rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Czy utracony głos można odnaleźć w... pudełku? Doświadczenia niektórych ludzi pokazują, że cuda się zdarzają, ale czy i w tym przypadku można liczyć na cud? Jak pośród pamiątek po zmarłej siostrze w postaci osieroconego warkocza, porzuconych już na zawsze baletek czy przełamanego na pół wisiorka w kształcie serca wyłowić śpiew, który gdzieś między nimi się zawieruszył, być może już na zawsze? W zawartości pudełka spoczywa odpowiedź. Jennifer pragnie ją poznać, jednak będzie musiała dotrzeć znacznie głębiej niż do dna owego pudełka. Zanurzanie się we własne wspomnienia dostarczą jej cennych wskazówek, ale czy to wystarczy by z jej ust znów popłynął piękny śpiew, który utkwił gdzieś w niej bardzo, bardzo głęboko?

"To jest opowieść o Elizabeth Day. Własnymi rękami poskładałam jej elementy w całość. Dokonałam tego zarówno na podstawie rzeczy, które widziałam, jak i tych, których nie widziałam, ale o których dowiedziałam się później. Opowieść składa się ze strzępów spraw strasznych oraz ze szczątków rzeczy cudownych. Zszyłam je razem, zanim wyblakną i przeminą" (s.25).


Chciałoby się napisać, że dziesięcioletnia Jennifer Day jest obserwatorem powolnego rozpadu swojej rodziny, ale niestety, nie tylko obserwuje, ale również uczestniczy w tej powolnej destrukcji. Zanurza się w niej, a pierwszą widoczną zmianą, choć na początku ledwie dostrzegalną, jest zamrożony w piersiach śpiew. Choć bardzo pragnie go odzyskać, nie ma pojęcia, jak go przywrócić. Następujące kolejno po sobie wydarzenia w żadnym stopniu jej w tym nie pomagają.

"Pomyślałam, że gdybym była ptakiem, to byłabym orłem australijskim. Gdyby tak właśnie było, to żyłabym wyłącznie dla samej radości latania. Szybowałam na ogromnych wysokościach, unosząc się na wietrze. Wznosiłabym się wyżej niż wszystko dookoła, nad pustynią i jej roślinnością, ponad długimi i wyschniętymi rzekami oraz nad małymi miasteczkami przystającymi do autostrady. Odcięłabym się od wszystkiego" (s. 75-76).


Problemy starszej siostry sprawiają, że wyostrzają jej się zmysły. Zaczyna dostrzegać więcej niż inni, ale jeszcze nie rozumie tego, co widzi. Dopiero po śmierci Elizabeth pewne fakty zaczynają nabierać coraz więcej sensu, bo prawda jest taka, że Jennifer staje się naocznym świadkiem zupełnie nieudanego startu w dorosłość swojej siostry. Dostrzega wiele symptomów, które wskazują na to, że Elizabeth dąży prostą drogą ku katastrofie, lecz jest jeszcze zbyt młoda, by wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że w to wszystko wplątują się jakieś nie do końca zrozumiałe siły. Początkiem końca Elizabeth była zupełnie niepozorna wyprawa nad jezioro. Tam dziewczyna mdleje i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że po tym incydencie zaczyna wszędzie widzieć... światło. Każdą rzecz, każdego człowieka spowijała trudna do wytłumaczenia poświata. Z medycznego punktu widzenia Elizabeth nic nie dolega, ale jej babcia zaczyna doszukiwać się w tym zjawisku czegoś mistycznego. Czyżby Elizabeth zobaczyła anioła?

"Kruchość skrzydeł" to piękna, niemalże poetycka opowieść o trudach, jakie niesie za sobą zbyt szybkie wkraczanie w świat dorosłych. Elizabeth została obciążona podwójnie, bo oprócz zwykłych problemów towarzyszących zazwyczaj nastolatkom, musi uporać się z czymś znacznie trudniejszym. Ma dokonać wyboru między dwiema możliwościami, a w dalszej perspektywie żadna z nich nie jest dobra. Ratując życie innemu człowiekowi, powoli kawałek po kawałku traci swoje...

Powieść Karen Foxlee nie jest ani łatwa, ani lekka, ale mimo wszystko może być przyjemna dla kogoś, kto szuka trudnych emocji, dla kogoś, kto nie unika opowieści przepełnionych smutkiem i bólem po stracie kogoś bliskiego. Ostatecznie przecież gdzieś na horyzoncie musi w końcu zamajaczyć chociażby cień czegoś, co przyniesie odmianę. Cień nadziei.


http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/08/kruchosc-skrzyde-karen-foxlee.html

Czy utracony głos można odnaleźć w... pudełku? Doświadczenia niektórych ludzi pokazują, że cuda się zdarzają, ale czy i w tym przypadku można liczyć na cud? Jak pośród pamiątek po zmarłej siostrze w postaci osieroconego warkocza, porzuconych już na zawsze baletek czy przełamanego na pół wisiorka w kształcie serca wyłowić śpiew, który gdzieś między nimi się zawieruszył, być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Puszcza rządzi się swoimi prawami, a człowiek, który chce przekroczyć granicę tego leśnego świata, musi się z tym pogodzić. Zbytnia pewność siebie i brak szacunku dla rytmu życia, który wyznaczają wschody i zachody słońca, szybko stają się kulą u nogi szukającego przygód wędrowca, a nawet mogą ściągnąć na niego poważne niebezpieczeństwo. Jeśli ktoś natomiast szuka ciszy i wytchnienia od codzienności w sercu dzikiej puszczy, musi dostosować swoje wymagania do rzeczywistości, bo lenistwo i miganie się od trudnych, wymagających, ale potrzebnych zajęć, może mieć równie tragiczne skutki, co przecenianie własnych umiejętności. Są jednak tacy, dla których las jest świętością, a jego mieszkańcy najważniejszymi istotami na świecie, ważniejszymi niż oni sami. Dla nich wszystko, co jest związane z leśnym życiem, nie ma żadnych tajemnic, ponieważ są jego nieodłączną częścią. Właściwie można ich spotkać wszędzie - na ulicy, w kawiarni, w bibliotece, może nawet jest nim najbliższy sąsiad, kuzyn lub brat. Wtopieni w miejskie życie starają się uczestniczyć w gonitwie współczesnego świata, lecz gdy tylko natura wysyła pierwsze sygnały, że za chwilę zbudzi się po długim zimowym śnie, ich serce zaczyna mocniej bić. Czas oczekiwania wreszcie dobiega końca i mogą znów wyruszyć tam, gdzie ich miejsce - do leśnej głuszy, jak na prawdziwych leśnych ludzi przystało.

Miłośnikiem lasu może zostać każdy, lecz przywilejem przynależności do rodu leśnych ludzi szczycić się mogą nieliczni. Sama chęć nie wystarczy, by należeć do tego wyjątkowego grona.

"(...) jeśli chcesz być leśnym "ludziem", musisz w sobie zatracić lęk, gniew, wychować zaś w sobie, aż cię zupełnie ogarnie, miłowanie wszystkiego i wszystkich, co tu z tobą żyją i bywają pod bożym słońcem" (s.110).

Rosomak, Żuraw i Pantera w pewnym momencie swojego życia przekroczyli granicę dzielącą ich od całkowitego złączenia z naturą, nadając tym samym swej egzystencji zupełnie innego wymiaru. Każdego roku wyjeżdżają do chaty w leśnej głuszy, by tam z pełnym nabożeństwem i oddaniem uczestniczyć w pozornie tylko spokojnym naturalnym rytmie każdego dnia. Tym razem dołącza do nich siostrzeniec Rosomaka, młodzieniec nieco "nadpsuty" wygodnym życiem oferowanym przez zdobycze cywilizacyjne oraz udręczony miłością do znacznie starszej od siebie kobiety. Tak kompletnie odmienne warunki od tych, do których był przyzwyczajony, zupełnie go zdezorientowały, wręcz wywoływały lęk, lecz z czasem zaczęły go coraz bardziej fascynować. Nadająca w jego życiu nowy rytm natura, coraz gęściej zapełniała jego serce i duszę, a on sam zapragnął wstąpić w szeregi leśnych ludzi. Do tego jednak prowadzi długa i niepewna droga, bo cel, który sobie wyznaczył, jest niezwykle trudny do osiągnięcia.

Próżno tutaj szukać akcji, po której czytelnik może dostać zadyszki. Nie po to Maria Rodziewiczówna wysyła nas w samo serce puszczy. Proponuje nam coś zgoła innego, bo czasem warto w tej całej gonitwie, w której uczestniczymy każdego dnia, włączyć hamulce i zwolnić, może nawet się zatrzymać całkowicie. Tylko w ten sposób nasze zmysły się wyostrzą i zaczniemy dostrzegać więcej niż dotychczas. Może się okazać, że obserwowanie biegnącej po gałęziach drzew wiewiórki, będzie niebywale przyjemne i odprężające, a podążanie wzrokiem za powolnym jeżem niekoniecznie musi być nudne. Powieść Rodziewiczówny jest wypełniona takimi obrazami, którymi warto nacieszyć zmysły. Można się w nich zanurzyć i poddać się niespiesznemu tempu, a nieco archaiczny język przeniesie nas w zupełnie inne czasy, gdzie miłość do natury jest nie mniej ważna niż miłość do ojczyzny.



http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/06/lato-lesnych-ludzi-maria-rodziewiczowna.html

Puszcza rządzi się swoimi prawami, a człowiek, który chce przekroczyć granicę tego leśnego świata, musi się z tym pogodzić. Zbytnia pewność siebie i brak szacunku dla rytmu życia, który wyznaczają wschody i zachody słońca, szybko stają się kulą u nogi szukającego przygód wędrowca, a nawet mogą ściągnąć na niego poważne niebezpieczeństwo. Jeśli ktoś natomiast szuka ciszy i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Aleks Rymer jest niczym taran, który bez żadnych skrupułów zburzy wszystko, co stanie mu na drodze do osiągnięcia zamierzonego celu. Nie cofnie się przed żadnym działaniem, nawet jeśli w grę wchodzą nieczyste zagrywki, by "nagiąć świat do swojej wizji" (s.21). Etyczne zachowanie nie jest wpisane w jego charakter i biada temu, kto mu się w jakikolwiek sposób narazi. Charyzma, pewność siebie, ambicja, bezwzględność, a przy tym nieodparty urok - to cechy, które gwarantują mu sukces podczas wspinania się po szczeblach firmowej drabiny. I zachodzi bardzo wysoko, lecz nadszedł w końcu moment upadku, ponieważ ktoś postanowił przypisać sobie sukcesy Aleksa. To był cios, którego się zupełnie nie spodziewał, gdyż okazało się, że tym człowiekiem był jego szef, czyli ktoś bardzo dla niego ważny, jego mentor. Drugi cios był jeszcze gorszy do przełknięcia. Pod pretekstem awansu Aleks został wysłany na peryferia wielkiego biznesu - do Warszawy, gdzie nikt nie czekał na niego z otwartymi ramionami. Zaczęła się bezwzględna walka nie tylko o przetrwanie, ale również o władzę, a gdzieś między wszystkimi poczynaniami Rymera czaiła się zemsta.

Tak bliskie spotkanie z myślami i emocjami człowieka, który szczerze przyznaje, że nienawidzi ludzi, jest niecodziennym, ale też bardzo ciekawym doświadczeniem. Większość osób przeważnie ukrywa się ze swoją niechęcią do tych, których z jakichś powodów nie znosi, nakładając przy tym maskę życzliwości i fałszywej sympatii. Aleks nie jest wyjątkiem. Zakłada maskę tak często, jak tylko mu jest potrzebna, by osiągnąć to, czego chce, a przeważnie w grę wchodzą transakcje i ogromne sumy pieniędzy. My za tę maskę możemy zajrzeć, by poznać prawdziwego Aleksa. To, co mamy przed oczami, jednak nie napawa optymizmem. Prawda jest chyba nawet gorsza niż kłamstwo, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że mimo wszystko jest ona szalenie... intrygująca. Bohater powieści okazuje się być antybohaterem, a jednak jest w nim coś, co sprawia, że chce się go poznać bliżej, a może nawet chociaż w niewielkim stopniu zrozumieć motywacje jego postępowania, bo tak naprawdę w tym twardym, pozbawionym empatii obliczu jest rysa, która pozwala nam zajrzeć jeszcze głębiej. Otóż człowiek potrafiący wykorzystać nawet najmniejsze słabości swojego przeciwnika, nie jest również od nich wolny.

"Czasem, kiedy tylko otwieram powieki, mam poczucie, że jest mi niewygodnie we własnej skórze" (s.10).

Jego siłą jest jednak to, że potrafi ukryć je na tyle dobrze, że dla wszystkich stają się po prostu niewidoczne. Nie potrafi pogodzić się z myślą, że traci nad czymś kontrolę, dlatego wszelkie słabości za wszelką cenę chce utrzymać w ryzach za pomocą swej potężnej determinacji i pewności siebie.

"Master" to bardzo mocna, męska proza, która nie bierze jeńców. Nie pozostawia czytelnika obojętnym na to, co w niej znajdzie. Zostaje on wciągnięty w rozgrywki toczące się na placu boju pt. praca w korporacji, gdzie człowiek jest tylko mało znaczącym elementem całej układanki. Korporacja nie toleruje słabeuszy, eliminuje bez litości słabe ogniwa. To miejsce, w którym intryga goni intrygę, a my mamy możliwość się temu przyglądać i po swojemu oceniać. Tu przeciętność nie ma racji bytu. Autor jakby również szedł tym tokiem myślenia i stworzył powieść, która do przeciętnych z pewnością nie należy. Przekonajcie się o tym sami!

http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/06/master-olgierd-swierzewski.html

Aleks Rymer jest niczym taran, który bez żadnych skrupułów zburzy wszystko, co stanie mu na drodze do osiągnięcia zamierzonego celu. Nie cofnie się przed żadnym działaniem, nawet jeśli w grę wchodzą nieczyste zagrywki, by "nagiąć świat do swojej wizji" (s.21). Etyczne zachowanie nie jest wpisane w jego charakter i biada temu, kto mu się w jakikolwiek sposób narazi....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Uporczywie pogodne myśli" to zbiór felietonów napisanych przez Irlandczyka, który od kilku lat mieszka w Polsce, a dokładniej - na Śląsku. Peadar de Burca swoimi tekstami udowadnia, że jest doskonałym obserwatorem naszej polskiej rzeczywistości, a fakt, że jest tzw. człowiekiem z zewnątrz, nadaje jego obserwacjom bardzo pożądanego dystansu i niesamowicie świeżego spojrzenia na wiele spraw, mniej lub bardziej ważnych. Sprawia, że spoglądamy na większość sytuacji z zupełnie nowej perspektywy. I nagle uświadamiamy sobie, jak bardzo staliśmy się ślepi na fakty, które z początku nas uwierały, ale z czasem stopiły się z innymi wydarzeniami w naszym życiu, stając się tym samym zupełnie niewidoczne. Powszednieją zanim nabiorą pełnego znaczenia. Zaczynamy również rozumieć, jak bezrefleksyjnie chłoniemy, nasiąkamy jak gąbka poglądami naszych rodziców, dziadków, oblepiamy się wstrętnym stereotypowym myśleniem, zupełnie zapominając o tym, że już dawno wkroczyliśmy w XXI w., a wielu z nas mentalnie nie wyrosło jeszcze z czasów hmm... może nawet i średniowiecza.

Peadar de Burca swoimi felietonami niejako wsadza kij w mrowisko. Należy tu podkreślić, że nie ma w tym brutalności, ani wrogości. Wręcz przeciwnie! Z jego tekstów można wyczytać, jak bardzo podoba mu się Polska, a szczególnie mieszkanki naszego kraju, co zupełnie nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że jedna z nich została jego żoną. W felietonach pojawia się jako PRAKTYCZNA ŚLĄSKA ŻONA. Czasem w zabawny, czasem w bardzo bezpośredni sposób wytyka Polakom ich zupełnie nieracjonalne zachowanie. Bywa, że nawet ucieka się do prowokacji, jak na przykład w felietonie pt. "Jeżeli nic z tym nie zrobicie, wasze dzieci będą następne", gdzie przywołuje sytuację, w której dwóch Belgów przyjechało do Polski na... polowanie. Ich ofiarami padły wilki, lecz kara, jaka ich za to spotkała, była nieproporcjonalna do zbrodni, którą popełnili. Peadar pisze wprost:

"Doprawdy nie wiem, co jest gorsze: oni czy też milcząca większość Polaków, którzy położą uszy po sobie i nic nie zrobią" (s. 46)".

Nie boi się również wkroczyć na tereny, które mogą wydać się zbyt kontrowersyjne. Przywołuje zatem m.in. problem pedofilii wśród księży (zarówno w Polsce, jak i w Irlandii) i milczenie Jana Pawła II w tej sprawie. Stara się nam uzmysłowić, jak z własnej woli stajemy się współczesnymi niewolnikami. Odczarowuje również Irlandię, w którą jeszcze wielu z nas wpatruje się jak w obrazek. Autor wyraźnie staje po naszej stronie, pokazuje, że mamy o wiele więcej do zaoferowaniu światu niż jego rodacy.

"Uważacie Irlandczyków za kogoś lepszego - bo jesteśmy towarzyscy, dowcipni, chętnie się śmiejemy i bez kłopotu koordynujemy ruchy własnych kończyn. Biorąc pod uwagę wcale nie krótkie kontakty z moim krajem, powinniście byli pożegnać się z tą cukierkową wizją już dawno temu. Pod wieloma względami wyprzedzacie nas o wiele długości" (s. 281).

Trudne, poważne tematy to tylko jedna strona tych felietonów. Jest w nich również sporo dobrego humoru, ciepła oraz autoironii. Peadar de Burca mówi wprost: uwielbiam Śląsk. Owszem, mieszkanie w tym regionie Polski ma swoje zalety, ale również i wady. Autor oczywiście nie omieszkał odmalować przed nami barwnego śląskiego życia, choć również niepozbawionego setek odcieni szarości. Na długo pozostanie mi w pamięci felieton traktujący o bardzo ciekawym i niezapomnianym przeżyciu, jakim jest Boże Narodzenie na Śląsku.

"Ale najlepsze, co mogło mnie spotkać, to uwolnienie od przejścia przez czyściec, jakim jest ŚLĄSKI OBIAD ŚWIĄTECZNY. Dobry Boże - już prędzej powieszę się na przewodach rozruchowych zaczepionych do moich sutków, niż jeszcze raz zaryzykuję tego typu koszmarne przeżycie" (s.120).

Brzmi intrygująco? Zachęcająco? :)

Jak już wcześniej wspomniałam, Peadar de Burca wsadza kij w mrowisko i czeka na reakcję mrówek. Jedne zapewne poczują się nieco wstrząśnięte, ale przebudzą się, otworzą oczy i wypełzną z mrowiska, by spojrzeć na swój dom jak na miejsce, w którym nie wszystko działa tak jak trzeba. Inne zwołają swoich kumpli, przygotują kije bejsbolowe i odpowiednią wiązankę wyzwisk, i zasadzą się gdzieś za rogiem na bezbronnego obcokrajowca. Jeszcze inne otulą się szczelnie ciepłymi kołderkami w swoich ciepłych, choć może nie do końca wygodnych łóżeczkach (no ale w końcu łóżko to łóżko) i zatopią się w swoich bezpiecznych, choć bezproduktywnych myślach.

Felietony te dla wielu będą niewygodne, uwierające. Czasem dostajemy cukierka, czasem kubeł zimnej wody na głowę, ale nie zmienia to faktu, że są nam w jakiś sposób potrzebne. Dzięki nim znacznie zwiększymy naszą świadomość, a przy tym możemy się jeszcze pośmiać.


http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/06/uporczywie-pogodne-mysli-peadar-de.html

"Uporczywie pogodne myśli" to zbiór felietonów napisanych przez Irlandczyka, który od kilku lat mieszka w Polsce, a dokładniej - na Śląsku. Peadar de Burca swoimi tekstami udowadnia, że jest doskonałym obserwatorem naszej polskiej rzeczywistości, a fakt, że jest tzw. człowiekiem z zewnątrz, nadaje jego obserwacjom bardzo pożądanego dystansu i niesamowicie świeżego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co założyć: balerinki czy szpilki? Co jest lepsze: wygoda czy elegancja? Zapewne wiele kobiet chociaż raz w życiu stanęła przed tego typu wyborem. Dobór obuwia na co dzień ma ogromne znaczenie, bo przecież zależy nam na ładnym, estetycznym wyglądzie. Zależnie od okoliczności wybieramy, to co nam najbardziej pasuje. Jednak, gdy przeniesiemy się w strefę mentalną, okaże się, że sytuacja nie przedstawia się już w tak oczywisty sposób. Niby mamy możliwość wyboru tego, co dla nas najlepsze, mamy wszelkie predyspozycje do tego, by nasze życie było wypełnione szczęściem, a jednak okazuje się, że odkładamy balerinki na bok i zakładamy niewygodne szpilki, których już nie potrafimy zdjąć. Biegamy w nich do pracy, do sklepu, na spotkanie ze znajomymi, po dzieci do szkoły, sprzątamy w nich, jeździmy na urlop, a nawet śpimy. Z czasem zaczynają nas uwierać mocno, a noszenie ich staje się w końcu bardzo nieprzyjemne. Oczywiście chcemy je zrzucić, ale okazuje się, że jest to dla nas zbyt trudne, i tak sobie w nich wciąż chodzimy, nie mając pojęcia, co z tym fantem dalej zrobić. Agnieszka Ornatowska przybywa nam z pomocą i podsuwa kilka ciekawych i prostych porad, by zmienić znienawidzone obuwie na coś znacznie wygodniejszego.

Co się kryje za tajemniczym skrótem NLP? Otóż jest to programowanie neurolingwistyczne, czyli "zestaw technik, które pozwalają zarządzać swoimi myślami i emocjami oraz wpływać na innych" (s. 11). Pozwalają one w dość niecodzienny sposób spojrzeć na wszelkie problemy, a przede wszystkim na emocje, którymi kierujemy się w swoim życiu. Autorka stara się nam pokazać, że w każdej sytuacji można zobaczyć coś pozytywnego, a droga do szczęścia nie musi być wcale wyboista, pełna wyrzeczeń i trudnych do realizacji zadań. Wręcz przeciwnie! Proponuje nam bardzo proste, niewymagające ćwiczenia, które mają jednak w sobie wielką moc. Czasem wystarczy... uniesienie do góry kącików ust na dłuższą chwilę, by poczuć się nieco lepiej. Tyle tylko wystarczy, by po naszym organizmie zaczęły krążyć endorfiny :) Jakim cudem? Ano takim, że "mózg nie reaguje na powstałą emocję, tylko na wyraz Twojej twarzy" (s. 52).

Dzięki temu poradnikowi dowiesz się również jak m.in. zmieniać swoje myśli, przestać słuchać wewnętrznego krytyka, radzić sobie z lękiem czy przestać żyć pod presją obowiązków. Dowiesz się również, jakie korzyści płyną z przyjaźni z własną podświadomością. Jeśli chcesz zrzucić szpilki, czyli przestać się stresować, denerwować, martwić się o wszystko i wszystkich, przejmować się zanadto opiniami innych i zacząć żyć na luzie i na własnych warunkach, ta książka powinna Ci w tym pomóc. Bardzo dobrą stroną tego poradnika jest to, że raczej skupia się na odwracaniu uwagi od nieprzyjemnych emocji, pracowaniu z nimi w nietypowy sposób, niż na ich wypieraniu, co na dłuższą metę może przynieść katastrofalne skutki. "NLP w balerinkach" to swego rodzaju pierwsza pomoc w sytuacjach, w których nie wiesz, co zrobić, by znaleźć w sobie wewnętrzny spokój.

"Pozwól sobie rozkoszować się każdą chwilą, kiedy przestajesz czuć napięcie - zauważaj takie chwile i celebruj - tak jak moment zdjęcia szpilek po długim dniu. Bo to jest Twój pierwszy krok do życia, w którym będziesz czuła się dobrze, jak tylko zechcesz" (s.24).

Polecam wszystkim kobietom, bez wyjątku.


http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/06/nlp-w-balerinkach-agnieszka-ornatowska.html

Co założyć: balerinki czy szpilki? Co jest lepsze: wygoda czy elegancja? Zapewne wiele kobiet chociaż raz w życiu stanęła przed tego typu wyborem. Dobór obuwia na co dzień ma ogromne znaczenie, bo przecież zależy nam na ładnym, estetycznym wyglądzie. Zależnie od okoliczności wybieramy, to co nam najbardziej pasuje. Jednak, gdy przeniesiemy się w strefę mentalną, okaże się,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Burza hormonalna to jest coś, co bardzo dobrze, właściwie od podszewki, zna każda kobieta. To prawdziwa rewolucja, która znacząco wpływa na jakość życia. Akceptacja dla takiego stanu rzeczy właściwie nie istnieje. Pal licho, kiedy chodzi o przemianę dziewczynki w młodą, kipiącą energią życiową młodą kobietę. Gorzej, kiedy lata mijają, a ciało zaczyna coraz bardziej nam przypominać o tym, że coś się kończy i zaczynamy zupełnie nowy etap, po którym nie ma już nic "z wyjątkiem sztucznej szczęki oraz badań kolonoskopii" (s. 29). Menopauza... Nawet jeśli będziemy chciały przed nią uciekać na koniec świata, i tak nas dopadnie. Nawet jeśli będziemy szukały ratunku na szpitalnych stołach, gdzie chirurg spróbuje skalpelem odciąć nas od upływającego czasu, menopauza nie zrozumie naszych starań. Weźmie to, co jej się z natury należy. I jak tu z nią walczyć? A może zamiast wdawać się w bezproduktywne walki, warto zanurzyć się po uszy w... hormonii. Harmonii hormonów.

Kalina ma 45 lat i... niezbyt wesołe perspektywy na przyszłość. Można by powiedzieć, że osiadła na mieliźnie i nie ma pojęcia, jak się z niej wydostać. Boi się starości, boi się również apodyktycznej matki. Zupełny brak asertywności sprawił, że zaborcza matczyna miłość zdusiła w niej wszelkie przejawy samodzielności. Kalina przez wiele lat miotała się między rolą żony i córki, aż w końcu jej małżeństwo się rozpadło. Matka odniosła zwycięstwo i zupełnie nie przeszkadzał jej fakt, że córka przegrała swoje życie. Osiągnęła to, co chciała, miała Kalinę oraz wnuczkę przy sobie. Wydawało się, że już na zawsze, jednak nieoczekiwanie sytuacja zaczęła się powoli wymykać z rąk, bo przecież "każdy człowiek potrzebuje wolności polegającej choćby na przejściu nago z pokoju do łazienki. Na zjedzeniu ciastka w pościeli. Na niedbałym ułożeniu swojego ciała na kanapie i wyciągnięciu nóg na stół. Na podrapaniu się po wzgórku łonowym wreszcie" (s. 16). Pewne spotkanie w zupełnie niecodziennych okolicznościach sprawiło, że na horyzoncie pojawiło się światełko nadziei na choćby minimalną zmianę, na tak potrzebny każdemu oddech wolności, na coraz bardziej wyczuwalny zapach przygody.

"Hormonia" jest w pewnym sensie lekarstwem na lęk, którego doświadcza wiele osób. Pogodzenie się z myślą, że starość w końcu i nas do siebie przygarnie, pomarszczy nam ciała i popsuje zdrowie, jest szalenie trudnym zadaniem. Buzujące w nas hormony z pewnością w tym nie pomagają. Natasza Socha pokazała nam, że nawet z menopauzą da się żyć. Nie tylko żyć, ale też doświadczać życia w najlepszy z możliwych sposobów. Dojrzałość ma do zaoferowania więcej niż może się wydawać, o ile sami siebie zbyt mocno nie ograniczamy. Zawczasu warto więc przygotować sobie listę marzeń do spełnienia, bo może się przydać :) Warto pamiętać również o tym, że nigdy nie jest za późno na to, by zawalczyć o samego siebie. Dobrze jest od czasu do czasu nie oglądać się na innych, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie niezadowolony z podejmowanych przez nas decyzji.

"Hormonia" to ciepła, pełna humoru powieść o tym, że osiągniecie pełnej dojrzałości to tylko etap w życiu, a nie jego koniec. Dla kobiet po czterdziestce powinna to być lektura obowiązkowa, jednak te, które jeszcze nie osiągnęły odpowiedniego wieku też znajdą tu coś dla siebie. Ja znalazłam i przyznaję, że dało mi to wiele do myślenia. Wam też polecam poszukać.


http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/06/hormonia-natasza-socha.html

Burza hormonalna to jest coś, co bardzo dobrze, właściwie od podszewki, zna każda kobieta. To prawdziwa rewolucja, która znacząco wpływa na jakość życia. Akceptacja dla takiego stanu rzeczy właściwie nie istnieje. Pal licho, kiedy chodzi o przemianę dziewczynki w młodą, kipiącą energią życiową młodą kobietę. Gorzej, kiedy lata mijają, a ciało zaczyna coraz bardziej nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każda matka chce dla swojego dziecka tylko tego, co najlepsze. Bezdyskusyjnym i najważniejszym jej pragnieniem jest to, żeby było zawsze zdrowe i szczęśliwe, by mogło w pełni cieszyć się tym wspaniałym darem, jakim jest życie. Chce je chronić za wszelką cenę, nie bacząc na żadne przeciwności, a koncentrując się na życiu dziecka, nierzadko zapomina o swoim własnym, kładąc na szali również swoje marzenia. Wiele zdeterminowanych matek jest w stanie poruszyć niebo i ziemię, by dać swoim dzieciom to, czego same nie miały. Jedną z nich jest Natalia, która postanowiła sięgnąć jeszcze dalej i przekroczyć tym samym granice wszelkich ludzkich możliwości, bowiem nadziei na lepszą przyszłość dla swojej córki upatrywała nie w modlitwach do Boga, ale w magii i czarach.

W 1880 roku przyszła na świat Alicja jako owoc romansu hrabiego Jana Księgopolskiego z służącą Natalią. W tym samym czasie hrabia oczekuje również narodzin innego dziecka, lecz w tym przypadku swojego prawowitego dziedzica. Niewykształcona i naiwna Natalia roi sobie w głowie, że to właśnie ona i jej dziecko są dla Jana najważniejsze. Ucieka się do czarów, wierzy, że pomogą jej one zająć miejsce hrabiny i umożliwią Alicji dorastanie u boku swego ojca. Pragnie również tego, by jej córka nie była tylko zwyczajną dziewczynką. Chce dla niej czegoś znacznie więcej, czegoś co sprawi, że będzie się wyróżniać na tle innych ludzi. Magia ma wybić Alicję ponad przeciętność. Igranie z przeznaczeniem często ma jednak bardzo poważne konsekwencje. Los z natury bywa nieprzewidywalny i nawet jeśli obiecuje złote góry, nie zawsze dotrzymuje słowa, a działanie w dobrej wierze koniec końców może przynieść więcej złego niż dobrego.

Dorastająca Alicja nie zdawała sobie zupełnie sprawy z sytuacji, w jakiej postawiła ją matka. Jej niemająca granic ciekawość świata nie ogarniała jeszcze tego, co ukryte pod powierzchnią. Pytała, szukała odpowiedzi, ale nie rozumiała ironicznych, pogardliwych słów ciotki, których była adresatką. Nie rozumiała chłodnego dystansu dzielącego ją od rodziców niczym głęboka przepaść. Z czasem coraz więcej dziwnych sytuacji, w których uczestniczyła, doprowadziły do wzajemnego uzupełniania się elementów układanki, aż w końcu ułożyły się w jedną całość i wreszcie mogła poznać odpowiedź na najważniejsze w jej życiu pytanie: kim właściwie jestem?

Ałbena Grabowska swoją powieścią w ciekawy i bardzo przekonujący sposób pokazała nam, jak bardzo różnorodne było życie w Polsce końca XIX w. Zaprowadziła nas za drzwi chaty należącej do nieco strasznej wiejskiej szeptuchy, pozwoliła nam też zajrzeć przez dziurkę od klucza do pokojów członków arystokratycznej rodziny, byśmy mogli zorientować się, co też się tam w środku dzieje. Wprowadziła nas również na warszawskie salony, w których to ówcześnie panowała moda na przeprowadzanie seansów spirytystycznych. Na tle barwnego i nieco ekscentrycznego, choć niepozbawionego sztywnych zasad, świata dorosłych, zgoła inaczej przedstawia się życie małego dziecka. Stopień uczuć bogatych rodziców wobec swoich pociech wyznaczały drogie stroje i zabawki, a posłuszeństwo wobec rodziców i Boga było wymagane w najwyższym stopniu. Dzieci biedaków pomagały rodzicom od najmłodszych lat i właściwie miały ogromne szczęście, gdy mogły wkroczyć w dorosły wiek, unikając śmierci z powodu chorób lub głodu. Ich uczucia nie miały żadnego znaczenia. Często rodzice nie mieli pojęcia, że ich pociechy w ogóle je mają...

Pierwszy tom trylogii "Alicja w krainie czasów" to doskonały wybór na zbliżające się wakacyjne wieczory, a nawet noce, kiedy to oderwanie się od tej książki okaże się niemożliwe do zrealizowania. Zaostrzy również smak na więcej, a w wielu czytelnikach wywoła wręcz wilczy apetyt.

Polecam bardzo gorąco!

Moja ocena: 6/6

http://prywatnyteren.blogspot.com/2016/05/alicja-w-krainie-czasow-abena-grabowska.html

Każda matka chce dla swojego dziecka tylko tego, co najlepsze. Bezdyskusyjnym i najważniejszym jej pragnieniem jest to, żeby było zawsze zdrowe i szczęśliwe, by mogło w pełni cieszyć się tym wspaniałym darem, jakim jest życie. Chce je chronić za wszelką cenę, nie bacząc na żadne przeciwności, a koncentrując się na życiu dziecka, nierzadko zapomina o swoim własnym, kładąc na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gruzja to mały, ale piękny kraj. Tak twierdzi Nica Jaszi, bohaterka, a zarazem narratorka powieści "Ósme życie (dla Brilki)". I ja jej wierzę. Nigdy tam nie byłam, więc z prawdziwą przyjemnością udałam się w literacką wycieczkę po tym ciekawym i nieznanym kraju. Czy wróciłam z zachwytem w sercu i wypełnioną wspaniałymi wspomnieniami z podróży głową? O tym za chwilę.

Adresatem opowieści jest Brilka, najmłodsza przedstawicielka gruzińskiego rodu Jaszi. Nica, która jest jej ciotką, postanawia podzielić się z nią swą ogromną wiedzą na temat losów ich rodziny, a obejmują one cały XX wiek. Sami wiemy, jak bardzo to były niespokojne czasy. Życie bohaterów powieści nie było oderwane od rzeczywistości, nikt nie żył w bezpiecznym, ochronnym kokonie, więc co rusz byli wciągani w wir wydarzeń, które miały przejść do historii. Ich wybory, słuszne czy nie, mniej lub bardziej świadome, zawsze pociągały za sobą jakieś poważne konsekwencje, a cena za marzenia była dość wysoka. Można pokusić się o stwierdzenie, że w tamtym czasie marzenia były czymś kompletnie niemożliwym do zrealizowania, a poddawanie się im na dłuższą metę prowadziło tylko do frustracji i głębokich rozczarowań. W końcu nabrały one też innego, trochę niepokojącego znaczenia - były zasłoną tego, co tu i teraz, człowiek tracił orientację w tym, co powinno być najważniejsze.

"Stazja po raz pierwszy zadawała sobie pytanie, czy życie, które toczyło się zwyczajnie, w ogóle ma sens i czy marzenia nie są po prostu przeszkodami, które odciągają od tego, co istotne" (s. 188).

Talent nie wybiera czasu, ani miejsca, ma tylko jeden cel: zawładnąć człowiekiem. Jedną z bohaterek, Stazję, dotknęło właśnie to "nieszczęście". Została obdarzona talentem do tańca, któremu pragnęła poświęcić życie, jednak nie miała możliwości, by się kształcić w tym kierunku, rozwijać i tym samym osiągnąć swój cel. Musiała poddać się temu, co proponowała jej rzeczywistość, a to nie było łatwe do zaakceptowania. O ileż łatwiej by było, gdyby człowiek miał możliwość przeżyć życie kilka razy, żeby móc zrealizować wszystkie swoje wewnętrzne pragnienia...

Za Brilką stoją jej przodkowie ze swoimi doświadczeniami, ale to niepełny obraz. Oprócz tego, że zostali wrzuceni w historyczny kocioł, coś jeszcze przewija się w ich życiu. Zdawałoby się, że nie ma to większego znaczenia, ale jednak pozory mylą. Trudno się dopatrzyć w słodkiej pokusie, jaką jest czekolada, czegoś co ogrywa niebagatelną rolę, a jej działanie może być potężniejsze niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. A jednak. Pełny obraz całej rodziny tworzy mieszankę niezwykle interesującą, ich losy nie nudzą w żadnym momencie, natomiast bogate w informacje tło historyczne wspaniale dopełnia całości.

Nica, rozpoczynając swą opowieść, rozbudziła mój apetyt na... Gruzję. Stworzyła coś na kształt mini poradnika dla Brilki, jak należy zachowywać się wśród Gruzinów, co jest przez nich tolerowane, a co nie. Np.:

- "Nie bądź powodem żadnych nieprzyjemności - tak brzmi pierwsze przykazanie w tym kraju" (s. 21),

- "Ten kraj ubóstwia wspólnotę i nieufnie traktuje odludków" (s. 21),

- "Bądź radosna i pogodna, bo to cechy Gruzinów: w tym słonecznym kraju nie lubi się ponuraków" (s. 22).

I... to by było na tyle. Autorka rzuciła na zachętę parę faktów dotyczących gruzińskiej kultury, po czym niewiele z tego przeniosła na karty swojej powieści, skupiając się właściwie tylko na płaszczyźnie polityczno-historycznej. Zabrakło mi więc Gruzji w Gruzji. Mam nadzieję, że ten spory niedosyt zrekompensuje drugi tom, na który czekam już z ogromną niecierpliwością.

Wracając do postawionego przeze mnie na początku pytania, odpowiem więc, że podróż była bardzo udana, czasem zachwycająca, czasem nieco rozczarowująca, ale ani trochę nie żałuję, że się w nią wybrałam. Wam też tę wycieczkę gorąco polecam!

Moja ocena: 5/6

http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/05/osme-zycie-dla-brilki-nino-haratischwili.html

Gruzja to mały, ale piękny kraj. Tak twierdzi Nica Jaszi, bohaterka, a zarazem narratorka powieści "Ósme życie (dla Brilki)". I ja jej wierzę. Nigdy tam nie byłam, więc z prawdziwą przyjemnością udałam się w literacką wycieczkę po tym ciekawym i nieznanym kraju. Czy wróciłam z zachwytem w sercu i wypełnioną wspaniałymi wspomnieniami z podróży głową? O tym za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O ile poprzedni tom sagi, czyli "Siedem szmacianych dat", mocno zamieszał w moich emocjach, tak drugi tom wiązał się już raczej z uczuciową stabilizacją. Kontynuacja zazwyczaj ma to do siebie, że głównych bohaterów już bardzo dobrze się zna, więc tylko ich dalsze losy mogą w jakiś sposób fascynować. W tym wypadku przez mniej więcej połowę książki ujawniane są strzępki informacji o tym, co działo się z Julianą - dziewczynką z leśnej chaty. Dopiero później robi się znacznie ciekawiej.

Mija rok odkąd Adam znalazł w bieszczadzkiej leśnej głuszy pamiętnik Magdaleny. Zawładnął on nim tak, że nie był w stanie uwolnić się od tego, co w nim wyczytał i od losów ludzi, którzy pojawili się na jego kartach. Przeżywał wraz z Magdaleną i jej bliskimi każdy dzień, każdą minutę ich życia, lecz w najbardziej newralgicznym punkcie zapiski nagle się urwały, pozostawiając Adama w żalu i niepewności, wynikającej z nieznajomości dalszych losów mieszkańców leśnej chaty.

"Magdalena urwała wspomnienia w połowie zdania i w tym miejscu, jak na rozstaju leśnych ścieżek, pozostawiła Adama" (str. 8).

Postanowił więc, że za wszelką cenę postara się odszukać Julianę, a swoją pomoc w tym zaoferowała mu dziewczyna o słodkim przezwisku Toffi, która również miała swoje powody, by ją odnaleźć. Nie mając nic poza pamiętnikiem Magdaleny w rękach, z zapałem podjęli się tego arcytrudnego zadania. Z nielicznych, bardzo szczątkowych informacji, przeważnie zdobytych dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, powoli wyłania się obraz powojennych losów Juliany. Nietrudno się oprzeć wrażeniu, że te szczęśliwe zbiegi okoliczności, niekoniecznie są nimi naprawdę. Jest w tej historii poszukiwań jakiś ledwie wyczuwalny element niesamowitości. Jakby ktoś się za tym wszystkim krył, ktoś zupełnie nieuchwytny.

Bardzo ważnym elementem w obu częściach jest świetnie nakreślone tło historyczne, ale to w "Obcych matkach" jest ono bardziej wyeksponowane. Wojna się skończyła, ludzie odczuli ulgę, lecz życie w powojennej Polsce nie miało w sobie nic z sielanki. Każdy radził sobie, jak mógł. Juliana też musiała, choć dla niej to zadanie było o wiele trudniejsze. Wychowana w zupełnym odosobnieniu, niewiele wiedziała o świecie. Na szczęście natura nie poskąpiła jej ani mądrości, ani też wyjątkowego sprytu, zaś jej matka zadbała o to, by umiała czytać i pisać. Miała również bardzo wyjątkowy dar. Juliana wyruszyła w świat z pewnym kapitałem umiejętności, ale czy one wystarczyły do tego, by przeżyć? I czy ludzie, których spotkała na swojej drodze, pomogli jej jakoś odnaleźć się w zupełnie nowej rzeczywistości?

"Obce matki" to powieść, która skupia się przede wszystkim na poszukiwaniu Juliany, ale także drogi do czyjegoś serca. Adam zakochał się w Toffi, ale jej uczucia nie są tak jednoznaczne. Dziewczyna sprawia wrażenie osoby, która właściwie sama nie wie czego chce. Odpycha i przyciąga. Zazwyczaj miła i sympatyczna, potrafi również być wyjątkowo nieprzyjemna. Adam czuje się w tym wszystkim zagubiony, ale mimo wszystko chce zawalczyć o jej miłość.

W pierwszym tomie cyklu po prostu się zakochałam, w "Obce matki" z kolei zaangażowana była bardziej moja ciekawość niż emocje. Wpływ na to miał rodzaj poprowadzenia fabuły przez autorkę. Poszukiwanie zaginionej przed laty osoby i swego rodzaju śledztwo z tym związane, które w zasadzie przypominało szukanie igły w stogu siana, wzbudza właśnie bardziej ciekawość niż chęć głębokiego zaangażowania się w stany emocjonalne bohaterów.

Zachęcam Was gorąco do zapoznania się z serią "Córka cieni", bo z tak niebanalną postacią jak Juliana po prostu nie sposób się nudzić.




http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/05/corka-cieni-obce-matki-ewa-cielesz.html

O ile poprzedni tom sagi, czyli "Siedem szmacianych dat", mocno zamieszał w moich emocjach, tak drugi tom wiązał się już raczej z uczuciową stabilizacją. Kontynuacja zazwyczaj ma to do siebie, że głównych bohaterów już bardzo dobrze się zna, więc tylko ich dalsze losy mogą w jakiś sposób fascynować. W tym wypadku przez mniej więcej połowę książki ujawniane są strzępki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podobno czytanie nie boli. Kiedy jednak biorę do ręki takie książki jak ta, zaczynam się poważnie zastanawiać nad słusznością tego stwierdzenia. I nie dlatego, że była aż tak zła. Dlatego, że była aż tak dobra.

Młody student historii, Adam, wraz ze swoimi przyjaciółmi udaje się na wycieczkę w Bieszczady. Kiedy gubią się w lesie, bezskutecznie próbują znaleźć drogę powrotną, wtedy właśnie niespodziewanie natrafiają na dom. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że stoi on samotnie pośrodku puszczy. Kto w nim mieszka? I dlaczego ktoś postanowił go wybudować w tak niedostępnym miejscu? Wyglądało jednak na to, że ktokolwiek tu mieszkał, postanowił wyprowadzić się stąd dawno temu. Świadczyły o tym rozwieszone na ścianach pajęczyny i gruba warstwa kurzu pokrywająca bardzo stare meble. Niepokojące wrażenie zrobił na nich widok tego, co znaleźli na podłodze. Obok drewnianej skrzyni leżało siedem równiutko poukładanych szmacianych lalek. Na skrzyni zaś znajdował się pakunek owinięty szmatką, a na nim bukiet zasuszonych polnych kwiatów.

Adama bardzo zaintrygował ten widok, a jeszcze bardziej sam pakunek, który wydawał się być otoczony jakąś szczególną czcią. Bukiecik kwiatów i poukładane z dziecięcą starannością lalki mogły świadczyć o tym, że kiedyś mieszkała tu mała dziewczynka. Natychmiast rodzą się więc w głowie pytania o to, co się z nią stało, czy jeszcze żyje, czy spotkała ją jakaś tragedia, i chyba najtrudniejsze do pojęcia: czy była tu sama? Ciekawość Adama zachęciła go do odkrycia tego, co zawierał tajemniczy pakunek. Był nim gruby zeszyt w twardej oprawie. Pamiętnik Magdaleny.

Odkąd Adam zaczął czytać owy pamiętnik, trudno mu było oddzielić grubą kreską swoje życie od tego, które prowadziła Magdalena. Każda przerwa w lekturze dziennika wiązała się z problemem powrotu do realnego świata. To co tu i teraz, mieszało się z przeszłością, a postacie pojawiające się w zapiskach Magdaleny, jak i ona sama, obudziły w sercu Adama ogromne pokłady empatii. Kiedyś zainteresował się historią, pokochał ją, a teraz przeszłość miał dosłownie przed oczami. Miał w rękach swego rodzaju dokument, opis tragicznych wydarzeń sprzed wielu lat, które to położyły się cieniem na relacjach między Polską a Ukrainą. Miał również możliwość przebywania z bohaterami tamtych czasów, mógł się z nimi utożsamiać, być świadkiem ich wyjątkowego życia i zarazem przeżywać katusze swojej niemocy, bo w żaden sposób nie potrafił im pomóc. Niewiele w tym wypadku pomagała myśl, że to się przecież już wydarzyło, i to wiele lat temu.

"Historia pisana przez czyjeś życie pochłaniała go bez reszty, wtapiała się w jego własne" (140).

Miłość też czasem zadaje ból, a ja się zakochałam... Zakochałam się w tej powieści. Jak to często w miłości bywa, obiekt uczuć nie zawsze jest idealny. "Siedem szmacianych dat" też ma swoje wady. Muszę przyznać, że poczułam lekki niedosyt, kiedy dwójka głównych bohaterów zaczyna się sobą interesować i darzyć szczególnym uczuciem. Miłość ta urosła do tak potężnych rozmiarów, że zakochani byli w stanie poświęcić wszystko, nawet swoją rodzinę i całe dotychczasowe życie. Magdalena, pochodząca z przedwojennego zamożnego domu, miała wszystko czego tylko zapragnęła, ale postanawia uciec gdzieś w Bieszczady z ubogim kelnerem. Zaszywają się głęboko w puszczy, by tam wieść przepełniony trudnościami żywot. A jednak coś sprawiło, że w tę miłość na początku musiałam bardziej uwierzyć niż poczuć naprawdę. Na szczęście malutki to mankament, kiedy weźmie się pod uwagę całokształt.

Powieść Ewy Cielesz pochłonęła mnie w całości, tak samo jak Adama pochłonął pamiętnik Magdaleny. Niektóre fragmenty były tak wstrząsające, tak trudne w odbiorze, że aż... bolesne. Jakiś wewnętrzny niepokój, niepewność i w pewnym stopniu obawa o to, co się ma wydarzyć, towarzyszyła mi właściwie przez cały czas. Gdzieś za rogiem, a właściwie za każdym drzewem, czaiło się coś złego i niebezpiecznego. I niekoniecznie chodziło o dzikie zwierzę, zwłaszcza gdy ma się świadomość, że choć daleko, to jednak za tymi tysiącami drzew toczy się wojna. Prawdopodobieństwo, że ktoś w końcu zapuka do drzwi, znacznie wzrasta, i wtedy tylko jedna przerażająca myśl może pojawić się w głowie: swój czy wróg?


http://alejki-literackie.blogspot.com/2016/05/corka-cieni-siedem-szmacianych-dat-ewa.html

Podobno czytanie nie boli. Kiedy jednak biorę do ręki takie książki jak ta, zaczynam się poważnie zastanawiać nad słusznością tego stwierdzenia. I nie dlatego, że była aż tak zła. Dlatego, że była aż tak dobra.

Młody student historii, Adam, wraz ze swoimi przyjaciółmi udaje się na wycieczkę w Bieszczady. Kiedy gubią się w lesie, bezskutecznie próbują znaleźć drogę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy z nas ma jakąś przeszłość. Dla jednych wiązała się ona z możliwością wspaniałego rozwoju, dla innych była czasem, który narzucił wiele problemów i trudności, ale za każdym razem dawał również szansę, by jakoś się pozbierać i ruszyć naprzód. Są również tacy ludzie, którzy poza swoją przeszłością, nie mają nic. Archer Hale jest jednym z nich.

To, co się wydarzyło, gdy miał zaledwie siedem lat, sprawiło, że jego tzw. normalne życie obróciło się w pył, a wydany krzyk, który zamarł na jego ustach, nigdy nie wybrzmi do samego do końca. W niewytłumaczalny sposób chwila ta sprawiła również, że zniknął on ze świadomości mieszkańców miasteczka, którzy próbowali zapomnieć o tragedii. Niby widoczny, a jednak niewidzialny, wtopiony w tło, z góry osądzony, odtrącony. Tak było wygodnie dla wszystkich, dla samego Archera również. Choć zarośnięty, zaniedbany, to wciąż jednak młody, przystojny mężczyzna, więc ktoś w końcu musiał się znaleźć, przez kogo zostanie dostrzeżony. Tym "odkrywcą" stała się Bree, która za nawarstwionymi przez lata pokładami niedostępności, starała się dostrzec kogoś więcej niż tylko miejscowego dziwaka. Tylko ona chciała usłyszeć jego niemy głos, by nadać mu znaczenie, a przede wszystkim sprawić, żeby sam Archer w jego znaczenie uwierzył.

Czy powieść ta wzrusza? Jestem pewna, że każdy czytelnik znajdzie w niej coś, co go poruszy, co sprawi, że jeśli łzy same nie popłyną, to przynajmniej na chwilę wytrąci go z czytelniczego komfortu. Najpiękniejszą chwilą dla mnie z całej powieści był moment, kiedy bohaterowie zaczęli posługiwać się językiem migowym. Mam świadomość, że na świecie istnieje wielu ludzi, którzy tylko w ten sposób mogą porozumiewać się ze światem. Język migowy w moich oczach był jednak czymś, co wiązało się z pewną koniecznością, lecz dzięki powieści Mii Sheridan nabrał on zupełnie innego wymiaru.

"Zamrugałam i odparłam na migi: Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałabym używać twojego języka" (str. 95).

To nie Archer musiał się starać wyjść poza ramy swoich możliwości, by znaleźć się w rzeczywistości, gdzie mniej lub bardziej ważne wypowiedziane słowa są podstawą międzyludzkich interakcji. Bree zrobiła coś wspaniałego. Zamiast dźwięku wybrała ciszę, zamiast ust wprawiła w ruch ręce, które potrafią powiedzieć wszystko. Tym samym stworzyła niezwykle intymną relację, dostępną tylko dla nich obojga. Gdyby nawet stali w sali wypełnionej po brzegi ludźmi, ich słów nikt nie usłyszy, nikt nie zrozumie. Mają swój własny język, tym piękniejszy, że jest on zarazem językiem miłości.

Mia Sheridan w swojej powieści porusza wiele istotnych kwestii. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście temat zakresu tolerancji wśród mieszkańców miasteczka na ludzkie ułomności. Dość szybko wysnuli wniosek, jak się okazało fałszywy, że Archer po wypadku stał się głuchoniemy, więc nie próbowali nawet nawiązywać z nim kontaktu, nie starali się zrozumieć jego katastrofalnej sytuacji. Przypięli mu odpowiednią łatkę i zajęli się swoim życiem. Bree, jako osoba przyjezdna, nie znając zupełnie Archera i jego przeszłości, miała możliwość przyjrzeć się mu z zupełnie innej perspektywy. To, co dostrzegła, bardzo odbiegało od wytworzonego stereotypu, postanowiła więc wydobyć na powierzchnię to, co do tej pory było zupełnie niedostrzegalne. Z pewnością otworzyła ludziom oczy na prawdę, ale czy poruszyła również ich sumienia?

"Bez słów" to nieco przesłodzona, przesycona erotyzmem bajka dla dorosłych. Jako że jest to powieść New Adult, które rządzi się swoimi prawami, rozumiem to i akceptuję. Z pewnością powieść ta ma wszelkie możliwe predyspozycje, by uwieść wielu czytelników. Mnie uwiodła tym, że pozwoliła mi spojrzeć w zupełnie nieoczekiwany sposób na język migowy. Bardzo dziękuję za to autorce. Spragnione dotyku ukochanej osoby ciało, subtelny szept prosto do ucha i nieme słowa, które wyrażają tak wiele... Nie wyobrażam sobie nic bardziej intymnego.


Moja ocena: 4,5/6

Każdy z nas ma jakąś przeszłość. Dla jednych wiązała się ona z możliwością wspaniałego rozwoju, dla innych była czasem, który narzucił wiele problemów i trudności, ale za każdym razem dawał również szansę, by jakoś się pozbierać i ruszyć naprzód. Są również tacy ludzie, którzy poza swoją przeszłością, nie mają nic. Archer Hale jest jednym z nich.

To, co się wydarzyło,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mieszko I nawet nie wiedział, jak nam namieszał w historii. A mogło być zupełnie inaczej - zamiast Rzeczypospolitej Polskiej mamy Królestwo Polskie, zamiast profesjonalnej medycznej opieki, możemy liczyć na ziółka i podejrzane nalewki proponowane przez wiejskie szeptuchy. Kiedy krowa z jakiegoś powodu zaprotestuje i nie da mleka, powinniśmy zakopać odpowiedni kamień na rozstaju dróg, bo przecież weterynarz nie poprosi krasuli, by się opamiętała. Co innego bóg! Ten to ma moc, która potrafi zdziałać wszystko, wystarczy go tylko odpowiednio zachęcić do pomocy, a najlepiej przekupić. Możemy również poszczycić się tym, że jako jeden z ostatnich krajów Europy Wschodniej mamy króla, a samo Królestwo Polskie jest niczym kraina mlekiem i miodem płynąca - bieda nie istnieje, a bezrobocie można uznać za pojęcie abstrakcyjne. I wszystko to przez Mieszka I, który postanowił, że... nie przyjmie chrztu.

Namieszał nam ten nasz monarcha bardzo. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, że przechadzając się spokojnie kieleckim deptakiem, możemy natknąć się na jakiegoś boga, a wędrówka po lesie może przynieść nam niespodziewane spotkanie z rusałką, utopcem lub gorzej - z wąpierzem, który swymi ostrymi jak brzytwa zębiskami wpije się w nasze ciało, wysysając krew do ostatniej kropelki. Możemy zatem podziękować za tę wątpliwą przyjemność Mieszkowi I.

Mamy XXI wiek, nowoczesność i postęp technologiczny zaczyna mieszać się ze słowiańskim dziedzictwem. Niejedna sprytna szeptucha stosująca pradawne metody leczenia ludzi, może zyskać znacznie więcej niż tylko uznanie i podziw miejscowej ludności. Każda wizyta ma przecież swój cennik, więc nic dziwnego, że naprzeciwko starej, rozpadającej się chałupy służącej do przyjmowania "pacjentów", wyrasta słusznych rozmiarów, dobrze wyposażona i zupełnie niesłowiańska willa. Niestety, zawsze tak było, jest i będzie, że pielęgnacja urody nie należy do najtańszych.

Gosława, czyli po prostu Gosia za żadne skarby świata nie zamierzała zostać szeptuchą. Jako osoba, która wszelkie ludowe legendy traktuje tylko jako bajeczkę dla dzieci, nie była dobrym materiałem na pełnienie tej funkcji. Nie wierzyła w istnienie bogów, demonów i innych dziwnych stworzeń. Nie lubiła przyrody, brudu, robaków, bakterii, a przede wszystkim kleszczy. Można pokusić się o stwierdzenie, że cała nabyta wiedza na studiach medycznych zasadniczo jej bardziej zaszkodziła niż pomogła. Kiedy poznajemy Gosię - hipochondryczkę, stoi ona właśnie przed największym wyzwaniem w jej życiu, bowiem jako przyszła lekarka musi odbyć roczny staż u szeptuchy mieszkającej w Bielinach, małej podkieleckiej wsi leżącej w Górach Świętokrzyskich. I jak możemy się domyślić, ani trochę nie jest z tego powodu szczęśliwa.

Nieco naiwna i nierozgarnięta bohaterka, wnosi do powieści wiele humoru, przez co "Szeptucha" nabiera pewnej lekkości. Wiele trudności sprawia zatem odłożenie książki na bok i zajęcie się codziennymi sprawami. Tematyka utworu jest niesamowicie interesująca, ma w sobie wiele magii. Powrót do naszych słowiańskich korzeni i zgrabne przeniesienie ich do współczesnego świata uważam za wyjątkowo udany zabieg. Katarzyna Berenika Miszczuk otworzyła przed nami drzwi do zupełnie innego świata, do alternatywnej rzeczywistości, która przyciąga niczym magnes.

Przyznaję, że jestem mocno oczarowana (albo zaczarowana?) tą powieścią. Jako że sama pochodzę z małej podkieleckiej wsi (niemalże wychowywałam się w cieniu naszego starego dęba "Bartka), dam się ponieść temu oczarowaniu (zaczarowaniu) i poszukam jakiegoś magicznego kamienia, wezmę łopatkę, pójdę na rozstaje dróg i poczekam do wieczora, by go zakopać. I tym sposobem podziękuję bogom, albo samemu Mieszkowi I, że jednak nie przyjął tego chrztu :) Inaczej nie byłoby tak bardzo słowiańsko, tak bardzo interesująco, tak wciągająco. I pomodlę się, by nie trzeba było za długo czekać na dalsze losy Gosi i jej fantastycznych (dosłownie!) przyjaciół ;)


Moja ocena: 5,5/6

Mieszko I nawet nie wiedział, jak nam namieszał w historii. A mogło być zupełnie inaczej - zamiast Rzeczypospolitej Polskiej mamy Królestwo Polskie, zamiast profesjonalnej medycznej opieki, możemy liczyć na ziółka i podejrzane nalewki proponowane przez wiejskie szeptuchy. Kiedy krowa z jakiegoś powodu zaprotestuje i nie da mleka, powinniśmy zakopać odpowiedni kamień na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy usłyszymy słowo "wojna", większości z nas zapewne przyjdzie od razu do głowy myśl o najgorszym i najkrwawszym konflikcie w historii Europy, czyli II wojna światowa. I to jest jak najbardziej zrozumiałe. Jednak wojna to potwór, który od zarania dziejów wciąż wyciąga swoje macki we wszystkie zakątki świata, i nieważne, czy zabierze kilka milionów ludzkich istnień, czy "tylko" tysiące. Liczba ofiar tak naprawdę nie zmienia faktu, że zawsze pozostawia za sobą zniszczenie i nieodwracalne zmiany, generuje traumy zrodzone w umyśle tych, którzy przeżyli. W 1991 roku wojna przypomniała sobie o Bałkanach. W tym czasie Jugosławia zaczynała się rozpadać, co miało ścisły związek z zataczającymi coraz szersze kręgi niepokojami społecznymi, prowadzącymi ostatecznie do konfliktów zbrojnych.

Wśród tego bałkańskiego zamętu znalazła się mieszkająca w Zagrzebiu rodzina Any. Początkowa faza wojny bezpośrednio jej nie dotyczyła, a sama Ana, będąc jeszcze dzieckiem, nie odczuwała strachu, raczej zaciekawienie. Przez jakiś czas śmierć zbierała żniwo z dala od niej, co dawało złudne poczucie bezpieczeństwa, a destrukcję swojego kraju mogła oglądać jedynie w telewizji. Ukrywanie się przed serbskimi samolotami traktowała jak swego rodzaju zabawę w chowanego, do czasu kiedy w Zagrzebiu spadła pierwsza bomba. Dzieci takie jak Ana przestały bawić się w wojnę, a improwizowana walka z wyimaginowanym karabinem w ręce, przerodziła się w prawdziwą walkę o przetrwanie. W ich życiu wojna już nie była wyborem, stała się koniecznością.

"Będzie mięso! Będzie mięso! Wyrżniemy Chorwatów!" (69).

Ana bezpośrednio zetknęła się z brutalnością i bezwzględnością wojennej rzeczywistości, lecz dzięki pomocy wielu ludzi, mogła opuścić Chorwację i udać się do Stanów Zjednoczonych. Tam mogła wieść w miarę spokojne i bezpieczne życie, lecz nic nie było w stanie wymazać z jej pamięci tragicznych wydarzeń. Koszmary senne, które prześladowały ją każdej nocy, sprawiły, że bała się spać, cierpiała coraz bardziej, a miłość i opieka przybranej rodziny nie rekompensowały poczucia wewnętrznej pustki. Jedyna szansa na zmianę prowadziła do konfrontacji z przeszłością, powrotu do tego, co tak destrukcyjnie wpłynęło na jej dalsze losy.

Zrządzeniem losu Ana była świadkiem kolejnego tragicznego wydarzenia - zamachu terrorystycznego na World Trade Center 11 września 2001 r. Przeżywała razem z Amerykanami żałobę po śmierci tak wielu ludzi, jednak owa sytuacja jakby pogłębiła rozdźwięk między jej pojmowaniem wojny, a tym co przeżywali Amerykanie.

"To, co oznaczała wojna w Ameryce, było tak niespójne z tym, co wydarzyło się w Chorwacji - co musiało dziać się teraz w Afganistanie - że samo słowo wydawało się niemal niestosowne" (113).

To utrudniało bohaterce asymilację w całkiem obcym kraju, na dodatek z nową tożsamością. Ana ukrywała swoje prawdziwe pochodzenie i całą swoją przeszłość. Wiedziała, że nie tylko nie spotka się ze zrozumieniem, ale także ze swego rodzaju niechęcią, bo ludzie tak naprawdę nie chcieli słuchać o tym, co przykre i tragiczne. Ona sama też nie bardzo wiedziała, w jaki sposób mogłaby otrząsnąć się z traumy. Jakaś jej część bardzo pragnęła poznać prawdę o tym, co stało się z bliskimi, których zostawiła w Chorwacji, z drugiej strony bała się tego, co usłyszy.

Wojna nie ma w sobie nic pięknego. Sara Nović, jakby chcąc to podkreślić, poskąpiła swojej powieści górnolotności i metaforyczności, a jednak swą prostotą precyzyjnie uderza prosto w serce. Jako debiutująca pisarka Nović zaprezentowała się naprawdę wspaniale. Dzięki idealnemu wyważeniu w dawkowaniu faktów, sprawiła, że czytelnik nie czuje się przytłoczony nadmiarem informacji, bo też nawet nie dążyła do tego, by książka nosiła znamiona reportażu. "Dziecko wojny" wzrusza, nie może być inaczej.

Ocena: 5,5/6

Gdy usłyszymy słowo "wojna", większości z nas zapewne przyjdzie od razu do głowy myśl o najgorszym i najkrwawszym konflikcie w historii Europy, czyli II wojna światowa. I to jest jak najbardziej zrozumiałe. Jednak wojna to potwór, który od zarania dziejów wciąż wyciąga swoje macki we wszystkie zakątki świata, i nieważne, czy zabierze kilka milionów ludzkich istnień, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rodzina Rosemary na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie zwyczajnie. Mama, tata, córka. Drugi rzut oka pokazuje nieco więcej. Coś tu się nie zgadza, bo kogoś brakuje. Okazuje się, że Rosemary ma brata, który wiele lat temu po prostu zniknął, przepadł gdzieś na dobre. Kiedy poszperamy znacznie głębiej, odkryjemy, że główna bohaterka ma także siostrę Fern, niemalże rówieśniczkę, która również... zniknęła, i to znacznie wcześniej niż brat. Żeby było jeszcze ciekawiej (albo dziwniej), siostra tak naprawdę nie jest siostrą, brat nie kocha swej prawdziwej siostry tak, jak tę nieprawdziwą, Fern ani trochę nie przypomina Rosemary, Rosemary ani trochę nie jest podobna do Fern, choć obie zachowują się tak, jakby były bliźniaczkami. I tego również od nich wymaga rodzina, bo ta na pozór zupełnie zwyczajna rodzina, nie ma nic wspólnego z normalnością, a nieco pikanterii tej całej sytuacji dodaje fakt, że tak naprawdę wszystko jest jednym wielkim eksperymentem. A to dopiero środek historii.

Początek i zakończenie poznajemy z czasem i to tyle tylko, na ile pozwala nam się w nią zagłębić Rosemary. To ona jest narratorem powieści, a zwracając się bezpośrednio do czytelników, skraca dystans do niezbędnego minimum. Brak ciągłości czasowej we wspomnieniach bohaterki sprawia, że poznajemy wydarzenia trochę z przeszłości, trochę z teraźniejszości, a wszystko wydaje się opowieścią kobiety, która spotkała się z nami osobiście, by opowiedzieć wszystko, co ją do tej pory spotkało. I ma to swój niezwykły sens, bo powieść "Nie posiadamy się ze szczęścia" sprawia wrażenie, że bohaterka istniała naprawdę, a historia bardzo sugestywnie przez nią opowiedziana zdarzyła się w rzeczywistości. I choć jest to jednak fikcja literacka, autorka oparła swoją powieść na wydarzeniach, które naprawdę miały i mają do tej pory miejsce. Niestety.

Temat poruszony przez autorkę jest trudny. Sposób, w jaki człowiek radzi sobie ze stratą i ogromną tęsknotą, determinuje całe jego życie. Jedni walczą z całych sił, by odzyskać to, co utracone, buntują się przeciw zastanej rzeczywistości, inni wybierają ucieczkę, w głąb siebie i... byle jak najdalej od domu. Milczenie staje się prawdziwym skarbem, niepamięć wybawieniem, ale jak się okazuje, taki błogostan nie trwa wiecznie, a nawet staje się utrapieniem. Sekrety tylko na jakiś czas dają się oswoić, z czasem zaczyna dochodzić do głosu ich dzika natura i próbują walczyć z tym, kto chce na siłę trzymać je na uwięzi. Tym trudniejsze zadanie stoi przed tym, kto próbuje okiełznać swoją częściowo zwierzęcą naturę, a Rosemary niewątpliwie taką posiada.

Staram się bardzo, by nie wyjawić zbyt wiele szczegółów, gdyż mogłabym pozbawić Was wpisanego w tę historię elementu zaskoczenia. Jeśli jeszcze do tej pory nie dotarliście do informacji, które zdradzają zbyt wiele z fabuły, polecam tego nie robić i od razu sięgnąć po książkę. Wziąwszy natomiast pod uwagę tematykę utworu, oczekiwać można, że czytelnik poczuje się przytłoczony negatywnymi emocjami, jednak język powieści nie jest pozbawiony pewnej lekkości, a nawet poczucia humoru i ironii.

Przeszłość Rosemary jest niezwykle interesująca. Naprawdę warto zagłębić się w nią, poszukać przyczyn nieszczęścia i rozpadu całej rodziny, zrozumieć, kto jest kim w lustrzanym odbiciu, i kto tak naprawdę kogo i czego nauczył.

Rodzina Rosemary na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie zwyczajnie. Mama, tata, córka. Drugi rzut oka pokazuje nieco więcej. Coś tu się nie zgadza, bo kogoś brakuje. Okazuje się, że Rosemary ma brata, który wiele lat temu po prostu zniknął, przepadł gdzieś na dobre. Kiedy poszperamy znacznie głębiej, odkryjemy, że główna bohaterka ma także siostrę Fern, niemalże...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Urodziła się w Niemczech, ale Niemką nie jest.
Mieszka w Szwecji, ale Szwedką nie jest.
W jej żyłach płynie cygańska krew, ale Romką nie jest.
Świat widzi w niej Żydówkę, ale Żydówką nie jest.
Dawno temu była Maliką, ale Maliką już nie jest.
Ma na imię Miriam, ale prawdziwą Miriam nigdy nie była...

Kim zatem jest główna bohaterka? Żadną z nich, nikim, kobietą bez korzeni, bez tożsamości? A może każdą z nich po trochu, z osobowością złożoną w całości z fragmentów, które nijak do siebie nie pasują - niczym źle dobrane puzzle z kilku różnych układanek. Miriam na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od dostojnych, eleganckich, miłych szwedzkich kobiet. Jednak za tą chłodną, perfekcyjną fasadą kryje się wnętrze kipiące wręcz od nadmiaru emocji i wspomnień o wydarzeniach z przeszłości, których wolałaby nie pamiętać. Miriam blokuje je, kiedy tylko chcą wypłynąć na powierzchnię. Nie może dopuścić do tego, by ktokolwiek dowiedział się o niej więcej niż jest to konieczne. W efekcie nikt o niej nic nie wie, nawet jej najbliższa rodzina. Z godną podziwu determinacją ukrywa pewną tajemnicę, która mogłaby zrujnować jej cały poukładany z wielką starannością świat. Jednak fałszywe fundamenty mają to do siebie, że są słabe i kruche, z czasem pojawiają się szczeliny, przechodzące w coraz większe pęknięcia, napór jest silny, aż w końcu człowiek musi poddać się zalewającej go fali wypieranych przez lata emocji i wspomnień. Miriam właśnie kończy osiemdziesiąt pięć lat i przez jedno z takich pęknięć wypłynęły słowa, których nie potrafiła w żaden sposób powstrzymać, członkowie jej rodziny słyszą więc coś, czego nigdy się nie spodziewali: "ja nie jestem Miriam".

Jeśli nie Miriam, to kim jest? Prawdziwej Miriam nie ma, nie żyje od wielu lat. Straciła życie gdzieś w drodze między Auschwitz a Ravensbruck. Los zadecydował, że w tym samym pociągu jechała pewna romska dziewczyna o imieniu Malika. Dotkliwie pobita przez współwięźniarki, była świadoma tego, że podarte ubranie może dla niej oznaczać nawet śmierć. To był wystarczający powód, by zdjąć z ciała zmarłej Miriam sukienkę i nałożyć na siebie - by przeżyć. Sukienka stała się również symbolem. Nie tylko dała szansę na przetrwanie, ale oblekła ciało Maliki w nową tożsamość. Szczęśliwym trafem część cyfr wytatuowanych na ręce dziewczyny pokrywały się z tymi, które należały do Miriam. Te niepasujące Malika wydrapała, zadając sobie głęboką ranę, ale to niewielkie poświęcenie w stosunku do tego, co zyskała. W obozowej hierarchii Cyganie byli usytuowani najniżej. Pogardzani, traktowani jak najpodlejszy ludzki gatunek, mieli znikome szanse na przetrwanie. Zakończenie wojny nie przyniosło właściwie żadnej zmiany. Prześladowanie Romów nie było niczym niezwykłym nawet w wydawałoby się tolerancyjnej Szwecji. W takiej sytuacji Malika nie miałaby żadnych możliwości na rozpoczęcie nowego, godnego życia, gdyby ujawniła prawdę o swoim pochodzeniu. Nawet ludzie, którzy rozpostarli nad nią swoje opiekuńcze skrzydła, nigdy nie zaakceptowaliby jej prawdziwej tożsamości. Uczyła się być kimś innym, a w tym temacie wykazywała niebywały wręcz talent, ale cena za życie z podwójną tożsamością była wysoka. Doskwierało jej poczucie winy, bo czuła, że zdradziła swój naród, wyparła się swoich prawdziwych korzeni. Miriam jednak doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że utrata rodziny byłaby dla niej o wiele dotkliwsza, niż brak przynależności do romskiego narodu, więc milczała. Milczała i cierpiała.

Majgull Axelsson swoją najnowszą powieścią wymierza palec w stronę swoich rodaków, wywlekając na wierzch niechlubne fakty zapisane na kartach historii Szwecji. Nie tylko rozlicza ich z postępowania wobec Romów przed, w trakcie i po drugiej wojnie światowej, ale również z ich pewnego rodzaju tchórzostwa wobec osób, które przeszły przez piekło obozów koncentracyjnych. Przywoływanie wspomnień był tematem tabu, którego nie należało poruszać. Nie rozumieli tego, co hitlerowcy robili z ludźmi, i nie chcieli wiedzieć. Uciekali od tej wiedzy, zasłaniając się źle pojętym dobrem ofiar. Należało zatem zapomnieć o tym, co się przeszło, patrzeć tylko w obiecującą i bezpieczną przyszłość, bo rozdrapywanie ran nie ma większego sensu. W efekcie ludzie pozostawali z nieprzepracowanymi traumami, które często prowadziły do chorób psychicznych.

Axelsson porusza temat doskonale znany każdemu z nas. O tym, co działo się podczas drugiej wojny światowej, o obozach koncentracyjnych i holokauście Żydów wiemy sporo, a przynajmniej powinniśmy. Ile natomiast wiemy o nie mniej przecież tragicznych losach Cyganów podczas wojny? Jaką mamy wiedzę na temat tego, co działo się z nimi bezpośrednio po wojennej zawierusze? Niewielką, prawda?

Styl Majgull Axelsson jest mi niesamowicie bliski. Nawet największy gniot, który by wyszedł spod jej pióra (czy jest to w ogóle możliwe?), pochłonę bez zająknięcia. W tym przypadku autorka dotyka bardzo bolesnych spraw, wszystkie rozterki, problemy i emocje Miriam odczuwa się głęboko. Jedyne, czego mi zabrakło, to wyjątkowej magicznej otoczki wyraźnie odczuwalnej w innych utworach Axelsson, co sprawia, że "Ja nie jestem Miriam" nie zdobyła mojego serca w całości, ale polecam tę powieść, bo mam świadomość, że magia jest tą słabszą stroną w starciu z autentyczną brutalną rzeczywistością. I być może Wy wychwycicie to lepiej niż ja.


Moja ocena: 4,5/6

Urodziła się w Niemczech, ale Niemką nie jest.
Mieszka w Szwecji, ale Szwedką nie jest.
W jej żyłach płynie cygańska krew, ale Romką nie jest.
Świat widzi w niej Żydówkę, ale Żydówką nie jest.
Dawno temu była Maliką, ale Maliką już nie jest.
Ma na imię Miriam, ale prawdziwą Miriam nigdy nie była...

Kim zatem jest główna bohaterka? Żadną z nich, nikim, kobietą bez korzeni,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miłość bezwarunkowa - pojęcie znane, może nawet często używane w kontekście wyrażania swoich uczuć w stosunku do bliskiej nam osoby, najczęściej dziecka. Każdy dzień dostarcza nam wiele sytuacji, w których możemy ujrzeć bezgraniczną miłość w oczach matki spoglądającej na swoje maleństwo, które właśnie przyszło na świat. Pierwszy uśmiech dziecka, pierwsze słowo "mama" czy "tata" rekompensują wszelkie trudy rodzicielstwa. Zapominamy o wszelkich problemach, gdy na ustach syna czy córki pierwszy raz wykwitną najpiękniejsze słowa świata "kocham cię, mamo!", "kocham cię, tato!". Czy będziemy bezustannie analizować przewinienie swojej pociechy, kiedy tylko przyjdzie i powie "przepraszam"? Widząc skruchę w oczach małego delikwenta, zapewne wyciągamy ręce, by go przytulić, pocieszyć. Takich przykładów mogę mnożyć w nieskończoność. Każda rodzina, choć może posiadać na swoim koncie mnóstwo wzlotów i upadków, ma jednak wiele okazji ku temu, by w swojej pamięci kolekcjonować piękne, nierzadko wzruszające chwile. Kiedy jednak w domu pojawia się autystyczne dziecko, sytuacja przedstawia się nieco inaczej.

W powieści "Kochając syna" mamy dwie bohaterki i dwie historie, które tylko z pozoru nic ze sobą nie łączy. Olivia próbuje uporać się ze stratą syna, Beth ze zdradą męża i zawiedzionymi uczuciami. Jedna z nich poszukuje odpowiedzi na pytanie, jaki był sens istnienia jej autystycznego syna, Anthony'ego, druga stara się odnaleźć w całkowicie nowej sytuacji - zdradzonej, opuszczonej kobiety. Choć trudno dostrzec tu jakiś wspólny mianownik dla obu historii, to jednak los sprawił, że drogi Olivii i Beth się zeszły, a dla każdej z nich to spotkanie miało niebagatelne znaczenie. Jednak kluczową rolę odgrywa w powieści Anthony. Genova pozwoliła nam niejako zajrzeć w jego wnętrze, poznajemy jego myśli, poznajemy najmniejszy szczegół topografii stworzonego przezeń świata. A świat ten jest doprawdy fascynujący! Autorka w ten sposób jednoznacznie obala mit, który zakłada, że autyzm jest równoznaczny z cierpieniem dziecka. Anthony czuje się bezpiecznie, ma wszystko, czego do szczęścia potrzebuje, a gwarantem wszystkiego co dobre jest niezmienność.

"Niezmienność sprawia, że czuję się dobrze.
Niezmienność sprawia, że czuję się bezpiecznie.
Niezmiennie" (326)


Dla wielu rodziców posiadanie dziecka dotkniętego autyzmem jest ogromnym wyzwaniem. Pierwsze zauważalne symptomy wywołują niepokój, natomiast postawiona diagnoza wywraca życie do góry nogami. Niejednokrotnie pojawiają się pytania: dlaczego to nas spotkało, dlaczego nasze dziecko? Zapewne dla wielu ludzi oznacza to dramat rodzinny, ale Genova swoją powieścią pokazuje nam, że autyzm nie jest stygmatem, który skazuje zarówno dziecko, jak i rodziców na cierpienie. Niepełnosprawność dziecka nie musi być przeszkodą w osiągnięciu rodzinnego szczęścia. Jednak sytuacja taka wymaga wielu warunków, które należy spełnić, począwszy od pełnej akceptacji choroby, na którą nie ma dobrego lekarstwa:

"Mamy pastylki na ból głowy, antydepresanty na smutek, Boga na problemy wierzących.
Na autyzm nie mamy nic" (204)

Kiedy chcemy przytulić swoje dziecko, oczekujemy, że ono ten uścisk odwzajemni. Kiedy chcemy pobawić się z dzieckiem, pragniemy, by ono wyrażało radość ze wspólnej zabawy. Kiedy chcemy nauczyć swoją pociechę, jak należy zachowywać się przy stole, egzekwujemy tę wiedzę za każdym razem, gdy jemy obiad. Kochamy swoje dzieci, to fakt niepodważalny, mimo wszystko czegoś od nich oczekujemy, coś dostajemy w zamian. Ale czy nie kocha się dziecka, które nigdy nie odwzajemni uścisku, pocałunku, czy może nawet spojrzenia? Dziecka, którego nie zobaczymy, jak sobie pięknie radzi w swoim pierwszym przedszkolnym przedstawieniu, nie przyniesie nam laurki na Dzień Matki, być może nigdy nie dowiemy się, co tak naprawdę dzieje się w jego głowie... Rodzic autystycznego dziecka kocha mimo wszystko, i to właśnie od niego możemy się nauczyć, czym tak naprawdę jest bezwarunkowa miłość.

Miłość bezwarunkowa - pojęcie znane, może nawet często używane w kontekście wyrażania swoich uczuć w stosunku do bliskiej nam osoby, najczęściej dziecka. Każdy dzień dostarcza nam wiele sytuacji, w których możemy ujrzeć bezgraniczną miłość w oczach matki spoglądającej na swoje maleństwo, które właśnie przyszło na świat. Pierwszy uśmiech dziecka, pierwsze słowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bywają w życiu takie chwile, w których musimy podjąć niezwykle trudną decyzję - skłamać, by chronić uczucia bliskiej nam osoby, lub powiedzieć mu prawdę. Bolesną prawdę. Decydujemy zatem, czy ten człowiek ma żyć z wiedzą, która go może obciążyć psychicznie na długie lata (być może nawet do końca jego dni), czy zapewnić mu w miarę stabilną egzystencję w niewiedzy, ale... kłamstwo ma to do siebie, że lubi często wychodzić na jaw. Działając więc w dobrej wierze, możemy jednak spotkać się z gniewem, może nawet z nienawiścią i odrzuceniem.

Przed takim wyborem los postawił kobietę, która pewnego październikowego dnia musiała przyjąć pod swoje skrzydła noworodka porzuconego w lesie na pewną śmierć. Nie miała innego wyjścia, bo tak zadecydowało za nią prawo, bowiem chodziło o jej wnuka. Maleńkie dziecko miało sporo szczęścia, że udało mu się przetrwać bardzo chłodną jesienną noc. Jednak to stanowiło tylko połowę sukcesu, druga zależała od przypadkowego spotkania noworodka z... psem. Zwierzę natychmiast wyczuło, że coś leży pod stertą liści koło drzewa, dając o tym znać swojemu właścicielowi, Nathanowi, myśliwemu, który tego poranka wybrał się na polowanie. W ten oto sposób życie, które miało tak szybko się zakończyć, dostało szansę na przetrwanie. No właśnie przetrwanie, ale czy na szczęśliwe zakończenie tej historii?

Dziecko, które jest jeszcze zbyt małe, by cokolwiek zrozumieć, nie zadaje zbyt wiele pytań. Sytuacja mocno komplikuje się, gdy staje się starsze, chce więcej wiedzieć o sobie, o swoich rodzinnych korzeniach. Każdy z nas przecież potrzebuje takiej wiedzy, by zbudować swój własny świat na solidnych podstawach. Dorastający Nat zaczyna zauważać, że babcia nie mówi mu wszystkiego, przemilcza wiele spraw, zbywa go zdawkowymi informacjami. Kobieta podjęła decyzję, by nie mówić wnukowi prawdy o dramatycznych wydarzeniach, które miały miejsce w czasie, kiedy przyszedł na świat, ale jak już wspomniałam, kłamstwo nie lubi pozostawać w ukryciu i pewnego dnia Nat poznaje całą prawdę o sobie. Konsekwencje tego odkrycia są nieuniknione. Nat traci grunt pod nogami, co sprawia, że zaczyna sprawiać babci coraz większe problemy wychowawcze. Zdesperowana kobieta, nie radząc sobie zupełnie z buntowniczym nastolatkiem, oddaje go pod opiekę Nathanowi - "panu, który odnalazł go w lesie". Panu, który niegdyś z całych sił pragnął adoptować chłopca. Panu, któremu już od dawna doskwiera uczucie wewnętrznej pustki i samotności.

Żałuję bardzo, że ta powieść nie jest bardziej rozbudowana. Zbyt szybko "przebiegłam" przez świat Nathana i jego podopiecznego. Było wiele takich chwil, gdzie zatrzymywałam się na dłużej, by zrozumieć motywację bohaterów, by wczuć się w ich emocje. Czuję niedosyt, bo takich "przystanków" było mi za mało. Chciałabym więcej obcować z mądrością życiową Nathana, posłuchać, co ma do powiedzenia, bo wiem, że jeszcze wiele ciekawego mógłby mi powiedzieć. Zaimponował mi wewnętrznym ciepłem, rozwagą, typowo męskim podejściem do wychowania - bez sentymentów, lecz wiele w tym zrozumienia i odpowiedniego wsparcia. Czy jednak Nat potrafił to zauważyć i docenić? Relacje między obojgiem od samego początku wymagały niebywałego poświęcenia i całych pokładów cierpliwości ze strony Nathana, co nie zawsze spotykało się ze zrozumieniem otoczenia.

- No to czemu? - spytał Roger (...). Skąd u ciebie to niesłychane poświęcenie?
- A czemu nie? - odpowiedział Nathan pytaniem. - Czy poza tym zrobiłem w życiu cokolwiek wyjątkowego? (str.159)

No to czemu? Może i sami zadamy sobie wiele razy to pytanie w trakcie lektury. Czy jednak w codziennym życiu również byśmy siebie o to zapytali? Czy uważamy, że naprawdę każdy człowiek zasługuje na tak wielkie poświęcenie?

W pewnym sensie ta powieść rzuca nam wyzwanie i tylko od nas zależy, czy się go podejmiemy. Możemy w niej dostrzec pytania o wartości, które wyznajemy. Wolimy żyć w prawdzie, która może nas ranić, czy w błogiej nieświadomości? Czy umiemy powiedzieć komuś prawdę w oczy, czy wolimy krążyć jak najdalej od istotnych, ważnych, choć niewygodnych treści? Które zło mamy odwagę wybrać - mniejsze czy większe?

Czy będąc w sytuacji Nathana, również bylibyśmy w stanie powiedzieć: "A czemu nie?".

Bywają w życiu takie chwile, w których musimy podjąć niezwykle trudną decyzję - skłamać, by chronić uczucia bliskiej nam osoby, lub powiedzieć mu prawdę. Bolesną prawdę. Decydujemy zatem, czy ten człowiek ma żyć z wiedzą, która go może obciążyć psychicznie na długie lata (być może nawet do końca jego dni), czy zapewnić mu w miarę stabilną egzystencję w niewiedzy, ale......

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Libby Day - można ją polubić, ale tylko wtedy, gdy odsunie się na bok wszystkie swoje wewnętrzne uprzedzenia. Przyznaję, to dość karkołomne zadanie, wziąwszy pod uwagę jej cechy charakteru. Można by przypuszczać, że cała jej osobowość składa się tylko z większych i nieco mniejszych wad. Bohaterka trzyma się wizerunku ofiary, osoby skrzywdzonej przez los, tylko po to, by żerować na ludzkiej dobroci. Dzięki niej i datkom, które regularnie wpływały na konto, Libby zdołała przeżyć ponad dwadzieścia lat. Z czasem pamięć o masakrze, w której zginęły dwie siostry i matka Libby, zaczyna się jednak zacierać, a co za tym idzie, finansowe źródełko powoli zaczyna wysychać. Można powiedzieć, że Lyle Wirth, członek Klubu Kryminalnych Ciekawostek, pojawia się w najbardziej odpowiednim, z punktu widzenia bohaterki, momencie. Ma on dla niej propozycję, która wiąże się z łatwym i szybkim zarobkiem.

"Postanowiłam wziąć tyle, ile Lyle Wirth mi zaoferował, w przeciwnym razie musiałabym natychmiast zacząć szukać prawdziwej pracy, a nie miałam na to najmniejszej ochoty. Nie można na mnie polegać przez pięć dni w tygodniu" (s.31)

Bez względu na to, co zmotywowało Libby do podjęcia takiej, a nie innej decyzji, sytuacja rozwinie się w kierunku, którego zupełnie nie przewidziała. Nie przypuszczała nawet, że sama, z własnej woli, zacznie zapuszczać się w tereny, przed którymi przez wiele lat tak bardzo się broniła, w swój własny "mroczny zakątek" złożony w całości ze wspomnień związanych z pewnym mroźnym, styczniowym dniem, kiedy to jej brat Ben Day dokonał rytualnego mordu na członkach swojej rodziny. Libby udało się ujść z życiem, ale czy rzeczywiście wszystkie wydarzenia przebiegły tak, jak to zapamiętała? W mrocznym zakątku chowają się tajemnice, które zaczynają siać w umyśle Libby ziarna niepewności. Co naprawdę zdarzyło się tamtego dnia i dlaczego?

Kiedy przyjrzymy się bliżej bohaterce, zauważymy, że jej niezwykle złożona osobowość składa się z kilku masek, jedna nałożona na drugą. Libby nie walczy o to, by ją polubić, nie zależy jej na tym. To, co z początku ją najbardziej charakteryzuje, to niechęć do podjęcia jakiegokolwiek działania. Kiedy się nieco przełamuje i postanawia dociec prawdy o śmierci swoich bliskich, okazuje się, że posiada cechy, które nawet przed nią samą były ukryte. Zmiany, które się w niej dokonują, nie są szczególnie spektakularne, ale to tylko sprawia, że jako postać jest bardziej wiarygodna. Całkowita metamorfoza na plus moim zdaniem negatywnie wpłynęłaby na jej wizerunek, gdyż złożoność jej osobowości jest dużo bardziej atrakcyjna. W tym względzie widać tu pewne podobieństwo do Lisbeth Salander, bohaterki trylogii "Millenium" Stiega Larssona, która notabene jest jedną z moich ulubionych postaci kobiecych w literaturze. Nie należy zapominać o tym, że bardzo mocnym fundamentem, na którym ukształtował się charakter Libby jest trauma z dzieciństwa. Który siedmiolatek, mający w pamięci zmasakrowane zwłoki matki i sióstr, przeszedłby z tym do porządku dziennego? Współczucie dla małego dziecka tak doświadczonego już przez los, jest naturalnym odruchem serca. Społeczeństwo jednoczy się, chce pomóc, wysyła pieniądze, otacza kokonem bezpieczeństwa, zapominając przy tym jednak, żeby to dziecko trzeba nauczyć życia w społeczeństwie. Libby wyrasta więc na osobę, która kompletnie nie radzi sobie z codziennością. Wymaga, nie dając nic od siebie, wyrządza krzywdę, jedynej osobie, która może jej pomóc. Życie Libby naznaczone jest więc przejmującą samotnością.

"Wychowano mnie jak dzikuskę i tak mi zostało na zawsze" (s. 288)

Gillian Flynn nie skupiła się na nakreśleniu portretu psychologicznego tylko jednej postaci. Nie mniej ważną rolę odgrywa tu Ben Day, a więc mamy okazję poznać przebieg wydarzeń także z jego punktu widzenia. Osobowość Bena nie jest tak skomplikowana, jak jego siostry, ale i ona jest naznaczona wydarzeniami, które pozostawiły w emocjach bohatera wyraźny ślad. Czy to, czego doświadczył ten młody, wówczas piętnastoletni, chłopak (w tym podejrzenie o pedofilię) doprowadziło go do podjęcia tak ekstremalnej decyzji, jakim jest dokonanie morderstwa? Znaczący w tej sytuacji jest fakt, że ślady zbrodni noszą znamiona rytualnego mordu. Czas, w którym miało miejsce to zdarzenie, też nie jest bez znaczenia. Lata osiemdziesiąte nazywano okresem paniki satanistycznej. Panowało powszechne przekonanie, że nastolatek, który zaczyna się dziwnie zachowywać, zapewne został satanistą. (Ach, jak dobrze, że dziś na te rzeczy patrzy się nieco inaczej, ponieważ mogę w spokoju posłuchać Iron Maiden bez lęku o to, że zostanę posądzona o tajemnicze konszachty z Szatanem :) W powieści zespół Iron Maiden pojawił się właśnie w kontekście muzyki uwielbianej przez satanistów). Ben różnił się od swoich rówieśników. Cichy, spokojny chłopak, można powiedzieć - bez charakteru. Niewidzialny dla wielu, często stawał się obiektem drwin. Z pewnością był również podatny na negatywne wpływy środowiska, w którym przyszło mu się obracać.

"Mroczny zakątek" to świetnie skonstruowany thriller psychologiczny. Niejednokrotnie ma się wrażenie, że cała ta powieść jest przesiąknięta mrokiem. Już sam tytuł i okładka jednoznacznie sugerują, jaki będzie klimat tej książki, a treść tylko to potwierdza. To, co w znacznej mierze może wywołać niepokój w czytelniku to motywy, jakimi kierują się ludzie, sięgający po broń, by pozbawić drugiego człowieka życia. Zakończenie całej tej historii z pewnością zaskakuje, bez wątpienia Gillian Flynn ma dar wyprowadzania czytelników na manowce, nic w jej książce nie jest oczywiste. I za to ją uwielbiam!

Libby Day - można ją polubić, ale tylko wtedy, gdy odsunie się na bok wszystkie swoje wewnętrzne uprzedzenia. Przyznaję, to dość karkołomne zadanie, wziąwszy pod uwagę jej cechy charakteru. Można by przypuszczać, że cała jej osobowość składa się tylko z większych i nieco mniejszych wad. Bohaterka trzyma się wizerunku ofiary, osoby skrzywdzonej przez los, tylko po to, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mogłabym dopatrywać się w "Piątej fali" podobieństw do osławionych "Igrzysk śmierci" (o czym wspomina wiele recenzujących tę powieść osób), ale tego nie zrobię. Zapewne mogłabym się też doszukiwać wspólnych mianowników z "Intruzem" czy też serią "Gone", ale tego też nie zrobię. I choćbym siedziała godzinami i rozbierała powieść Ricka Yancey'a na części pierwsze, nie ma sposobu, żebym się czegokolwiek w tym temacie dogrzebała. Nie dlatego, że jestem mało spostrzegawcza, ale z tej prostej przyczyny, że nie czytałam ani "Igrzysk śmierci", ani "Intruza", ani serii "Gone". Jakimś cudem to mnie ominęło, choć wcale się przed tym nie wzbraniałam. Mimo wszystko nie żałuję, bo bardzo przysłużyło się to "Piątej fali", choćby z tego powodu, że temat jest dla mnie jeszcze całkiem świeży, nie oklepany, jeszcze mało schematyczny.

Niektórzy widzą jakieś analogie do "Drogi" Cormaca McCarthy'ego... Nie twierdzę, że ich nie ma, ale jeśli ktoś jest w stanie mnie oświecić i podać przykład, to byłabym wdzięczna. Możecie mi wierzyć, że to nie ironia przeze mnie przemawia, tylko czysta ciekawość. "Drogę" kocham miłością bezwarunkową (podkreślam to na każdym kroku, więc większość z Was już zapewne o tym wie), jest dla mnie arcydziełem w każdym calu, mocno zakotwiczonym w moich myślach i emocjach, ale w żaden sposób nie skojarzyłam akurat tego utworu z "Piątą falą". Możliwe, że chodzi o postapokaliptyczną wizję świata, ale to dla mnie zdecydowanie za mało.

Jak już wspomniałam, nie czuję się kompetentna, by doszukiwać się podobieństw "Piątej fali" czy to do innej książki, czy to do filmu, dlatego robić tego nie będę.

Ludzkość od wieków zadaje sobie pytanie, czy jesteśmy sami we wszechświecie. Sondujemy kosmos w nadziei, że znajdziemy chociaż ślad życia na innej planecie. Pytanie tylko, po co? Czyżbyśmy aż tak czuli się samotni jako ta maleńka plamka, zaledwie pyłek zrządzeniem losu umieszczony gdzieś wśród miliardów innych planet i gwiazd składających się na naszą galaktykę? A może nasze poczucie samotności jest tym bardziej dojmujące, gdy rozszerzymy pojmowanie bytu do całego wszechświata, w którym to właśnie galaktyka staje się ledwie mikroskopijną cząsteczką. I być może rzeczywiście kiedyś znajdziemy to, czego szukamy. A może jednak ktoś szybciej znajdzie nas. I wtedy będziemy tego żałować...

"Przybysze wcale nie są głupi. W porównaniu z nimi jesteśmy jak najmądrzejszy pies przy najgłupszym człowieku, tak bardzo są zaawansowani. Nie mamy jak z nimi rywalizować".

Obcy znaleźli Ziemię i mają wobec niej poważne zamiary. I absolutnie nie zamierzają bratać się z mieszkańcami planety, którą zamierzają skolonizować. Trzeba mieć jednak mądry i bardzo przemyślany plan działania, gdyż pozbycie się miliardów ludzi na całym świecie nie jest aż tak prostą sprawą. Pierwszy atak Przybyszów wywołał zaniepokojenie i stosunkowo niewielkie straty w ludziach, po drugiej tzw. fali zapanował strach, po trzeciej przerażenie, po czwartej zaczęła się walka o przetrwanie. Tego mogła się już podjąć tylko garstka ludzi, która jakimś cudem przeżyła inwazję. Wśród tych "szczęśliwców" znalazła się m.in. szesnastoletnia Cassie, która za wszelką cenę stara się odnaleźć swojego młodszego brata. Problem w tym, że stała się ona celem dla kogoś, kto koniecznie chce odebrać jej życie.

Czy wszechobecna śmierć, nieustanny strach i nieufność wobec każdego, kogo spotka się na swojej drodze, są w stanie zabić w człowieku wszelkie piękne uczucia jak np. miłość, przyjaźń i poświęcenie? Otóż nie, i mamy tego doskonały przykład w tej powieści. Bohaterowie walczą z obcymi nie tylko o przetrwanie jako gatunku, ale także o samych siebie, o to, by nie stracić czegoś, co stanowi istotę naszego człowieczeństwa.

Świetny warsztat pisarski autora sprawił, że lektura "Piątej fali" była niezwykle przyjemna. Przez cały czas dało się odczuć, że jest to przede wszystkim powieść skierowana do młodzieży, ale od czasu do czasu można przecież zapomnieć o wszelkich obiekcjach i poudawać, że ma się te kilka(naście) lat mniej. Chociaż przez chwilę, a co! :) Dodam tylko, że jeśli jednak ktoś szuka intelektualnego wyzwania z powieścią z gatunku science fiction, niech lepiej sięgnie po coś innego (choćby po "Ślepowidzenie" Petera Wattsa). "Piąta fala" służy raczej jako rozrywka, ale w bardzo dobrym tego słowa znaczeniu.

Moja ocena: 5/6

Mogłabym dopatrywać się w "Piątej fali" podobieństw do osławionych "Igrzysk śmierci" (o czym wspomina wiele recenzujących tę powieść osób), ale tego nie zrobię. Zapewne mogłabym się też doszukiwać wspólnych mianowników z "Intruzem" czy też serią "Gone", ale tego też nie zrobię. I choćbym siedziała godzinami i rozbierała powieść Ricka Yancey'a na części pierwsze, nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy można z dnia na dzień zapomnieć o miłości? Czy można zapomnieć kogoś, kogo się kochało tak mocno, że sama myśl o wspólnie spędzonej przyszłości staje się aż nazbyt oczywista?

Czy można ot tak spojrzeć za siebie i już nie zobaczyć za sobą niczego, co kiedyś tworzyło niezwykle stabilną, niezmienną strukturę zwaną przeszłością? W niej przecież tkwią nasze korzenie, nasze podjęte niegdyś decyzje, w niej zawarta jest niezachwiana podstawa naszej osobowości, w niej odszukać można postawione sobie w życiu cele, nasze wybory, wspomnienia te dobre i te złe, ale wszystkie potrzebne, by móc poczuć, że jest się mocno osadzonym w rzeczywistości. W niej znajdzie się to, co zbudowało nasze teraźniejsze "ja".

Lektura "Niepamięci" uświadamia nam, że tak naprawdę nasza przeszłość może być krucha niczym pękający na rzece lód zimową porą. Jedna chwila może sprawić, że to, co kiedyś nas ukształtowało jako człowieka, może w jednej chwili obrócić się w pył, by zniknąć w otchłani przerażającej niepamięci. W tej jednej chwili stajemy się kimś zupełnie obcym dla samego siebie. Strach jest naszym towarzyszem, gdy w panice próbujemy wyłowić z niebytu choć okruchy wspomnień, by móc odpowiedzieć sobie na pytanie: kim jestem?

Ciąg nieporozumień i zawieszonych w pół słowa rozmów doprowadziły trójkę przyjaciół, bohaterów powieści, do niezwykle skomplikowanych relacji. Zaplątani w niezwykle emocjonalny, trudny dla nich wszystkich trójkąt miłosny, starają się we wszelki możliwy sposób wszystko sobie poukładać. Jednak z tej potyczki nie można wyjść bez ran. Z czasem ich drogi się rozchodzą. Michał wycofuje się, ponieważ sądzi, że Katarzyna chce być z Romanem. Wyjeżdża do Niemiec. Tam stara się zapanować nad targającymi nim emocjami. Chłód i dystans, uczucia na uwięzi - czy to może się udać? Miłość do Katarzyny wciąż pozostaje żywa w jego sercu, a każdy dzień spędzony bez niej tak samo boli.

Pewne dramatyczne zdarzenie sprawia, że drogi Michała i Romana znów się schodzą. Okazuje się jednak, że żaden z nich od wielu lat nie miał kontaktu z kochaną przez obu kobietą. Znikła z ich życia nagle, bez słowa wytłumaczenia. Wszelki ślad po niej zaginął. Z niepokojem odkrywają fakt, że nikt nic nie wie o jej losach. Dlaczego z nikim się nie kontaktuje? Czy stało się coś złego? Co działo się z nią przez te wszystkie lata?

Gdzie jest Katarzyna?

Jedyne co po niej zostało, to listy, które dotarły do adresata zbyt późno.

"O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego przysyłała mi te listy? Czego ode mnie oczekiwała?"

Rzucają one nieco światła na tajemnicze zniknięcie kobiety, ale pozostawiają jeszcze więcej pytań.

Jolanta Kosowska stworzyła bardzo ciekawą, na swój sposób niezwykle przejmującą historię miłosną, w której nie wszystko jest oczywiste. Powieść ta w wielu miejscach przybiera naprawdę zaskakujący obrót. Ponadto akcja utworu w znacznej mierze w bardzo umiejętny sposób wpisana jest w przepiękne chorwackie krajobrazy. Zapewne niejeden czytelnik zapragnie zjeździć Chorwację wzdłuż i wszerz, by na własne oczy zobaczyć urokliwe miejsca opisane w książce.

Język powieści sprawia, że "Niepamięć" oceniam bardzo wysoko, ale... nie rozumiem, dlaczego styl wypowiedzi praktycznie wszystkich osób występujących na kartach tej książki, jest właściwie taki sam. Czy to wypowiada się wykształcony lekarz, czy biedna chorwacka staruszka brzmią oni niemal identycznie. Każdy w podobny sposób opisuje swoje uczucia, swoje przemyślenia. Ten mankament może sprawić, że bardziej wymagający czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że historia ta traci nieco na wiarygodności.

Gdybym miała w kilku słowach odpowiedzieć na pytanie, o czym jest ta książka, to bym powiedziała, że przede wszystkim o emocjach. "Niepamięć" jest nimi przesiąknięta od pierwszej do ostatniej strony. Czytelnik pozna każdy najmniejszy niuans wewnętrznych przeżyć bohaterów, każdą najmniejszą myśl. To sprawia, że powieść ta jest wspaniałą ucztą dla tych osób, które szukają w powieści obyczajowej nie tylko ciekawej historii, ale także niepowtarzalnej głębi uczuć. Jestem właśnie taką osobą, więc utwór Jolanty Kosowskiej ma spore szanse na to, że nigdy nie rozpłynie się w mrokach mojej własnej niepamięci.

Czy można z dnia na dzień zapomnieć o miłości? Czy można zapomnieć kogoś, kogo się kochało tak mocno, że sama myśl o wspólnie spędzonej przyszłości staje się aż nazbyt oczywista?

Czy można ot tak spojrzeć za siebie i już nie zobaczyć za sobą niczego, co kiedyś tworzyło niezwykle stabilną, niezmienną strukturę zwaną przeszłością? W niej przecież tkwią nasze korzenie, nasze...

więcej Pokaż mimo to