sławnych polskich pisarzy o twórczości Kinga a raczej ich pierwszym zetknięciem się z nim, oprócz tego autor umieścił kilka przeprowadzonych osobiście wywiadów z twórcami pracującymi z Kingiem. Wszystko okraszone zdjęciami i rysunkami.

Lektura zaczęła się naprawdę dobrze. Logicznie posegregowane dzieła, sporo anegdot i ciekawostek, gdzie nawet najzagorzalsi fani nie wiedzą o wszystkich, chociażby o ekranizacjach dzieł Kinga w hinduskim kinie. Jednak bardzo szybko do głosu doszedł stronniczy i protekcjonalny ton Roberta Ziębińskiego, co czasem zniesmaczało lekturę tej książki. W większości przypadków książka przeradza się w subiektywny zbiór opinii autora na temat poszczególnych dzieł Kinga. Już od samego początku Robert Ziębiński dał znać, że to nie będzie typowe kompendium. Wyraźnie skupia się na problemach alkoholowych Stephena Kinga, który zmagał się przez znaczną część literackiej kariery. Wiele pozycji Mistrza z Maine Ziębiński rozpatruje pod kątem zmagań z uzależnieniem oraz jego wpływem na dalszą twórczość. Owszem jest to ważny epizod w życiu Kinga, lecz nie jedyny, więc takie spłycanie całej twórczości do jednej perspektywy wydaje się nieadekwatne.

Okazuje się, że „Stephen King. Instrukcja obsługi” to nie tylko oczekiwane przez czytelników ciekawostki, fakty, anegdoty oraz posegregowanie całej twórczości Kinga, ale również nikomu nie potrzebne opinie samego Ziębińskiego . Owszem zrozumiałe jest, że każdy ma swój gust , komuś może podobać się jedna rzecz, drugiemu inna, lecz należy uszanować zdanie drugiej strony, czego Ziębiński nie czyni. Niestety wszystkim jego opiniom zabrakło jednego prostego zdania, czyli – moim zdaniem …. W ten sposób mógłby przedstawiać swoje opinie a tak wydaje arbitralne decyzje co jest dobre, co jest złe, czasami nie podając powodów takiego osądu. Owszem nie zabrakło fragmentów dobrych, podających zarówno wady jak i zalety danej pozycji, czy też jej ogólnego odbioru przez fanów, lecz te pełne osobistych docinek są bardziej jaskrawe. Niektórzy czytelnicy mogą poczuć się dotknięci sformułowaniami zwłaszcza dotyczącymi ich ulubionych pozycji czy tez filmowych adaptacji.

Niestety ten protekcjonalny ton na zasadzie „moja racja jest bardziej prawdziwa niż twoja” kładzie się cieniem na tej w sumie pod względem pomysłu i konstrukcji dobrej pozycji. O tym, że gust autora książki jest dość dziwaczny możemy szybko się przekonać, gdy poddaje pod wątpliwość jakość uznanych przez ogół najlepszych dzieł czy też adaptacji filmowych Kinga, a gloryfikuje te, które moim zdaniem zaliczyłbym do przeciętnych. Zresztą ilość zdań typu „jedna z najgorszych adaptacji książki Kinga” jest tak duża, że można się zastanowić czy aby na pewno autor książki oraz czytelnicy oglądali te same filmy. Choć nie zabrakło kilku wpadek, przez co można odnieść wrażenie, że autor nie dokładnie oglądał niektóre filmy. O tym jak Robert Ziębiński powinien wyrażać swoje opinie, jeśli już, prezentuje świetnie rozdział poświęcony cyklowi „Mroczna Wieża” , który napisał Łukasz Radecki. Pan Radecki nie narzuca swego zdania, przedstawia wszelkie wady i zalety poszczególnych części cyklu „Mroczna Wieża” a dopiero pod koniec wyraża własne zdanie , co zawsze wyraźnie podkreśla. Gdyby cała książka była tak skonstruowana to niewątpliwie byłaby wielkim dziełem. Swoją drogą, skoro ktoś inny tworzy obszerny rozdział twojej książki to nie zasługuje na wymienienie jako współtwórca?

Podsumowując, Robert Ziębiński zabrał się za uporządkowanie twórczości Stephena Kinga. Pod względem technicznym, ilości zebranych materiałów, ciekawostek, anegdot oraz ogólnie wizualnym wyszło mu rewelacyjnie. Jednak protekcjonalny ton wyrażanych opinii czasami epatujący bufonadą w połączeniu ze słowami, które mogą być ujmujące dla czytelników obniża wartość książki. Przecież każdy ma pewne granice tolerancji gorzkich słów.

Subiektywna ocena Kinga

Współcześnie wśród osób zaznajomionych z kinematografią oraz literaturą ciężko znaleźć tych, co nigdy nie słyszeli nazwiska King. Amerykański pisarz cieszy się tak dużą sławą, że wręcz stał się ogólnoświatową ikoną popkultury. Wszystkie dzieła sygnowane nazwiskiem King rozchodzą się niczym świeże bułeczki. Fani jego twórczości mogą przytaczać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nieustanna wojna

Nic co osiągniemy nie jest zdobyte lub dane raz na zawsze. Owszem istnieją dłuższe lub krótsze okresy względnego spokoju, lecz jak pokazuje historia zawsze przerywane są niepokojem, strachem a w końcu wojną. Współcześni lubią się szczycić swą cywilizacją, społeczeństwem, bardziej światłym podejściem do praw człowieka, itp. Jednak patrząc na światowe wydarzenia łatwo można dojść do wniosku, że pomimo takiego dorobku jakim jest historia ludzkości nadal jesteśmy w swych motywacjach oraz zamiarach tacy sami jak nasi przodkowie, jedynie okoliczności oraz środki się zmieniły. Natura ludzka jest niezmienna. Być może urok powieści historycznych tkwi w tym, że patrząc w przeszłość tak naprawdę patrzymy na nas samych.

Jeśli ktoś dotarł do jedenastego tomu cyklu „Wojny Wikingów” Bernarda Cornwella, nie należy do osób, które trzeba przekonywać co do kunsztu literackiego autora. Przez tyle tomów dał się poznać jako twórca niezapomnianych scen bitewnych, opisów odmalowujących wspaniałe obrazy miejsc, postaci oraz wydarzeń, ale przede wszystkim pasjonującej historii wciągającej od samego początku. Wraz z kolejnym tomem pozwala wrócić do dziesięciowiecznej Anglii, a raczej początków jej państwowości, do pól bitewnych skąpanych krwią wojów oraz zakulisowych spisków możnowładców. Choć jedenasty tom w porównaniu do poprzedniego nie zaskakuje niczym nowym oraz fabularnie praktycznie nic nie zmienia, wręcz można zarzucić mu brak oczekiwanej świeżości bądź też odmiany, lecz nadal stanowi kawał dobrej literatury. W końcu wracamy do naszych ulubionych bohaterów oraz ich przygód.

Uhtred odzyskał ziemie o granicach starannie oznaczonych kamieniami i groblami, dębami i jesionem, mokradłami i morskim brzegiem. Odzyskał Bebbanburg. Odzyskał dom. Starzy wrogowie nie dają jednak za wygarną. Zjawiają się też nowi – armia wojowników przekonanych, że są wilkami, i gotowych zabić każdego, kto stanie im na drodze. Dowodzi nimi brutalny Sköll, który zamierza zostać królem Northumbrii. Uhtred musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, by przeżyć.

Wraz z nastaniem ostatniego zdania dziesiątego tomu wydawać by się mogło, że padło ostatnie słowo w historii Uhtreda z Bebbanburga. Życiowy cel, który znaliśmy już od pierwszego tomu został wreszcie osiągnięty, czyli nasz bohater odzyskał rodową twierdzę. Jeśli ktoś sądził, że wraz ze zdobyciem Bebbanburga Uhtred rozpocznie czas względnego spokoju i panowania to Bernard Cornwell szybko rozwiewa wszelkie wątpliwości. Nie pozostawił jeszcze ostatniej kropki w opowiadanej historii. Skończył się jeden główny cel całego cyklu, ale pozostał jeszcze drugi, czyli bitwa o Anglię.

Początkowe tomy opisywały barwne potyczki między Sasami a wikingami, którzy zagarniali kolejne ziemie dawnej Brytanii, w pewnym momencie doprowadzając do zdobycia prawie wszystkich ziem oprócz ostatniego na wpół zdobytego królestwa. Wraz z kolejnymi tomami obserwowaliśmy powolny proces odzyskiwania tego co utracone, często okupione krwią wojowników. Jednak nadszedł moment przełomowy i to Sasi przejęli inicjatywę odzyskując dawne królestwa i scalając je w jeden byt, który w przyszłości stanie się Anglią. Od jakiś dwóch, trzech tomów wikingowie nie stanowią takiego zagrożenia a ciężar fabularny przeniósł się na walkę o wpływy na dworze królewskim, gdzie intrygi i spiski są na porządku dziennym. Choć zagrożenie ze strony wikingów nie zanikło o czym co rusz przekonuje się Uhtred stając w szranki z kolejnymi osławionymi wojownikami to ten początkowy impet podbojów i wielkich bitew przygasł.

W tomie jedenastym podobnie jak w kilku poprzednich możemy wyróżnić dwa zasadnicze wątki. Pierwszy dotyczy walki o schedę, czyli o koronę po ewentualnej śmierci aktualnego monarchy, czyli króla Edwarda. Drugi wątek zgodnie ze schematem dotyczy potyczki Uhtreda z kolejnym nowym przeciwnikiem, tym razem norweskim brutalnym wojownikiem Skǿllem, którego celem jest podporządkowanie sobie ostatniego królestwa rządzonego przez Duńczyków, czyli Northumbrii, gdzie swe ziemie posiada Uhtred a jego zięć jest królem omawianego królestwa.

Po przeczytaniu całego tomu i próbie jego streszczenia można dojść do wniosku, że w porównaniu do niektórych poprzednich nie dzieje się w nim dużo. Nie ma w nim zbyt wielu krwawych potyczek jak w innych tomach, większy akcent został położony na spiski, intrygi, formowanie sojuszy oraz stronnictw próbujących przejąć władzę po śmierci króla. Oczywiście tak jak zawsze, główna potyczka ma miejsce pod koniec powieści, lecz brak jej rozmachu bitew znanych z tych bardziej walecznych tomów. Może wynika to z faktu, że w całości wraz z głównym adwersarzem jest jedynie wymysłem autora. Bernard Cornwell jak zawsze w posłowiu opisuje, które wydarzenia miały miejsce w rzeczywistości, a które były czystą fikcją literacką. W jedenastym tomie tej fikcji jest znacznie więcej. Choć nie jest tak dobry jak poprzedni tom, lecz nie należy odmówić mu pewnego zaskoczenia fabularnego odnośnie jednej postaci, które serwuje autor, to „Wojna Wilka” nadal stanowi kawał wciągającej lektury, w końcu to Cornwell.

Podsumowując, jedenasty tom świetnej sagi historyczno-przygodowej „Wojny Wikingów” dla wiernych czytelników może dawać oznaki zmęczenia materiału, lecz jest kolejnym krokiem w stronę ostatecznego celu jaki od samego początku postawił autor, czyli pełnego opisu powstania kraju, znanego pod nazwą Anglia.

Nieustanna wojna

Nic co osiągniemy nie jest zdobyte lub dane raz na zawsze. Owszem istnieją dłuższe lub krótsze okresy względnego spokoju, lecz jak pokazuje historia zawsze przerywane są niepokojem, strachem a w końcu wojną. Współcześni lubią się szczycić swą cywilizacją, społeczeństwem, bardziej światłym podejściem do praw człowieka, itp. Jednak patrząc na światowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jesteś wystarczająco wartościowy!

Najgorsze co może nas trapić to uwierzenie, że nasza wartościowość zależna jest od opinii innych. Iluż to z nas miało myśli dotyczące tego co ludzie sobie pomyślą? Tkwienie w wyimaginowanym przeświadczeniu, że jesteśmy tacy jak nas widzą inni ludzie prowadzi do tego, że po pewnym czasie, a zwłaszcza gdy nie możemy sprostać wymaganiom, zaczynamy źle się czuć we własnej skórze. W dzisiejszych czasach częste porównywanie do innych, nagminne obarczanie się obowiązkami, bo co inni pomyślą, gdy odmówię oraz związana z tym niska samoocena tworzą ułudny obraz wartości danego człowieka. Warto przypominać, że usilne przypodobywanie się oraz uszczęśliwianie innych sprawia, że sami przestajemy być szczęśliwi, a wystarczy tylko postawić pewną granicę.

Pouczające powieści graficzne Lize Meddings, których grupą docelową są nastoletni odbiorcy, lecz w rzeczywistości są przeznaczone dla każdej osoby, która boryka się lub borykała z podobnymi problemami, ze względu na ich uniwersalizm. Z jednej strony są to proste oraz króciutkie historyjki, lecz z drugiej strony potrafią tak poruszyć czytelnika problemami z jakimi mierzą się bohaterowie, że można się w nich zatracić. Ich siła tkwi w tym, że opisują wydarzenia, emocje oraz lęki, z którymi mierzymy się wszyscy. Trzeci tom „Klubu Smutnych Duchów” przybliża kolejne zmagania bohaterów z emocjonalno-społecznymi wyzwaniami. Nie ma takiej świeżości jak tom pierwszy oraz nie opisuje całej gamy zróżnicowanych uczuć, lecz nadal trzyma dobry poziom, jednocześnie pouczając i dając kolejny promyk nadziei na szczęśliwe zakończenie.

Klub Smutnych Duchów właśnie zaistniał i znacznie poszerzył swoje szeregi . Pojawiło się w nim mnóstwo osób, które chcą realizować swoje marzenia przy pomocy rozumiejących ich przyjaciół. Duszki muszą zmierzyć się z zawiłościami związanymi z otwarciem swojej społeczności na inne osoby. Pozornie błaha sytuacja sprawi, że kolejny Duszek będzie musiał się zmierzyć z własnymi emocjonalnymi problemami. Całe szczęście, że znajdą się przyjaciele oferujący pomoc.

Po przeczytaniu/przejrzeniu tych trzech tomów wysnuwa się ogólny schemat. Otóż każdy tom poświęcony jest konkretnej postaci oraz jej zmaganiom z różnymi problemami. W pierwszym tomie główny bohater całej serii czyli SD zmagał się z depresją, negatywnymi myślami, osamotnieniem oraz izolacją społeczną. W drugim tomie Skarpetka stawiała czoło wyobcowaniu w obrębie tej samej grupy, nieporozumieniom, w które łatwo można wpaść oraz rodzącej się zazdrości o czyjeś względy. W „Klubie Smutnych Duchów 3” prym wiedzie Rue, którą poznaliśmy w poprzednim tomie. Trzeci tom w dużym skrócie opowiada o asertywności i mądrym stawianiu granic.

W postaci Rue autorka odzwierciedla zatracanie się w kolejnych obowiązkach, branie na swe barki więcej niż jesteśmy w stanie wytrzymać, często tracąc kontakt z czasem rzeczywistym a wszystko w imię sprostania wymaganiom innych. Boimy się kogoś zawieść, ponieważ myślimy, że nasza wartość w oczach innych zmaleje. Wówczas ograniczamy własny komfort psychiczny, często cierpiąc w samotności. Owszem wszystko ma swe granice, więc po ich przekroczeniu może dojść do różnych zdarzeń. „Klub Smutnych Duchów 3” pomaga zrozumieć niejasne wybuchy gniewu u osób, po których byśmy się tego nie spodziewali.

Tom trzeci zachęca do uważnego przyglądania się bliskim osobom, ponieważ oznaki, że ktoś przechodzi kryzys mogą się kryć pod maską pozornego zadowolenia. Tak jak w poprzednich tomach pojawia się szczęśliwe zakończenie, które daje odpowiedź w jaki sposób można wyjść z problematycznej sytuacji. Tym razem wystarczyła szczera rozmowa oraz uzmysłowienie sobie, że jeśli czegoś nie wykonamy to świat się nie zawali. Odnośnie samego stylu graficznego , można jedynie powtórzyć słowa, że różne odcienie szarości oraz niewyszukana kreska wystarczą aby prosty i czytelny komiks oddawał całą gamę emocji.

Podsumowując, „Klub Smutnych Duchów 3” skłania do refleksji nad własnymi relacjami oraz uczuciami. Choć przeznaczony dla nastoletnich odbiorców, to tak naprawdę każdy czytelnik odnajdzie w nim cząstkę siebie. Króciutka powieść graficzna, którą można przeczytać/przejrzeć w paręnaście minut a w rzeczywistości metaforyczna wyciągnięta dłoń przyjaciela oferującego pomoc. Jednym słowem dołączcie do Klubu.

Jesteś wystarczająco wartościowy!

Najgorsze co może nas trapić to uwierzenie, że nasza wartościowość zależna jest od opinii innych. Iluż to z nas miało myśli dotyczące tego co ludzie sobie pomyślą? Tkwienie w wyimaginowanym przeświadczeniu, że jesteśmy tacy jak nas widzą inni ludzie prowadzi do tego, że po pewnym czasie, a zwłaszcza gdy nie możemy sprostać wymaganiom,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie obawiaj się innych !

Otwartość umysłu oprócz swych walorów związanych z szerszym postrzeganiem otaczającej rzeczywistości niesie w sobie również zagrożenia, chociażby w postaci łatwowierności. Łatwowierności rozumianej jako szybkie, czasem bezkrytyczne przyjmowanie osądu innych, zwłaszcza na własny temat. Te paskudne myśli zatruwają od środka przez co często dochodzi do wewnętrznej a w dalszej konsekwencji do zewnętrznej samoizolacji. Wtedy już tylko krok od niskiej samooceny, samotności a wreszcie i depresji. Jednak czasem na swej drodze możemy spotkać inne podobne osoby, które są w takiej samej sytuacji jak my, lecz ich wyciągnięta dłoń potrafi wiele zdziałać. Ta pomocna dłoń po długim okresie marazmu jest pierwszym krokiem w stronę światła, ale droga do pełnego powrotu jest długa i niebezpieczna, a chęć odwrotu w stronę poprzedniego stanu jakże silna.

„Klub Smutnych Duchów” jest niezwykłą powieścią graficzną z założenia przeznaczoną dla młodzieży borykającej się z problemami natury psychicznej i społecznej, w rzeczywistości przeznaczoną dla wszystkich którzy chociażby przez krótki okres życia poczuli się osamotnieni. Powieść-misja, która stara się poprzez swój przekaz dotrzeć do wszystkich zagubionych dusz, by wskazać im właściwą drogę. Druga część „Klubu Smutnych Duchów” jest kolejnym krokiem w pokonywaniu własnych słabości i leków, ale tym razem nie w osamotnieniu, lecz u boku mających podobne problemy pokrewnych dusz. Choć druga część nie dostarcza tylu zróżnicowanych stanów i przemyśleń, skupia się bardziej na jednym wiodącym wątku to nie zmienia faktu, że jest to wartościowa, krótka opowieść o emocjach.

W pierwszej części powieści graficznej poznaliśmy dwa samotne duszki – SD i Skarpetkę. Dzięki wzajemnemu wsparciu oraz zrozumieniu, wspólnie zmierzyli się z depresją oraz negatywnymi myślami. W drugim tomie idea przerodziła się w czyn, czyli doszło do założenia Klubu Smutnych Duchów. Tym razem do ich Klubu chce dołączyć trzeci duch, czyli Rue, wówczas sprawy zaczynają się komplikować. Czy uda się zwyciężyć z nieśmiałością, niepewnością, nadinterpretacją zdarzeń oraz masą innych złych emocji? Czy Klub przetrwa? Czy dołączą do niego inne duchy?

Opowieść skupia się na tym co wskazuje sam tytuł. Jesteśmy świadkami powstania Klubu Smutnych Duchów. Tym razem bliżej poznajemy naszych bohaterów, chociaż tak naprawdę prym w tej opowieści wiedzie Skarpetka, która zdecydowanie różni się od swego przyjaciela. O ile w pierwszej części mieliśmy ukazaną większą ilość emocji towarzyszących samotności, depresji oraz wyobcowaniu to drugi tom opiera się głównie na jednej sytuacji, w której błędna interpretacja słów doprowadza do spirali negatywnych emocji.

Drugi tom „Klubu Smutnych Duchów” pokazuje, że czasami sami nadinterpretujemy pewne zdarzenia, co doprowadza do natłoku myśli, które jeszcze bardziej skrzywiają nasz osąd. Drugi tom uzmysławia, że gorsze dni potrafią zdarzyć się każdemu a spędzenie ich w złym nastroju nie jest niczym dziwnym. Jednak gdy zaczynają nad nami dominować, wówczas warto szukać pomocy, gdyż łatwo możemy się w nich zatracić. Warto przytoczyć pewne słowa wypowiedziane przez jednego z duszków – „Przebywanie wśród ludzi jest takie trudne”. Owszem to prawda, ale jest łatwiejsze i bardziej znośne, gdy przebywamy wśród osób , które potrafią nas zrozumieć.

Pierwszy tom w skrócie skupił się na izolacji społecznej wobec wszystkich, natomiast drugi pokazał, że nawet w obrębie małej grupy, podobnych nam ludzi także możemy poczuć się wyobcowani. Najbardziej paraliżuje strach przed otwarciem oraz zamartwianie się o wszystko. Zamykanie się na wsparcie bliskich lub przychylnych nam osób w połączeniu z duszeniem wszystkiego w sobie, bez szczerej rozmowy tylko pogarsza sytuację. Tak samo jak poprzednio zakończenie historii jest niezwykle krzepiące oraz pouczające w nienachlany sposób.

Podobnie jak w poprzednim tomie, elementy stricte artystyczne powieści graficznej nie należą do wyżyn sztuki świata komiksu. Jednakże ta prosta, minimalistyczna kreska jest przyjemna dla oka a wbrew pozorom różne odcienie szarości potrafią stworzyć odpowiedni nastrój.

Podsumowując, choć historia opowiedziana w drugim tomie wydaje się bardziej jednoliniowa i jednowątkowa i nie aż tak emocjonalna jak w pierwszym to nadal przekazuje wiele wartości. Przedstawia nam łatwość z jaką potrafimy ulec przygnębieniu i niskiej samoocenie nawet w grupie rozumiejących nas osób. „Klub Smutnych Duchów 2” dodaje kolejny promyk nadziej do całej serii, czyli pokazuje, jakże łatwo upadają nasze błędne przekonania po szczerej i otwartej rozmowie z kimś bliskim. Budująca i ciepła historia dla każdego z nas.

Nie obawiaj się innych !

Otwartość umysłu oprócz swych walorów związanych z szerszym postrzeganiem otaczającej rzeczywistości niesie w sobie również zagrożenia, chociażby w postaci łatwowierności. Łatwowierności rozumianej jako szybkie, czasem bezkrytyczne przyjmowanie osądu innych, zwłaszcza na własny temat. Te paskudne myśli zatruwają od środka przez co często...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie jesteś sam!

Mierzenie się z własnymi lękami, strachem oraz przede wszystkim samotnością i niezrozumieniem może przytłoczyć każdego z nas. Przyjmuje się, że są określone grupy wiekowe bardziej narażone na wewnętrzną walkę z własnymi problemami, często bez pomocy z zewnątrz. Chodzi o młodzież, która wkraczając w dorosły świat może czuć się nieprzystosowana a tym samym odbiegająca od reszty, co w rzeczywistości jest mylnym osądem. Jednak wyobcowanie, czy też samotność w dużej mierze dotyka również osób w podeszłym wieku, które często nawet mając rodzinę, są zepchnięte na dalszy plan. Jak widać pozostawieniu samemu sobie może dotknąć każdego bez względu na wiek. Samotność jest niczym destrukcyjna siła, która powoli niszczy nasze wnętrze, więc każde formy dotarcia do takich osób i pokazania im, że nie są same, powinni się spotkać z jak największą aprobatą.

Słysząc słowo komiks na myśl przychodzą efektowne obrazki, całe kadry, małe ilości tekstu, czy też dynamicznie rozwijająca się akcja, będąca kwintesencją tego co najważniejsze, którego grupą docelową z zamierzenia są dzieci i młodzież. Jednak komiks jako kolejna forma ekspresji literackiej potrafi tak samo przekazywać ważne treści czy też idee jak zwykła literatura. Z tego samego założenia wyszła Lize Meddings, która poprzez formę komiksu próbuje dotrzeć do młodzieży borykającej się z problemami natury psychicznej czy też społecznej. „Klub Smutnych Duchów” otwiera serię, której grupą docelową jest młodzież, ale również starsi czytelnicy, którzy mają jakiejś nieprzepracowane problemy. Choć tak naprawdę poprzez swe przesłanie wszyscy mogą po nią sięgnąć.

Głównym bohaterem książko-komiksu jest Sam. Sam czuje się wyobcowany, niczym duch jest niedostrzegany przez innych. Adresatem jego rozmów jest on sam lub jego kot. Poprzez swą samotność kłębią się w nim niewesołe myśli. Jednak w życiu Sama wydarzy się coś niespodziewanego. Otóż, podczas imprezy, na której wyjście stoczył wewnętrzny bój, dostrzega kogoś takiego jak on, samotnego i niedostrzeganego przez innych. Czyżby spotkał swą bratnią duszę? Co wyniknie z tak nieoczywistego spotkania?

W powieści graficznej „Klub Smutnych Duchów” duchy wcale nie straszą. Pełnią rolę metafory osób osamotnionych, borykających się z własnymi problemami, często niedostrzeganych przez innych niczym prawdziwe duchy. Pod warstwą uroczych ilustracji duszków kryje się piękna opowieść o odnajdowaniu tych samotnych dusz. Powieść graficzna z niezwykłą delikatnością porusza takie tematy jak depresja czy też stany lękowe, które co raz częściej dotykają młodzież. Nie zdajemy sobie sprawy ile negatywnych myśli może kłębić się pod maską na pozór uśmiechniętego i szczęśliwego człowieka. Lęk przed interakcjami społecznymi, przed niezrozumieniem przez innych, paraliżujący strach przed podjęciem decyzji aż wreszcie zamknięcie się we własnych czterech ścianach są sytuacjami, które wymagają wsparcia i pomocy. Świadomość psychiczno-społecznych problemów, niebanie się wołania o pomoc, czy pójście na terapię powoli zaczynają docierać do szerszego zrozumienia w społeczeństwie, lecz nadal jest to jeszcze za mało.

„Klub Smutnych Duchów” pod względem wydawniczym w porównaniu do innych komiksów nie powala swym rozmachem i wyglądem. Proste, niezbyt skomplikowane czarno-białe rysunki, ale wyjątkowo estetyczne. Same duszki przedstawione jako urocze postaci, które zawładną sercami czytelników. Jednak nie o formę chodzi tylko o treść, której metaforyczne ujęcie dostrzeże każdy po przeczytaniu powieści graficznej.

Poznajemy bohaterów, ich słabości oraz trudności, które napotykają w codziennym życiu. Widzimy moment przełomowej chwili, która odmieni ich los i nagle docieramy do końca, przez co możemy czuć niedosyt opowiadanej historii. W tak smutnej opowieści pod koniec pojawia się promyk nadziei, lecz nie wiemy co się z nim stanie dalej. Całe szczęście, że powstały kolejne tomy. W „Klubie Smutnych Duchów” dominuje bezpośredniość przekazu, w którym możemy znaleźć czasem banalne i sentymentalne wyrażenia, lecz w świecie przepełnionym sarkazmem oraz ironią nie wydaje się to czymś złym.

Podsumowując, „Klub Smutnych Duchów” jest niezwykle pouczającą powieścią graficzną traktującą o ważnych tematach w jakże subtelny sposób. W gruncie rzeczy przeznaczona dla młodzieży, lecz tak naprawdę dla każdego. Może stanowić wyciągnięcie ręki dla osób w naszym otoczeniu borykających się z podobnymi problemami. Po za tym miłe dla oka rysunki oraz jakże urocze „duszkowe” postaci. Pamiętaj nie jesteś sam, gdzie tam jest twoja bratnia dusza.

Nie jesteś sam!

Mierzenie się z własnymi lękami, strachem oraz przede wszystkim samotnością i niezrozumieniem może przytłoczyć każdego z nas. Przyjmuje się, że są określone grupy wiekowe bardziej narażone na wewnętrzną walkę z własnymi problemami, często bez pomocy z zewnątrz. Chodzi o młodzież, która wkraczając w dorosły świat może czuć się nieprzystosowana a tym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Potwór z Florencji Douglas Preston, Mario Spezi
Ocena 6,3
Potwór z Flore... Douglas Preston, Ma...

Na półkach: ,

Na tropie potwora

Fascynacja zbrodnią nie jest niczym nowym. Skąd bierze się w ludziach zarówno odraza i potępienie wszelkiej maści zbrodni a jednocześnie zainteresowanie a wręcz pochłanianie filmów czy też powieści o seryjnych mordercach? Być może z jednej strony chcemy odczuwać strach, ale w kontrolowanych warunkach, z drugiej strony jest w tym coś uzależniającego, podkręcającego naszą adrenalinę. Jednakże najważniejszy wydaje się aspekt psychologiczny – po prostu chcemy zrozumieć jak ktoś mógł przekroczyć normy społeczne i dokonać czegoś makabrycznego. Czasami musimy spojrzeć w otchłań ludzkiej duszy, by docenić to co posiadamy i wystrzegać się tych, co w tej otchłani utknęli.

Gatunek „true crime” koncentrujący się na prawdziwych, czasem nierozwiązanych lub tajemniczych sprawach kryminalnych ostatnimi czasy święci tryumfy. W rzeczywistości nie jest niczym nowym, ludzie od dawien dawna z zapartym tchem rozczytywali się w opisywanych zbrodniach i prowadzonych względem nich śledztwach. Choć należy przyznać, że obecne czasy stanowią istny wysyp tego typu publikacji, niespotykany w takiej ilości w dawnych czasach. „Potwór z Florencji” jak sama nazwa wskazuje jest reportażem o śledztwie w sprawie najsłynniejszego włoskiego seryjnego mordercy. Autorzy, czyli Douglas Preston , znany amerykański twórca thrillerów oraz Mario Spezi, włoski dziennikarz śledczy stworzyli książkę, która mimo, że oparta jest na faktach, porywa czytelnika niczym dobrze skrojony fabularnie thriller. Smaczku do całej historii może dodać fakt, że sami autorzy w pewnym momencie stali się elementami opowiadanej historii, nawet z zarzutem bycia Potworem z Florencji.

Lata 1974-85. W okolicy Florencji grasuje seryjny morderca. Cicho i bez litości zabija pary kochanków szukających schronienia wśród toskańskich wzgórz. Pojawia się jak duch, morduje i znika bez śladu. Ofiar psychopaty jest aż czternaście. Śledztwo zakrojone na niespotykaną skalę nie przynosi efektów. Po latach znany powieściopisarz Douglas Preston, przy współpracy dziennikarza śledczego Maria Speziego, prowadzi własne dochodzenie w tej sprawie. Sporządza zapis minionych wydarzeń, ujawnia uchybienia lokalnych stróżów prawa i przedstawia nowe fakty. Krok po kroku usiłuje rozwiązać zagadkę Potwora z Florencji, zabójcy nieludzkiego i okrutnego, pierwowzoru postaci słynnego Hannibala Lectera.

Dwóch autorów, więc są i dwie opowieści. Przez około dwie trzecie książki dominuje opowieść Mario Speziego, który od samego początku był zaangażowany w sprawę Potwora z Florencji. Rzeczowo, po reportersku opisuje fakty dotyczące podwójnych morderstw, jakie zostały popełnione we Florencji i okolicach oraz działań śledczych zmierzający h do wykrycia sprawcy. Autorzy nie mogli zbytnio wprowadzić fikcji literackiej, gdyż musieli być wierni faktom, lecz mimo to świetnie poradzili sobie z konstrukcją fabuły, dzięki czemu możemy odczuć wciągające napięcie. Historia Potwora z Florencji był tak szeroko omawiana, że stała się inspiracją dla Thomasa Harrisa do napisania „Hannibala”, której akcja rozgrywa się we Florencji. Zresztą Douglas Preston zdradza kilka ciekawostek związanych z Thomasem Harrisem, który śledził całą sprawę.

Autorzy w wyważony sposób opisują dokonane zbrodnie, nie wstrząsają brutalnością opisów, lecz od samego początku skupiają się na kwestii prowadzonego śledztwa oraz prób poznania prawdziwej tożsamości sprawcy. Mnóstwo informacji przekazanych w tak małej objętościowo książce pozwala bliżej poznać włoski system sprawiedliwości, który jest skomplikowaną machiną. Opis poszczególnych działań systemu sprawiedliwości, częstych pomyłek, czasem braku fachowości, niesłusznych oskarżeń oraz braku zwykłego zdroworozsądkowego myślenia, sprawia, że czytelnik co raz szerzej zaczyna otwierać oczy ze zdumienia. Gdyby nie świadomość, że wszystko w książce opiera się na faktach, to ciężko byłoby uwierzyć w przebieg niektórych wydarzeń, czy też niekompetencję osób u szczytu władzy. Autorzy w swej książce, która bazuje na tak potwornych zbrodniach, pokazują uniwersalną a zarazem smutną prawdę, a mianowicie im bliżej jesteś szczytu jakiejkolwiek formy władzy tym trudniej przyznać się do popełnionych błędów, przez co idziesz w uparte wbrew logice.

Pozostała jedna trzecia książki napisana jest z perspektywy Douglasa Prestona, który przez istny przypadek stał się elementem tej historii. Amerykański pisarz próbuje zrozumieć historię Potwora oraz miejsc, w których się rozegrała. Paradoksalnie sami autorzy stali się częścią opowieści. Niestety jak historia pokazuje wytknięcie błędów osobie u szczytu władzy, zagranie na jej honorze, zwłaszcza w takim kraju jak Włochy musi skończyć się odwetem. Tak istotnie było, gdyż w pewnym momencie stali się podejrzanymi, a jeden z nich na krótki okres czasu wylądował w więzieniu. Nagonka na dziennikarzy, którzy próbowali dojść do prawdy, ośmieszanie nieudolności i braku logiki niektórych śledczych , wytykanie błędów w oskarżaniu niewinnych osób może porażać.

Pod koniec książki Douglas Preston pisze, że książka „Potwór z Florencji” nie jest to kryminał typu true crime, który może odnieść sukces, gdyż brak w nim kilku kluczowych i oczekiwanych przez czytelników elementów. Muszą być dowody prowadzące do konkretnego sprawcy. Muszą być znane poczynania i motywacje mordercy. Wreszcie cała historia musi zmierzać do zakończenia w postaci schwytania ostatecznego i prawdziwego sprawcy. Niestety los lubi płatać figle, a nie każda zbrodnia doczeka się sprawiedliwości. Sprawa Potwora z Florencji nie rozwinęła się zgodnie z tym schematem. Do dziś pozostaje nie rozwiązania. Być może część czytelników będzie zawiedziona takim obrotem spraw, ale takie są fakty a z nimi się nie dyskutuje. Jednak ogrom dziennikarskiej pracy pozwoli czytelnikom wysnuć pewne wnioski, a być może wskazać winnego, tak jak to uczynili autorzy.

Podsumowując, „Potwór z Florencji” jest wycieczką do stolicy Toskanii, która została odmieniona przez poczynania seryjnego mordercy. Wciągająca opowieść o zbrodni i śledztwie oparta na faktach. Wszystkich pozostawi z jednym pytaniem na ustach – czy kiedykolwiek poznamy prawdę? Być może tak, a może nigdy.

Na tropie potwora

Fascynacja zbrodnią nie jest niczym nowym. Skąd bierze się w ludziach zarówno odraza i potępienie wszelkiej maści zbrodni a jednocześnie zainteresowanie a wręcz pochłanianie filmów czy też powieści o seryjnych mordercach? Być może z jednej strony chcemy odczuwać strach, ale w kontrolowanych warunkach, z drugiej strony jest w tym coś uzależniającego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawda nas wyzwoli

Można zadać sobie pytanie w czym tkwi fenomen autora masowo piszącego powieści, których znaczna cześć korzysta z tego samego schematu. Być może siła tkwi właśnie w tej schematyczności, która w odpowiedni sposób skonstruowana może zarówno zachwycić czytelnika jak i dać mu pewność co do oczekiwań względem kolejnych powieści. Drugim aspektem jest dostarczenie najpotrzebniejszych elementów fabularnych, które umożliwią poprowadzenie dynamicznej i pełnej zwrotów akcji historii . Oczywiście odpowiedni element zagmatwania w połączeniu z końcowym zaskoczeniem lub sensacyjnym przebiegiem finałowych zdarzeń również wpływa na przychylny odbiór przez czytelników. Ciężko do końca zrozumieć fenomen Harlana Cobena, który w gruncie rzeczy tworzy pełne akcji, lecz proste i schematyczne historie. Jednak sposób opisywania oraz nastawienie na stuprocentową rozrywkę czynią go jednym z najpoczytniejszych autorów kryminałów i powieści sensacyjnych.

Po przeczytaniu „Za wszelką cenę” większość czytelników będzie miała jedną myśl w głowie – gotowy materiał na scenariusz filmu sensacyjnego. Choć w gruncie rzeczy sama powieść nie wybija się po za ramy gatunku, lecz pełno w niej dynamicznej akcji, odpowiednich zwrotów, interesujących bohaterów oraz tajemnic z przeszłości, które chcą ujrzeć światło dzienne. Na samym początku należy zaznaczyć, że jest to historia mało realistyczna, wręcz nie ma w niej ani grama prawdopodobieństwa, lecz nie po to sięgamy po rozrywkową sensację, by doszukiwać się błędów logicznych. „Za wszelką cenę” nie jest pozbawiona wad, ale ma to coś w sobie, że wciąga i dostarcza świetnej rozrywki a czas spędzony u jej boku nie można nazwać straconym.

David i Cheryl Burroughs wiodą szczęśliwe życie –mają piękny dom na przedmieściach i trzyletniego syna Matthew – kiedy dochodzi do morderstwa. David nie pamięta zdarzeń z tej nocy, ale wszystkie dowody świadczą przeciwko niemu. Kilka lat później w więzieniu, gdzie odsiaduje wyrok dożywocia, zjawia się siostra byłej żony ze zdjęciem, na którym widać chłopca wyglądającego jak Matthew … tylko pięć lat starszego. David zdaje sobie sprawę , że to niemożliwe, ale chce wierzyć, że syn żyje. Zdeterminowany, zrobi wszystko, by wyjaśnić, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, a przede wszystkim odnaleźć syna.

Początek jak na porządny kryminał przystało zaczyna się intrygująco. Poznajemy głównego bohatera podczas pobytu w więzieniu, gdzie został skazany za zamordowanie własnego dziecka. Pozostaje nam się dowiedzieć czy tak naprawdę doszło do tej zbrodni. Coben długo nie każe czekać czytelnikom na pojawienie się pierwszego tropu sugerującego, że coś jest na rzeczy. Kolejne rozdziały przypominają typowe filmy sensacyjne, w których osadzony próbuje wydostać się z więzienia za wszelką cenę, aby dowieść swej niewinności. W trakcie przebiegu fabuły autor umieszcza jedynie te informacje z przeszłości bohaterów, które będą miały wpływ na fabularne rozwiązania. „Za wszelką cenę” nie należy do tej grupy kryminałów, gdzie zarówno bohaterowie jak i czytelnicy dążą do poznania tożsamości sprawcy/sprawców. W tym przypadku w połowie powieści poznajemy tożsamość, wręcz otrzymujemy całe rozdziały z ich perspektywy. Bohater dąży do poznania prawdy, natomiast czytelnicy do poznania motywacji.

Można w tej historii Cobenowi wiele zarzucić począwszy od braku pogłębionej analizy bohaterów poprzez minimalizm w opisach a na uproszczeniu motywów działania skończywszy. Jednak od samego początku trzeba mieć z tyłu głowy myśl, że jest to powieść sensacyjno-rozrywkowa nakierowana na ciągły pościg (dosłownie i w przenośni) za prawdą, pełen dynamiki i zwrotów akcji. W momencie finałowym, gdzie kurtyna opada, szybko odkrywamy, że choć motywacje sprawcy można rzec były uzasadnione to fabuła zaczęła przypominać pod względem emocjonalnym telenowelę. Jednym słowem pod względem sensacyjnym finał powieści jest satysfakcjonujący , pod względem motywacyjno-emocjonalnym zbyt wydumanym, ckliwym, mało prawdopodobnym w swych przebiegu.

Autor porusza się w tej samej konwencji przesłań znanych od lat, którymi chce cię podzielić ze swymi czytelnikami. Otóż, nawet drobne i na pierwszy rzut oka nieszkodliwe działania mogą mieć straszne konsekwencje w przyszłości. Kluczem to poznania prawdy często jest odbycie podróży do własnej przeszłości, co czasem skutkuje odkryciem dramatycznych informacji. Na koniec tak jak zawsze, gdy w powieście Cobena biorą udział dzieci – za błędy rodziców płacą dzieci.

Podsumowując, „Za wszelką cenę” jest typową powieścią Cobena, w stu procentach wypełniającą schematy jakie wcześniej stworzył. Być może poprzez przebieg fabularny przypominająca scenariusz filmowy przez co niezwykle wciąga, dzięki czemu potrafimy zapomnieć o licznych mankamentach. Jednym zdaniem – świetny sposób na dostarczenie dobrej rozrywki.

Prawda nas wyzwoli

Można zadać sobie pytanie w czym tkwi fenomen autora masowo piszącego powieści, których znaczna cześć korzysta z tego samego schematu. Być może siła tkwi właśnie w tej schematyczności, która w odpowiedni sposób skonstruowana może zarówno zachwycić czytelnika jak i dać mu pewność co do oczekiwań względem kolejnych powieści. Drugim aspektem jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Covid, poezja i para staruszków

Można znaleźć kilka wyznaczników, które powodują, że twórczość danego autora wybija się ponad innych a każda kolejna powieść jest mocno oczekiwana. Książki Stephena Kinga są takie jak każdy widzi. Napisano już sporo tekstów o jego stylu, lecz łatwo można zauważyć, że pisarstwo nadal sprawia mu dużo frajdy, ku uciesze czytelników oraz nadal stara się zaskoczyć czymś nowym, innymi słowy nie popaść w zaszufladkowanie. Oprócz zasadniczych cech twórczości Kinga tymi wcześniej wspomnianymi wyznacznikami są przywiązanie do ulubionych bohaterów oraz współistnienie fikcji literackiej z prawdziwymi wydarzeniami. Z mieszanki tych dwóch elementów, z większą domieszką miłości do pewnej pani detektyw, powstała książka „Holly”.

Holly Gibney to nietuzinkowa postać, która przewinęła się przez kilka książek Stephena Kinga. Upodobanie Kinga do tej postaci rosło z powieści na powieść. Z postaci drugoplanowej powoli zaczęła się piąć w stronę głównego planu, aż kwestią czasu był moment stworzenia książki będącej jej własną historią. „Holly” nie jest typową pozycją w dorobku autora. Owszem znajdziemy wszystkie znaki rozpoznawcze Kinga, czyli gawędziarski styl, mocne osadzenie w aktualnych światowych wydarzeniach, potoczne a zarazem soczyste dialogi, czy słynną małomiasteczkowość. Jednakże nie jest to horror ani powieść grozy, z którymi zwykle kojarzony jest Stephen King. Również nie jest to kryminał z wątkami paranormalnymi, takimi jak trylogia „Pan Mercedes” czy „Outsider”, w których Holly występuje. Tym razem King serwuje czytelnikom typowy kryminał bazujący na wątku zaginięcia i śledztwa w tej sprawie. W odróżnieniu do innych książek z udziałem Holly niniejsza powieść nie ma w sobie nic nadnaturalnego a jednocześnie ma jednych z nietypowych i przerażających antagonistów w całym dorobku autora. Stephen King udowadnia, że nie trzeba złowróżebnych zjawisk, sił nadprzyrodzonych czy potworów, ponieważ najbardziej przerażający potrafi być … zwykły człowiek.

Penny Dahl zwraca się do agencji Uczciwi Znalazcy z prośbą o pomoc w odnalezieniu jej zaginionej córki, Holly Gibney nie ma ochoty brać jej sprawy na swoje barki. Odpuściłaby tę sprawę, gdyby nie to coś w głosie zdesperowanej klientki. Holly nie wie jeszcze, że niedaleko miejsca, gdzie zniknęła Bonnie Dahl, mieszka małżeństwo profesorów na emeryturze, osiemdziesięciolatkowie Rodney i Emily Harris. Z pozoru są typowymi przedstawicielami klasy średniej, zakochanymi w sobie staruszkami, jednak za drzwiami doskonale utrzymanego domu skrywają potworny sekret. Jak się okaże, Holly będzie musiała wykorzystać wszystkie swoje zdolności, by przechytrzyć bezwzględną i szalenie przebiegłą parę i odkryć prawdę – makabryczną, przerażającą i mrożącą krew w żyłach.

Stephen King od samego początku wykorzystuje sprawdzony schemat: rozdziały poświęcone prowadzonemu przez Holly śledztwu mieszają się z rozdziałami z perspektywy sprawców. Nie ma tu typowej dla większości kryminałów zagadki, czyli poznania tożsamości sprawcy. Otóż od samego początku wiemy kto porywa, zabija a później co okaże się makabryczne dlaczego, lecz nie zmniejsza to naszego zainteresowania powieścią. Stephen King poniekąd powielił schemat znany z „Pana Mercedesa”, czyli pojedynek między szukającym sprawiedliwości głównym bohaterem, w tym wypadku Holly, a bezlitosnym złoczyńcą , tutaj małżeństwo emerytowanych profesorów, przez co King łamie pewne stereotypy. Początkowo King nie zdradza powodów porwań, gdy jednak czytelnik w końcu poznaje prawdę, doznaje niemałego zaskoczenia. Owszem sam motyw w literaturze jest dobrze znany, lecz wykorzystanie w nim pary emerytów wydaje się czymś nowatorskim, a tym samym jeszcze bardziej szokującym.

Strona po stronie poznajemy mozolną pracę Holly w dotarciu do prawdy. Jeśli mielibyśmy sprowadzić całą powieść w kontekście kryminału do jednego słowa to byłoby drobiazgowość. Nasza pani detektyw bada każdy najmniejszy trop, wręcz czasem lichy, niektóre z nich są ślepą uliczką, inne z kolei prowadzą do innych wątłych tropów. Interesujące jest jak King pokazuje, że bohaterowie krążą wokół prowadzonego śledztwa, czasem będąc nieświadomym, że ich wątki, czy też tropy się przecinają. Owszem czasami jest dużo tych zbiegów okoliczności, lecz możemy na to przymknąć oko. Jednakże jeśli odrzucając całą sympatię do twórczości Kinga i spojrzeć na powieść chłodnym okiem to można zauważyć, że po pierwsze tego słynnego gawędziarstwa jest zbyt dużo, wręcz ociera się o wodolejstwo. Po drugie w połowie powieści śledztwo ciągnie się bardzo mozolnie, wręcz miejscami zamiera. Po trzecie dodanie wątków, które w praktyce w dalszym przebiegu powieści nic do śledztwa nie wniosły okazało się zwykłym zapełnianiem stron. Całe szczęście, że ten marazm co jakiś czas przerywają wątki poświęcone parze emerytów profesorów oraz im bliżej końca tym zataczane kręgi w śledztwie są co raz bardziej ciasne.

Tak jak większość powieści Stephena Kinga również ta jest mocno osadzona w rzeczywistości. Czytając powieść naprawdę można poczuć wszystkie te emocje, które towarzyszyły nam podczas epidemii koronawirusa. W związku z tym, że akcja książki rozgrywa się głównie latem 2021 roku w szczycie pandemii, King przedstawia wszystkie te elementy o których wolelibyśmy zapomnieć, czyli maseczki, witanie się łokciami, nazwy szczepionek, obostrzenia itd. Choć King ma zadeklarowane poglądy nie tylko polityczne, co niejednokrotnie przedstawiał w swych powieściach, ale również te dotyczące szczepień, co może przeszkadzać niektórym odbiorcom, lecz jest to autonomiczne prawo autora – wyrażanie własnych poglądów. Im bardziej fikcja literacka czerpie z prawdziwych wydarzeń tym bardziej powieść wydaje się autentyczna a może nawet prawdopodobna w swym przebiegu.

Warto wspomnieć o samej Holly, która na przestrzeni tych kilku książek przeszła niemałą przemianę. Poznaliśmy ją w „Panu Mercedesie” jako niestabilną emocjonalnie i niepewną osobę, która unika kontaktów z innymi. Choć nadal ma kompleksy i zmaga się ze śmiercią matki oraz demonami przeszłości to teraz mocniej stąpa po ziemi. Jej drobiazgowość pozwala podejmować kolejne kroki a dla dobra śledztwa potrafi zapomnieć o strachu, który w niej tkwi. Jak widać Stephen King darzy postać Holly Gibney dużą sympatią.

Oprócz Holly Gibney w powieści pojawiają się inni bohaterowie, chociażby rodzeństwo Robinsonów. Tym razem King poświęca dużo czasu Barbarze, która jako początkująca poetka znajduje się pod skrzydłami innej, uznanej poetki. King dużo miejsca poświęca temu wątkowi, analizując wszystkie strachy jakie trapią początkujących pisarzy, począwszy od pomysłów, weny, niepewności co do jakości tekstów na obawach wydawniczych skończywszy. Choć w gruncie rzeczy jest to sympatyczny wątek to nic istotnego do rozwiązania śledztwa nie wprowadza. Choć sama Barbara bierze udział w końcowych wydarzeniach to większość jej wątku jest zbyt rozbudowana, niestety na zasadzie wodolejstwa i zapychania kolejnych stron.

Zakończenie dostarcza wszystko to co dobry kryminał powinien posiadać. Zarówno zamknięcie wszystkich wątków, przyśpieszenie akcji, trochę krwawych scen, walkę z czasem oraz moment kulminacyjny. Stali czytelnicy twórczości Stephena Kinga doskonale zdają sobie sprawę, że autor potrafi knocić zakończenia, czasem wprowadzając wątek niepasujący do całej powieści. W „Holly” wszystko jest na swoim miejscu a samo zakończenie jest adekwatne do całej powieści. Ta książka może stanowić dobre zwieńczenie jej rozwoju oraz przygód, lecz więź jaka łączy ją z Kingiem jest tak silna, że ostatnie strony wyraźnie wskazują, że za jakiś czas znów spotkamy się z Holly.

Podsumowując, główny motyw powieści, jej czarne charaktery oraz sama postać Holly to duże zalety powieści. Podczas lektury można poczuć różne emocje od zachwytu, zainteresowania oraz szoku po znudzenie, znużenie i mozolne brnięcie. Powieść sama w sobie dobra, w końcu to King, lecz okrojenie jej z nadmiernego wodolejstwa oraz kliku niepotrzebnych wątków dałoby jeszcze lepszy efekt.

Covid, poezja i para staruszków

Można znaleźć kilka wyznaczników, które powodują, że twórczość danego autora wybija się ponad innych a każda kolejna powieść jest mocno oczekiwana. Książki Stephena Kinga są takie jak każdy widzi. Napisano już sporo tekstów o jego stylu, lecz łatwo można zauważyć, że pisarstwo nadal sprawia mu dużo frajdy, ku uciesze czytelników oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Początki Śródziemia

Nikogo nie trzeba przekonywać, że uniwersum stworzone przez Tolkiena jest jednym z najbardziej rozbudowanych, bogatych oraz ciągle odkrywanych fantastycznych światów. Dzieło tak wielkie, że przez całe życie autora było zmieniane i powiększane. Schedę po ojcu przejął syn, który zbierając wszelkie notatki, zapiski oraz szkice starał się uporządkować wizję tolkienowskiego świata. Wraz z wydaniem najsłynniejszej trylogii, czyli „Władcy Pierścieni” oraz poprzedzającej ją powieści „Hobbit”, Śródziemie, jego bohaterowie oraz losy magicznej krainy ujrzały światło dzienne. Nie na darmo mówi się , że dzieła Tolkiena ukształtowały współczesną literaturę fantastyczną, gdyż do dziś stanowią ucztę dla wyobraźni, ale również inspirację dla milionów ludzi na całym świecie.

Christopher Tolkien na podstawie zapisków i notatek , które pozostawił jego ojciec, stworzył dwunastotomowy cykl pod nazwą „Historia Śródziemia”. Same stworzenie dwunastu tomów przekracza wszelkie wyobrażenia na temat tego jak przeogromny jest świat Tolkiena i ile sam autor pozostawił po sobie materiałów. Cykl krok po kroku pokazuje, jak był tworzony świat Śródziemia. Poszerza wiedzę o znanych wydarzeniach z innych książek, ukazuje wcześniejsze wersje tych samych zdarzeń, czy też takie, które do tej pory były schowane w szufladzie. Cały cykl oprócz wcześniejszych wersji niektórych wydarzeń zawiera również wiersze, poematy, listy i komentarze Tolkiena. Dumą może napawać fakt, że polskie wydanie dwunastu tomów będzie pierwszą pełną zagraniczną edycją tego cyklu, dzięki czemu polscy czytelnicy będą mieli okazję w całości delektować się pięknem wykreowanego przez Tolkiena świata.

Dwa pierwsze tomy składające się na wspólna nazwę „Księga zaginionych opowieści” prezentują różne formy opowiadań i wydarzeń, które stały się podwaliną opowieści znanych z książki „Silmarillion”. W pierwszej części podróżujemy wraz z Eriolem, który wiedziony pragnieniem odkrywania nowych krain dociera do pewnej wyspy. Tam trafia do domostwa zwanego Dworkiem Zabawy Utraconej. Gospodarze Dworku przyjąwszy Eriola pod swój dach, zaproponowali mu udział w ich codziennych zwyczajach, czyli ucztowaniu oraz przede wszystkim wysłuchiwaniu opowieści o minionych latach. W ten sposób czytelnicy wraz z Eriolem mają możliwość prześledzić początki Śródziemia. To właśnie w części pierwszej „Księgi zaginionych opowieści” pojawiają się Valarowie, Dzieci Iluvatara, czyli elfowie oraz ludzie, a także krainy, w których zostały umiejscowione ich historie: Valinor, siedziba bogów, na zachodnim krańcu oceanu, natomiast po wschodniej stronie Śródziemie, zwane wówczas Wielkimi Krainami.

„Księgę zaginionych opowieści” otwiera przedmowa Christophera Tolkiena, w której opowiada o szczegółach powstania tejże książki, pobudkach, które skłoniły go do stworzenia cyklu „Historia Śródziemia” oraz całym procesie jego powstawania. Ciężko nie podziwiać ogromu przedsięwzięcia jakiego powziął się syn Tolkiena. Ogromna ilość materiałów źródłowych, dogłębna analiza wszelkich notatek, czasami próby ich odczytania, zwłaszcza, gdy zostały napisane ołówkiem, ciągle zmieniające się koncepcje, które jednym słowem wymagały tytanicznej pracy. Każdy tekst, czy to opowiadanie, czy też wiersz został opatrzony obszernym komentarzem, który pozwala na jeszcze większe zgłębienie tworzonej przez Tolkiena historii.

Pierwsza część dwunastotomowego cyklu ukazuje początki koncepcji Śródziemia oraz Valinoru, czyli siedziby bogów. Zdecydowanie jest to pozycja przeznaczona dla czytelników zaznajomionych z twórczością Tolkiena, a zwłaszcza z powieścią „Silmarillion”, która została pośmiertnie wydana właśnie przez syna Tolkiena. W publikacji tej znajdują się opowieści, które stały się podstawą dla wcześniej wspomnianej książki. „Księga zaginionych opowieści. Część 1” obejmuje okres od stworzenia świata do momentu przebudzenia się ludzi w Śródziemiu. Właśnie tutaj znalazły się elementy geografii, mitologii jaki i kosmologii tolkienowskiego świata. Niepowtarzalna okazja prześledzenia jak na przestrzeni lat zmieniały się poszczególne koncepcje, wydarzenia czy też bohaterowie. Być może zabrakło trochę wyważenia między opowiadanymi historiami a czasami głęboką, wręcz profesorską analizą tekstów, gdzie dosłownie analizowane jest wszystko, co nie zmienia faktu, że talent Tolkiena tak samo urzeka tym wielobarwnym i niezwykłym światem.

Podsumowując, pozycja obowiązkowa dla stałych czytelników twórczości Tolkiena. Koncepcja porażająca swym rozmachem, a nawet onieśmielająca po uświadomieniu faktu jak przepotężny fantastyczny świat stworzył Tolkien, wręcz śmiało można napisać, że nigdy taki nie powstał i prawdopodobnie nie powstanie w całej historii ludzkości. Pozycja napisana z sercem, przepięknie wydana, stanowiąca świetną przygodę na uzupełniene lub nowe odkrycie wcześniej znanych opowieści.

Początki Śródziemia

Nikogo nie trzeba przekonywać, że uniwersum stworzone przez Tolkiena jest jednym z najbardziej rozbudowanych, bogatych oraz ciągle odkrywanych fantastycznych światów. Dzieło tak wielkie, że przez całe życie autora było zmieniane i powiększane. Schedę po ojcu przejął syn, który zbierając wszelkie notatki, zapiski oraz szkice starał się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ogon skorpiona Lincoln Child, Douglas Preston
Ocena 7,3
Ogon skorpiona Lincoln Child, Doug...

Na półkach: ,

Poszukiwacze skarbów

Dreszczyk emocji związany z ujawnieniem dawno skrywanej tajemnicy jest niczym opium, czyli potrafi uzależnić. Począwszy od czasów dzieciństwa, gdzie zabawy w znajdowaniu ukrytego „skarbu” były na porządku dziennym, skończywszy w wieku dorosłym na literaturze lub kinematografii tzw. przygodowej, chyba, że ktoś zawodowo zajmuje się archeologią, wyzwalają jednakowo ekscytujące emocje. Dlatego też filmy o przygodach Indiany Jonesa, czy też wszelkiej maści powieści, w których bohaterowie znajdują ukryte skarby, podobają się znacznej części odbiorców. W przypadku literatury, ale również kinematografii znaczną rolę oprócz samej części akcyjno-przygodowej odgrywać będą dobrze nakreśleni bohaterowie, odpowiedni research tematu, logiczna fabuła oraz przebieg wydarzeń, w który można łatwo uwierzyć. Wszystkie powyższe elementy można odnaleźć w kolejnej wspólnej powieści duetu Child/Preston, którzy nie raz oferowali swym czytelnikom pasjonujące opowieści.

Duet autorów zdobył popularność na świecie dzięki cyklowi książek o agencie Pendergaście. Znani z dokładnego zbadania danego tematu, intensywnej dynamiki wydarzeń, naukowego wyjaśnienia przedstawianych na kartach powieści wydarzeń oraz zamiłowania do archeologii, co wpływa na przedstawianie tajemnic z przeszłości w bardzo interesujący sposób. Za sprawą tego wszystkiego opowiadane przez nich historie, mimo niewiarygodnych wydarzeń, z czasem zyskują na autentyczności. Choć nowy cykl powieściowy sygnowany jest przez wydawcę jako „przygody Nory Kelly”, w istocie poświęcony jest dwóm bohaterkom, które czytelnicy mogli poznać w książkach z udziałem agenta Pendergasta, czyli wcześniej wspomnianej doktor Kelly oraz młodej agentce specjalnej Corrie Swanson. Pierwszy tom, czyli „Stare kości” stanowił świetne połączenie kryminału z powieścią przygodową, gdzie wartka akcja przeplatała się z mało znaną historią w tle. Natomiast w przypadku „Ogona Skorpiona” można śmiało napisać, że wszystko jest w wersji podwójnej, z całym szczęściem dla czytelników.

W piwnicy opuszczonego domu na peryferiach Nowego Meksyku zostają odnalezione zmumifikowane zwłoki, Wprawdzie denat zginął przeszło siedemdziesiąt lat temu, ale FBI wysyła do niego agentkę Corrie Swanson, by ustaliła przyczynę śmierci. Nowa sprawa, wydaje się rutynowa, jednak Corrie prosi o pomoc dawną rywalkę Norę Kelly. Agentka FBI i archeolożka ponownie łączą siły i otwierają drzwi do tajemniczego i przerażającego świata. Jaki sekret kryje zapomniana górnicza osada, o której nie wspominają przewodniki po wymarłych miasteczkach Nowego Meksyku? Kim był człowiek, który zginął tu z grymasem grozy na twarzy? I do czego posuną się współcześni łowcy XVII –wiecznych skarbów?

Fabuła tej powieści wciąga od pierwszych rozdziałów. A do tego klimat dawno opuszczonej osady, wszechobecny pył, upał, bezkresna pustynia oraz uboga roślinność zostały tak plastycznie odwzorowane, że nie sposób sobie nie wyobrazić opisywanej scenerii. „Ogon Skorpiona” stoi na pograniczu kryminału z akcentem historycznym a powieścią awanturniczo-przygodową. Skrupulatna praca dwóch bohaterek, które potrafią odnaleźć najdrobniejsze szczegóły, ale przede wszystkim dedukcja, która prowadzi czytelników po nitce do kłębka, robi wrażenie. Być może nie jest to poziom dedukcji słynnego agenta Pendergasta, lecz te harmonijne i logiczne wysnuwanie kolejnych wniosków jest osłodą dla czytelniczego umysłu. Oczywiście po drodze pojawiają się nowe wątki, które jeszcze bardziej komplikują sprawę, nadając jej większego charakteru.

Oprócz wciągającej intrygi kryminalnej, powieść dostarcza wielu informacji z historii Ameryki Północnej. Autorzy skupili uwagę na okresie podboju kolonizatorów, misjonarzy na siłę nawracających na nową wiarę rdzennych mieszkańców oraz wyrzucania ich z rodzimych terytoriów. Nie zabrakło też nowszej historii, dotyczącej prób nad bronią jądrową. Niezły miszmasz, w pozytywnym słowa tego znaczeniu, w jednej powieści walki rdzennych mieszkańców z najeźdźcami, ukryty skarb, gorączka złota, zapomniane miasteczka oraz próby na poligonie jądrowym.

Do tej pory Corrie i Nora przemykały jako postaci drugoplanowe w cyklu powieściowym z udziałem agenta Pendergasta. Dostawszy cykl zarezerwowany tym dwóm postaciom, czytelnicy mają możliwość obserwować te dwie kobiety z bliska. Choć pod względem charakteru są przeciwieństwami – Corrie, szybciej powie niż pomyśli, w gorącej wodzie kąpana, natomiast Nora, opanowana, rzadko poddająca się emocjom- to poprzez oddanie temu co robią oraz zawziętości i dociekliwości łączy je nić porozumienia, która z książki na książek jest co raz mocniejsza. Jeszcze jedną wspólną cechą jest walka w świecie zdominowanym przez mężczyzn jak i z własnymi słabościami. Być może autorzy zbytnio nie pogłębili rysu psychologicznego, a niektóre rozmowy między bohaterami wyszły zbyt grzecznościowo, trochę wręcz infantylnie, lecz nie przeszkadza to w odbiorze powieści.

Zgodnie z tradycją, którą autorzy wypracowali na przestrzeni lat, im bliżej końca tym akcja staje się co raz bardziej wartka a samo zakończenie rozciągnięte jest na kilkadziesiąt rozdziałów. Pościgi , strzelaniny, ukryte skarby, wyścig z czasem oraz konfrontacja z tymi złymi są znakiem rozpoznawczym wielu powieści przygodowych. Nie inaczej jest w przypadku „Ogona Skorpiona”. Zakończenie wypada bardzo satysfakcjonująco, a przede wszystkim wszystko łączy się w jedną, logiczną całość. Owszem ze względu na bardziej rozrywkowy charakter powieści nie zabrakło stereotypowego podziału na złych wojskowych, czy łowców skarbów a bohaterów, którym przyświeca szlachetny cel. Napędzani chciwością ludzie nie cofną się przed niczym, natomiast inni poświęcą wszystko w imię ratowania drugiej osoby.

Warto wspomnieć o miłym akcencie, który autorzy zostawili pod koniec powieści. Otóż gościnnie pojawia się agent Pendergast, który dzięki niezwykłej dedukcji i intuicji rozwiązuje jedną z zagadek wchodzących w skład śledztwa. Obserwacja agenta w swoim żywiole, nawet jeśli pojawia się tylko w jednym rozdziale, jest zawsze przyjemna dla oka.

Podsumowując, „Ogon Skorpiona” to wartka powieść kryminalno-przygodowa, dla czytelników spragnionych barwnych powieści rozrywkowych w stylu Indiany Jonesa. Świetne połączenie wątków historycznych, akcentów geograficznych oraz intrygi kryminalnej. Jednym słowem bardzo przyjemna lektura.

Poszukiwacze skarbów

Dreszczyk emocji związany z ujawnieniem dawno skrywanej tajemnicy jest niczym opium, czyli potrafi uzależnić. Począwszy od czasów dzieciństwa, gdzie zabawy w znajdowaniu ukrytego „skarbu” były na porządku dziennym, skończywszy w wieku dorosłym na literaturze lub kinematografii tzw. przygodowej, chyba, że ktoś zawodowo zajmuje się archeologią,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tylko dla dzieci?

Słysząc nazwisko Tolkien, większość ludzi na całym świecie od razu odpowie wykreowany i niesamowity świat Śródziemia, który zawładnął umysłami milionów ludzi na całym świecie, na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Choć sławę przyniosły mu opowieści, dziejące się w Śródziemiu takie jak „Hobbit”, „Władca Pierścieni” , czy też „Silmarillion” to również jak przystało na profesora filologii angielskiej pisał eseje, prace naukowe oraz obszerne listy traktujące o literaturze. Jednak Tolkien to również twórca dzieł przeznaczonych dla młodszego odbiorcy, napisanych w klimacie baśniowości, choć jak sam wskazuje w eseju umieszczonym na końcu niniejszej książki, nie tylko dzieci odnajdą się w formie jaką jest baśń, ale przede wszystkim dorośli, którzy docenią kunszt tej z najstarszych form przekazywania historii.

„Opowieści z Niebezpiecznego Królestwa” jest zbiorem niezależnych tekstów, których wspólnym mianownikiem jest ich baśniowy charakter. Urozmaicone grafikami świetnego Alana Lee, brytyjskiego grafika, którego prace nieodłącznie nawiązują do dzieł Tolkiena. Przed zasadniczymi tekstami, czytelników czeka merytoryczny wstęp Toma Shippey’a, który miejscami zbyt dokładnie przybliża i analizuje poszczególne teksty, co może zepsuć element zaskoczenia względem niektórych z nich. Po tym nader dokładnym wstępie czytelnicy mają zaszczyt zapoznać się z pięcioma tekstami krążącymi wokół baśniowych tematów.

Pierwszym z nich, a zarazem najbardziej skierowanym do dzieci jest „Łazikanty”. Przedstawia historię pewnego psiaka, który za karę z powodu niegrzecznego potraktowania czarodzieja, zostaje zmniejszony do rozmiarów zabawki. Dalsze losy psiaka-zabawki skupiają się na próbach odzyskania normalnych rozmiarów po drodze spotykając kolejnych czarodziejów, człowieka z księżyca, czy też mieszkańców morskich głębin. Liczne przygody pieska stanowią przyjemną bajkę dla dzieci. Interesująca jest geneza powstania utworu, ponieważ Tolkien napisał go dla najstarszego syna, któremu na plaży zaginął pluszowy piesek. Jak widać inspiracja jaką było pocieszenie stała się inspiracją wyobraźni dla rzeszy dzieci na całym świecie.

Kolejnym tekstem jest „Gospodarz Giles z Ham” nawiązująca do arturiańskich legend opowiastka, pełna bohaterstwa, odwagi, rycerstwa ale przede wszystkim humoru, która spodoba się zarówno młodszym i starszym odbiorcom. Gospodarz Giles przypadkowo ratuje swą wioskę przed olbrzymem. Wkrótce staje się miejscową sławą. Mieszkańcy Ham są niezwykle dumni z posiadania takiego obrońcy. Po niedługim czasie nowe zagrożenie zaczyna czyhać na mieszkańców wioski, a mianowicie smok, któremu czoło będzie musiał stawić przypadkowy bohater, gospodarz Giles. Jednym zdaniem zabawna, wciągająca i zaskakująca opowieść.

Po zapoznaniu się z „Gospodarzem Gilesem z Ham” następne w kolejce są „Przygody Toma Bombadila”, składające się z szesnastu, czasem dłuższych, czasem krótszych wierszy. Postać Toma Bombadila jest najbardziej enigmatyczną postacią w całej twórczości Tolkiena. Łamie wszelkie schematy, wychodzi poza granice fantastycznego świata Śródziemia, nawet słynny Jedyny Pierścień nie miał nad nim władzy, jednocześnie Tom prowadzi sielski żywot, pełen odpoczywania i śpiewania wśród strumyków i lasów. Bardzo osobliwa postać, która nadal pozostanie tajemnicza. Niestety tytuł zbioru szesnastu wierszy może wprowadzać w błąd, gdyż jedynie dwa z nich traktują o Tomie Bombadilu. W zbiorze znajdziemy teksty nawiązujące do Śródziemia, takie jak Olifant, którego jakoby twórcą był Samwise Gamgee, czy też sen Froda opisujący jego doświadczenia z pierścieniem. Pozostałe wiersze dotyczą wielu innych fantastycznych spraw. Ten fragment książki nie wszystkim czytelnikom przypadnie do gustu, ponieważ będzie zależny od naszego stosunku do wierszy. Niewątpliwie poprzez swą formę ulegnie szybkiemu przeczytaniu.

Przedostatnim tekstem w zbiorze jest „Kowal z Przylesia Wielkiego”. Urzekająca i magiczna opowieść. W pewnym miasteczku, co dwadzieścia cztery lata, urządzane jest przyjęcie dla dzieci. Podczas ogromnej uczty dzieci kosztują tort, w którym ukryta jest magiczna gwiazdka otwierająca drogę do Krainy Czarów. Prosta opowieść pozbawiona mrocznych elementów. Sama Kraina Czarów wydaje się mgliście opisana, lecz przepełniona pięknem oraz tęsknotom za czymś utraconym, częsty motyw w twórczości Tolkiena. Alegoryczna walka między chęcią wiary w świat magii a zwykłą, szarą codziennością.

Ostatnim tekstem jest „Liść, dzieło Niggle’a”. Bardzo dojrzały tekst, który praktycznie przeznaczony jest dla dorosłego odbiorcy. Malarz Niggle poprzez częste wyświadczanie przysług innym nie może dokończyć dzieła swego życia. Pewnego dnia zostaje zabrany do Przytułka , swoistego czyśćca, gdzie zostaje zapędzony do ciężkiej pracy. Tam ma być ocenione jego życie i podjęta decyzja odnośnie jego dalszej wędrówki. Niezwykły test pełen alegorii i ukrytych znaczeń. Skupia się na akcie twórczym jakim jest tworzenie, o radościach związanych z ukończeniem jak i towarzyszących smutkach. Zawiera on elementy autoportretu Tolkiena, wątpliwości i lęki, któremu mu towarzyszyły podczas tworzenia przez całe życie Śródziemia. Autor w tej opowieści umieścił obawę wszystkich twórców, czyli zdążenie przed ostatecznym terminem, którym jest śmierć. Jak widać najbardziej odmienny ze wszystkich tekstów zbioru fragment, wymagający głębszej analizy.

Na zakończenie w formie dodatku umieszczony został około 60-stronicowy esej Tolkiena zatytułowany „O baśniach”. Profesor omawia w nim znaczenie, sens i pochodzenie baśni. Trudny tekst, czasami zagmatwany ze względu na akademicki język, którym się posługuje. Bardzo duża ilość dygresji w morzy wielu niezrozumiałych zdań. Choć nawet laik może wyłowić kilka wnikliwych opinii i przemyśleń. Cóż, tekst bardziej przeznaczony dla filologów, czy też badaczy twórczości Tolkiena, co nie umniejsza jego roli jako reprezentanta genialnego umysłu autora.

Podsumowując, „Opowieści z Niebezpiecznego Królestwa” mogą stanowić dobrą lekturę zarówno dla młodszych jak i starszych czytelników. Zebrane w tomie baśnie przekazują wartości albo w humorystycznym, lekkim tonie, albo bardziej poważnym, zmuszającym do refleksji. Dodatkowo ilustracje Alana Lee świetnie wkomponowują się w całość zbioru. Jednym słowem „Opowieści z Niebezpiecznego Królestwa” pozwalają szerzej spojrzeć na twórczość Tolkiena.

Tylko dla dzieci?

Słysząc nazwisko Tolkien, większość ludzi na całym świecie od razu odpowie wykreowany i niesamowity świat Śródziemia, który zawładnął umysłami milionów ludzi na całym świecie, na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Choć sławę przyniosły mu opowieści, dziejące się w Śródziemiu takie jak „Hobbit”, „Władca Pierścieni” , czy też „Silmarillion” to również...

więcej Pokaż mimo to