-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel1
-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński7
Biblioteczka
10 kwietnia 2014 roku odbyło się jedno z ostatnich spotkań autorskich z Jackiem Piekarą, a na pewno ostatnie, na jakim byłem. Wtedy Jacek bardzo dużo mówił o swoich planach wydawniczych. Opowiadał o nowych pomysłach na książki, które mają pojawić się za jakiś czas w księgarniach. Właśnie tam usłyszałem po raz pierwszy o nowej książce skupiającej się na przygodach Mordimera Madderdine - „ Ja inkwizytor. Kościany Galeon”. Dziś zapraszam do kilku słów o podobno najbardziej mrocznej, a przede wszystkim najdłuższej książki z cyklu „Inkwizytorskiego”.
Jacek Piekara to autor mający bardzo kontrowersyjne poglądy. Ale dla mnie jest świetnym pisarzem. A jego poglądy? No cóż, każdy ma swoje. Spod jego ręki wyszły między innymi „Szubienicznik” historia Jacka Zaręby podstarościego łęczyckiego albo „Necrosis” zbiorem pięciu dobrych, mrocznych opowiadań fantasty. Jacek był również redaktorem naczelnym magazynu „Click!”. Jednak przede wszystkim jest twórcą Inkwizytora Mordimera Madderdine, którego przygody uwielbiam.
Mordimer Madderdin jest jednym z tysięcy inkwizytorów świętego oficjum i sługą bożym. Człowiekiem głębokiej wiary. Lecz jego świat wygląda inaczej niż nasz. Wszystko za sprawą Jezusa Chrystusa, który zamiast zginąć na krzyżu zszedł z niego. By po tym wydarzeniu utopić Jerozolimę we krwi, a później podbić Rzym. Inkwizytorzy jak Mordimer są najbardziej oddanymi i najbardziej wiernymi kontynuatorami idei Jezusa – oczyszczenia całego świata z heretyków i bluźnierców.
„Ja Inkwizytor. Kościany Galeon” jest dziesiątą książką o przygodach Mordimera Madderdine. Wszystko zaczyna się od kolejnego zlecenia dla Inkwizytora. Tym raz musi udać się on do miasta przy granicy z Palatynatem - Emden. Na miejscu, jego zleceniodawca zamożny i wpływowy kupiec Oktawian von Dijak wprowadza go w całą sprawę. Jak się okazuje zaginął jego wspólnik, a za razem przyjaciel i teść Dominik Aldorf. Jedynym, który cokolwiek wie jest Złoty Thijs. Chłopak jest jedynym, który wrócił z ostatniej wyprawy, na którą wypłynął wraz z zaginionym. Lecz jest jeden problem - Złoty Thijs nic nie pamięta i zachowuje się tak, jak by nic nie wiedział.
Jednak sprawy w Emden to dopiero początek, a wszystko dopiero się zaczyna. Przez tę sprawę Madderdine musi wyruszyć jeszcze dalej, aż na „koniec świata”. Tam na Inkwizytora będzie czekało zagrożenie straszne, które czyha nie tylko na niego, ale na całe chrześcijaństwo.
Cykl Inkwizytorski to książki specyficzne i uważam, że nie każdy się w nich odnajdzie. Są naszpikowane brutalnością, okrucieństwem i dla konserwatywnych katolików powieść ta może być po prostu bluźniercza.
Często też spotykam się z pytaniem jak czytać cykl. Są na to dwa sposoby. Pierwszy z nich to czytać według nowej chronologii i tak zaczynamy od „Płomień i Krzyż”, a potem dalej wszystkie „Ja, Inkwizytor” i na końcu stary czteroksiąg: „Sługa boży”, „Młot na czarownicę”, „Miecz Aniołów” i „Łowca dusz”. Ja jednak jestem zwolennikiem czytania książek tak jak ukazywały się. Najpierw starą czwórkę, a potem „Płomień i Krzyż” oraz nowe „Ja, Inkwizytor”. Sugeruję aby czytać je tak jak ja, dlatego że czytając je tak jak teraz wychodzą mogą już nie zaciekawić czytelnika tak dobrze jak robiły to pierwsze cztery tomy.
Komu polecę tę książkę?
Do dalszej części recenzji zapraszam na bloga:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2017/01/kosciany-galeon-zacumowa.html
10 kwietnia 2014 roku odbyło się jedno z ostatnich spotkań autorskich z Jackiem Piekarą, a na pewno ostatnie, na jakim byłem. Wtedy Jacek bardzo dużo mówił o swoich planach wydawniczych. Opowiadał o nowych pomysłach na książki, które mają pojawić się za jakiś czas w księgarniach. Właśnie tam usłyszałem po raz pierwszy o nowej książce skupiającej się na przygodach Mordimera...
więcej mniej Pokaż mimo to
Recenzja i inne moje teksty znajdziecie również na blogu Książki w Pajęczynie:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2017/01/puchaty-smok.html
Wieczorem w każdy poniedziałek po treningu spotyka się pewna sześcioosobowa grupa. Wtedy na czerwonym stoliku rozkładają kości do gry, karty postaci, kryształy, figurki i punkty ran. Gdy już to uczynią ich Mistrz gry zaczyna snuć opowieść, a piątka pozostałych osób przemienia się w kogoś całkowicie innego.
Jestem członkiem tej grupy, a paladyn Nikolea de Arte to osoba, w którą zamieniam się wtedy, gdy gram. Wraz z Nikolea przeżyliśmy wiele przygód mrożących krew w żyłach, nie raz ocieraliśmy się o śmierć. Wiele mnie z nim łączy, ale jest też wiele decyzji, które Mariusz podjąłby inaczej. Lecz czasem bywa tak, że RPG przecina się z moim życiem – w różnych sytuacjach marzę o tym by i tutaj w życiu realnym można było rzucić kostką, która by zdecydowała o powodzeniu danego zadania. Z podobnego podejścia, że jak udaje się w RPG to i w życiu musi się udać wychodzi Dirk, jedna z głównych postaci „Puchatego Smoka”, o którym dziś napiszę kilka słów.
„Puchaty Smok” wyszedł spod ręki pochodzącego ze Stanów Zjednoczonych, choć lubiący „polską” kiełbasę – Platte F. Clark. Jeśli czytelnik pierwszy raz spotkał się z autorem zapraszam i odsyłam do wywiadu, jaki z nim przeprowadziłem. Książka dziś recenzowana wchodzi również w skład trylogii „Zły Jednorożec”, której pierwszy tom pod tym samym tytułem został jakiś czas temu przeze mnie zrecenzowany.
Max Spencer jest jedynym, który potrafi odczytać Kodeks nieskończonej poznawalności, który jest najpotężniejszą księgą, jaka kiedykolwiek powstała nie tylko w naszym świecie. Lecz po pokonaniu Robo-księżniczki i podróży do przeszłości, kodeks przestał działać, co uniemożliwia Maxowi oraz jego przyjaciołom powrót do domu. Na ponowne uruchomienie jest tylko jeden sposób - trzeba go dostarczyć tam gdzie go stworzono. Spencer wraz z przyjaciółmi musi wyruszyć w podróż do Wieży Maga, w której swą siedzibę ma Rezormoor Przerażający – mag, który za wszelką cenę chce wykorzystać chłopca i Kodeks do swoich celów.
W przypadku „Złego Jednorożca” oraz „Puchatego Smoka” nie tylko na Maksie warto skupić swoją uwagę, gdyż tak jak w książkach o przygodach Harrego Pottera tutaj jest również dwoje bohaterów będących przyjaciółmi Maxa wartych jest uwagi. Dirk i Sara nie odstępują Spencera na krok są tak jak Hermiona i Ron w Harrym Potterze. Zresztą to porównanie nie jest czymś zaskakującym gdyż w „Puchatym Smoku” można wyszukać wiele nawiązani między innymi do serii książkowej o młodym czarodzieju.
Ale jako że większość bohaterów jak Max, Sara, Dirk czy Dwight (krasnolud, który w świecie ludzi prowadził sklep dla Geeków) znana jest czytelnikowi z pierwszego tomu – „Złego Jednorożca” na tych postaciach nie będę się skupiał.
Warto jednak zwrócić uwagę się na nowo poznanych przyjaciołach Maxa. Po raz drugi dostajemy
całą plejadę zwariowanych, interesujących, a przede wszystkim szybko zyskujących sympatię stworów. Od pierwszych stron książki Maxowi towarzyszy jeden z przedstawicieli puchatych smoków o oryginalnym imieniu – Puszek. Dzięki niemu chłopiec poznaje sekrety tego gatunku - to jak powstają puchate i dlaczego Rezormoor tak usilnie stara się złapać je wszystkie. Puszek jest najbardziej sympatycznym, a przede wszystkim uroczym smokiem, jakie kiedykolwiek spotkałem w książkach. Równie wartymi uwagi bohaterami są dwa koty, które uciekając ze swojego miejsca pracy za cel obierają sobie odnalezienie Maxa. Ogniste kocięta, bo tak dokładnie się nazywają są wyjątkowymi przedstawicielami gatunku, z którego pochodzą gdyż wyróżniają się tym, że ich ogony potrafią płonąć, a całe mogą służyć, jako … ogrzewacze namiotów.
„Puchaty Smok” to świetna i rewelacyjna zabawa dla każdego. Jeśli czytelniku masz lat kilkanaście będziesz tutaj świetnie się bawił kibicując drużynie Maxa oraz odnajdując kolejne smaczki i nawiązania do popkultury. Jeśli jednak masz lat więcej nie martw się - ta książka i tak Cię rozbawi i doprowadzi do niekontrolowanych wybuchów śmiechu o 2 w nocy, bo od niej nie da się oderwać. Więc jeśli jesteś mamą lub tatą młodego czytelnika kupując tę książkę sprawisz przyjemność nie tylko dziecku, ale i sobie! „Puchatego Smoka” polecę każdemu, kto przeczytał pierwszy tom „Złego Jednorożca”, a jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś. Szybko! Popraw to i przeczytaj obydwie książki na raz! Zabawa gwarantowana – nie pożałujesz!
Na sam koniec zerknijmy na stronę estetyczną książki. Na okładce w oczy rzuca się jeden z puchatych smoków najprawdopodobniej Puszek, który swoim ogniem piecze sobie piankę. Okładka trafiona w dziesiątkę, a czarno-żółte napisy dodają wyrazistości. Przy ocenie estetycznej tym razem również warto zerknąć na drugą stronę książki, gdyż tam ukrywa się cudowna ilustracja. Przedstawieni na niej zostali wybrani bohaterowie jak na przykład ogniste kociaki Moki i Loki oraz zombie-kaczka. Z jednej strony ilustracja urocza, a z drugiej przerażająca. Okładka jak i ilustracja końcowa oddają świetnie treść książki i naprawdę dobrze zachęcają do sięgnięcia po tę lekturę.
Recenzja i inne moje teksty znajdziecie również na blogu Książki w Pajęczynie:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2017/01/puchaty-smok.html
Wieczorem w każdy poniedziałek po treningu spotyka się pewna sześcioosobowa grupa. Wtedy na czerwonym stoliku rozkładają kości do gry, karty postaci, kryształy, figurki i punkty ran. Gdy już to uczynią ich Mistrz gry zaczyna snuć...
Od kilku lat pogłębiam swoją wiedzę na temat kultury przedchrześcijańskiej i średniowiecznej naszego regionu Europy. To, co dla wielu ze zwykłych „Kowalskich” jest czymś, o czym nie warto pamiętać, zwłaszcza tym co było bardzo dawno temu – tak ja uwielbiam. To nie dość, ze jest fascynujące to jeszcze wciąga na długie wieczory.
Dlatego, gdy tylko mam okazję być na konwencie, na którym swoje prelekcje prowadzi Witold Jabłoński, muszę w nich uczestniczyć. Jednak poza Witoldem jest jeszcze jeden duet twórców, którym zawdzięczam sporo cześć tego, co dziś wiem o wierzeniach przodków – Witold Vargas i Paweł Zych. I to właśnie „Bestiariusz Słowiański, część druga” jest ich najnowszym dziełem, o którym dziś kilka słów.
„Bestiariusz Słowiański, część druga” jak już wyżej wspomniałem jest to kolejna pozycja, która wyszła spod rąk wyśmienitego duetu – Pawła Zycha i Witolda Vargasa. Mogę śmiało powiedzieć, że po tylu publikacjach są oni ekspertami od naszej rodzimej kultury. Ich dzieła przybliżają czytelnikowi między innymi wiele dawno zapomnianych świętych w „Święci i Biesy”, to oni również zgromadzili duchy w „Duchach Polskich miast i zamków”. Duet jest również odpowiedzialny za ilustracje do innych książek z serii „Legendarz”: „Księgi Karpackich zbójników” oraz „Księgi smoków polskich”, w których za tekst odpowiada znany moim czytelnikom z wywiadu (i recenzji) - Bartłomiej Grzegorz Sala.
Część druga „Bestiariusza Słowiańskiego” skupia się na różnego rodzaju Biziach, Kadukach i Samojadkach oraz potworach, strachach i upiorach naszych porządków, które były nieodłączną częścią ich wierzeń. Tym razem w ręce czytelnika wpada więcej postaci kompletnie zapomnianych. Jak w pierwszej części wiele istot dało się zidentyfikować po samej nazwie, tak tutaj są to stwory, o których nikt nie słyszał lub nie wiedział, że takie istniały. Bo kto pamięta albo wie, kim był na przykład Mumacz albo Hermus.
Jak się okazuje, ukryte tutaj stwory są fascynujące, bo kto nie chciałby mieć w domu Bożego
Siedleczka, uroczego myszopodobnego stworka, który ostrzegał mieszkańców domu, w którym mieszkał przed niebezpieczeństwem – pożarem, powodzią czy niezapowiedzianą wizytą dalekiej rodziny.
Książka to również, a dla wielu przede wszystkim ślicznie ilustrowany album. Zych i Vargas nie ma co ukrywać, są zdolnymi ilustratorami. W swoich książkach opisują postacie często śmiertelnie niebezpieczne albo przerażające...
Po resztę recenzji zapraszam na bloga:
Od kilku lat pogłębiam swoją wiedzę na temat kultury przedchrześcijańskiej i średniowiecznej naszego regionu Europy. To, co dla wielu ze zwykłych „Kowalskich” jest czymś, o czym nie warto pamiętać, zwłaszcza tym co było bardzo dawno temu – tak ja uwielbiam. To nie dość, ze jest fascynujące to jeszcze wciąga na długie wieczory.
Dlatego, gdy tylko mam okazję być na konwencie, na którym swoje prelekcje prowadzi Witold Jabłoński, muszę w nich uczestniczyć. Jednak poza Witoldem jest jeszcze jeden duet twórców, którym zawdzięczam sporo cześć tego, co dziś wiem o wierzeniach przodków – Witold Vargas i Paweł Zych. I to właśnie „Bestiariusz Słowiański, część druga” jest ich najnowszym dziełem, o którym dziś kilka słów.
„Bestiariusz Słowiański, część druga” jak już wyżej wspomniałem jest to kolejna pozycja, która wyszła spod rąk wyśmienitego duetu – Pawła Zycha i Witolda Vargasa. Mogę śmiało powiedzieć, że po tylu publikacjach są oni ekspertami od naszej rodzimej kultury. Ich dzieła przybliżają czytelnikowi między innymi wiele dawno zapomnianych świętych w „Święci i Biesy”, to oni również zgromadzili duchy w „Duchach Polskich miast i zamków”. Duet jest również odpowiedzialny za ilustracje do innych książek z serii „Legendarz”: „Księgi Karpackich zbójników” oraz „Księgi smoków polskich”, w których za tekst odpowiada znany moim czytelnikom z wywiadu (i recenzji) - Bartłomiej Grzegorz Sala.
Część druga „Bestiariusza Słowiańskiego” skupia się na różnego rodzaju Biziach, Kadukach i Samojadkach oraz potworach, strachach i upiorach naszych porządków, które były nieodłączną częścią ich wierzeń. Tym razem w ręce czytelnika wpada więcej postaci kompletnie zapomnianych. Jak w pierwszej części wiele istot dało się zidentyfikować po samej nazwie, tak tutaj są to stwory, o których nikt nie słyszał lub nie wiedział, że takie istniały. Bo kto pamięta albo wie, kim był na przykład Mumacz albo Hermus.
Jak się okazuje, ukryte tutaj stwory są fascynujące, bo kto nie chciałby mieć w domu Bożego
Siedleczka, uroczego myszopodobnego stworka, który ostrzegał mieszkańców domu, w którym mieszkał przed niebezpieczeństwem – pożarem, powodzią czy niezapowiedzianą wizytą dalekiej rodziny.
Książka to również, a dla wielu przede wszystkim ślicznie ilustrowany album. Zych i Vargas nie ma co ukrywać, są zdolnymi ilustratorami. W swoich książkach opisują postacie często śmiertelnie niebezpieczne albo przerażające.
Od kilku lat pogłębiam swoją wiedzę na temat kultury przedchrześcijańskiej i średniowiecznej naszego regionu Europy. To, co dla wielu ze zwykłych „Kowalskich” jest czymś, o czym nie warto pamiętać, zwłaszcza tym co było bardzo dawno temu – tak ja uwielbiam. To nie dość, ze jest fascynujące to jeszcze wciąga na długie wieczory.
Dlatego, gdy tylko mam okazję być na...
ie umiem pisać recenzji. Ogólnie pisać tekstów nie potrafię. Jednakże, najnowsza książka Marcina Przybyłka „Orzeł Biały”, jest już bliska mojemu sercu. Zostanie wydana nakładem Domu Wydawniczego Rebis, a jej premiera już 16 sierpnia.
Odrobina historii...
Bardzo często bywa tak, że autor w książce umieszcza postacie inspirowane prawdziwymi ludźmi, najczęściej swoimi przyjaciółmi. Na większą skalę coś takiego zrobił Robert Szmidt w „Szczurach Wrocławia”. Na spotkaniach autorskich czy konwentach widać wiele osób w koszulkach, które z tyłu mają napis ”Jestem postacią literacką, ginę w „Szczurach Wrocławia”.
Dzięki uprzejmości pana Roberta Marcin poszedł krok dalej i napisał książkę, w której bohaterami są prawie sami znajomi i fani. Pan Szmidt nie tylko pozwolił na wykorzystanie pomysłu, lecz także zgodził się zostać jedną z głównych postaci. Pod koniec września ubiegłego roku powstał fanpejdż i grupa, gdzie chętni mogli zgłaszać pomysły i historie dla swoich postaci, warunek był jeden: musieli to zrobić osobiście. Wszystkie pomysły zostały przez Marcina wplecione w historię opisaną w „Orle Białym”, gdzie nie ma już naszego kraju, a jest Twierdza Polska, ostatnia ostoja ludzkości.
„Jestem pisarzem i wszystko co powiesz może zostać użyte przeciwko Tobie”
Czytając książkę po raz pierwszy miałam wrażenie, że moja postać jest bardzo „linkowa”(Linka, czyli Ewelina Wiechucka), że ma moje cechy charakteru...
Do reszty recenzji zapraszam na bloga:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2016/08/po-raz-pierwszy-orze-biay.html
ie umiem pisać recenzji. Ogólnie pisać tekstów nie potrafię. Jednakże, najnowsza książka Marcina Przybyłka „Orzeł Biały”, jest już bliska mojemu sercu. Zostanie wydana nakładem Domu Wydawniczego Rebis, a jej premiera już 16 sierpnia.
Odrobina historii...
Bardzo często bywa tak, że autor w książce umieszcza postacie inspirowane prawdziwymi ludźmi, najczęściej swoimi...
Odwiecznie w książkach trwa walka między wilkołakami i wampirami. Konflikt ten nie dotyczy tylko książek, ale i także wiele filmów, które powstały w ostatniej dekadzie, jak na przykład „Underworld”, w którym to walczyły między sobą dwa rody zwaśnionych wampirów i wilkołaków. Ale jak się okazuje, nie tylko wampiry polują na wilkołaki. Ostatnimi czasy wpadła mi w ręce książka, w której to na ludzi zmieniających się w wilki polują czarnoksiężnicy. I to właśnie o tej książce poświecę dziś kilka chwil.
„Wieczni Wrogowie” to książka stworzona przez Olgę Gromyko. Olga w Polsce znana jest głównie ze swoich książek o przygodach Wolhy Redny, która jest główną bohaterką cyklu "Zawód: wiedźma". A dziś, recenzowana przeze mnie książka jest pierwszą, która została wydana w Polsce i nie wchodzi w cykl przygód "Wiedźmy". Jednak jest osadzona w tym samym świecie, tyle że kilkaset lat wcześniej.
Za wydanie tej książki na polskim rynku, odpowiedzialne jest wydawnictwo wcześniej mi kompletnie nie znane - Papierowy Księżyc. Jak mogłem się zorientować na WTK, obecnie stawiają oni na naszych Wschodnich sąsiadów, wydając między innymi Pawła Kornewa. Samo wydawnictwo coraz prężniej działa, dzięki czemu mam nadzieję, że nadgonię moje braki w książkach Gromyko, bo teraz to właśnie oni wydają cykl o Wiedźmie (wcześniej Fabryka Słów).
Głównym bohaterem i narratorem całej książki jest kobieta wilkołak - Szelena. Już na pierwszych kartach książki robi coś co nie leży w wilkołakowej naturze, postanawia uratować maga. Tego, który na nią wcześniej polował i chciał ją zabić wszystkimi możliwymi sposobami. Jak się okazuje, po uratowaniu Weresa, życie Szel mocno się komplikuje i wszystko co do tej pory stworzyła popada w
ruinę.
I tutaj mam problem, gdyż ta książka tak długo się rozkręca, że akcja nabiera tempa dopiero na mniej więcej 150 stronie.
Do dalszej części recenzji zapraszam na bloga:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2016/06/najwiekszy-wrog-najlepszym-przyjacielem.html
Odwiecznie w książkach trwa walka między wilkołakami i wampirami. Konflikt ten nie dotyczy tylko książek, ale i także wiele filmów, które powstały w ostatniej dekadzie, jak na przykład „Underworld”, w którym to walczyły między sobą dwa rody zwaśnionych wampirów i wilkołaków. Ale jak się okazuje, nie tylko wampiry polują na wilkołaki. Ostatnimi czasy wpadła mi w ręce...
więcej mniej Pokaż mimo to
Moi ulubieni autorzy z biegiem dojrzewania zmieniali się. W dzieciństwie, zaczytywałem się w bajkach Tuwima czy Brzechwy. W późniejszych latach przyszły książki dla nastolatków, gdzie w większości autorów już nawet nie pamiętam. A obecnie twórcy przychodzą i odchodzą, czasem jedną książką potrafią zepsuć moją ogromną sympatię do swojej twórczości. Ale są również twórcy, którzy towarzyszą mi przez lata jak na przykład John Flanagan. Jest też jeden wyjątkowy autor, który towarzyszy mi od najmłodszych lat aż do teraz - Papcio Chmiel.
Ale kim jest ten 93 letni starszy pan? Jerzy Henryk Chmielewski, bo tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko Papcia Chmiela był w młodości Powstańcem walczącym w Powstaniu Warszawskim pod pseudonimem Jupiter. Dodatkowo, przez wiele lat pracował w "Świecie Przygód", który potem został przemieniony na "Świat Młodych", gdzie był rysownikiem i grafikiem. To właśnie tam narodził się Tytus de Zoo. Uczłowieczona małpa, której przygody do tej pory możemy śledzić na ponad 30 księgach. A "Tytus, Romek i A'tomek w bitwie grunwaldzkiej 1410 roku z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani" jest jednym z najnowszych tomów przygód tej trójki tak charakterystycznych harcerzy.
Bohaterami komiksu jest tytułowa trójka przyjaciół - mały i grubiutki A'tomek, szczupły i wysoki Romek i uczłowieczony szympans Tytus de Zoo (który również jest ikoną całej serii komiksów). W tym tomie nasi bohaterowie udają się w podróż w czasie do roku 1410. Wszystko zaczyna się w średniowiecznej Polsce, a Tytus pracuje jako jeden ze stajennych chłopców. Niestety nie została nam ukazana podróż w czasie i wehikuł czasu (może to dlatego by inni nie mogli stworzyć takiej maszyny?).
Gdy chłopcy odnajdują Tytusa uroczyście obwieszczają mu zmianę posady. Teraz już nie będzie
stajennym ale za to musi rozśmieszać samego Władysława Jagiełłę - Króla Polski. Gdy docierają na dwór, de Zoo od razu zaczyna tańczyć i figlować przed królem. Na dworze czuć już atmosferę zbliżającego się konfliktu z krzyżakami. I widać jak Jagiełło przygotowuje się do bitwy, która niedługo rozstrzygnie cały konflikt.
Dzięki swoim umiejętnością i temu z jaką łatwością chłopcy zyskują nowe kontakty, udaje im się zdobyć jedną z ważniejszych misji w ich życiu. Misji, od której będą zależały przyszłe wydarzenia podczas bitwy pod...
A po resztę recenzji zapraszam na bloga:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2016/06/mapa-pod-grunwaldem.html
Moi ulubieni autorzy z biegiem dojrzewania zmieniali się. W dzieciństwie, zaczytywałem się w bajkach Tuwima czy Brzechwy. W późniejszych latach przyszły książki dla nastolatków, gdzie w większości autorów już nawet nie pamiętam. A obecnie twórcy przychodzą i odchodzą, czasem jedną książką potrafią zepsuć moją ogromną sympatię do swojej twórczości. Ale są również twórcy,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lubię, gdy w książkach fantastycznych mogę odszukać nawiązania, podobieństwa do świata realnego albo tego, który znamy z lekcji historii. Takich podobieństw czytelnik dostaje wiele w Łzach Diabła Magdy Kozak, gdzie poprzez obcą planetę i wojnę o pewien narkotyk została nam ukazana wojna w Afganistanie, w której Magda brała czynny udział. Tak sam zabieg zastosował w swojej najnowszej książce Johna Flanagana.
John Flanagan, jak czytelnik może wywnioskować z moich poprzednich recenzji płodnym pisarzem jest. "Zwiadowców" do tej pory ukazało się aż 13 książek. Za to "Drużyna" ma dopiero ich 6, ale jak widać autor pomysłów ma wiele i pewnie jeszcze nie jednym tomem z przygodami znanych nam bohaterów nas zaskoczy.
W Nieznanym lądzie czyli najnowszym tomie przygód tytułowej Drużyny wracamy do końca historii z tomu 5. Hal wraz ze swoimi towarzyszami na Czapli wracają do Skanii, gdzie w stolicy tego państwa czekają na nich rodzice i przyjaciele. Jednak tym razem podróż nie przebiega tak spokojnie jak zazwyczaj. Drużyna zmuszona jest płynąć w sztorm tak potężny, że żaden żyjący Skandianin nie pamięta by choć inny mógł swą siłą zbliżyć się do niego. Niestety wiatr spycha bohaterów coraz bardziej w nieznane. W miejsce, w którym jak wierzą kończy się świat i za moment z płaskiej jak mniemają ziemi. Jedyny Hal wierzy w umiejętności swojej załogi i w to, że może gdzieś tam daleko jest jakiś ląd.
Jeszcze przed spadnięciem bohaterów za kraniec świata, czytelnika zaskakuje i rozśmiesza opis nowo odkrytego przez Czaple potwora. Potwora większego półtora raza od statku, a z czubka jego głowy przez otwór strzela woda. Ale to nie jedyny stwór, którego łatwo porównać do żyjących w naszym świecie zwierząt. Bo kto z was nie rozpozna pewnego dużego ptaka, którego Lidia nazwała "ptak gul gul gul".
Jak się okazuje świat nie kończy się spadkiem, ale za to gdy Czaple wyczerpane i ledwo żywe płyną ich oczom ukazuje się inny nieznany ląd. Ląd pełny zagrożeń, nieznanego ale przede wszystkim LĄD(!) ziemia, która ich uratuje czystą słodką wodą i da im schronienie do czasu zmiany pogody na dogodną do wypłynięcia w drogę powrotną.
Na nowo odkrytym lądzie nie tylko zwierzęta zaskakują bohaterów. Ten świat jest tak inny od tego który znają, że drużyna trzyma się blisko swojego obozu, który rozbiła na plaży przy zatoce, gdzie zacumowali Czaplę. Na łowy wyrusza tylko Lidia i to ona odkrywa, że na wyspie nie tylko zwierzęta stanowią dla nich zagrożenie.
Co do samej książki uważam, że nie odstaje ona poziomem...
Po resztę recenzji zapraszam na bloga:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2016/05/kolejna-przygoda-na-statku-czapli.html
Lubię, gdy w książkach fantastycznych mogę odszukać nawiązania, podobieństwa do świata realnego albo tego, który znamy z lekcji historii. Takich podobieństw czytelnik dostaje wiele w Łzach Diabła Magdy Kozak, gdzie poprzez obcą planetę i wojnę o pewien narkotyk została nam ukazana wojna w Afganistanie, w której Magda brała czynny udział. Tak sam zabieg zastosował w swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Już od dobrych kilku lat kultura masowa mami nas dziwnym obrazem wampira. Przedstawia go jako boskiego idealnego mężczyznę, który może zdobyć każdą kobietę nie gryząc jej; mężczyznę metroseksualnego bardziej zadbanego niż nie jedna modelka. Wampiry błyski jak są potocznie zwane, to moim zdaniem zmora obecnej literatury. Przede wszystkim są one w „Zmierzchu”, który to za początkowa fenomen błyszczących wampirów wśród nastolatek z całego świata. Co gorsza, a co najważniejsze za często obraz błyszczącego wampira powoli zastępuje ten według mnie oryginalny i prawdziwy stworzony przez Stokera w Drakuli. Niestety gdyby teraz wyjść na ulicę i zapytać się: z czym kojarzy się słowo Wampir, większość odpowiedziałaby zapewne, że ze Zmierzchem, który jak dla mnie jest tandetną podróbką dzieła Stokera. O dziwo jest w tej pseudo wampirycznej powieści coś co mnie zastanawia: jak Edward zapłodnił Bellę, jeśli w jego żyłach nie ma ani kropli krwi?
W Polsce na fali coraz większej popularności wampirów zaczęto na potęgę publikować książki z nimi w roli głównej. Jednym z pierwszych jest autor dziś recenzowanej pozycji - Andrzej Pilipiuk. A Wampir z MO to jego drugi tom o przygodach naszych rodzimych wampirów oraz innych potworów znanych z klasyki literatury grozy.
Na wstępie trzeba zaznaczyć, że polskie wampiry są również inne niż klasyczne, niż te, które znamy z wielu filmów i książek grozy. Przede wszystkim nasze rodzime demony nie boją się słońca, normalnie jak każdy z nas mogą przemieszczać się w dzień, często przy tym na przykład prowadząc samochód. Kolejną różnicą jest to, że naszym znacznie trudniej przemienić się w nietoperza, tylko nieliczne przypadki posiadają tą umiejętność.
Jak już wyżej wspomniałem, za jednego z pierwszych nowych polskich wampirów odpowiedzialny jest Andrzej Pilipiuk. Komuś kto tak jak ja lubi fantastykę, nie muszę go przedstawiać, ale jeśli jest tu ktoś kto jej nie zna już tłumaczę. Pan Andrzej jest jednym z bardziej płodnych pisarzy fantasy w naszym kraju. To właśnie On stworzył takie postacie jak wiekowy bimbrownik, hiena cmentarna i kłusownik - Jakub Wędrowycz czy Doktor Skórzewski, którego można znaleźć w wielu antologiach. Pilipiuk jest również laureatem Nagrody Imienia Janusza A. Zajdla za opowiadanie Kuzynki. Jedną z jego ostatnich książek jest właśnie Wampir z MO, druga w cyklu pozycja o przygodach wampirów z Warszawskiej Pragi.
Główni bohaterowie książki to przede wszystkim garstka warszawskich wampirów, które w odróżnieniu od swoich amerykańskich odpowiedników wcale nie świecą. Nasze rodzime wąpierz normalnie pracują, prowadzą samochody tak jak Marek lub Gosia, która dopiero od niedawna wkroczyła w świat nieumarłych i dopiero powoli próbuje się w nim odnaleźć. Kolejną specyficzną i ciekawą postacią w książce jest Greg - jeden z warszawskich wilkołaków.
Po drugiej stronie barykady, tam gdzie stało ZOMO mamy przeciwników...
Reszta recenzji do przeczytania na blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2015/06/wieczor-z-wampirem.html
Już od dobrych kilku lat kultura masowa mami nas dziwnym obrazem wampira. Przedstawia go jako boskiego idealnego mężczyznę, który może zdobyć każdą kobietę nie gryząc jej; mężczyznę metroseksualnego bardziej zadbanego niż nie jedna modelka. Wampiry błyski jak są potocznie zwane, to moim zdaniem zmora obecnej literatury. Przede wszystkim są one w „Zmierzchu”, który to za...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książki o historii alternatywnej są płodnym tematem dla coraz szerszego grona autorów. Przyznam, że lubię ten gatunek literacki, choć bardzo rzadko po niego sięgam. Moimi ulubionymi pozycjami w tym rodzaju są dwie książki Marcina Wolskiego: "Wallenrod" i "Mocarstwo" - obydwie skupiające się na alternatywnej wizji Polski w której nasza Ojczyzna podpisała pakt z Niemcami i ramie w ramie ruszają na wschód (uwaga spojler!), by potem silna i niepodległa Rzeczpospolita była prawdziwym mocarstwem (koniec spojlera) – ah, jakie to było by piękne. Drugim autorem z naszego rodzimego podwórka który swoich sił próbuje w tym gatunku jest Romuald Pawlak - twórca dziś recenzowanej książki.
Romuald Pawlak jest autorem wszechstronnym. Swoimi książkami udowodnił, że nie zamyka się tylko w jednym gatunku literatury, ale w wielu z nich czuje się bardzo dobrze. Jest twórcą kilku książek fantastycznych miedzy innymi: "Czarem i smokiem", "Wilcza krew, smoczego ognia". Pisuje także dla młodszego czytelnika - "Czapka Holmesa". W swoim dorobku ma również powieść historyczną - "Cabezano. Król karłów" (muszę ją przeczytać) oraz obyczajową - "Póki pies nas nie rozłączy". Ale to historia alternatywna jest tym od czego autor zaczynał swoją przygodę z powieściami i to właśnie "Inne Okręty" są pierwszą wydaną przez niego książką.
"Inne Okręty" pozwalają przenieść się czytelnikowi do czasów konkwistadorów i podboju obecnej Ameryki Łacińskiej przez Europejczyków. Lecz tu wszystko potoczyło się inaczej niż znamy to z kart historii. Pierwsza próba kolonizacji Inków kończy się klęską, Francisco Pizarro ginie w bitwie pod Saran, a jego oddziały zostają pokonane. Jedynie garstka konkwistadorów osiedla się na wybrzeżu. Jednak są oni skazani na łaskę potężnego Inki i jego narodu. Lecz tam gdzie mieszkają Hiszpanie krążą pogłoski, że w ich ojczyźnie tworzy się wielka armada która ma za zadanie pomścić klęskę Pizarra i pokonać Inków, skolonizować ich terytoria, a ich wykorzystywać jako niewolników.
Cała wyżej opisana historia jest jedynie tłem dla głównych wydarzeń książki i losów głównego bohatera - Pedra de Manjarres, hiszpańskiego kapitana jednej z karaweli który po wybuchu wojny ma do stracenia znacznie więcej niż inni jego towarzysze. W jednym z Inkaskich miast przebywa jego ukochana - Asarpay. Co gorsza kobieta jest rodowitą Indianką, a wojna może uczynić z niej jedną z tysięcy hiszpańskich niewolnic. Pedro pełen obaw o swoją ukochaną wyrusza w najtrudniejszą w życiu podróż w głąb krainy Inków by ją ratować.
Sama ksiażka jest naprawdę dobrze napisana i odpowiada na pytanie:
Reszta recenzji na blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2015/02/co-by-byo-gdyby-kon-pizzara-sie-potkna.html
Książki o historii alternatywnej są płodnym tematem dla coraz szerszego grona autorów. Przyznam, że lubię ten gatunek literacki, choć bardzo rzadko po niego sięgam. Moimi ulubionymi pozycjami w tym rodzaju są dwie książki Marcina Wolskiego: "Wallenrod" i "Mocarstwo" - obydwie skupiające się na alternatywnej wizji Polski w której nasza Ojczyzna podpisała pakt z Niemcami i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Recenzje i inne moje teksty znajdziecie również na moim blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2013/11/przygody-tappiego-z-szepczacego-lasu.html
Co wyobrazisz sobie gdy zapytam Cię kim jest wiking? Wyobraziłeś sobie teraz pewnie wielkiego mężczyznę z długą brodą, kudłatymi włosami, z okrągłą tarczą i toporem w ręce. Zapewne wyrusza on swoim statkiem wraz z całą drużyną na podróże by tam grabić, palić, rabować i gwałcić, a z czaszek pokonanych pić piwo. Mam racje? Tak właśnie wyobrażasz sobie wikinga?
A jak bym Wam powiedział, że wiking może być przyjazny, dobry i uczciwy? Nie wierzycie mi? Serdecznie zapraszam Was do lektury tej książki, gdzie to właśnie dobry wiking jest głównym bohaterem. A kto to taki? Tappi, bo tak główny bohater się nazywa, to wiking mieszkający w Szepczącym Lesie. Wielki jest on tak, że gdy idzie przez las, drzewa odchylają swoje korony by nie zahaczył o nie. Ma on też, jak na takiego bohatera przystało, długą brodę i ogromne brzuszysko. A elementem charakterystycznym - co u innych wikingów za często się nie zdarza - jest wielki i szczery uśmiech Tappiego który mało kiedy schodzi mu z buzi. Pamiętaj, że to wiking, więc i zły być potrafi, ale zdarza się to nad wyraz rzadko.
Kto jest odpowiedzialny za stworzenie książki z przygodami dobrego wikinga? Nikt inny, tylko dobrze znany czytelnikom bloga Marcin Mortka. Szok? Marcin na pewno większości z Was kojarzy się z pirackimi przygodami z "Karaibskiej Krucjaty" lub trylogią o krucjacie Gastona de Baideaux. Marcin czytając swojemu synowi książki dla dzieci stwierdził, że są one zbyt złożone i za trudne dla samodzielnego czytania przez 5-8 latka. Postanowił więc sam napisać taką. Tak właśnie dla syna powstał pierwszy tom przygód, Tappiego, który obecnie robi furorę wśród młodych czytelników. A ja jeszcze nie spotkałem dziecka, które po przeczytaniu tej książki było by zawiedzione, a powiem nawet, że nie spotkałem dorosłego, który by się tą książką zawiódł.
Największym przyjacielem Tappiego jest renifer Chichotek, mały i drobny, wątpiący w samego siebie zwierzak. Na samym początku jest nieżyczliwy dla wikinga i robi mu złe psikusy, co wywołuje u Tappiego smutek, (bo on prawie nigdy się nie złości), ale gdy okazuje się, że Tappi jest dobry, zostają przyjaciółmi na całe życie. A jak zostać przyjacielem Tappiego? To proste, „wystarczy uśmiechnąć się i pomachać ręką”. A i bym zapomniał, jest jeszcze jedno: Tappi uwielbia słodycze więc może i z Tobą się podzieli, ale nie jedz ich za dużo, bo urośnie Ci takie brzuszysko jak mu.
W „Przygodach Tappiego z Szepczącego Lasu” strasznie mi się podoba nieustanny dialog autora z młodym czytelnikiem. I chociaż narrator jest przewodnikiem po tej magicznej krainie, nie chce on być jedynym w edukacji dziecka, pomaga on zabłysnąć mamie lub tacie w znajomości ciekawostek (miedzy innymi kim jest wiking). Świetne jest też to, że autor stawia na dociekliwość dzieci, które uwielbiają zadawać pytania. Na plus można zaliczyć to, że Marcin pisząc książkę, wtrąca uwagi dotyczące zachowania bohaterów i tłumaczy, czemu tak nie wolno, a jak powinien się zachowywać dobry chłopiec czy dziewczynka.
Całości dopełniają ciepłe, (chociaż czaro-białe) ilustracje Marty Kurczewskiej. Jedynym kolorowym obrazkiem w książce jest ten na okładce, gdzie widzimy, że Tappi ma tyle palców, co my, a nie jak w innych kreskówkach po 3 lub 4 (czyżby kciuk w bajkach nie był potrzebny?). Trzeba zaznaczyć, że nawet obrazki przedstawiające złe postacie są narysowane ciepło i przyjemnie, więc nie trzeba się bać, że dzieci będą potem miały koszmary nocne. Moim ulubionym rysunkiem jest ten z wodnikami niosącymi młot. Obrazek ten wywołał u mnie salwy śmiechu i chętnie powiesiłbym go na ścianie w moim pokoju.
Czytając Tappiego aż żałuję, że gdy byłem młody, tak mało sięgałem po książki i tak mało bajek wtedy poznałem. Po przeczytaniu tej książki wiem, że od teraz będzie ona prezentem dla każdego mojego młodego przyjaciela, a jak sam kiedyś dorobię się potomka, będzie to pozycja obowiązkowa w jego biblioteczce. I teraz uczciwie polecam ją każdemu z Was, jeśli masz dziecko w wieku 5+ ta książka na pewno mu się spodoba, ale nie tylko mu. Założę się, że i Ty, dorosły czytelnik, będziesz się przy niej świetnie bawić!!
Recenzje i inne moje teksty znajdziecie również na moim blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2013/11/przygody-tappiego-z-szepczacego-lasu.html
Co wyobrazisz sobie gdy zapytam Cię kim jest wiking? Wyobraziłeś sobie teraz pewnie wielkiego mężczyznę z długą brodą, kudłatymi włosami, z okrągłą tarczą i toporem w ręce. Zapewne wyrusza on swoim statkiem wraz z całą...
Recenzje i inne moje teksty znajdziecie również na moim blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2013/11/podroze-tappiego-po-szumiacych-morzach.html
Któż z nas nigdy nie marzył o podróżowaniu? Ilu z nas od zawsze chciało wyjechać w jakąś podróż, nieważne czy daleką czy bliską, długą czy krótką, ważne, że w podróż w poszukiwaniu przygody. Bohater tej książki nie jest inny i od zawsze chciał podróżować. Marcin Mortka wspomina o tym już w „Przygody Tappiego z Szepczącego Lasu”, (czyli poprzedniej książce) gdzie wiking Tappi rozmyśla siedząc na plaży o tym by w końcu spełnić swoje wielkie marzenie. Chcę powędrować na nieznane wody. Może to i dobry wiking, ale zawsze wiking, a oni mają to w swej naturze.
Widzisz teraz przed swoimi oczami Wikinga? Rozumiem, że ukazał Ci się obraz wielkiego mężczyzny z okrzykiem na ustach, z wielką brodą i wściekłym wyrazem twarzy. Po prostu taki, jakiego znamy między innymi z takich filmów jak „Stara Baśń” lub „13 wojownik”.
O tym wszystkim zapomnij, gdyż nasz wiking jest inny. Tappi jest dobry i przyjazny, i chociaż jest wielki jak pozostali, to nie wykorzystuje tego by pokazać kto tu rządzi, a raczej wykorzystuje to by pomagać innym. Ma on wielkie brzuszysko, które często burczy gdy jest głodny; i długą brodę, gdzie często można znaleźć kawałki jedzenia albo suche liście, a czasem i jakieś zwierzątko tam zamieszka. Wiking uwielbia też dzieci i każdy może zostać jego przyjacielem. W pierwszej z książeczek o przygodach wikinga możemy zobaczyć, jak dzielny jest nasz bohater i jak pomaga przyjaciołom z Szepczącego Lasu, tam też poznajemy renifera Chichotka – najlepszego przyjaciela Tappiego.
W końcu nastała wyczekiwana przez wszystkich wiosna i można było zrealizować swoje marzenia. W ich realizacji pomagają Tappiemu jego przyjaciele - kowal Sigurd i myśliwy Haste. Nie tylko ludzie są znajomymi naszego bohatera, pomagają mu także zwierzęta - niedźwiedź Brzuchacz i bóbr Chrobotek. Wszyscy razem budują łódź, którą Tappi wraz z Chichotkiem mają wyruszyć w podróż po Szumiących Morzach. To nie jest taka zwyczajna łódź, jest w niej coś magicznego… Na tych morzach czeka dużo przygód na naszych bohaterów, wesołych, strasznych, a przede wszystkim takich, dzięki którym młody czytelnik wyniesie naukę jak postępować.
Podczas podróży bohaterowie poznają nie tylko nowych przyjaciół, lecz także i wrogów. Już na samym początku Tappi i Chichotek muszą pomóc olbrzymowi Głazkowi. W czym? Tego Wam nie powiem. Zdradzę, że idzie w odwiedziny pary młodej z poprzedniej książeczki.
I znowu mamy tu bohaterów ciekawych i kolorowych, każde spotkanie z nimi uczy czegoś młodego czytelnika i pomaga mu odnaleźć się w różnych sytuacjach. Gdy przyjaciele spotykają złego czarodzieja Torbula i olbrzymiego smoka Naburmulaka, robi się groźnie. Torbul to pierwsza zła postać w książce. Gdy Tappi dociera na wyspę, wróg wysyła swoją bandę by pojmali wikinga. Tam też poznajemy nowego mieszkańca Lasu, Burczka małego sympatycznego trolla. Tappi nie tylko musi poradzić sobie ze swoimi problemami. Ma tak dobre serce, że gdy tylko jego przyjaciel Paplak wpada w problemy, od razu decyduje się mu pomóc. Co z tego wyniknie? Zobaczycie gdy przeczytacie książkę.
Co do samej książki - znowu mamy tu tylko i wyłącznie czarno-białe obrazki narysowane przez Martynę Kurczewską. Rysunki po raz kolejny są ciepłe i przyjemne dla oka. Uważam, że każda z postaci przypadnie do gustu młodemu czytelnikowi i pomoże mu wyobrazić sobie wszystkich bohaterów. Prywatnie dodam, że tym razem moim ulubionym jest ten, na którym Tappi udaje kurę. Tak jak w poprzedniej książce okładka jest jedyną kolorową częścią książki.
Książkę polecam nie tylko każdemu młodemu czytelnikowi, ale i temu starszemu, gdyż będzie się przy niej bawił tak samo dobrze. A zobaczyć uśmiech na twarzach swoich kolegów ze studiów oraz wykładowców po tym jak pokazujesz co obecnie czytasz – bezcenne. Więc jeśli Ci się podobały pierwsze przygody Tappiego, ta książka jest kolejną obowiązkową pozycją w bibliotece młodego człowieka.
Recenzje i inne moje teksty znajdziecie również na moim blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2013/11/podroze-tappiego-po-szumiacych-morzach.html
Któż z nas nigdy nie marzył o podróżowaniu? Ilu z nas od zawsze chciało wyjechać w jakąś podróż, nieważne czy daleką czy bliską, długą czy krótką, ważne, że w podróż w poszukiwaniu przygody. Bohater tej książki nie jest...
...
Autorem jest człowiek kompletnie mi wcześniej nieznany - Platte F. Clark. Z tego co można dowiedzieć się w internecine, jest imiennikiem Platte River (rzeka w Stanach Zjednoczonych), co podobno oznacza "szeroki i płytki". Uzyskał licencjat z filozofii oraz jest magistrem z literatury angielskiej. W swoim dorobku literackim ma 3 książki składające się na trylogię Złego Jednorożca. Dziś kilka słów na temat pierwszego jej tomu.
Zły Jednorożec to również jedna z głównych postaci książki. I już w tym miejscu pojawia się myśl - czy jednorożec może być zły(?), przecież od zawsze opowiada się dzieciom o tym, że te magiczne zwierzęta są tylko i wyłącznie dobre, oznaczają czystość, a zabicie ich jest najgorszym z możliwych przestępstw. Lecz u Platte wszystko jest na odwrót. Jego jednorożec jest zły, a żeby było ciekawiej nazywa się - Księżniczka(!).
Księżniczka Niszczycielka kieruje swoją pasję do polowania i pożerania na Maxa Spencera. A to wszystko przez zawartą umowę z jednym z czarowników, na mocy której Księżniczka ma za zadanie odnaleźć chłopca i odzyskać Kodeks, którego Max jest posiadaczem. Nagrodą dla niej za udane wypełnienie tej misji ma być wyjątkowy bankiet: będzie mogła zjeść tylu ludzi, ilu zdoła w Teksasie.
Max Spencer, jak już można się domyślić, to główny bohater powieści. To chłopiec prawie niczym nie wyróżniający na tle swoich rówieśników. Jedynym, co go od nich odróżnia jest fakt, że posiada jedną z najbardziej magicznych książek na świecie. Jest właścicielem Kodeksu nieskończonej poznawalności i jako jedyny na całym świecie potrafi ją odczytać. Już na samym początku przestrzega swego czytelnika przed tym, że jeśli tylko naruszy prawa autorskie, zostanie przywiązany do Drzewa Niedoli i lizany przez ogniste kocięta. Dalej ostrzega m.in przed wiewiórkami, które są apokaliptycznym zagrożeniem dla świata. Jakby tego było mało, wyjawia Maxowi, że jednorożec chce go zabić.
Max wraz z dwójką swoich przyjaciół...
Do reszty recenzji zapraszam na bloga:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2015/05/zy-jednorozec-wyrusza-na-polowanie.html
...
Autorem jest człowiek kompletnie mi wcześniej nieznany - Platte F. Clark. Z tego co można dowiedzieć się w internecine, jest imiennikiem Platte River (rzeka w Stanach Zjednoczonych), co podobno oznacza "szeroki i płytki". Uzyskał licencjat z filozofii oraz jest magistrem z literatury angielskiej. W swoim dorobku literackim ma 3 książki składające się na trylogię Złego...
Ale o czym jest książka?
Jest sierpień 1963, we Wrocławiu szaleje czarna ospa. W mieście powstało kilka izolatoriów, między innymi na Psim Polu, w których przebywają osoby chore i podejrzewane o chorobę. Wszystkich terenów zamkniętych pilnuje milicja. W jednym z izolatoriów dochodzi do wypadku. Przez okno wypadają dwie postacie, lecz zamiast zginąć, jak wszyscy przewidywali, staje się coś zaskakującego; ludzie ci zaczynają chodzić. Co gorsza, dwójka zmarłych zaczyna atakować personel medyczny, a na całym Psim Polu dochodzi do coraz większej liczby ataków i coraz większej ilości "zmartwychwstałych". Góra wydaje tylko jeden rozkaz, ZOMO i KBW mają jak najszybciej opanować sytuację. Co warte zaznaczenia, książka to jedynie 12 godzin akcji, od pacjenta zero po cały tytułowy chaos. A Robert już teraz szuka i wybiera osoby do kolejnego tomu, więc w kolejnym może zginiesz właśnie TY!
Jeśli ktoś z czytelników szukać będzie głównego bohatera to muszę go rozczarować, tu go nie ma. W książce jest kilka postaci, które w rozdziałach starają się choć na chwilę stać się ważnymi, pierwszoplanowymi jak: Mawet, Biedrzycki, Kot czy Tarczoń, lecz książka została stworzona tak, że nie ma tu czołowego bohatera, tego jednego spinającego całość, tu tym tak zwanym spinaczem jest epidemia i zombie.
,,Szczury Wrocławia” to książka dla mnie wyjątkowa. Po pierwsze osoby, które są bohaterami to ludzie żyjący naprawdę, Robert bowiem na swoich aktorów wybrał 222 osoby spośród ponad dwutysięcznego (obecnie 2 870) grona fanów profilu na Facebooku i poza jedynie kilkoma osobami z kart historii resztę możemy zobaczyć i poznać. Ale najważniejsze dla mnie jest to, że ja, Mariusz Podgrudny, występuję w Szczurach i chyba mogę zdradzić, że jestem jednym z mundurowych służących pod Mawetem.
Drugie, co czyni tę książkę wyjątkową to to...
Reszta recenzji do przeczytania na:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2015/05/bo-ja-jestem-szczurem.html
Ale o czym jest książka?
Jest sierpień 1963, we Wrocławiu szaleje czarna ospa. W mieście powstało kilka izolatoriów, między innymi na Psim Polu, w których przebywają osoby chore i podejrzewane o chorobę. Wszystkich terenów zamkniętych pilnuje milicja. W jednym z izolatoriów dochodzi do wypadku. Przez okno wypadają dwie postacie, lecz zamiast zginąć, jak wszyscy...
...
Miroslav Žamboch - Czeski pisarz fantasy i science fiction. Ukończył Fizykę na wydziale Inżynierii Jądrowej Politechniki Praskiej, potem pracował w Instytucie Badań Jądrowych w Řež. Spod jego ręki wyszło wiele książek i zbiorów opowiadań. Na rynku Polskich gości od roku 2005 kiedy Fabryka Słów przetłumaczyła i wydała "Sierżanta". Žamboch stworzył "Koniasza" bohatera okrzykniętego mianem czeskiej odpowiedzi (znacznie ciekawszej) na "Wiedźmina". Jedną z ostatnich przetłumaczonych książek są "Łowcy" dziś recenzowana powieść.
Głównym bohaterem powieści jest Mark Twili - doktorant z Fizyki. Na co dzień jest asystentem w zespole profesora Valentrepa, pracującym nad projektem "Skok Kazualny". Polegającym na poszukiwaniu wolnych wektorów do których wysyłają sondy i badaniu co udało im się namierzyły. Czytając pierwszą część książki w której była mowa o wektorach nie zrozumiałem za wiele. Jestem laikiem z fizyki i kompletnie nie znam się na tym, a o wektorach słyszałem pierwszy raz. Jedyne co pewne i co zrozumiałem, to że dzięki tym dwustronnymi można przenieść się w czasie i potem wrócić na ziemię.
I właśnie gdy Mark już całkowicie wątpi w sens swojej pracy, że na coś się przyda i dzięki niej napisze swoją pracę doktorską zdarza się cud. W stronę ziemi kieruje się jeden z wektorów. I o dziwo akurat ten który odkrył jest właściwy i działa, a dzięki niemu można cofnąć się o ponad sto milionów lat do świata którym władały dinozaury. A po 61 dniach bezpiecznie wrócić do czasów obecnych.
Twili pod wpływem upojenia alkoholowego dzwoni do swojego przyjaciela - miłośnika polowań - Jana Petera Flaksa proponując mu wybranie się na łowy na dinozaury. Jan co ciekawe od razu podchodzi do całej sprawy na poważnie, ufa koledze i w zamian za podanie współrzędnych wektora przesyła mu na konto 150 tysięcy. Tutaj kończy się część pierwsza.
Druga część książki zaczyna się od całkowitego sfinansowania i podpisania umowy na wyprawę z firmą Hard Hunters. Zaczynają się przygotowania, a Mark zostaje jednym z głównych osób przy tym projekcie. Ludzie...
Ciąg dalszy do zobaczenia na blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2015/04/jedziemy-polowac-na-dinozaury.html
...
Miroslav Žamboch - Czeski pisarz fantasy i science fiction. Ukończył Fizykę na wydziale Inżynierii Jądrowej Politechniki Praskiej, potem pracował w Instytucie Badań Jądrowych w Řež. Spod jego ręki wyszło wiele książek i zbiorów opowiadań. Na rynku Polskich gości od roku 2005 kiedy Fabryka Słów przetłumaczyła i wydała "Sierżanta". Žamboch stworzył "Koniasza"...
...
Pierwszym Polakiem, który swoją powieść osadził w tym uniwersum jest Paweł Majka. Jest to pisarz znany z wielu opowiadań, które były zamieszczane miedzy innymi w "Nowej Fantastyce", "Science Fiction, Fantasy i Horror", "Fantasy & Science Fiction" i "Czas Fantastyki". Za jedno z nich ("Grawitacja") był nominowany do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Paweł ma na swoim koncie poza "Dzielnicą Obiecaną" jeszcze jedną książkę - "Pokój Światów". Obydwa tytuły, choć tak różne od siebie, mają jeden punkt łączący je - Kraków - miejsce akcji obydwu powieści.
I tutaj na początku, jeszcze przed otworzeniem książki (nie wiem jak inni czytelnicy) przeżyłem szok. Jak to Kraków (!) jest miejscem akcji? Przecież tam nawet nie ma metra. Jak to tak książka z cyklu Metro bez Metra? Tak się nie da. Rozumiem, Warszawa, chociaż ma obecnie tylko dwie (czy aż dwie?) linie - to zawsze coś! No, ale "Dzielnica" została osadzona w jednej z dzielnic Krakowa. No trudno.
Kupiłem - przeczytam.
Lecz z biegiem stron, gdy już zacząłem poznawać powoli Nową Hutę, zrozumiałem, dlaczego to właśnie tam Majka umieścił miejsce akcji.
Jak się okazuje ta dzielnica Krakowa jest pełna schronów i głębokich piwnic, które już podczas budowy były tworzone z myślą, by uratować jak największą część mieszkańców.
Teraz, po przeczytaniu, śmiało mogę powiedzieć - moje pierwsze obawy, że miejsce akcji zniszczy tę książkę, że nie będzie pasowało, były po prostu mylne, a Nowa Huta idealnie wpisała się w tło przygód głównego bohatera. Paweł w bardzo dokładny i przemyślany sposób stworzył miasto od nowa, miasto które choć obróciło się w ruinę po wybuchu jednej z bomb atomowych w pobliżu, dalej pozostaje majestatyczne. A ja przy następnej wizycie w Krakowie na pewno nie ominę Nowej Huty i chociaż chwilę przejdę tymi samymi ulicami co Marcin - główny bohater powieści.
Marcin, siedemnastoletni chłopak bez nazwiska...
Resztę tekstu znajdziecie na blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2015/04/polskie-metro-bez-metra.html
...
Pierwszym Polakiem, który swoją powieść osadził w tym uniwersum jest Paweł Majka. Jest to pisarz znany z wielu opowiadań, które były zamieszczane miedzy innymi w "Nowej Fantastyce", "Science Fiction, Fantasy i Horror", "Fantasy & Science Fiction" i "Czas Fantastyki". Za jedno z nich ("Grawitacja") był nominowany do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Paweł ma na swoim koncie...
2014-12-26
Recenzje i inne moje teksty znajdziecie również na moim blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2015/01/wiking-na-pustyni.html
John Flanagan przez swoją obietnicę o zakończeniach serii, przyzwyczaił mnie do tego, że jeśli obiecuje jakąś książką zakończyć serię to musimy do niej doliczyć jeszcze minimum dwie. Tak było przy Zwiadowcach, gdzie tom dziesiąty miał być tym ostatnim, a po nim pojawiły się jeszcze dwa. I choć Zaginione Historie pisane były pod naciskiem fanów, którzy nie chcieli, a może raczej nie umieli rozstać się ze swoimi ulubionymi bohaterami. Tomu dwunastego (Królewski Zwiadowca) nikt chyba już się nie spodziewał, a jednak ukazał się i Flanagan pokazał, że dalej ma pomysły na serie i to w dodatku nie monotonny i nudny.
Tom dwunasty jest napisany tak, że autor zostawia sobie otwarte drzwi na kolejne kontynuacje. Podobnie sprawa wygląda gdy przyjrzymy się drugiej serii książek autora. Drużyna początkowo miała mieć trzy tomy, które opowiadały historię o tym jak tytułowa drużyna Czapli powstała i wyrusza w pogoń za Zavace który wykrada najcenniejszy skarb Sandian. W tomie trzecim załoga Czapli cała i zdrowa wraca do Hallasholm stolicy i rodzinnego miasta chłopców - właśnie wtedy seria miała się zakończyć.
Jednak nie tylko fani nie mogli się pożegnać z Drużyną ale i także sam pisarz. Pojawił się tom czwarty (Niewolnicy z Soccoro), gdzie Drużyna Czapli wyrusza do Araluen. Mają oni patrolować wody przybrzeżne graniczące z Arydią na podstawie umowy podpisanej miedzy Duncanem królem Araluen, a Erakiem Oberjarlem Skandii. Jak się można domyślić tuż po przybyciu do rodzimej krainy zawiadowców bohaterowie książki zostają poproszeni o pomoc przez Giliana, zwiadowcę znanego z drugiej serii autora. Wszyscy razem wyruszają w pogoń za piratami, którzy złupili okoliczną wioskę oraz porwali kilku ludzi by sprzedać ich na targu niewolników w Socorro. O tym czy im się uda musicie się sami przekonać w tomie czwartym. Już i tak za dużo wam opowiedziałem.
Tom piąty, najnowszy i obecnie kończący serię, rozpoczyna się po powrocie Czapli do Araluen, gdzie czeka ich spotkanie z królem Ducanem. Ma on dla nich kolejną misje do wykonania. Tym razem Duncan ma wielkie zmartwienie: jego przyjaciel znany z tomu siódmego Zwiadowców (Okup za Eraka) Selethen przysłał mu wiadomość, że na Cassandrę został wydany wyrok śmierci.
Na jednym z polowań w których udział bierze oddział Czapli wraz z księżniczką Cassandrą, Thorn udaremnia zamach na nią, a Czaplom dodatkowo udaje się schwytać skrytobójcę.
Podczas przesłuchania jeńca wyjawia on kto jest zleceniodawcą i wykonawcą umowy. Dodaje również, że nie istnieje możliwość zerwania raz podpisanego dokumentu z Sektą Skorpiona, aż nie zostanie wykonana...
Jak się można domyślić to właśnie Czaple zostają wraz z Gilianem wysłane do Arydii by spróbować namówić przywódcę sekty do odstąpienia od zawartej umowy.
Lecz jeszcze przed wypłynięciem z Araluan przed Halem pojawi się nowy "wielki" problem w postaci Ingvara, który uważając się za niepotrzebnego drużynie postanawia z niej odejść. Hal musi przekonać go do pozostania z oddziałem. I jak to przystało na tego małego geniusza, na pewno coś wymyśli - co? Sami zobaczycie. To ciekawy fragment książki i na pewno nie jeden się przy nim uśmiechnie.
Podczas wyprawy nie tylko Gilian i mieszkańcy zamku Araluen są znanymi bohaterami z drugiej serii książek. Również po dotarciu do Arydii czytelnika czeka spotkanie z innymi znajomymi postaciami. Już na początku pobytu na przeciw wychodzi im nie kto inny, a sam Selethen, który wita ich w tym samym mieście, w którym to uwięziony został kiedyś Erak obecnie Oberjarl Skandii. Takich miejsc w książce będzie więcej, tak samo jak postaci, które wilki morskie spotkają na swojej drodze przez pustynię. Sam dodam, że jest to przyjemny zabieg autora i zawsze gdy w książce pojawia się ktoś znajomy od razu przypominają się przygody Willa, który szukał wcześniej Eraka.
Co do samej książki czyta się ją bardzo szybko, zwłaszcza jeśli ktoś tak jak ja jest wielkim fanem serii to być może przeczyta 456 stron jakie ma książka w jeden dzień i kawałek nocy. Jak zawsze dodam, że każdy fan musi przeczytać tą pozycje, a dla kogoś kto chce zacząć serie napiszę, że musi albo zacząć od tomu pierwszego albo chociaż by od czwartego, gdyż seria ta jest podzielona na dwie części: pierwsza to tomy pierwszy, drugi i trzeci (Wyrzutki, Najeźdźcy, Pościg) gdzie bohaterowie wyruszają w pogoń za Zavackiem, a drugą część stanowią tomy czwarty i piąty (Niewolnicy z Soccoro i Góra Skorpiona) gdzie opisane są przygody wiążące się ze stacjonowaniem Czapli w Araluen.
Powyżej wspomniany tom jest pełen akcji i moim zdaniem posiada jej więcej niż w wszystkich poprzednich razem wziętych. Samych pojedynków jest tu kilka, a moim ulubionym jest ten, w którym przeciw sobie staneli Gilian i Thorn.
Mnie zaciekawił jeden szczegół w książce, a dokładniej "orzechy włoskie" - skąd w świecie gdzie nie ma Włoch nagle pojawiają się orzechy które nazywają się włoskimi? Moim zdaniem lepiej było by je nazwać od jakiejś krainy występującej w książce, może orzechy galliskie albo orzechy toscanna?
I na koniec warto również wspomnieć, że w końcu doczekaliśmy się w Drużynie na samym początku książki mapę! Której przez wszystkie pozostałem tomy mi tak brakowało!
Recenzje i inne moje teksty znajdziecie również na moim blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2015/01/wiking-na-pustyni.html
John Flanagan przez swoją obietnicę o zakończeniach serii, przyzwyczaił mnie do tego, że jeśli obiecuje jakąś książką zakończyć serię to musimy do niej doliczyć jeszcze minimum dwie. Tak było przy Zwiadowcach, gdzie tom dziesiąty miał być tym...
Recenzje i inne moje teksty znajdziecie również na moim blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2014/06/druzyna-niewolnicy-z-socorro.html
Co sądzicie o łączeniu bohaterów z różnych książek w jednej? Mnie osobiście taki zabieg podoba się bardzo. Lubię, kiedy znany i lubiany bohater nagle pojawia się w innej serii. U Andrzeja Pilipiuka jest to spotykane dosyć często. Na przykład Jakub Wędrowycz pojawia się przez chwilę w „Norweskim Dzienniku” lub bohaterowie z opowiadań przenoszą się do książek o nim. Taki zabieg wykonał również John Flanagan, australijski autor książek fantasy znany głównie z serii „Zwiadowcy”, w swojej najnowszej książce „Drużyna. Niewolnicy z Socorro”, ale o tym niżej.
Głównymi bohaterami kolejnej książki Johna Flanagana są dobrze znani z poprzednich części „Drużyny” członkowie oddziału „Czapla”. Hal od pewnego czasu wraz ze swoją załogą patrolują wybrzeże Skandii i eskortują kupców chroniąc ich przed napadami piratów. Zajęcia niesamowicie nużące i monotonne, więc nic dziwnego, że nad wyraz aktywni chłopcy po kilku takich misjach nudzą się i pragną wyruszyć na kolejną przygodę.
Z tego destrukcyjnego dla nich trybu życia wyciąga ich ober jarl Skandii – Erak(tak, dokładnie ten ze „Zwiadowców”). Zleca młodemu oddziałowi zastąpić poprzednią drużynę, która przez rok stacjonowała w Araluen na mocy paktu z królem Duncanem. Teraz Czaple miały wypełnić umowę i przez ten okres strzec morskich okolic królestwa. Chłopcy wraz z Lydią od razu przyjmują misje i rozpoczynają przygotowania do wypłynięcia. Okazuje się to nader szybkie przez pewną niespodziankę.
W drodze do Araluen załoga zauważa statek, który powoli idzie na dno. Jak nakazują zasady bohaterów książki, od razu ruszają na pomoc. Gdy akcja ratunkowa przebiegła bez problemów okazuje się, że demony przeszłości wróciły. Tym, który chciał zatopić statek, jest stary znajomy chłopców.
Gdy drużyna dopływa do celu, zostaje powitana przez stacjonujący tam stary oddział, który wprowadził zmienników we wszystko, czym mają się zajmować w tym obcym dla nich kraju. Od razu również poznają najważniejszych mieszkańców wsi, w której łódź zacumowała.
Kolejnego dnia przybywa do nich niespodziewany gość. Jest to jeden z Królewskich Zwiadowców, a dokładniej dowódca korpusu – Gilian. Ma on przekazać Halowi i reszcie, że król ma dla nich misję i mają się u niego stawić jak najszybciej.
Gdy do skandyjskiego obozu dociera mieszkaniec sąsiedniej wsi , plany ulegają zmianie. Jak się okazuje piraci złupili wioskę i porwali kilku jej mieszkańców, po czym udali się na targ w Socorro, by ich sprzedać. Gilian wraz z Czaplami od razu ruszają w pościg w nieznane. Żaden z nich nigdy nie dotarł tak daleko. Podróż ta będzie pełna wrażeń. Przyjaźń bohaterów zostanie poddana wielu próbom, a ich życie stanie w obliczu zagrożenia.
Fabuła książki chronologicznie osadzona jest dwa lata po wydarzeniach z trzech poprzednich tomów i na pewno po wydarzeniach z dwunastego tomu „Zwiadowców". Wskazuje na to między innymi pozycja Giliana w Korpusie Zwiadowców.
U wspomnianego pisarza lubię to, czego w innych książkach nie cierpię - przewidywalność. Tu podczas czytania już na samym początku wiem, że skończy się dobrze, a bohaterowie wyjdą cali i zdrowi nawet z najgorszych tarapatów. I chociaż zawsze tak jest w książkach Flanagana, to lubię ten dreszczyk gdzie myślę „a może tym razem się nie uda, może któryś bohater zginie?”.
Kolejnym przewidywalnym elementem są postacie. Chodzi mi o to, że nie ma tu postaci niepewnych - ani dobrych, ani złych. Bohaterowie są zawsze klarowni - dobrzy lub źli. Warto nadmienić, że ci źli zawsze przegrywają.
Na uwagę zasługują również wartości, które widać w książce jak na dłoni. Młody czytelnik ma tu obraz między innymi prawdziwej przyjaźni. Podoba mi się także to , że Czaple nigdy nie piją piwa - nawet jeśli zostanie im zaproponowane.
Odnośnie całej serii , jak i innych Flanagana, jest ona zaliczona do kategorii wiekowej +11, jednak moim zdaniem równie dobrze będą się przy niej bawić także starsi czytelnicy. Ja, mając swoje 24 lata, po raz kolejny bawiłem się wyśmienicie.
We wszystkich książkach z cyklu "Drużyna" odczuwam brak jednej rzecz. Mam tu na myśli mapy, które tak lubię w „Zwiadowcach”. Tam w każdym tomie mamy co najmniej jedną mapę. W tej serii mi tego brakuje.
Recenzje i inne moje teksty znajdziecie również na moim blogu:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2014/06/druzyna-niewolnicy-z-socorro.html
Co sądzicie o łączeniu bohaterów z różnych książek w jednej? Mnie osobiście taki zabieg podoba się bardzo. Lubię, kiedy znany i lubiany bohater nagle pojawia się w innej serii. U Andrzeja Pilipiuka jest to spotykane dosyć często. ...
Historia alternatywna to coś, co lubię. Od kiedy dowiedziałem się o istnieniu tego nurtu w literaturze, często się w nim zagłębiam. Moje zamiłowanie do alternatywnej wizji świata spotęgowała praca, którą wykonuje – przewodnik muzealny na Zamku Książąt Mazowieckich. W niej lubię stawiać sobie pytanie, co by było gdyby Janusz III nie zmarł w 1526 roku, a Mazowsze dalej było by wolnym państwem.
W rodzimej literaturze czytam przede wszystkim dwóch autorów. Pierwszym z nich jest Romuald Pawlak, który w swoich „Innych okrętach” opisuje odmienne losy historii „cywilizowania” obecnej Ameryki Łacińskiej przez konkwistadorów. W jego wersji Pizzaro ginie w bitwie pod Saran, a jego oddziały zostają pokonane. Drugim z autorów jest Marcin Wolski, którego „Jedna przegrana bitwa” - jest kolejną książkę o historii alternatywnej, którą dziś przedstawię.
Marcin Wolski jest jednym z moich ulubionych autorów. Do tej pory pojawiał się na blogu cztery razy (Drugie życie, Prezydent von Dyzma, Wallenrod, 7,27 do Smoleńska) – w domowej bibliotece mam dwanaście jego książek. Lubiany jest przede wszystkim za swoją wyśmienitą satyrę i zdolność tworzenia bohaterów, z którymi zżywam się od pierwszych stron. Do dziś pamiętam Igora Rykowa, który w „7,27 do Smoleńska” próbuje udaremnić sabotaż w samolocie TU-154M nr. boczny 101 albo Helenę Wichman, która w „Wallenrod” zrobi wszystko by poznać najbardziej skrywane tajemnice nazistów.
„Jedna przegrana bitwa” jest możliwym scenariuszem na to, co mogłoby się wydarzyć z Polską jak i całą Europą gdyby komuniści nie zostali zatrzymani nad Wisłą w 1920 r. Powieść możemy podzielić na dwie główne jej części – życie Marcina i opowieść jego ojca.
Pochodzący z uprzywilejowanej rodziny Marcin Wolak (nie mylić z Wolskim) jest jednym z wielu studentów kierunku historycznego na Uniwersytecie im. Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie, jedyne co go wyróżnia to talent pisarski i pierwsze miejsce za poemat „Jak Feliks z popiołów” w konkursie literackim zorganizowanym przez tygodnik „Listy Literackie”. Marcin zaślepiony przez oficjalną propagandę komunistyczną, myśli, że żyje w świecie idealnym, że komunizm jest najlepszym, co mogło spotkać Polskę.
Wszystko zmienia się pięknego dnia, 8 marca 1968. Wtedy światopogląd Marcina został zachwiany. Wszystko za sprawą nieznanego mężczyzny, który podstępem udając jego fana zwabia Wolaka na spotkanie w jednym z Warszawskich lokali. Na miejscu Marcin przekonuje się, że nie chodzi o jego talent, ale o ojca. Obcy przekazuje mu wieści, że jego rodzic nie żyje, a powodem spotkania jest paczka, którą przybysz zgodził się dostarczyć po jego śmierci młodemu Wolakowi.
Paczka okazuje się ręcznie spisaną historią Europy jak i samego Jerzego Wolaka. Wolski dzięki zabiegowi ze wspomnieniami ojca w bardzo przystępny sposób tłumaczy czytelnikowi jak wyglądała prawda o wojnie z 1920 i jakie konsekwencje poniosła cała Europa.
W tym momencie zaczynają się prawdziwe smaczki w książce, czyli co lubię najbardziej w historiach alternatywnych - jak potoczyły się losy ludzi, znanych z kart prawdziwej historii. Wolski w „Jednej przegranej bitwie” zapożycza dużą ilość osób istniejących realnie. Na przykład Joseph Goebbels, jest tutaj, został komunistą i wymyślił formułę kamuflującą dalsze działania komunistów w Europie: Wojna o pokój. Więcej osób postanowiłem nie zdradzać, gdyż nie chcę odbierać czytelnikowi dobrej zabawy i dać możliwość samemu odkrycia jak potoczyły się ich losy – powiem że bywa przewrotnie.
Marcin po przeczytaniu pamiętnika dostrzega zakłamanie historii. Widzi jak komunistyczna propaganda zmienia obraz historii. Ale czy sam może zmienić wszystko? Czy jest gotowy walczyć z czerwonym potworem, który opanował całą Europę? Wolak z biegiem książki popada w coraz większą niechęć do narodu rosyjskiego. Jednak czy on sam jest gotów dobrze wykorzystać swoją wiedzę?
Książkę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie...
Po dalszą część recenzji odsyłam na bloga:
http://ksiazkiwpajeczynie.blogspot.com/2017/02/polska-pokonana-rosjanin-zwyciezca.html
Historia alternatywna to coś, co lubię. Od kiedy dowiedziałem się o istnieniu tego nurtu w literaturze, często się w nim zagłębiam. Moje zamiłowanie do alternatywnej wizji świata spotęgowała praca, którą wykonuje – przewodnik muzealny na Zamku Książąt Mazowieckich. W niej lubię stawiać sobie pytanie, co by było gdyby Janusz III nie zmarł w 1526 roku, a Mazowsze dalej było...
więcej Pokaż mimo to