Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Człowiek, który kochał Syberię Roy Jacobsen, Anneliese Pitz
Ocena 6,7
Człowiek, któr... Roy Jacobsen, Annel...

Na półkach: , , ,

To bardzo trudna książka do oceny. Językowo - byłam zachwycona. Bogactwo opisów natury absolutnie mnie urzekło. Rzeczowe, niemal pozbawione emocji i niekiedy wręcz suche opisy poczynań badacza były dużym zaskoczeniem i musiałam się przyzwyczaić do tego typu narracji. Jednak im bliżej końca książki, tym więcej emocji główny bohater ujawniał.

Z drugiej strony mamy zachowanie tego bohatera, które sprawiło, że pierwszych 60 stron było dla mnie naprawdę trudne do przełknięcia. Później też było mi źle, jednak w jakiś sposób zrozumiałam (choć nie zaakceptowałam), że książka opowiada o końcówce XIX wieku, kiedy to metody badawcze były... No cóż, brutalne. Tak, Dörries strzelał do wszystkiego, co się przed nim nie ukryło, tak zamordował wiele zwierząt, nie tylko po to, by móc przeżyć jedząc ich mięso, tak, był przy tym pozbawiony współczucia wobec istot, które powalił. Jednak wydaje mi się, że nie odbiegało to od praktyk stosownych przez badaczy w 1880 roku. Mało tego, zakończenie pokazuje pewną zmianę w myśleniu o tym, co nasz bohater przez lata robił, a to było jak balsam na suchej skórze. Łagodzące.

Myśląc o tej książce doszłam do wniosku, że współcześnie nie jest dużo lepiej. Kwestia ekologii jest bardzo często podejmowana, jednak osobiście nie sądzę, że nieświadome przyczynanie się do cierpienia wielu zwierząt jest w jakikolwiek sposób lepsze od świadomego. A jak wielu z nas uważa, by kupować produkty niepochodzące od zwierząt? Jak wielu z nas upewnia się, że dana firma nie testuje swoich produktów na królikach czy psach? Jak wielu z nas naprawdę, ale tak NAPRAWDĘ dba o to, by było lepiej?

To bardzo trudna książka do oceny. Językowo - byłam zachwycona. Bogactwo opisów natury absolutnie mnie urzekło. Rzeczowe, niemal pozbawione emocji i niekiedy wręcz suche opisy poczynań badacza były dużym zaskoczeniem i musiałam się przyzwyczaić do tego typu narracji. Jednak im bliżej końca książki, tym więcej emocji główny bohater ujawniał.

Z drugiej strony mamy zachowanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Próbowałam ją przeczytać, zrobiłam kilka podejść, ale język tej powieści jest tak płaski, tak nijaki, tak banalny i sztampowy, że za każdym razem miałam poczucie straconego czasu. Bohaterowie są tacy sobie, bardziej irytują niż zachęcają do poznania ich historii. Każdy zdawał się być zapatrzonym w siebie bufonem w stylu "co to nie ja". Po kilkudziesięciu stronach odpuściłam na rzecz czegoś innego.

Próbowałam ją przeczytać, zrobiłam kilka podejść, ale język tej powieści jest tak płaski, tak nijaki, tak banalny i sztampowy, że za każdym razem miałam poczucie straconego czasu. Bohaterowie są tacy sobie, bardziej irytują niż zachęcają do poznania ich historii. Każdy zdawał się być zapatrzonym w siebie bufonem w stylu "co to nie ja". Po kilkudziesięciu stronach odpuściłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W trakcie czytania tej książki zachodziłam w głowę, dlaczego mnie tak męczy... Przecież nie była to pierwsza historia obozowa, którą poznałam, więc skąd takie "rozczarowanie"?
Uświadomiłam sobie, co dokładnie sprawia, że lektura tego tomu była tak przyka - indywidualny styl autorki, który niezmiennie kojarzy mi się z polskim romantyzmem. Styl pełen patetyzmu, na pograniczu prozy poetyckiej (te rozbudowane metafory, zwroty do więźnia czy SS-mana...). Styl iytujący, niepotrzebnie podniosły, odbierający opisywanym sytuacjom powagę oraz moc.
Językowo - nie dla mnie. Ideologicznie - można znieść, choć za mało wybrzmiewa tu walka o przetrwanie, której nie ogranicza coś takiego jak moralność. Irytowało mnie ciągłe doszukiwanie się czegoś dobrego, jakiegoś promyczka nadziei, zwykłego życia, którego w tych tragicznych czasach było tyle, co kot napłakał.

W trakcie czytania tej książki zachodziłam w głowę, dlaczego mnie tak męczy... Przecież nie była to pierwsza historia obozowa, którą poznałam, więc skąd takie "rozczarowanie"?
Uświadomiłam sobie, co dokładnie sprawia, że lektura tego tomu była tak przyka - indywidualny styl autorki, który niezmiennie kojarzy mi się z polskim romantyzmem. Styl pełen patetyzmu, na pograniczu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fabuła totalnie przewidywalna, dialogi nijakie, postacie bez charakteru. Motyw z małżeństwem gorzej wykorzystany niż w niejednym fanficku. Językowo - totalnie nijak. Zdania banalne, opisów w sumie brak, refleksji, komentarzy, jakiegokolwiek polotu również brak. Nie zachwyca. Nie zaciekawia. Nie zadowala. Jest dużo więcej o wiele lepiej napisanych książek, które nie są docenione.

Fabuła totalnie przewidywalna, dialogi nijakie, postacie bez charakteru. Motyw z małżeństwem gorzej wykorzystany niż w niejednym fanficku. Językowo - totalnie nijak. Zdania banalne, opisów w sumie brak, refleksji, komentarzy, jakiegokolwiek polotu również brak. Nie zachwyca. Nie zaciekawia. Nie zadowala. Jest dużo więcej o wiele lepiej napisanych książek, które nie są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

1.04.2012

1.04.2012

Pokaż mimo to

Okładka książki Iwan Konwicki, z domu Iwaszkiewicz. Biografia Danuta Konwicka, Tadeusz Konwicki
Ocena 7,1
Iwan Konwicki,... Danuta Konwicka, Ta...

Na półkach: , , , ,

Kocura Konwickich poznałam – jak wielu studentów polonistyki – w trakcie czytania "Kalendarza i klepsydry" Tadeusza Konwickiego. Już w trakcie lektury pierwszego fragmentu dotyczącego harców Iwana wiedziałam, że skradł moje serce swoją bezwzględnością i terrorami urządzanymi na czteroosobowej rodzinie. Wielokrotnie wracałam do zaznaczonych części tekstu, by wraz z narratorem przyglądać się z czułością ich wspólnemu życiu. A później przeczytałam, że ma powstać jego biografia: Iwan Konwicki, z domu Iwaszkiewicz.

Dlaczego historia życia Iwana wyróżnia się na tle innych książek tego gatunku? Po pierwsze – dotyczy kota, o którego względy ubiegał się nie tylko Stanisław Dygat czy Gustaw Holoubek. Uwagę przyciągają również liczne rysunki sporządzane przez Danutę Konwicką, żonę Tadeusza. Relaksującą lekturę rozpoczyna wstęp Ludwiki Włodek, wnuczki Jarosława Iwaszkiewicza, zaś kończy ją dające do myślenia posłowie Marii Konwickiej. To aż cztery powody, przez które warto rozważyć możliwość przyszłej lektury.
Niedługie historyjki składające się na opowieść o kocie Iwanie rozpoczynają się od momentu podarowania mruczącego pudełka. Jak mówi sam tytuł, serdeczną ofiarodawczynią była Maria Iwaszkiewicz, córka tych Iwaszkiewiczów. I jeśli ktoś pomyśli, że był to wymarzony przez małżeństwo prezent, pomyli się okrutnie! Sam Konwicki o „incydencie” pisze tak: „Bo wcale nie chciałem kota, zawsze byliśmy z żoną uprzedzeni do kotów, ale skoro już się pojawił, skoro dzieci kochają, to jak żyć dalej” (s. 30).

Ludzie czytujący teksty Konwickiego, wielokrotnie mieli do czynienia z opowieściami dotyczącymi rządzącego się pupila. Choć wredny i okrutny, kochany jest wciąż z równą żarliwością, co może podpowiadać choćby ten – na wskroś zabawny – urywek: „Kot Wania wyrósł na ogromnego drapieżnika. Rządzi brutalnie naszym domem. Jeśli przestanę do Was pisać, będzie znaczyło, że już nas zjadł” (s. 155).

Gratka dla każdego miłośnika Iwana poszerzona została o posłowie Dlaczego kot Iwan chce być celebrytą? Dostrzegając internetowy zalew filmów ze zwierzętami, Maria Konwicka początkowo nie rozumie tego fenomenu, jednak z czasem, z kolejnymi wiadomościami dociera do niej smutna prawda.

„I nagle wszystko stało się dla mnie jasne. To lansowanie się w mediach naszych najmniejszych braci i sióstr, popisujących się inteligencją, empatią, lojalnością, miłością i potrzebą miłości – to wszystko wygląda na zorganizowaną akcję! Zwierzęta się mobilizują! One też chcą mieć swoje #wetoo czyli #myteż.
I próbują przemówić nam do rozumu.
LUDZIE, OPAMIĘTAJCIE SIĘ!” (s. 164)

Przyjemna historia życia z pupilem nagle nabiera nowego, niespodziewanego wydźwięku. Już po wstępie Ludwiki Włodek zauważyć można, że Iwan traktowany był na wskroś poważnie jako nowy członek rodziny. Bo jak może być inaczej, skoro wnuczka Iwaszkiewiczów wybiera się na biograficzne śledztwo, w trakcie którego usiłuje ustalić rodowód kocura? Ktoś pewnie zapyta: a co takiego niby może wywalczyć Iwan ze swoją biografią w kwestii praw zwierząt? Na to odpowiada już sama córka Tadeusza: „Nie mam pojęcia […]. Jeżeli Iwan chybił w swojej misji, nie denerwujcie się, on chciał dobrze” (s. 167-168).

Pisząc o tej biografii, za wszelką cenę chciałabym uniknąć kategorycznych sądów typu „to książka, którą musi przeczytać każdy człowiek!”, bo i nie to jest moim priorytetem. Jest to jednak opowieść, która może dać radość wielu osobom, nawet tym, dla których będzie to pierwsza styczność z Iwanem. Wobec tego proponuję zalewie – a może aż? – tyle na zakończenie: to historia pełna radości i goryczy, ale przede wszystkim miłości do naszych najmniejszych braci. Pozwalając sobie bowiem na odrobinę relaksu przy lekturze, można zakończyć ją będąc innym człowiekiem. I to jest w niej najpiękniejsze.

Kocura Konwickich poznałam – jak wielu studentów polonistyki – w trakcie czytania "Kalendarza i klepsydry" Tadeusza Konwickiego. Już w trakcie lektury pierwszego fragmentu dotyczącego harców Iwana wiedziałam, że skradł moje serce swoją bezwzględnością i terrorami urządzanymi na czteroosobowej rodzinie. Wielokrotnie wracałam do zaznaczonych części tekstu, by wraz z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

9 I 2018 r.

9 I 2018 r.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

5.11.2016

5.11.2016

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

11.10.2016
15.10.2018

11.10.2016
15.10.2018

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

17 V 2016

17 V 2016

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

23 III 2016 r.

23 III 2016 r.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta książka utwierdziła mnie w tym, jak zmieniającym się tworem jest człowiek. A konkretniej: Panna Nikt. Niby nic dziwnego, bo przecież każdy się kiedyś zmienia, każdy nabiera swojego własnego, prywatnego charakteru. Z czasem też, człowiek dorasta, jego upodobania się kształtują wokół jego własnych zainteresowań, jego wiary (zadziwiające...), jego hobby czy jego charakteru prac. Charakteru w ogóle także. Nikogo to nie ominie, mnie także nie ominęło.

Pierwszą książkę Nicka czytałam jakieś trzy lata temu, moja osoba była wtedy, delikatnie mówiąc, mocno niepogodzona z rzeczywistością, ze światem, z charakterem życia na świecie. Być może, także (w tej chwili mam wrażenie, że przede wszystkim) z samą sobą. Ciekawe, że dostrzegam to po upływie znacznej ilości dni, po wypiciu w swoim niedługim przecież życiu hektolitrów kawy, herbaty, wypaleniu niezliczonej ilości papierosów, nieprzespaniu niejednej nocy. Jednak, czytając "Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!" czułam się... minimalnie pogodzona z tym, w co dzieje się na zewnątrz i wewnątrz mnie. Przez okres znęcania się nad tą książką i niedługo po zakończeniu tego, czułam się lepiej. W tej chwili podejrzewam, że była to reakcja na naprawdę wielką dawkę optymizmu, podnoszących na duchu treści i... wiary. Otóż to! Najbardziej zagorzała agnostyczna w rodzinie otworzyła oczy na Boga. Pozwolę sobie poświęcić chwilę na małe wyjaśnienie, jeśli nikogo to nie interesuje, proponuję przeskoczyć jakiś akapit dalej.

"[...] nie da się ukształtować charakteru w ciszy i spokoju. Dopiero doświadczenie trudności i cierpienia wzmacnia duszę, pobudza ambicję i pomaga osiągnąć sukces." [s. 106]

Wiecie jak to jest, kiedy w naprawdę złym okresie ktoś albo coś podaje wam rękę, pomocną na dodatek i usilnie przekonuje, że będzie lepiej? Tak właśnie ja czułam się tych kilka lat temu. Znalazłam wspaniałych ludzi, bez których prawdopodobnie inaczej bym wyglądała, odnalazłam coś, co mogło nadać mojemu istnieniu jakiś sens. Tym czymś był Bóg. Jeśli kogoś razi pie*rzenie tego typu farmazonów, spokojnie, zaraz już nie będzie tak klerykalnie. Pewnie dlatego, że wiara była stanem epizodycznym, jednostronnym, bardzo szybko się we mnie zapaliła i jeszcze szybciej wypaliła, jak papieros na wietrze. Powodem jest to, że tak naprawdę wcale nie dawało mi to czegoś specjalnego. Byłam przekonana, że ludzie, którzy byli naokoło mnie, to ludzie na śmierć i życie. Że Bóg będzie Ojcem, jak to próbowali mi niektórzy wytłumaczyć. Nie znalazłam ani Ojca, ani ludzi na śmierć i życie. Chwilowe zatracenie – owszem. Omotanie – pewnie. Zagubienie – od lat. Jednak wtedy, ta konkretna książka wydała mi się niesamowicie wielka, niesamowicie poważna i niesamowicie pomocna. Myślałam, że to jest to! Złapałam życie za ogon i teraz już nie dam się tak łatwo zostawić w tyle. Widać... nie znałam ani życia, ani tego, czego tak naprawdę poszukuję. Ludzie – jak to mają w zwyczaju – zapomnieli i odeszli. Powiem szczerze – ich strata. Mieli we mnie coś więcej niż tylko wielkie nieszczęście i kłopot w jednym. Mieli kogoś, kto zawsze ma otwarte serce i umysł. Bóg – jak to Bóg – niewiele mi dał. Chwilowe cudowne ozdrowienie, po którym nastąpił tak teatralny upadek wszystkiego, że w tej chwili mam ochotę się roześmiać. Piękne bajki się skończyły, a Panna Nikt musi radzić sobie sama. Jedyne refleksje, jakie w tej chwili odnośnie czytania w tamtym czasie "Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!" mi się nasuwają to: piękna, prawdziwa, podnosząca na duchu, pomocna. Z "Niezwyciężonym!" jest inaczej. Dużo inaczej.

Czytając – męczyłam się niemiłosiernie. Po przestudiowaniu kilku książek o religiach, po dostrzeżeniu tego, iż każda sprowadza się do jednego, w mniej lub bardziej brutalny sposób, po delikatnym podrośnięciu, czułam zawód. Prawdopodobnie każdy kiedyś miewał taki przypadek. Po pierwszej książce danego autora czekał z niecierpliwością na kolejną, by zawieść się na niej do tego stopnia, że nie mógł nawet na tę książkę patrzeć. Przykre.

Czytając – prychałam pod nosem. Przyciągałam tym zaciekawienie ludzi w pociągu i innych miejscach, do których zabierałam "Niezwyciężonego!" ze sobą. Byli zaskoczeni, zwłaszcza, gdy przymykałam książkę i dostrzegali okładkę, być może zastanawiali się, dlaczego taka gówniara jak ja, tak traktuje opowieść o czymś tak przykrym. Cóż. Wybaczcie wszyscy, którzy kręciliście nosami na widok mojego zachowania. Nie będę się tłumaczyć.

Czytając – zastanawiałam się, po cholerę to robię. Dlaczego się męczę i ciągnę to, jak gdyby od tej lektury zależało moje życie. Prawdę powiedziawszy – do tej pory nie wiem. Być może wynikało to z mojego upartego zachowania w stylu "jak zaczęłaś, to masz skończyć". Panna Nikt niestety jest dość konsekwentną osobą i po bodajże miesiącu odpoczynku od tej książki, postanowiła do niej wrócić.

Czytając – usiłowałam rozumieć. Zachowanie autora, swoje, ludzi, Boga, biednych i bogatych, zdrowych i chorych. Usiłowałam znaleźć w tym jakiś ład, chociaż wiedziałam, że ładu nie ma i nigdy nie będzie. Nigdy. Dość smutny wniosek. Ale jakiś jednak jest.

Czytając – starałam się pokochać Boga na nowo, tak jak kiedyś, żarliwie, niezależnie od przeszkód, po swojemu. Jest jeden problem. Moje "po swojemu" jest za bardzo po swojemu. Za bardzo odstaje od katechizmu kościoła katolickiego. I nawet jeśli noszę w sobie wiarę, to nie w wiarę Boga, którego głoszą z ambony w kościele. Ale w boga. Boga, który słucha, ale nie pomaga, bo to moje życie. Boga, który widzi ból, ale jedyną postacią zwrócenia się do mnie są kolejni ludzie, których spotykam, a których on w jakiś sposób do mnie popycha. Boga, który nie odrzuca z obrzydzeniem, bo jestem homoseksualna, bo chcę być homoseksualna, chcę być kochana i nie ranić. Boga, który dostrzega Pannę Nikt taką, jaka jest, a nie taką, jaką chce Kościół. Boga, który jest tylko bogiem. A nie instytucją. 

Czytając – pragnęłam odnaleźć jakieś wnioski i nauki dla siebie. Pragnęłam tego, jak niczego do tej pory. To od zawsze był mój priorytet. Jednak pojawił się problem. Książka pisana przez wierzącego (niebywale inteligentnego, swoją drogą), niegdyś cierpiącego, ale obecnie naprawdę po ludzku szczęśliwego człowieka, okazała się nie dla Panny Nikt, postaci nieszczególnie wierzącej i zdecydowanie nieszczęśliwej. Ups.

Czytając – myślałam, że kiedyś się otworzę, że nastąpi moment, w którym odetchnę z ulgą i stwierdzę w duchu "To jest to!". Mówiąc/myśląc "to", widziałam jakieś zrozumienie. Świata. Niesprawiedliwości. Cierpienia. Wojen. Śmierci. Chorób.

Czytając – miałam w planach rewelacyjną recenzję, która porwie za sobą chociaż jedną osobę, która się otworzy na to, co Nick zamieścił w swojej książce. Nie chodzi mi o miliony. Jedna. Jedna osoba. A i tu jedna wielka klapa. Ani nie porwę, ani nie napiszę rewelacyjnej recenzji. Ups po raz kolejny.

Czytając – marzyłam o świecie, w którym szczęście było by czymś, co towarzyszy nam w życiu codziennym. A jeśli nie towarzyszy, to że byłoby to coś, co zdobyć można w jakiś sposób. O świecie, który pozbawiony jest cierpienia. Samobójstw. Zgadnijcie co widziałam za każdym razem, gdy podnosiłam oczy znad kartki? Bezdomnego. Bez butów. W listopadzie. Człowieka, który prosił o herbatę. O ciepłą herbatę. O chwilę zatrzymania się i powiedzenia, że kiedyś będzie lepiej. O kolejne kłamstwo, w które nawet on nie wierzył, a chciał wierzyć. I wiecie, w tej chwili otwarcie mogę powiedzieć, dlaczego nie pojechałam na spotkanie Nicka w Polsce, choć uważam, że wiele by mi dało, bo do najcudowniejszego sortu Polaków nie należę, ani ludzi w ogóle. Zabójcze ceny. Och. Życie jest okrutne, nieprawdaż?

W tej chwili nie napiszę czegoś w rodzaju zachęty do czytania tej książki. Nie. Napiszę coś innego. Otwórzcie oczy. Serca. Umysły. Spójrzcie prawdzie w oczy – żadna książka nie nauczy was jak być szczęśliwym, żaden poradnik życia czy inne twory. A jeśli wtedy stwierdzicie, że dla poszerzenia własnego widzenia, czucia, odczuwania, pochłaniania prawdy czy czego tam jeszcze, warto to przeczytać – wtedy i tylko wtedy po nią sięgnijcie. "Niezwyciężony!" w innych wypadkach jest całkowicie bezużyteczny. Przykro mi. Pannie Nikt.

Ta książka utwierdziła mnie w tym, jak zmieniającym się tworem jest człowiek. A konkretniej: Panna Nikt. Niby nic dziwnego, bo przecież każdy się kiedyś zmienia, każdy nabiera swojego własnego, prywatnego charakteru. Z czasem też, człowiek dorasta, jego upodobania się kształtują wokół jego własnych zainteresowań, jego wiary (zadziwiające...), jego hobby czy jego charakteru...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jakiś czas temu po raz kolejny czytałam "Kubusia Puchatka". Czuję ogromny sentyment do tej opowieści, w pewien sposób daje mi ona chwilę wytchnienia od otaczającego mnie pędu życia w nieco inny sposób, niż wszystkie powieści dla dorosłych. Jednak wspominam w tym miejscu o tamtych historiach, gdyż zawsze zastanawiałam się nad Krzysiem. Kim był, jak naprawdę wyglądał, jak się zachowywał, jaką miał relację z ojcem... Pytań dotyczących Krzysia, a następnie Krzysztofa (a może powinnam napisać Chirsophera?) nie sposób w tej chwili zliczyć.

Na tę książkę, tj. na "Mężczyznę ze Stumilowego Lasu", natknęłam się całkiem przypadkowo, przeglądając kolejne strony bookerów polskich i amerykańskich, i wszystkich innych też. Na jednej ze stron mignęła mi okładka i jakoś tak do niej wróciłam. Pobieżnie przeleciałam wzrokiem po tekście, zastanawiając się, czy interesuje mnie powieść o Chistopherze Robinie Milne. Przekonało mnie jedno zdanie, które recenzent zacytował z okładki:

"Zamykasz oczy i świat znika... A może jesteś tylko bohaterem czyjejś bajki?"

Od czasu do czasu napływa na mnie jakieś dziwne poczucie nierealności, jak gdybym żyła w świecie, który nie ma prawa istnieć, ja nie mam prawa istnieć, a moje uczucia, myśli, świadomość tego, że być może to wszystko co mnie otacza, to... czyjś wymysł. Prawda jest taka, że gdyby nie to jedno zdanie, gdyby nie jedno pytanie, w życiu bym nie sięgnęła po tę pozycję. Z prostego powodu; nie lubię czytać opowieści o kimś w sumie dość popularnym, ale które to nie mają absolutnie żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Nigdy nie interesowałam się jakoś szczególnie Krzysiem, nie zaczęłam Christopherem, więc nie wiem, czy faktycznie przyłączył się do rewolty, nie wiem czy miał niepełnosprawne dziecko, ale też nie czuję potwierdzenia ze strony tejże powieści. Lubię czytać biografie - potwierdzone listami, dziennikami, słowami, zdjęciami, wspomnieniami... Tu brak mi czegokolwiek, czemu mogłabym uwierzyć.

"Czasem po to, by być realistą trzeba zaakceptować coś, co wydaje się niemożliwe." [s. 42]

Zdawać by się mogło, że powyższy akapit mojej recenzji ma na celu mógłby kogoś zniechęcić do przeczytania jej. Prawda jest jednak nieco inna. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy lubi to, co i ja lubię. Widzę to na przykładzie jednej osoby, która jest bardzo do mnie podobna, myślimy w jeden sposób, chodzimy w jeden sposób, w taki sam sposób ukrywamy swoje uczucia i myśli, ale i w ten sam sposób eksponujemy je tak mocno, jak tylko się da, co jest widoczne tylko dla tej drugiej. A pomimo wielu, naprawdę wielu podobieństw, posiadamy różnice, które zdawać by się mogło, nie pozwalają na przyjaźń tak różnych charakterów. Mając właśnie coś takiego na względzie, postanowiłam zrobić listę osób, które mogłyby znaleźć w tej powieści coś dla siebie. Oto ona:
- ktoś, kto lubi opowieści filozoficzne,
- ktoś, kogo nie zraża częściowy lub całościowy brak przyczynowo-skutkowego prowadzenia narracji,
- ktoś, kto zastanawia się co dzieje się z umysłem człowieka, gdy zaczynają się problemy psychiczne,
- ktoś, kto lubi beletrystykę o kimś, kto jest kojarzony przez pryzmat innego pisarza,
- ktoś, kto poszukuje swojego stylu książek, które mają mu towarzyszyć do końca.
Wydaje mi się, że jest sporo osób, które odnalazłyby w tej powieści coś dla siebie.

"Czy ten starszy pan z siwymi, sterczącymi na wszystkie strony włosami, w długiej koszuli ze słonecznikami, mamrocze obrzydliwe przekleństwa dlatego, że się boi, czy też jest to objaw jego choroby?" [s. 61]

Pod wieloma względami mogę nazwać lekturę tej książki jako przyjemnie spędzony czas. Nie powiem, że nie czuję rozczarowania, gdyż początkowo sądziłam, że ta powieść będzie moją kolejną "nałogową", że będę do niej wracać nawet po latach. Tak sądziłam przez pierwsze strony, które urzekły mnie swoimi opisami, swoimi bohaterami i sytuacjami. Jednak wracając do głównej myśli, książka ta nie skłoniła mnie do przemyśleń nad sensem życia dużo mniej, niż np. "Pan Cogito", który to tomik czytam po raz kolejny, na wyrywki, nie zastanawiając się, czy nie czytam danego wiersza setny raz. Bardzo przykro jest mi to mówić, ale nie czuję się zachwycona całościową, lecz tylko fragmentaryczną lekturą tej powieści. Być może przez to, że cała rewolta studentów była dla mnie niezrozumiała, nielogiczna, głupia i infantylna. Prawdę powiedziawszy, nie przejęło mnie to, że zginął jakiś tam bohater. Jeśli była to postać, która irytowała mnie od pierwszej wzmianki o niej, miałam ochotę bić brawo za to, że autor postanowił mnie od niej uwolnić.

"Mieliśmy żyć zgodnie z cudzymi pomysłami - czytał student. - Żyć wymyślonym życiem po to, by zachować wizerunek. Ale to dążenie do piękna, do utrzymania owej nieprawdziwej egzystencji niszczy wszystko, co w nas autentyczne." [s. 224]

W tym momencie, chciałabym przeprosić wszystkich, którzy czują do mnie jakieś negatywne uczucia, gdyż obrzucam mięsem i własną złością powieść napisaną... dobrze i starannie. Wydawać by się mogło, że jest to sprzeczne z tym, co jest napisane wyżej, ale nawet jeśli tak jest, nie zwracam na to uwagi. Prosta sprawa, nie podoba mi się fabuła (częściowo), ale podoba mi się styl tekstu (całościowo). Pomijając w tym opisie fragmenty, których nie do końca rozumiem (np. wyprowadzenie niedźwiedzia z zoo...), skupiam się na tych, które ujęły moje słabe serduszko, takich na przykład jak zamieszczony powyżej. Jest jedną z moich perełek, które lubię czytać od czasu do czasu, która utwierdza mnie w przekonaniu, że póki sama układam swoje życie, póki nie podporządkowuję się bezmyślnie innym, póty będę prawdziwa, będę sobą i nikt nie powinien zarzucić mi mistyfikacji własnej osobowości.

"[...] ilekroć ktoś zaplanuje sobie nic, zawsze kończy się to czymś, ale że coś może być odrobinkę przyjemniejsze, odrobinkę bardziej podobne do nic, niż te wszystkie pozostałe nic, z którymi spotykał się dotąd." [s. 282]

Na zakończenie chciałabym dodać tylko jedno. Uważajcie na pojawiające się lub znikające przedmioty. I niedźwiedzie chodzące po Paryżu na smyczy.

Jakiś czas temu po raz kolejny czytałam "Kubusia Puchatka". Czuję ogromny sentyment do tej opowieści, w pewien sposób daje mi ona chwilę wytchnienia od otaczającego mnie pędu życia w nieco inny sposób, niż wszystkie powieści dla dorosłych. Jednak wspominam w tym miejscu o tamtych historiach, gdyż zawsze zastanawiałam się nad Krzysiem. Kim był, jak naprawdę wyglądał, jak się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pamiętam - jakby to było dziś lub wczoraj, - jak zerkałam na tę książkę, która stała pomiędzy innymi, jawnie kpiąc ze mnie, z mojego niezdecydowania, z mojej - jednoczesnej - chęci oraz obawy jej posiadania. Uczucia były zdecydowanie dziecinne. Chciałam zjeść lizaka i mieć lizaka. Trwało to... ponad rok. Przy każdej wizycie w księgarni musiałam zajść do owej półki, zajrzeć w jej głąb, odszukać znajomy, kpiący, bolący tytuł i upewnić się, że nadal tam czeka, nadal tam stoi. Że nadal kpi.

Być może było to podyktowane przez moją nie do końca dojrzałą psychikę (ale czy można stwierdzić, iż w jakimś etapie życia każdy z nas dojrzewa w pełni, w absolucie?). A może po prostu się bałam? Tylko, pytanie - czego? Że kpić będzie mogła osoba żyjąca, umiejąca ranić? Trudno teraz szukać odpowiedzi na takie pytania. Niech to zatem pozostanie w gronie nigdy nierozstrzygniętych zagadek życia.

Ostatecznie postanowiłam kupić tę książkę. Pełna optymizmu, chęci - do tej pory nie wiem czego, wiary w naukę, w artystów, wyszarpnęłam ją chciwie spomiędzy innych tytułów. Pewnym krokiem udałam się do kasy, idąc szybko, by się nie rozmyślić. To co mnie zaskoczyło, to pełne zgorszenia spojrzenie kasjera. Skądinąd młodego, który pewnie nie jest idealnie niewinny. Jakby to było coś złego. Jakbym chciała - co najmniej - paradować nago przed dziećmi, jakbym chciała zademonstrować siebie, innych, cokolwiek, co nie jest przyjmowane z lekceważącym ruchem dłoni. Ale czas wrócić do tematu samej książki, a nie ludzi, którzy zawodzą za często i za bardzo.

Zaczynając od tego, jak wygląda, to jestem do niej naprawdę przekonana. Okładka (jak zwykle miękka) zachowana w bieli i czerni oraz odcieni wynikających z połączenia tychże, wydaje się mi odpowiednia. Brak tutaj tęczy, brak radosnego trzymania się za dłonie, brak jakiegokolwiek odpowiednika szczęścia. Jedyne, co emanuje, to niepewność oraz... chęć ukrycia się? Prawdopodobnie. Wielkim plusem (zwłaszcza dla moich oczu) jest to, iż książka ta ma naprawdę grube kartki i nie prześwituje tak mocno druk z drugiej stronicy. Jest to niesamowicie ułatwiające czytanie, wygodne i niemęczące.

Cały tekst podzielony jest na dwadzieścia rozdziałów, które można czytać osobno, wyrywkowo czy wybiórczo, jeśli interesuje nas konkretna osoba. Każdy rozdział traktuje o jednej konkretnej osobie. Oczywiście w dużej mierze znajdują się tam inne postaci - najczęściej spotykanym był chyba Iwaszkiewicz lub Szymanowski. Nie da się ukryć, iż całą opowieść ogranicza pewna ilość osób, które miały ze sobą wiele wspólnego, które znały się długi czas, pisywały do siebie listy, odwiedzały się itd. Jest to dość zamknięta grupa, do której dostęp był, ale jednak mocno ograniczony. Artystyczny świat trzymał się razem. Być może wynikało to z poczucia bezpieczeństwa, a może z poczucia tożsamości z bliskimi obcymi, którzy rozumieli bez słów, z którymi można było dyskutować przy papierosie i kłócić się przy popielniczce.

Jak już wyżej wspomniałam, każdy rozdział jest w pełni poświęcony jednej postaci, na której postanowił się skupić autor. Jest to forma biograficzna, gdyż Tomasik stara się przedstawić wszelkie rozbieżności dat urodzenia, zbiera fakty potwierdzone przez wielu ludzi i wyłuszcza oraz odkrywa to, co konserwatyści usiłowali zatuszować tyle lat. Jest w tym dokładny, ale nie brutalny. Stara się działać z delikatnością, która zaskakuje i na dobrą sprawę także cieszy. Dzięki temu mamy przed oczyma produkt dobrej jakości, napisany przystępnym językiem, ciekawy, ale nie na tyle długi, by nużył. Jest to raczej zapowiedź tego, co można odkryć, kiedy zacznie się badać życie tej czy innej osoby. Ja nazywam to quasibiografiami, które mają właśnie zachęcić do poszukiwań, do odnajdywania prawdy pod toną kłamstw i retuszu zastosowanych przez wielu biografów.

Obawiam się, iż skupienie się na poszczególnych wątkach mija się z celem - nie zamierzam streszczać całej książki i psuć jej czytanie innym ludziom, którzy być może powzięli taki zamiar. Mogę za to opowiedzieć o tym jakie były moje odczucia po zakończeniu lektury.

Prawdę powiedziawszy jestem osobą raczej wyobcowaną ze społeczeństwa, zawsze wolałam czas spędzać przy książce, a w związku z tym, uwielbiałam (nadal uwielbiam) czytać i poznawać biografie kolejnych artystów, którzy w jakimś momencie mojego życia przemknęli mi przez umysł. Przez lata tych biografii, biogramów, wspomnień, listów itd. przeczytałam zdecydowanie wiele, a jednak - co pokazała ta książka - okazuje się, że nadal nie wiem wszystkiego o, chociażby Iwaszkiewiczu, którego naprawdę lubię i cenię. Nie chciałabym wyjść w tej chwili na pazerną czy przechwalającą się. Chodzi mi raczej o to, iż nawet osoby interesujące się danymi postaciami kulturalnego światka mogą odnaleźć w niej coś nowego, jakąś perełkę godną zapamiętania i przekazania innym.

Jednakże, jeśli ktoś oczekuje po tej książce zapisu każdej godziny z życia aż dwudziestu osób, zawiedzie się nieskończenie. A ja zawiodę się głupotą tychże. Książka ta ma objętość około 440 stron. Poświęcona jest 20 artystom, co daje 22 strony na każdego z nich. Dla porównania, wydana w tamtym roku biografia Stachury "Buty Ikara", wydrukowana w większym formacie (stawiam na B5) ma tych stron 660. Dlatego kupno "Homobiografii" i oczekiwanie, że znajdzie się w niej szczegółowe biografie jest jak dla mnie irracjonalne, żeby nie powiedzieć - idiotyczne. To logiczne, iż autor, choćby nie chciał, musi się ograniczyć do najważniejszych, najistotniejszych i kluczowych faktów z życia artystów, więc komentarze mówiące o tym, iż ominięte zostały pewne detale, które nie wpływają na dalsze badania biograficzne pod kątem homoseksualności artystów, a które mają kluczowe znaczenie dla samego komentatora, są moim zdaniem dość... banalne. A tym bardziej nie rozumiem linczu, który pojawia się pod tą książką i tego typu komentarzami, których autorzy uważają za największą wadę całej książki właśnie to skrótowe opisywanie. Krew wrze, gdy o tym myślę.

Ostatecznie chciałabym naprawdę, ze szczerego serca zachęcić do przeczytania tej książki. Jest ona doprawdy idealna na długie zimowe wieczory z kubkiem herbaty/kawy/czekolady/czy-innych-napojów w dłoniach. Moim zdaniem jest też dobra na prezent, ale dla odpowiedniej grupy ludzi. Jeśli ktoś jeszcze nie popełnił zakupów podchoinkowych, a ma w gronie bliskich osobę interesującą się życiem artystów z międzywojnia, osobę, która jest ciekawa elementów kultury, które wyłaniają się na tej książce, a wreszcie osobę, która nie jest zapatrzona w koniec swojego nosa i chce/umie przyjąć do siebie prawdę o życiu..., jest to odpowiedni prezent. Ucieszy, a jednocześnie nauczy tego, co pomijane jest od zawsze w szkołach, tuszowane przez twórców podręczników, którzy samobójstwo artysty uważają za ogromny problem.

Pamiętam - jakby to było dziś lub wczoraj, - jak zerkałam na tę książkę, która stała pomiędzy innymi, jawnie kpiąc ze mnie, z mojego niezdecydowania, z mojej - jednoczesnej - chęci oraz obawy jej posiadania. Uczucia były zdecydowanie dziecinne. Chciałam zjeść lizaka i mieć lizaka. Trwało to... ponad rok. Przy każdej wizycie w księgarni musiałam zajść do owej półki, zajrzeć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdzieś w zamierzchłych czasach moja młodsza siostra oglądała pewien film. Nietrudno domyślić się, iż był to "Charlie i Fabryka Czekolady", nowa produkcja rzecz jasna. Pamiętam, iż przysiadłam się do niej i nie mogłam oderwać wzroku od jednej postaci, mojej ulubionej, oczywiście. Od tamtej pory Willy prześladował mnie na różnego rodzaju stronach. Działo się to tak długo, aż pewnego pięknego dnia zdecydowałam. Muszę ją przeczytać! I stało się. Książka została zamówiona, przeczytana od deski do deski, a następnie leżała na półce i oczekiwała, aż ją zabiorę do nowego domu. Nie powiem, trochę czasu minęło.

Wydanie, które posiadam jest jednym z najnowszych (2015 rok) i jestem w nim całkowicie zauroczona. Okładka jest czerwona, ozdobiona rysunkiem, który (jak zakładam) przedstawia fabrykę Pana Wonki. Nie przejmuję się, że jest to prawdopodobnie wydanie dostosowane do młodszych czytelników, tekst sam w sobie bardzo mi się podoba.

Na licznych stronach można znaleźć rysunki, które wykonał Quentin Blake. Podejrzewam, że miały one pomóc młodszym czytelnikom wyobrazić sobie opisywane w książce opowieści i faktycznie tak działają.

Nie zaliczam tej książki do listy lektur obowiązkowych każdego człowieka. Wychodzę z założenia, iż każdy z osobna powinien decydować co i kiedy chce czytać. To pewnie jest powód, dla którego miałam problem z czytaniem lektur. Niemniej jednak jest to naprawdę udana historia. Pojawiają się w niej postaci, które warte są poznania. Nie dlatego, iż każda jest dobra. Wręcz przeciwnie! Ukazane przez autora osoby różnią się od siebie pod wieloma względami. Chyba w tym upatruję cały czar. Ale od początku.

Wydaje mi się, że każdy wie o czym jest ta książka. Jednak nie każdy zwraca uwagę na to, iż przedstawione w niej arche postaw człowieka, które może on przybrać w każdym wieku, są naprawdę istotne. Autor odwołuje się do podstawowych wartości, jakimi powinien się charakteryzować ktoś dobry. W tym wypadku mamy bohaterów kochających miłością, która nie zna przeszkód, a w opozycji do nich, rozpieszczonych i pyskatych.

"- Ziarno rozsądku? - zawołała Violet Beauregarde.
- Przydałoby ci się - odparł pan Wonka. - Ale jest już za późno." [s. 118]

Moim zdaniem, pan Wonka jest w tym wypadku osobą najbardziej krytyczną ze wszystkich, jakie udało się poznać na kartach tej książki. Komentuje on zachowanie poszczególnych osób, nie przebierając zbytnio w słowach (mając jednak granice - nie zapominajmy, że jest to historia skierowana głównie do młodszych ludzi). Jednocześnie jest nieco nieobecny, rozedrgany, nie wie co jest odpowiednie, a co nie. W tym tkwi jego kwintesencja - samotnik, który tak bardzo zatracił się w owej samotności, iż (zdawałoby się) nie potrafi zrozumieć czegoś takiego, jak podstawowych uczuć. Można go określić jednym słowem: dziwak. Ale dziwak, który usiłuje znaleźć swoje miejsce na świecie. Nie potrafiąc się na nim odnaleźć, gubi się ustawicznie. Niesamowitym jest jednak to, iż pomimo życia, jakie wiódł, dostrzega wielką wartość, jaką jest rodzina.

"- Ratujcie ją! - zawołała pani Salt. - Veruca! Wracaj! Co one jej robią?
- Sprawdzają, czy przypadkiem nie jest zepsuta - wyjaśnił pan Wonka. - Proszę tylko popatrzeć.
Veruca wiła się jak oszalała, ale wiewiórki trzymały ją mocno, tak że nie mogła się ruszyć. A wiewiórka na jej ramieniu systematycznie opukiwała jej głowę - puk, puk, puk.
Aż w pewnym momencie chwyciły Verukę i zaczęły ją ciągnąć.
- Mój Boże, więc ona jednak jest zepsuta... - stwierdził pan Wonka. - Jej głowa musi być całkiem pusta..." [s. 153]

Ilość alegorii, które zostały wykorzystane przez autora sprawiają, iż opowieść sama w sobie jest naprawdę uniwersalna. Wymyślone postaci zostały kreowane na podstawie faktycznych postaw ludzkich, a co za tym idzie, posiadają wady i zalety, które obecne są w wielu z nas. Po prawdzie, Roald Dahl skupia się na jednym elemencie charakteru każdej osoby, dostrzegając jej dobrą albo złą stronę. Jednak nie ukrywa, że za taką czy inną postawę dzieci odpowiedzialni są ich rodzice, którzy rodzicami często są tylko z nazwy, nie potrafiąc wychować własnego potomstwa. Wonka - postać jednak dobra - (być może) czuje przerażenie, widząc tak wielkie zepsucie. Przestroga dla rodziców? Czy może zachęta dla dzieci, by nie powielały negatywnych (zresztą skrajnie uwypuklonych) postaw? Ostatecznie dobro zostaje nagrodzone, więc mamy prawo tak sądzić.

PS. "NIESPODZIANKA" faktycznie mnie zaskoczyła, pozytywnie. Wydaje mi się, że jeszcze nie raz wrócę do tej historii, do wartości, jakie zawiera, do szczęścia, jakie ostatecznie prezentuje.

Gdzieś w zamierzchłych czasach moja młodsza siostra oglądała pewien film. Nietrudno domyślić się, iż był to "Charlie i Fabryka Czekolady", nowa produkcja rzecz jasna. Pamiętam, iż przysiadłam się do niej i nie mogłam oderwać wzroku od jednej postaci, mojej ulubionej, oczywiście. Od tamtej pory Willy prześladował mnie na różnego rodzaju stronach. Działo się to tak długo, aż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z "Całodobową księgarnią pana Penumbry" spotkałam się przez przypadek. Jeden z tych, kiedy to wchodząc do księgarni z myślą "dzisiaj nic nie kupię, dzisiaj nic nie kupię...", kończy się jak zawsze, stojąc przy kasie z nową książką, już nie mogąc się doczekać jej przeczytania. Wypatrzyłam ją na półce, wysunęłam spomiędzy innych, okazalszych tomów. Pierwsze co mnie zaintrygowało to tytuł. Zapowiadał, iż będzie to opowieść o książkach! Coś dla mnie.

Następnie dostrzegłam cudowną okładkę. Niesamowicie mi się ona podoba, te półki z antycznymi książkami, drabinka, tajemnica. Coś co lubię! Nie obyło się rzecz jasna bez przeczytania opisu książki i zastanowienia się "czy na pewno chcesz ją kupić?". Łatwo się domyślić, co odpowiedziała mi moja dusza oraz umysł.

Jest to zdecydowanie książka, którą czyta się lekko i bardzo szybko. Mnie wciągnęła od razu, ale bez większej przesady czy rewelacji. W pewien sposób byłam w stanie przewidzieć zakończenie tej opowieści, skądinąd bardzo ciekawej.

Na pierwszych stronach poznajemy bohatera, który przedstawia się jako Clay Jannon. Jest to człowiek poszukujący pracy, typ współczesnego wrażliwego kulturowo intelektualisty. Każdy zna taką osobę. Wiecznie powraca do ulubionej książki, którą zna na pamięć, może poszczycić się pewnymi zdolnościami, które są pożądane przez wielu, ale co najważniejsze, od czasu do czasu NIECHCĄCY wpada w tarapaty.

Jednak wracając do samej książki - na nasze szczęście (?) odwiedza on pewną nietypową księgarnię. Pewnie jest jakieś przysłowie określające wydarzenia, które miały następnie miejsce, jednak ja nie jestem alfą i omegą, i ograniczę się do stwierdzenia, iż nasz główny bohater zostaje wciągnięty do świata starych ksiąg, szyfrów i dziwnych szat.

Tym razem moja ulubiona postać (uwaga!) nie umarła na kartach opowieści, gdyż jej tam nie ma. Mogłabym powiedzieć, że bardzo ciekawie autor oddał postać samego twórcy czcionki Gerritszoon, jednak sama nigdy się nim nie interesowałam. Z tego też powodu nie mogę powiedzieć, że jest to "moja" postać. Całkiem sympatycznie rysuje się wizerunek pana Penumbry, taki poczciwy z niego staruszek, chciałabym mieć takiego dziadka. Jednak nie jest on w żaden sposób odkrywczy, ot, kolejny dziadek z pasją.

Cała akcja książki krąży wokół tajemnego szyfru, jeszcze bardziej tajemnego stowarzyszenia, czegoś o nazwie "Codex Vitae," otwartej całą dobę księgarni, w której nie bardzo jest co kupić oraz kilkorga osobników, mniej lub bardziej zafiksowanych na punkcie starych zaszyfrowanych ksiąg. Być może jeszcze nie uwidoczniłam tego za bardzo, ale chodzi o szyfr. A każdy wie, że przy złamaniu albo chociaż próbie tego, są zwolennicy i przeciwnicy. I tym razem nie mogło być inaczej.

"Ludzie chcą, żeby rzeczy były prawdziwe. Jeśli tylko dasz im pretekst, uwierzą ci." (s. 78)

Z mojej strony (bardzo staromodnej, ale chyba czas to zmienić) jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałabym poruszyć, tak za autorem. Mam na myśli końcowy fragment o elektronicznych książkach i tego typu gadżetach. Samo to, jak nazywam tego rodzaju przedmioty mówi, jaki mam do tego stosunek. Nie potrafię przekonać się do chociażby Kindla (którego naprawdę wiele osób mi poleca i zaleca, ale żadna nie chce sprezentować). Autor jednak zdecydowanie dostrzega wielkie plusy elektryfikacji książek (czy to się tak nazywa?), z czym ja zgodzić się (konserwa!) nie potrafię. Nie jest to kwestia tego, iż podane w książce argumenty do mnie nie przemawiają. Ja ich po prostu nie dostrzegłam. A szkoda. Być może czegoś bym się nauczyła.

W wielkim skrócie, jest to książka idealna na jesienne wieczory pod kocykiem, z kubkiem gorącego napoju (polecam kawę z cynamonem/herbatę z imbirem/gorzkie kakao [lub czekoladę] z jednym i drugim oraz bitą śmietaną na wierzchu!). Można ją określić jako nieco uboższą wersję przygód Roberta Langdona (wpadło mi to do głowy bez związku), wymagającą dużo mniej prywatnej wiedzy o sztuce. Co tu dużo ukrywać - autor "Całodobowej księgarni" nie karmi nas tak obficie ciekawostkami historycznymi co Dan Brown. Jednak uważam, że sama powieść jest raczej dobrym pomysłem na prezent dla młodego czytacza. Objętościowo raczej nie przerazi, a lekkość z jaką została napisana - pochłonie niejednego nastolatka, który dopiero zaczyna odkrywać piękno literatury.

Z "Całodobową księgarnią pana Penumbry" spotkałam się przez przypadek. Jeden z tych, kiedy to wchodząc do księgarni z myślą "dzisiaj nic nie kupię, dzisiaj nic nie kupię...", kończy się jak zawsze, stojąc przy kasie z nową książką, już nie mogąc się doczekać jej przeczytania. Wypatrzyłam ją na półce, wysunęłam spomiędzy innych, okazalszych tomów. Pierwsze co mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Teraz możesz wierzyć, gdyż jesteś w rozpaczy. Teraz możesz żyć, gdyż umarłeś." [s. 27]

Na całe szczęście "Syn Człowieczy" nie jest zwykłym czytadłem, które niewiele pozostawia w głowie po lekturze. Nie nazwałabym tej książki arcydziełem, gdyż zdarzyło mi się czytać dużo lepsze powieści, ale nie należy ona do tej kategorii "zapychaczy". Cieszy mnie to, nawet pomimo faktu, iż książka nie kosztowała mnie dużo. Prawdę powiedziawszy, jest to kolejna powieść zakupiona w outlecie DeFacto. Miejsca, w którym bywałam częściej niż na plaży!

"Jak takie nieszczęście może uderzać w ludzkość obojętną na dobro i na zło?
Bóg mówi, że bogaci, silni i ci, którzy mają władzę, nic nie są warci. Dlaczego więc są na tym świecie wszystkim? Według Słowa Bożego biedni i chorzy są wszystkim, dlaczego więc na tym świecie są niczym? Ten świat jest pełen przesądów. Czyż religia nie jest najbardziej przewrotną formą przesądu?" [s. 54]

Książka jest kryminałem. A raczej jeden z dwóch poziomów tej książki, to kryminał. Drugi poziom nazwę roboczo teologicznym i gdzieś niżej poświęcę mu trochę uwagi.

"Lud umiera nie dlatego, że bóg go opuścił, ale dlatego, że on sam opuścił swojego boga. Porażki w czasie wojny, obcy najeźdźcy to kwestia drugorzędna." [s. 140]

Poznajemy garstkę bohaterów, których imiona są tak nietypowe (orientalne!), iż ograniczę się do dwóch głównych. Pierwszym z nich jest sierżant Nam. Jest typem służbisty, który najlepiej sprawdza się w prostych sprawach, a zawiłe śledztwa i intrygi są jedną wielką przeszkodą w życiu, która to musiała stanąć akurat na jego drodze. Chyba każdy jest w stanie wyobrazić sobie człowieka, który narzeka na wszystko co go w pracy spotyka. Trochę tak jak panie w urzędach. Wściekłe, bo ludzie stoją grzecznie w kolejce i chcą złożyć dokumenty. Drugą postacią (o ile można tu mówić o postaci) jest Min Yosŏp. A w zasadzie to jego trup. Ciało. Zwłoki. Jak zwał tak zwał. I to on(e) stają(leżą!) na drodze sierżanta Nama, psując mu tym samym wizję przyszłych cudownie nijakich wieczorów.

"Nie czcijcie mnie, nie budujcie dla mnie ołtarza, nie marnujcie cennych dóbr na ceremonie i ofiary w mojej intencji. Najpierw sami siebie zbawcie. Kochajcie bliźnich. Nie po to, by sprawić mi przyjemność, ale dlatego, że czyniąc to, sprawicie, że bliźni kochać będą was. Nie starajcie się posiadać więcej, niż wam trzeba. Nie dlatego, że to źle posiadać dużo, ale dlatego, że źle jest, gdy ktoś inny staje się biedny z waszego powodu..." [s. 175]

Ten fragment jest jednym z moich ulubionych. Nietrudno stwierdzić, że nie potrafię się pogodzić z tym, że Kościół jest zbyt bogaty. Chociaż, mógłby być bogaty, gdyby nie to, że jedyne wydatki, jakie ma, to na budowę kolejnych kaplic, których przybywa jak grzybów po deszczu. Szkoda tylko, że wiernych jest coraz mniej. I będzie ich jeszcze mniej. I jeszcze mniej. W tych kilku prostych zdaniach zawarta jest cała Wiara, która jest moją Wiarą. Nie mogę powiedzieć, że jestem katoliczką, gdyż moja Wiara nieco odbiega od tego, czego obecnie uczą. Wracając jednak do książki, fragment zacytowany powyżej pochodzi z drugiego poziomu, o którym to wspominałam już jakiś czas temu. Drugim poziomem są notatki, które tworzył Min Yosŏp w trakcie swojego życia, swoich podróży i wieloletnich rozmyślań nad życiem i wiarą w ogóle. W notatkach wskrzesił postać Syna Człowieczego, który usiłował znaleźć wiarę, która będzie najbardziej zbliżona do prostego kodeksu zasad moralnych. Kochaj, pomagaj, nie osądzaj, nie wyzyskuj. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, iż po wieloletnich podróżach ów bohater dochodzi do wniosku, iż tak naprawdę niemal każda religia bazuje na sobie nawzajem. Niemal niczym się od siebie nie różnią, czasami są nieco bardziej okrutne, czasami bardziej seksistowskie. Moim zdaniem - bardzo skromnym zresztą - część, która skupia się na podróżach Syna Człowieczego jest częścią zdecydowanie wiodącą. Czytając o kolejnych wiarach całkiem zapominałam o śledztwie, które zamierało na długie dni, jakby go w ogóle nie było.

"Także i tam bogowie zrodzili się z ludzkiego strachu i niewiedzy, wzrastali w poczuciu niemocy i urazy, dojrzewali, łącząc się, potem się personifikowali, a starzeją się z powodu logiki i umierają z powodu wiedzy." [s. 187]

Pewna przeświadczenia o słuszności swojej tezy stwierdzam, iż część kryminalna jest w sumie nieistotna. Musiała powstać, by znaleźć powód, dla którego publikacja notatek Mina stała się wyjaśniona, w pewien sposób nawet pożądana. A że padło akurat na morderstwo... i tak bywa, nieprawdaż? Autorzy miewają najróżniejsze pomysły i jakikolwiek sprzeciw nie ma sensu. Nawet jeśli zabijają ulubionego bohatera. Znowu.

"Zdałem sobie sprawę, że zewnętrzność każdej rzeczy jest tylko czasowym i subiektywnym wrażeniem, którego w każdej chwili dostarczają nam zmysły. Wrażenie to dalekie jest od prawdy." [s. 196]

To, co podobało mi się najbardziej, była zwykła szczerość. W tym, że tak naprawdę niezależnie od boga, nic nie ulegnie zmianie, gdyż każdy bóg jest jednym bogiem. Żaden z nich nie różni się zbyt wieloma elementami, z żadnym z nich "nie będzie nam lepiej". Z jednej strony jest to przygnębiające, ale z drugiej pokazuje, że jednak nie jest tak cudownie, jak to wszyscy usiłują utrzymywać. I za to cenię tę książkę. Bo otworzyła mi oczy na wiele elementów mojego życia. Miejmy nadzieję, że wiedza, którą z niej wyniosłam będzie czuwać nade mną jeszcze bardzo długo. Jeśli nie, przeczytam ją jeszcze raz, i znowu, i po raz kolejny.

"Teraz możesz wierzyć, gdyż jesteś w rozpaczy. Teraz możesz żyć, gdyż umarłeś." [s. 27]

Na całe szczęście "Syn Człowieczy" nie jest zwykłym czytadłem, które niewiele pozostawia w głowie po lekturze. Nie nazwałabym tej książki arcydziełem, gdyż zdarzyło mi się czytać dużo lepsze powieści, ale nie należy ona do tej kategorii "zapychaczy". Cieszy mnie to, nawet pomimo faktu,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trumana nigdy nie czytałam. To muszę wyznać od razu. "Wysłuchane modlitwy. Powieść nieukończona" jest pierwszą i póki co ostatnią jego powieścią, jaką udało mi się zdobyć. Z tego powodu nie wiedziałam (ale tak absolutnie!), czego mogłabym się spodziewać. Podejrzewałam, że nie będzie to historia o tej jedynej, prawdziwej i romantycznej miłości, bo mimo wszystko samego Capote'a odrobinę znam. Jednak zdecydowanie nie spodziewałam się zastać tego.

Możliwe, iż zabrzmiało to strasznie i okropnie, i beznadziejnie, ale jednak nie o to mi chodziło. Książka zdecydowanie mi się podobała. Miała w sobie coś, co sprawiło, że przeczytałam ją dość szybko, lekko i nawet przyjemnie. Prawdę powiedziawszy dobrze by było znowu ją przeczytać, by odpocząć, ale (o zgrozo) nie mam czasu. Zdecydowanie nie mam czasu.

Wracając do meritum sprawy, "Wysłuchane modlitwy. Powieść nieukończona" nie są o modlitwach, których uczą dzieci przed pierwszą komunią, oj nie. Cały tekst kręci się naokoło owych wysłuchanych modlitw. Pozwolę sobie tu przytoczyć zacytowane przez Trumana słowa św. Teresy

"Więcej łez płynie z powodu wysłuchanych modlitw niż tych niewysłuchanych."

Prawdopodobnie większość opinii o tej książce twierdzi, iż głównym jej tematem jest seks. Ja tego nie zamierzam wykluczyć. Może brzmi to obcesowo, gdyż z jednej strony cytuję słowa tak sławnej i pobożnej kobiety, a z drugiej piszę o seksie jako dominującym elemencie powieści. I tak jest. Z jednej strony mamy ból spowodowany przez te wysłuchane modlitwy, ból znacznie dotkliwszy od tego, który czujemy z powodu niewysłuchanych. Ale jednak z drugiej jest wyraźny fragment wyścigu szczurów, w którym tak naprawdę wszyscy uczestniczymy. Czy jestem krytyczna? Owszem. Wynika to między innymi z tego, iż sama po sobie widzę, że nawet jak nigdzie się nie spieszę to i tak nie mogę cieszyć się spokojnym spacerem, bo po prostu tak.

Wracając jednak do samego seksu, Capote pokazał bardzo ważną, ale jakże druzgocącą mnie sytuację. Wikłając swoich bohaterów w przeróżne historie, parował ich raz za razem, za każdym razem dla zysku. Staram się być jak najbardziej obiektywna, gdyż jest to jednak coś, co dla mnie jawi się jako paskudne.

Powieść nie jest zła. Jest cholernie prawdziwa ukazując okropieństwo człowieka, którego bardzo często mijamy na ulicy. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że być może spotykamy kochankę naszego szefa, skądże znowu. Jednak warto sobie uświadomić, iż zaskakująca wielka liczba osób w ten właśnie sposób pnie się po szczeblach kariery. Pytanie - czy jeśli ten szczyt jest ową wysłuchaną modlitwą, jak szybko dotrze do nas rozum, który boleśnie ukaże nasze zepsucie?

Jest to niewątpliwie książka o seksie, zepsuciu człowieka, wykorzystywaniu siebie nawzajem, ale też o ambicjach i o potrzebach. Bardzo często satyryczna, zabawna, zdecydowanie wulgarna i perwersyjna. Prawdziwa.

Trumana nigdy nie czytałam. To muszę wyznać od razu. "Wysłuchane modlitwy. Powieść nieukończona" jest pierwszą i póki co ostatnią jego powieścią, jaką udało mi się zdobyć. Z tego powodu nie wiedziałam (ale tak absolutnie!), czego mogłabym się spodziewać. Podejrzewałam, że nie będzie to historia o tej jedynej, prawdziwej i romantycznej miłości, bo mimo wszystko samego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Czytałam ją w różnych okolicznościach. Jadąc pociągiem, tramwajem, autobusem, na zajęciach, pomiędzy zajęciami, w kawiarni, stojąc w oczekiwaniu na transport. W nocy. W trakcie długich, bezsennych, irytująco samotnych i beznadziejnych nocy. W tej chwili naprawdę żałuję, że moje oczy nigdy nie pozwalały mi czytać tak długo jak chcę. Gdybym to mogła, prawdopodobnie już dawno bym ją skończyła. Wracając jednak do miejsc czytania, moim zdaniem nie ma idealnego. W środkach komunikacji ludzie zaglądali przez ramię i mierzyli wzrokiem natrafiwszy na całą gamę przekleństw. W kawiarni zapominałam o kawie, którą musiałam pić zimną. W nocy krzywiłam się z wielu powodów, nie mogąc odreagować niczego słownie, by nie obudzić współlokatorki. Być może w tej chwili pierwszy i ostatni raz wyleję z siebie emocje, które towarzyszyły mi tej lekturze.

"Nie chcę być sam. Nigdy nie chciałem być sam. Kurewsko tego nienawidzę. Nienawidzę tego, że nie mam z kim porozmawiać, nienawidzę tego, że nie mam do kogo zadzwonić, nienawidzę tego, że nie mam nikogo, z kim mógłbym dzielić nadzieje i marzenia, nienawidzę tego, że przestałem mieć nadzieje i marzenia, nie znoszę tego, że nie mam nikogo, kto powiedziałby mi, żebym się trzymał, że jeszcze kiedyś je odnajdę." (s. 101)

Jest to zdecydowanie tekst, który wiele mi pokazał. Wiele nauczył. Wiele uzmysłowił, pomógł pewne rzeczy zaakceptować, w tym sprawy związane ze mną (nie, żebym coś brała, do tego na całe szczęście nigdy nie doszło). Postaci są niesamowicie różnorodne, jednak łączy je jedno. Wszyscy bez wyjątku potrzebowali kogoś. Kogoś, kto pozbiera milion małych kawałków, jakie z nich powstało. Właśnie w ten sposób interpretuję tytuł. Właśnie to podsunął w pewnym momencie sam autor. I uważam, że jest to jedna z najlepszych możliwości, jakie zapewnia nam nasza wyobraźnia.

"Wiem, że kiedy człowiekowi zabierze się godność, zostaje dziura, głęboka czarna dziura wypełniona rozpaczą, upokorzeniem i nienawiścią do samego siebie, wypełniona pustką, wstydem i hańbą, wypełniona stratą i izolacją i Piekłem." (s. 191)

Podziwiam autora za to, że zamierzał napisać tę książkę. Jest kilka powodów. Jednym z nich jest całkowite obnażenie się przed tysiącami czytelników, całkowite pozbawienie się wszelkich sekretów. Ukazał swoje życie bez omijania niewygodnych tematów, był wobec siebie krytyczny, czasami nawet za bardzo. Ale jednocześnie po leczeniu zdaje sobie sprawę z tego, że nikt inny tylko on sam wpakował się w takie bagno. I bierze na siebie odpowiedzialność. Moje słowa na ten temat wyglądają tak ładnie, jak gdyby James nie czuł strachu. Prawda jest jednak taka, że czuł potworny strach. Potworny ból, potworną samotność. Czuł, że to koniec, że dalej nie da sobie rady, że niżej upaść już nie może. Jednak moim zdaniem właśnie tym przejawiała się jego odwaga. Zdawał sobie sprawę ze swoich błędów, ze swoich słabości i bał się ich. Kto nie by się nie bał? Prawdopodobnie tylko idiota.

"Jestem zmęczony tym uczuciem, chcę umrzeć, żebym już nie musiał czuć. Chciałbym być miękki i ciepły. Byłbym przerażony. Gdybym był ciepły i miękki, można by mnie skrzywdzić. Mogłoby mnie skrzywdzić coś oprócz mnie. Trudniej jest być miękkim niż twardym. Mogłoby mnie skrzywdzić coś oprócz mnie." (s. 246)

James solidnie wyznaje wszystkie swoje błędy. Nie umniejsza ich, pokazując je takimi, jakie były w rzeczywistości. Nie umniejsza swojej zasługi w popełnianiu tychże. Opisuje wszystko tak jak widzi, tak jak czuje, tak jak myśli. A nie zawsze jego myśli są poukładane. Idealnie obrazują to bazgroły, które dzielą całą książkę na trzy części. Nie mają żadnej regularności, coś takiego mógłby stworzyć każdy, jeśli tylko przyjdzie taka ochota. Jeśli przyjdzie potrzeba. Potrzeba silniejsza od wszystkiego innego. Potrzeba wykrzykiwania o tym, że sobie nie radzimy. Potrzeba znalezienia pomocy, którą znalazł James, a która pomogła mu pozbierać jego milion małych kawałków i skleić je w jeden model. Nie jest on idealny, ale jest w jednej części. I był gotowy pokazać go światu.

[wszystkie cytaty pochodzą z: James Frey: Milion małych kawałków, przeł. Patryk Gołębiowski, Warszawa]

Czytałam ją w różnych okolicznościach. Jadąc pociągiem, tramwajem, autobusem, na zajęciach, pomiędzy zajęciami, w kawiarni, stojąc w oczekiwaniu na transport. W nocy. W trakcie długich, bezsennych, irytująco samotnych i beznadziejnych nocy. W tej chwili naprawdę żałuję, że moje oczy nigdy nie pozwalały mi czytać tak długo jak chcę. Gdybym to mogła, prawdopodobnie już dawno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

O tej książce przeczytałam pewnego dnia w gazecie o całkiem przejrzystym tytule "Książki". Kupiłam ją w Olsztynie i czytałam jadąc do Wilna. Razem z przyjaciółką przejrzałyśmy magazyn i artykuł o tej powieści (a raczej jej umieszczony fragment) wydał nam się najciekawszym materiałem w tym numerze. Znajoma wręcz połknęła te strony, a ja udawałam, iż nie widzę emocji malujących się na jej twarzy. I tak od tamtej pory tytuł oraz okładka chodziła za mną, a raczej leciały nade mną. Ciągle miałam ją w głowie, przed oczyma, w duchu. Przejrzałam wszystkie półki, na których mogłabym ją znaleźć w kilku księgarniach, kilka internetowych zwiedziłam, wszędzie nic. Okrągłe i puste. I tak, pewnego dnia po zajęciach udałam się do galerii i przez przypadek weszłam do kolejnej księgarni. Odruchowo zaczęłam szukać tej pozycji, jak gdyby moje oczy nauczyły się to czynić. Jednak tym razem postawiłam na poradzenie się sprzedawcy. Podając tytuł miałam nadzieję na znalezienie tekstu. I tak oto udało mi się nabyć ostatni egzemplarz w salonie, ze świadomością, że jest to być może jeden z ostatnich egzemplarzy, jakie mogę dostać.

"Na początku latały ptaki, a ptaki stworzył Bóg. Latały anioły, a anioły stworzył Bóg. Mężczyźni i kobiety mieli długie nogi i puste plecy, a Bóg stworzył ich takimi nie bez przyczyny. Zaczynając z lataniem, zaczynało się z Bogiem." (s. 19)

Cały raczej nieobszerny tomik składa się z trzech esejów. Dwa pierwsze traktują stricte o baloniarstwie. Można z nich dowiedzieć się o pierwszych próbach lotu, o udoskonaleniu aerostatu, o eksperymentach związanych z robieniem zdjęć z kosza balona. W te - można by rzec - suche historie wpleciona została postać pana Burnaby'ego, jednego z czołowych wynalazców.

"Oko na niebie; boski monitoring. A ta masywna ludzka głowa skłania nas do wniosku, że kolonizacja przestrzeni nie oczyszcza kolonizatorów z grzechu; my jedynie zanieśliśmy naszą grzeszność w nowe miejsce." (s.34)

Może wydawać się dziwnym, iż sięgając po książkę, która określana jest mianem hołdu złożonego miłości czy wnikliwą analizę smutku, odnajdujemy historię... baloniarstwa. Historię próby wzniesienia się wyżej. Coraz wyżej. Powiem szczerze, że ja sama czytałam dwa pierwsze eseje z myślą, że ktoś się zabawił moim kosztem i mnie oszukał. Ale jestem osobą, która jest naprawdę uparta, więc czytałam dalej o losach pana Burnaby'ego, który ostatecznie został przeze mnie określony mianem dość przykrego zakochania się w niewłaściwej osobie. Ale nawet ta miłość nie była w stanie wytłumaczyć mi związku z postacią Juliana, który przecież cierpiał po śmierci żony.

"Łączymy z sobą dwoje ludzi, którzy nigdy dotąd nie byli połączeni; i czasem świat ulega zmianie, a czasem nie. Może się to skończyć katastrofą i pożogą - lub pożogą i katastrofą. Ale czasem powstaje coś nowego i wtedy świat ulega zmianie. We dwoje, w tej pierwszej euforii, w tym pierwszym oszałamiającym uniesieniu, są więksi niż ich dwa odrębne ja. Razem sięgają wzrokiem dalej i widzą wyraźniej." (s. 44)

Powyższy cytat pochodzi z drugiego eseju, który skupił się na miłości, którą czuł pan Burnaby do Sarah Bernhardt. Miłość ta, jak chyba każda, ma w sobie pierwiastek bólu i skrzywdzenia. Jak gdyby bez tego nie mogła istnieć. Jak można przewidzieć, nie skończyła się ona dobrze, choć mogła. Przez ten fragment postać kobiety jest skrzywiona, wydaje się, że potrafimy tylko ranić, przynosić ból i zostawiać osamotnionych. Z jednej strony chcę i mogę się z tym kłócić. Z drugiej - doskonale zdaję sobie sprawę, że po części jest to cała prawda na temat kobiet. Mimo wszystko płeć piękna należy do tych, które ranią bardzo często. Ale wracając do meritum, nadal nie widać połączenia pomiędzy żałobnikiem a baloniarzem. Tak naprawdę wszystko rozwiązuje się dopiero później, w ostatniej części, kiedy Julian bardzo delikatnie nawiązuje do poszczególnych elementów tej historii. Nagle dużo spraw się wyjaśnia i okazuje się, że rozwiązanie było tuż na wierzchu.

"Nasze życie toczy się po równi, w linii prostej, a mimo to - i dlatego - dążymy do czegoś więcej. My, maluczcy, czasem potrafimy sięgnąć tak daleko jak bogowie. Niektórzy wznoszą się poprzez sztukę, inni - poprzez religię; większość - poprzez miłość. Ale kiedy się wznosimy, możemy się też rozbić. Niewiele jest miękkich lądowań. Może się okazać, że naraz suniemy po obcej ziemi, odbijając się z siłą, która łamie nogi, wleczeni ku jakimś torom kolejowym. Każda opowieść o miłości to potencjalnie opowieść o żalu. Jeśli nie na początku, to później. Jeśli nie dla jednej osoby, to dla drugiej. Czasem dla obu." (s. 50)

W całym tekście, nawet w esejach potencjalnie niezwiązanych z bólem po śmierci żony odczuć można niemal wszystkie negatywne emocje, jakie towarzyszyły autorowi. Julian Barnes nie oszukiwał sam siebie, ani znajomych. Co więcej, czuł irytację, gdy ktoś mówił, mu, że rak zabrał mu żonę. To tak jakby tłumaczyć jej śmierć. A przecież śmierci chyba nie trzeba tłumaczyć, prawda? Dopiero w trzeciej i ostatniej części tej książki widać i czuć wyraźnie dosłownie wszystko. Każda zmarszczka na szczęśliwym życiu staje się namacalna, bólu można dotknąć. I to wcale nie jest dobre.

"Widzisz - przyroda jest tak precyzyjna, cierpi się dokładnie tyle, ile to było warte, wydaje mi się więc, że w pewnym sensie ten ból upaja. Gdyby to nie miało znaczenia, nie miałoby to znaczenia." (s. 94)

Słowa, które postanowiłam zacytować powyżej nie należą do samego Juliana Barnesa. Wypowiedziała je żona zmarłego przyjaciela kilka lat po śmierci żony Barnesa. Były i są na tyle proste, na tyle obdarte z lukru i bezpośrednie, iż okazały się pocieszeniem, które dawało siłę, by walczyć o siebie, o swoje przetrwanie. Chociaż tak naprawdę Julian doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jego walka jest dopiero w początkowym stadium, że jeszcze wiele musi przeżyć i przetrwać. Jednak nie boi się o tym mówić otwarcie. Być może fenomen jego analizy smutku polega na tym, że nie ukrywa absolutnie nic. Bez tkliwości opowiada o tym, że wielokrotnie myśli o samobójstwie, gdyż to jawi mu się jako coś, co sprawi mu mniej cierpienia niż życie bez niej. I wydaje mi się, że recenzentom właśnie to uderza do serc.

"Ale jeśli to tylko wszechświat robi swoje, niech robi to też sobie samemu, do diabła z nim. Co mnie obchodzi ratowanie świata, skoro świat nie mógł, nie chciał uratować jej?" (s. 99)

W tym miejscu uwidocznia się coś jeszcze. Głęboka wściekłość. Do ludzi, do Boga (w którego Julian nie wierzy), na wszechświat. Może będę sceptycznie nastawiona, ale miewam niekiedy wrażenie, że kiedy komuś umiera ktoś bliski, to osoba, która pozostaje przy życiu łapie się pomaganiem innym, jakby to była jedyna możliwość na odkupienie win zmarłego. Po części widzę w tym pewną prawidłowość, coś zrozumiałego. A z drugiej strony widzę czystą nienawiść, którą prezentuje Barnes i wcale mu się nie dziwię. Nie widzę powodu, dla którego miałby ratować świat, który nie potrafił uratować sensu jego życia, jego największej miłości. Człowiek jest mściwy, jest pamiętliwy. I nie ma nic dziwnego w zawiści, którą sobą prezentuje.

"Nie wiemy również, jak nas widzą inni. To, jak się czujemy i jak wyglądamy, może, choć nie musi być tożsame. Jak się więc czujemy? Jakbyśmy spadli z wysokości kilkudziesięciu metrów, cały czas zachowując świadomość, i nogami wylądowali w klombie róż, z taką siłą, że aż po kolana wbilibyśmy się w ziemię, a pod wpływem uderzenia nasze narządy wewnętrzne popękałyby i wytrysnęły z ciała. To właśnie takie uczucie, czemu więc miałoby wyglądać jakoś inaczej? Nic dziwnego, że niektórzy wolą skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. I może nie unikają śmierci ani nie unikają jej; unikają ciebie." (s. 103)

Wiecie jak to jest? Jak to jest, gdy jesteś kojarzonym z kimś, kto nagle umarł? Albo nawet nie nagle, ale po prostu umarł? Ludzie starając się nie urazić ciebie, unikają rozmów o niej/nim, o śmierci, o przeszłości. I nagle okazuje się, że nie ma o czym rozmawiać, że nie ma tematów. Nie ma także znajomych, którzy jak jeden mąż wolą odejść, bo myślą, że palną głupstwo, które zaboli. Ale nie zdają sobie sprawy z tego, że najbardziej boli ich odsunięcie się. Na to uwagę zwraca Julian. Przy okazji (brzmi to okrutnie) śmierci swojej żony zauważa, że ludzie dzielą się na tych, którzy boją powiedzieć się choćby słowo, bo mają wrażenie, że mogą urazić oraz na tych, który mówią wszystko, bez zastanowienia i w momencie mniejszego cierpienia insynuują ewentualną nową "miłość na horyzoncie", co wydaje się głupie i raniące. Brakuje w tym wszystkim ogniwa pośrodku. Takiego, który nie zaczyna unikać, ale i myśli nad słowami, które wypowiada.

"Na początku, wiedziony przyzwyczajeniem, miłością, potrzebą wzoru, dalej robisz to, co dawniej robiłeś razem z nią. Wkrótce zdajesz sobie sprawę, w jakiej pułapce się znalazłeś: z jednej strony możesz powtarzać to, co robiłeś z nią, ale bez niej - a więc tęskniąc za nią; z drugiej możesz robić coś nowego, coś, czego nigdy z nią nie robiłeś - a więc tęskniąc za nią inaczej. Dojmująco odczuwasz utratę wspólnego słownictwa, tropów, przekomarzanek, skrótów, dowcipów zrozumiałych tylko dla was, wygłupów, żartobliwych wymówek, miłosnych notek - wszystkich tych mglistych punktów odniesienia, które pozostają żywe w pamięci, ale przekazywane osobie postronnej nie mają żadnej wartości." (s. 117)

Mogłabym pisać o tej książce przez najbliższe godziny bez przerwy. Czuję się nią całkowicie oczarowana, zawładnięta i przede wszystkim, pozbawiona pewnych stereotypów. Julian Barnes naprawdę stworzył wnikliwą analizę smutku i żalu, pozostał przy tym całkiem trzeźwy w swoich opowieściach i rozmyślaniach. Niesamowita wydaje mi się jego postawa, którą mi zwyczajnie imponuje. Jest na pewno postacią nietuzinkową. Postacią, którą chciałabym poznać. Ale pewnie nie będzie mi to dane, więc poznam go za pomocą słów, które napisał. Może uda mi się dotrzeć do niego w ten sposób. Do Londynu czy do Francji, nie zależy mi na tym.

O tej książce przeczytałam pewnego dnia w gazecie o całkiem przejrzystym tytule "Książki". Kupiłam ją w Olsztynie i czytałam jadąc do Wilna. Razem z przyjaciółką przejrzałyśmy magazyn i artykuł o tej powieści (a raczej jej umieszczony fragment) wydał nam się najciekawszym materiałem w tym numerze. Znajoma wręcz połknęła te strony, a ja udawałam, iż nie widzę emocji...

więcej Pokaż mimo to