-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
2023-02-16
2023-02-11
Pora na ostatni akt Wojny Pustych Tronów. Podobnie jak przy recenzji drugiego tomu „Więźnia Oswobodzonego”, tak i tutaj, wspomnę, że jeżeli nie czytaliście poprzednich części, a macie w planach, to poniższy tekst zostawcie sobie na później...
Ok, skoro pozostali już tylko zainteresowani, to możemy jechać dalej. A zatem... Wojna Pustych Tronów, która rozgorzała w pierwszym tomie „Więźnia Oswobodzonego” i była kontynuowana w tomie drugim, zmierza ku końcowi. Wydaje się, że Winrael wypłynął w swoich imperialnych zakusach na szerokie wody, bowiem zmierza do całkowitego zjednoczenia całego Hildorien i podporządkowania go Cesarstwu czyli, tak de facto, sobie. To nie podoba się części wpływowych grafów, w tym, jeszcze do niedawna, sojusznikom dawnego generała Sauty, którzy zawiązują spisek przeciwko władcy. Tymczasem Aren-Aria - państwo na północy Hildorien - szykuje się do ostatecznej bitwy. Rządzone przez Kruka, zamienia się w twierdzę gotową do długotrwałego oblężenia. Na całym kontynencie zawiązywane są i zrywane kolejne sojusze, a dworskie intrygi przeplatają się z dramatem zwykłych ludzi uwikłanych w konflikt możnych tej części Świata...
„Drogi donikąd” to wielki finał świetnie napisanej, epickiej trylogii fantasy, w której bohaterskie czyny przeplatają się z tchórzowskimi zagrywkami, a drogi ludzi honoru i zdrajców wielokrotnie się przecinają. Przemysław Duda zamyka jeden z etapów w dziejach Hildorien, ale, spokojnie, nie jest to zamknięcie całej historii. Ta będzie kontynuowana w kolejnych tomach. Jednak teraz skupmy się na „Drogach donikąd”, gdzie akcja galopuje niczym koń królewskiego posłańca po Długim Trakcie. Powieść obfituje w zwroty akcji, a Przemek wielokrotnie pokazuje, że w jego opowieści wszystko może się zdarzyć, a Ty - Drogi Czytelniku - niczego nie możesz być pewny.
„Drogi donikąd”, choć domykają wiele tematów i wiele wyjaśniają, wciąż pozostają otwartą opowieścią. Nic dziwnego, skoro cykl „Kronika Szarego Człowieka” został zaplanowana na siedem tomów. Jesteśmy więc prawie w połowie drogi, choć już teraz widać, że bynajmniej nie jest to droga donikąd. Przemek Duda doskonale wie, co nam chce opowiedzieć i konsekwentnie odkrywa świat Hildorien, który zrodził się w głowie faceta o niepohamowanej wyobraźni. Przy czym Przemek potrafi te zrodzone w głowie obrazy/sceny, przelać na papier, a to - jak pokazuje historia literatury - nie zawsze idzie w parze z wyobraźnią. Jednak Przemysław Duda daje radę, kreśląc swoją opowieść, swój autorski świat z rozmachem godnym mistrzów gatunku zaczynając od Martina, Tolkiena, a na Sapkowskim kończąc. Cała czwórka mogłaby zapozować razem do zdjęcia... No dobra, z Tolkienem byłby problem, bo nie żyje, ale wiecie o co mi chodzi. ;)
Zarówno „Drogi donikąd”, jak i poprzednie części trylogii, mają wszystkie cechy dobrej high fantasy. Jest tu magia, polityczne intrygi, walka o władzę, a także mnogość ciekawych postaci (nie tylko ludzkich), które mają swoje dobre i złe strony, popełniają błędy, czasami robią głupstwa, czasami dają się podejść, a innym razem dzieje się wręcz odwrotnie i właśnie to sprawia, że są tak cholernie prawdziwe. Dlatego też polecam Wam cały cykl "Kroniki Szarego Człowieka". Warto sięgnąć po tę opowieść i pozwolić jej się porwać.
mroczne-strony.blogspot.com
Pora na ostatni akt Wojny Pustych Tronów. Podobnie jak przy recenzji drugiego tomu „Więźnia Oswobodzonego”, tak i tutaj, wspomnę, że jeżeli nie czytaliście poprzednich części, a macie w planach, to poniższy tekst zostawcie sobie na później...
Ok, skoro pozostali już tylko zainteresowani, to możemy jechać dalej. A zatem... Wojna Pustych Tronów, która rozgorzała w pierwszym...
2023-02-02
Dobra, tak dla jasności: „Pięć pustych tronów”, to drugi tom trylogii „Więzień Oswobodzony”, a zatem, jeśli nie czytaliście pierwszej części, a macie taki zamiar, odpuście sobie niniejszy tekst. Spokojnie, nie ucieknie, jak nadrobicie zaległości, w każdej chwili możecie tu wrócić. Ok, skoro wszystko już jasne, to zaczynamy...
Drugi tom „Więźnia Oswobodzonego” zaczyna się od spotkania z Czarodziejem, który od dawna nie żyje. Po swojej fizycznej śmierci jego dusza, jaźń czy jakkolwiek to nazwiemy, trafia do dziwnego miejsca zawieszonego między... światami? wymiarami? Coś takiego. W tym samym dziwnym miejscu jest również Merydara, którego poznaliśmy w pierwszym tomie "Kroniki Szarego Człowieka". Merydar, choć oficjalnie uchodzi za kapłana, tak naprawdę jest prastarą istotą równą Czarodziejowi. Pierwszy rozdział „Pięciu Pustych Tronów” jest bardzo tajemniczy, ale z drugiej strony co nieco nam wyjaśnia. A potem... Potem wraz z Merydarem wracamy do wciąż ogarniętego wojną Hildorien. Po ucieczce z Aren-Din, królowa Sarephia oraz jej towarzysze cały czas przemieszczają się. Dołącza do nich Merydar i wspólnie zmierzają do stolicy Cesarstwa Adragov, gdzie przebywa Winrael – dawny generał podbitej Sauty. Tymczasem Winrael po tym jak objął stanowisko arcygrafa, coraz pewniej odnajduje się w pałacowych intrygach i knowaniach. Jak się okazuje i tutaj, podobnie jak w armii, musi być świetnym strategiem, zwłaszcza, gdy za przeciwnika ma przedwieczną istotę, która sama siebie nazywa Więźniem Oswobodzonym. Problem w tym, że w arcygrafie stopniowo zachodzi wewnętrzna przemiana i wydaje się, że nie na lepsze. Czy polityka tak wpływa na Winraela czy może winny jest Więzień?
„Pięć Pustych Tronów”, przynosi nam kolejne znaki zapytania. To czas niepewności i wciąż wyraźnych napięć oraz upadków ostatnich władców krajów Hildorien. Gdy w Aren-Arii władzę przejmuje Kruk, a Cesarstwo Filiana traci Cesarza, dla mnie stało się jasne, że plan istoty, która sama siebie nazwała Więźniem Oswobodzonym, idzie według jego zamierzeń. Ale „Pięć Pustych Tronów” to - takie odniosłem wrażenie - również opowieść o poszukiwaniu siebie i o tym, że nie wszystkie podjęte decyzje są słuszne, a ich konsekwencje bywają bardzo bolesne, zwłaszcza dla osób postronnych. Przemek Duda, niczym George R.R. Martin, nie bierze jeńców i udowadnia, że w jego historii każdy może paść trupem, a granica między dobrem a złem jest równie cienka co ściany z karton-gipsu.
Po bardzo emocjonującym pierwszym tomie, w drugim te emocje nieco opadają. Mamy tu sporo scen pałacowych, w których toczy się wielka polityka, ze swoimi kłamstwami, grą pozorów, zawieraniem sojuszy i knowaniem przeciwko innym. Z drugiej strony Przemysław Duda puszcza kolejne oko do fanów Tolkiena, serwując im pełną przygód wędrówkę królowej Seraphii i jej towarzyszy. Ta wędrówka przypomniała mi wyprawę Drużyny Pierścienia. Ta ekspedycja ma szalenie istotną rolę w całej intrydze i może odmienić losy wielu ludzi i istot,
„Pięć Pustych Tronów” to magia, political fiction i epicka fantasy w najczystszym wydaniu. Przemysław Duda doskonale wie jaką historię chce nam opowiedzieć i jest w tym konsekwentny. Cykl „Kronika Szarego Człowieka” to wielowątkowa opowieść napisana z rozmachem, z całkiem sporą ilością bohaterów, których jednak Autor prowadzi pewnie, niczym doświadczony woźnica swoje konie.
Choć dynamika „Pięciu Pustych Tronów” trochę różni się od „Mieczy i słów”, to jednak tym, którym już wcześniej spodobała się opowieść o Hildorien, nie powinni czuć się zawiedzeni. Ja nie byłem i polecam Wam skusić się na tę przygodę.
mroczne-strony.blogspot.com
Dobra, tak dla jasności: „Pięć pustych tronów”, to drugi tom trylogii „Więzień Oswobodzony”, a zatem, jeśli nie czytaliście pierwszej części, a macie taki zamiar, odpuście sobie niniejszy tekst. Spokojnie, nie ucieknie, jak nadrobicie zaległości, w każdej chwili możecie tu wrócić. Ok, skoro wszystko już jasne, to zaczynamy...
Drugi tom „Więźnia Oswobodzonego” zaczyna się...
2023-01-27
Teoria wieloświatów nie jest niczym nowym. Tak oficjalnie i naukowo została opracowana przez Hugh Everatta III w latach '50 XX wieku, ale - jak wiemy - pisarze byli szybsi. Ot, wieźmy choćby Herberta Georga Wellsa i jego „Wehikuł czasu” albo „Władcę pierścieni” Tolkiena... A skoro już o „Władcy pierścieni” mowa, warto tu się zatrzymać, bowiem „Miecze i słowa” – powieść otwierająca trylogię „Więzień Oswobodzony” i znacznie większy cykl "Kronika Szarego Człowieka", wyraźnie jest zainspirowana Tolkienem, ale również kultową „Pieśnią Lodu i Ognia” Georga R.R. Martina. Przemysław Duda wzoruje się na mistrzach high fantasy, tworząc swoją własną, autorską opowieść, która porywa, która zachwyca, która sprawia, że ciężko się od tej historii oderwać.
Rzecz dzieje się w Hildorien – fikcyjnej krainie, do której wchodzimy w chwili wielkiego przesilenia. Jest to moment, gdy bańka pomiędzy królestwami pęka i rozpoczyna się wojna. Wojna, która została dokładnie zaplanowana i to bynajmniej nie przez strony konfliktu. Wszystkim bowiem steruje dużo większa siła, a właściwie nie tyle siła, co prastara istota, mroczna i potężna, która sama siebie nazywa Więźniem Oswobodzonym. W Hildorien rozpoczyna się gra o tron, w której stawką są nie tylko ładnie zdobione stołki i ciężkie żelastwo nakładane na głowę, ale przede wszystkim ludzkie życie i dotychczasowy porządek świata.
„Miecze i słowa”, to debiut literacki Przemysława Dudy, który tą książką rozpoczyna cykl "Kronika Szarego Człowieka". Cykl przewidziany na siedem tomów, z czego powstały już cztery. Wszystkie doczekały się ostatnio nowego, poprawionego wydania i nowej szaty graficznej, która bardzo mi się podoba, ale może zostawmy wygląd zewnętrzny i skupmy się na fabule . „Miecze i słowa” to powieść, która zabierze Was do świata u progu wielkiej wojny. Pierwsze rozdziały, to polityczna kotłowanina i rosnące napięcie. Widzimy jak wielcy świata Hildorien zawiązują i zrywają kolejne sojusze, zbierają wojska i szykują się do walki. Doskonale wiemy, że wojna wybuchnie, jednocześnie Przemek Duda daje nam kolejne wskazówki, że to, co widzimy na wierzchu, to jedynie gra pozorów, zręczna maskarada i że ta opowieść ma drugie dno.
Spisek mający na celu obalenie obecnego porządku świata został pokazany wielopłaszczyznowo. Wraz z poznawaniem kolejnych bohaterów, m.in.: generała armii uwikłanego w konflikt zbrojny królestwa, jego królowej, cesarza, księcia, kapłana i tajemniczego gościa zwanego Krukiem, wgryzamy się w tę opowieść coraz bardziej. Przemek Duda, niczym stary gawędziarz, snuje historię pełną intryg, kłamstw, knowań i zdrad, i daje nam całą plejadę barwnych i niejednoznacznych postaci - ciekawych i nietuzinkowych, niekiedy pełnych sprzeczności. Jednych polubiłem, drugich wręcz przeciwnie, ale chyba żadnego z głównych bohaterów nie potraktowałem obojętnie. Fakt, że wywołują emocje, bardzo dobrze świadczy o Autorze, bowiem nie ma nic gorszego niż czuć do bohaterów obojętność.
W „Mieczach i słowach”, wielka polityka przeplata się z życiem szarych ludzi, ci chcąc nie chcąc zostają wciągnięci w konflikt tych na szczytach władzy i - jak to bywa w życiu - cierpią najbardziej. To stara prawda, że gdy kilku władców się kłuci, giną miliony i tego doświadczycie również tutaj. W ten konkretny konflikt Autor angażuje również – że tak to ujmę – ikoniczne istoty światowej fantastyki, na czele z krasnoludami, orkami i goblinami. Pojawiają się tu także zmiennokształtni i gryfy. Wiecie, z początku – jako, że w ogóle nie znałem twórczości Przemka Dudy – miałem wiele obaw: że będzie to fantasy przesolone, że w pewnym momencie zagubię się w tłumie postaci (tak, jest to jedna z tych powieści, w których jest tłoczno, ale w tym przypadku idzie to na plus), że świat wykreowany przez Autora, w którymś miejscu zacznie pękać i się rozjeżdżać... Jednak z każdym kolejnym przeczytanym rozdziałem, te obawy szły w odstawkę, Przemek bowiem dał mi powieść, którą chciałem przeczytać, napisaną bez zbędnego patosy, bez nużących opisów, za to z całkiem przyzwoicie poprowadzoną narracją, z ciekawą i wciągającą fabułą oraz niebanalnymi bohaterami.
„Miecze i słowa” to high fantasy spod znaku Tolkiena i Martina, ale nie tylko dla fanów Tolkiena i Martina. Ta powieść łączy w sobie cechy dobrej powieści gatunkowej, a przy tym językowo stoi na wysokim poziomie, więc może spodobać się wielu. Jeśli o mnie chodzi, cały cykl bardzo przypadł mi do gustu. No nie będę ukrywał, że za chwilę sięgnę po drugi tom. Całość mam już dawno ogarniętą, więc mogę Wam już teraz napisać, że ten cykl wart jest polecenia. Co też właśnie czynię – gorąco zachęcając Was do sięgnięcia zarówno po „Miecze i słowa” jak i pozostałe tomy, o których piszę w kolejnych recenzjach.
mroczne-strony.blogspot.com
Teoria wieloświatów nie jest niczym nowym. Tak oficjalnie i naukowo została opracowana przez Hugh Everatta III w latach '50 XX wieku, ale - jak wiemy - pisarze byli szybsi. Ot, wieźmy choćby Herberta Georga Wellsa i jego „Wehikuł czasu” albo „Władcę pierścieni” Tolkiena... A skoro już o „Władcy pierścieni” mowa, warto tu się zatrzymać, bowiem „Miecze i słowa” – powieść...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-19
Chyba jestem już wystarczająco stary, aby sentymentalne podróże odbywać z przyjemnością, a mówienie: "kiedyś to było lepiej", powoli staje się życiowym mottem. 😉 Czy jednak faktycznie było lepiej? Podobno nasze mózgi chętniej zapisują te dobre wspomnienia, więc... Tak czy inaczej sentymentalnych powrotów do przeszłości nie odmawiam, więc i tym chętniej sięgnąłem po najnowszą premierę, nieznanego mi wcześniej wydawcy OpenBeta.
"Bohaterowie ostatniej akcji" Nicka de Semlyena zabierają Czytelnika za kulisy największych hitów kina akcji lat '70 i '80; do prywatnych rezydencji najpotężniejszych ówczesnych gwiazd i filmowej kuchni, gdzie ugotowano przeboje, do których wciąż z przyjemnością wracam. "Rocky", "Rambo", "Terminator", "Szklana pułapka", "Nico - ponad prawem", "Zaginiony w akcji" - te tytuły pewnie zna każdy i wielu się na nich wychowało. Pamiętam, jak z programem telewizyjnym (tak, tym w wersji papierowej), siadałem na kanapie i z zapałem podkreślałem czerwonym długopisem te tytułu, które chcę obejrzeć. Dzieciakowi dorastającemu w latach '90 bardzo imponowały popisy Johna Rambo i przerażało zimne spojrzenie T-800. Jednak nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jak te filmy powstały, jak wyglądało życie ich gwiazd i jak to się stało, że tymi gwiazdami się stali.
Ta książka to opowieść o Stallone, Schwarzeneggerze, Norrisie, Van Dammie, Seagalu, Willisie, Chanie i Lungrenie; o narodzinach gwiazd i mitów. Z tej książki dowiecie się m.in. dlaczego Sly nienawidził Rockiego, co sprawiło, że filmowy Conan okazał się klapą, jak to się stało, że Steven Seagal złamał nadgarstek Seanowi Conneremu i dlaczego żona Chucka Norrisa nie chciała się z nim przez tydzień całował. Masa ciekawostek i anegdot, ale przede wszystkim opowieść o wzlotach i upadkach, sukcesach i porażkach, o skromnych początkach i wielkich karierach. Nick de Semlyen pisze o swoich bohaterach z zaangażowaniem i pasją, a przy tym niezwykle lekko. Momentami "Bohaterów ostatniej akcji" czyta się niemal jak powieść, a nie literaturę faktu. Ta naszpikowana cytatami ludzi filmu, smaczkami i kulisami powstawania największych i najbardziej kultowych przebojów kina akcji książka, jest z jednej strony sentymentalną podróżą do przeszłości, z drugiej obala mity herosów ówczesnego kina, pokazując nam również ich słabe strony, paskudne cechy i przywary. Ta książka to trochę taki odpowiednik pokazania nam jak powstają parówki, momentami pozostaje pewien niesmak, choć z drugiej strony, pokazuje też człowieczeństwo aktorów, którzy często grali nieskazitelnych nadludzi, a prywatnie potrafili być - owszem - spoko ludźmi, ale i kompletnymi, napuszonymi dupkami. Ich losy w tej książce wielokrotnie się przeplatają i tworzą jeden wielki wspólny obraz; obraz dawnego Hollywood i jego królów.
"Bohaterowie ostatniej akcji" to książka ciekawa i świetnie napisana, jednak mój początkowy entuzjazm, szybko przygasł, gdy dostrzegłem ilość błędów, które przeszły przez sito redakcji i korekty. Powtórzone wyrazy (jeden obok drugiego), zamieniona kolejność słów, lub nie takie jakie powinno być, tytułu filmów w połowie wyjustowane, w połowie nie, a do tego ciężki, biały offsetowy papier zepsuły mi odbiór tej publikacji. To nie powinno tak wyglądać, a jakby tego było mało, pierwsze kilka stron nie załapał dobrze klej i zaczęły mi uciekać. Wiecie, ta pozycja ma cenę okładkową 60 zł i za taką kasę oczekiwałbym produktu nieco wyższej jakości. Ja wiem, błędy się zdarzają i w 100% nie da się ich wyeliminować, ale tu było tego po prostu za dużo. A szkoda, bo Semlyen odwalił kawał dobrej roboty. Facet od lat publikuje w "Empire", przeprowadzał wywiady z największymi w Hollywood i w tej książce widać tę jego ogromną wiedzę i zamiłowanie do tego co robi, w dodatku świetnie pisze (tutaj ukłony również dla tłumacza Bartosza Czartoryskiego), ale na poziomie polskiej redakcji coś poszło nie tak, coś "nie pykło". Może na przyszłość warto zlecić korektę komuś z zewnątrz, żeby na tekst spojrzały dwie pary oczu, a nie jedna? No i dajcie spokój z białym papierem, on jest okropny i przypomina mi książki Wydawnictwa Albatros sprzed dwudziestu lat, albo dzisiejsze twory z Poligrafu i to bynajmniej nie jest komplement.
Niemniej uważam, że "Bohaterowie ostatniej akcji" jest tytułem na tyle ciekawym, na tyle dobrze napisanym, że jeśli macie odpowiednio dużą tolerancję na niedociągnięcia techniczne i jesteście fanami kina akcji rodem ze starego Hollywood, to jak duża szansa, że ta pozycja przypadnie Wam do gustu.
mroczne-strony.blogspot.com
Chyba jestem już wystarczająco stary, aby sentymentalne podróże odbywać z przyjemnością, a mówienie: "kiedyś to było lepiej", powoli staje się życiowym mottem. 😉 Czy jednak faktycznie było lepiej? Podobno nasze mózgi chętniej zapisują te dobre wspomnienia, więc... Tak czy inaczej sentymentalnych powrotów do przeszłości nie odmawiam, więc i tym chętniej sięgnąłem po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-16
Rafał Terlecki powraca. Że taki powrót nastąpi było wiadome już wiosną br. kiedy to w księgarniach pojawił się pierwszy tom cyklu, debiutującego wówczas Piotra Gajdzińskiego. Owszem, Autor debiutował "Sierocińcem janczarów" ale wyłącznie jako powieściopisarz, bowiem ma na swoim koncie kilka tytułów z gatunku literatury faktu, m.in. biografię Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Beletrystyka to jednak zupełnie inna bajka, więc gdy w to wchodzisz, to nieważne co wcześniej napisałeś, debiutujesz jeszcze raz. "Sierociniec janczarów" pozytywnie mnie zaskoczył, był to bardzo dobry kryminał, który łączył przeszłość z teraźniejszością; który miał tajemnicę i swoją dynamikę. Byłem więc bardzo ciekaw drugiego tomu zwłaszcza, że nie wszystko w tym pierwszym zostało rozstrzygnięte. Dlatego też - i tu mała rada - najlepiej tę historię zacząć od samego początku. W "Szczurzym szlaku" po prostu zbyt wiele wydarzeń nawiązuje do pierwszego tomu, więc aby nie drapać się w głowę i nie zastanawiać się "o co kaman", to musicie zacząć od "Sierocińca janczarów".
"Szczurzy szlak" rozgrywa się rok po wydarzeniach z pierwszej części. Rafał Terlecki wraca do Wolsztyna, aby spotkać się z nauczycielem miejscowego liceum. Facet chce poznać prawdę o dziejach swojego dziadka. Sprawa sięga czasów II wojny światowej, ale - jak się wydaje - wciąż ma wpływ na teraźniejszość. Tym bardziej, że zaczynają ginąć ludzie, jak choćby pewien pracownik wiedeńskiego Muzeum Historii Sztuki, który był dopiero co odnalezionym kuzynem naszego nauczyciela. Przypadkowe potrącenie? Początkowo wszyscy w to wierzyli, ale gdy Terleckiemu ktoś porywa żonę, kurtyna pozorów opada i zaczyna się naprawdę ostra gra. Osoby stojące za porwaniem, chcą, aby dziennikarz odpuścił sobie temat. Problem w tym, że Rafał bardzo nie lubi, gdy ktoś wywiera na niego presję. Wtedy przynosi to odwrotny skutek do zamierzonego, a poziom determinacji niebezpiecznie się podnosi osiągając pułap "za wszelką cenę". Tak jest i tym razem i Terlecki z pomocą sprawdzonych przyjaciół, zrobi wszystko, aby odkryć szlak człowieka, który przez całe dziesięciolecia ukrywał się przed światem...
Piotr Gajdziński już w pierwszym tomie pokazał, jak sprawnie połączyć historię i współczesność. Tam, podobnie jak w "Szczurzym szlaku" fabuła biegnie dwutorowo i to jest dobry zabieg, bo możemy jeszcze bardziej wgryźć się w tę opowieść. A jest ona mroczna, zawiła i wielowątkowa, nasączona emocjami i dynamiczną akcją. Nie jest to jednak akcja jaką znamy chociażby z cyklu powieści o Reacherze, ale jak na kryminał, wiele się tu dzieje. To jest oczywiście plusem tej książki, bowiem co jak co, ale senna atmosfera zwyczajnie nie pasowałaby do tej konkretnej opowieści.
"Szczurzy szlak" to kryminał z nazistami w tle; to powieść o zbrodniarzach i ich ofiarach, o piekle wojny, o zerwanych więziach, o potrzebie poznania dziejów własnych przodków i o ideologii, która niesie zniszczenie i śmierć. Piotr Gajdziński umiejętnie zawiązuje kryminalną intrygę i dawkuje nam odpowiedzi na kolejne nurtujące nas pytania. Główny bohater może i ciut za dużo chleje, ale nie sposób go nie lubić, zwłaszcza, że reprezentuje raczej wymarły gatunek dziennikarza śledczego, ale takiego - wiecie - nie dość, że z krwi i kości i powołania, to jeszcze z jajami. Takiego, którego nie da się kupić, który z metaforyczną saperką w dłoniach kopie i poszukuje, a czasami nią przywali. No i poszukuje prawdy, czyli - mam takie wrażenie - kolejnego zanikającego zjawiska w polskich mediach.
Piotr Gajdziński potrafi zainteresować Czytelnika, wciągnąć go w wir wykreowanych przez siebie wydarzeń. Jego styl jest niewymuszony i lekki, dialogi zgrabnie poprowadzone. To dało się już zauważyć w "Sierocińcu janczarów", a "Szczurzy szlak" tylko to potwierdził. W sumie wyszedł bardzo dobry dyptyk, który z przyjemnością Wam polecam. Zwłaszcza jeśli jesteście fanami gatunku i macie po dziurki w nosie kolejnego policyjnego kryminału, z kolejnym sztampowym gliną. Tu tego nie znajdziecie. I całe szczęście!
mroczne-strony.blogspot.com
Rafał Terlecki powraca. Że taki powrót nastąpi było wiadome już wiosną br. kiedy to w księgarniach pojawił się pierwszy tom cyklu, debiutującego wówczas Piotra Gajdzińskiego. Owszem, Autor debiutował "Sierocińcem janczarów" ale wyłącznie jako powieściopisarz, bowiem ma na swoim koncie kilka tytułów z gatunku literatury faktu, m.in. biografię Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-04-11
Ostatnio znacznie rzadziej sięgam po kryminały. Jeszcze dwa czy trzy lata temu wyglądało to zupełnie inaczej, jednak myślę, że ten gatunek po prostu przejadł się mi i kolejne opowieści z "dzielnymi" policjantami jakoś mnie nie bawią. A powiedzmy sobie szczerze: w większości kryminałów główne role grają właśnie gliniarze. Na szczęście Sierociniec janczarów nie zalicza się do tej większości. Tutaj pierwsze skrzypce gra dziennikarz, co w tym gatunku, też nie jest w sumie niczym nowym. Jedną z fundamentalnych zasad pisarstwa jest jednak ta mówiąca o tym, że "pisz o tym, co znasz" i Piotr Gajdziński jako dziennikarz właśnie i to z wieloletnim stażem postanowił trzymać się tych wytycznych. Zresztą nie on jeden. Piotr Głuchowski, Tomasz Sekielski czy Robert Małecki - wszyscy z doświadczeniem medialnym, czy to gazetowym, radiowym, czy telewizyjnym - również wybierali na głównych bohaterów dziennikarzy.
Sam Piotr Gajdziński, choć Sierocińcem janczarów debiutuje jako powieściopisarz, ma na swoim koncie ponad dziesięć publikacji z literatury faktu, m.in. biografie Jaruzelskiego, Gomułki czy Gierka. Z wykształcenia jest historykiem, więc i historia odgrywa w Sierocińcu znaczącą rolę. Ta opowieść zaczyna się od morderstwa nastolatki. Bardzo brutalnego morderstwa. Sprawcę szybko ujęto i skazano i właściwie na tym cała historia by się skończyła gdyby nie dziennikarz telewizyjny Rafał Terlecki i jego dawny licealny kumpel Paweł Zdanowski, który na zlocie klasowym wspomina o tej sprawie, a później wręcza Terleckiemu akta śledztwa. Skąd wolsztyński biznesmen ma te papiery? Nie wiadomo, ale Rafał z każdym kolejnym rozdziałem zaczyna dostrzegać drugie dno tej historii i urlop wypoczynkowy w rodzinnych stronach szybko zamienia się w dziennikarskie śledztwo, które doprowadzi go do podobnych mordów, które miały miejsce w tych okolicach jeszcze przed wojną, a także w okresie PRL. W tle tego wszystkiego pojawia się komunistyczny wywiad wojskowy, afera "Żelazo" i handel kobietami, a we wszystko wydaje się być uwikłany jeden z najbogatszych ludzi w regionie, osiemdziesięcioletni już Zdzisław Skibniewski. Do Terleckiego zaczyna powoli docierać, że to największy, ale jednocześnie najbardziej niebezpieczny temat w jego dziennikarskiej karierze...
Sierociniec janczarów to powieść mroczna i pełna tajemnic. Jedna z tych, które nie zwalniają tempa. Kolejne rozdziały niosą ze sobą kolejne nowe znaki zapytania i tropy. Piotr Gajdziński serwuje nam wielowątkową historię osadzoną na trzech płaszczyznach czasowych, gdzie wydarzenia z sięgającej przedwojnia i PRL-u przeszłości, mocno oddziałują na teraźniejszość. Ale co może mieć wspólnego ksiądz Franciszek Janicki pełniący posługę w wolsztyńskiej parafii w pierwszych dekadach XX wieku z morderstwem dokonanym przez osiemnastolatka w roku 2016? I co do tego ma działający w Europie w latach '60 i '70 polski gang i wojskowy wywiad PRL? To tylko niektóre sekrety, które przyjdzie odkryć dziennikarzowi Rafałowi Terleckiemu. Terlecki, to postać całkiem nieźle napisana. Choć na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie schematycznego bohatera kryminałów: ciągnącego z butli, śmierdzącego fajkami rozwodnikiem, który ze swoją ex jest mniej więcej na tym poziomie zażyłości co Polska i Niemcy w '39. Można powiedzieć: klasyka! Jednak to tylko pozory, bo o ile Terlecki, owszem, sporo chleje i kurzy śmierdziuchy, o tyle z byłą żoną ma całkiem dobre relacje. Na tyle dobre, że wciąż zdarza im się dzielić łóżko (jeśli wiecie, co mam na myśli). Poza tym nasz główny bohater na pewno nie jest typem ociekającego testosteronem macho. Raczej sprawia wrażenie "swojskiego chłopa", choć nasiąkniętego warszawką. Mimo tego, ta się faceta lubić, a jego wady i niedoskonałości tylko potęgują uczucie, że ktoś taki może gdzieś tam żyć naprawdę.
Sierociniec janczarów to kryminał mocno zabarwiony historią. Mamy tu odwołania zarówno do czasów II RP, jak i ery Gomułki. W tle przewija się afera "Żelazo", Kiszczak i kilka innych postaci z najnowszej historii Polski, ale te wątki idealnie wpasowują się w fabułę. Bo to w dużej mierze historia o zbrodniczym systemie, który stworzył i karmił kolejnego zbrodniarza, prawdziwego psychopatę; to również powieść o lokalnych układach rządzących małymi społecznościami i polityce, w której nie ma miejsca na poglądy, zasady czy sentymenty.
Uważam, że powieść Piotra Gajdzińskiego, to debiut zasługujący na uwagę. Sierociniec janczarów jest książką nie tylko trzymającą w napięciu, ale i przemyślaną, a do tego w dusznym, małomiasteczkowym, klimacie, który osobiście bardzo lubię. Warto też wspomnieć, że Sierociniec to pierwszy tom dylogii, a zatem na odpowiedzi na kilka pytań przyjdzie nam jeszcze chwilę zaczekać. Ja oczywiście, gorąco zachęcam Was do lektury, no i będę wypatrywał drugiej części.
| mroczne-strony.blogspot.com
Ostatnio znacznie rzadziej sięgam po kryminały. Jeszcze dwa czy trzy lata temu wyglądało to zupełnie inaczej, jednak myślę, że ten gatunek po prostu przejadł się mi i kolejne opowieści z "dzielnymi" policjantami jakoś mnie nie bawią. A powiedzmy sobie szczerze: w większości kryminałów główne role grają właśnie gliniarze. Na szczęście Sierociniec janczarów nie zalicza się do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Każda rodzina ma swoje tajemnice, schody zaczynają się w momencie, gdy wychodzą na jaw. Krystyna Kalinowska to osiemdziesięcioletnia seniorka, która całe swoje zawodowe życie poświęciła pracy w szkole, jej mąż przez lata był dyrektorem Stacji Filtrów, syn jest robiącym międzynarodowe interesy biznesmenem, a córka związała się z dyplomatą. W zagranicznej placówce Rzeczpospolitej jest również jej wnuk, a wnuczka robi karierę w branży farmaceutycznej. Nestorka rodu wydaje się nie mieć powodów do zmartwień, ale pewnego letniego dnia wraca do swojego mieszkania wyraźnie przybita, a kilka dni później Laura - jej wnuczka, znajduje ją martwą. Szybko okazuje się, że babcia Krysia nie odeszła w sposób naturalny, że starszej pani ktoś pomógł. Policja rozpoczyna dochodzenia, ale Laura i jej brat Karol również nie próżnują i prowadzą swoje własne śledztwo. Wkrótce wychodzą na jaw dziwne ruchu finansowe starszej pani. Na krótko przed śmiercią zaczęła pozbywać się swojego pokaźnego majątku: sprzedała lokale "na mieście", wypłaciła sporej ilości gotówki, a część spadku zapisała dziwnej firmy-widmo zajmującej się poszukiwaniami osób zaginionych. Czy babcia Krysia padła ofiarą naciągaczy? I dlaczego od prawie trzydziestu lat utrzymywała pusty dziecięcy grób na Powązkach? Kolejne pytania mnożą się z każdą godziną, a grę pozorów wydaje się prowadzić każdy z rodziny Kalinowskich. Wszyscy mają coś do ukrycia. Każdy ma swoje wstydliwe sekrety...
Wojciech Wójcik debiutował w 2016 roku powieścią Nikomu nie ufaj. Pamiętam tamtą powieść, między innymi dlatego, że zamawiając ją byłem przekonany, że autorem jest reżyser kultowej Ekstradycji, Sfory czy Trójkąta bermudzkiego. Rozczarowanie spowodowane odkryciem, że to jedynie zbieżność imienia i nazwiska, szybko ustąpiło, gdy przeczytałem tamtą powieść. To był naprawdę udany debiut i później jeszcze kilkukrotnie wracałem do twórczości tego pisarza. Sięgając po Odmęty śmierci wiedziałem więc czego, mniej więcej, się spodziewać: dynamicznej fabuły, zwrotów akcji, ciekawej, wciągającej opowieści i od cholery znaków zapytania. To wszystko tu jest, a oprócz tego mamy ciekawych bohaterów i pełnokrwisty kryminał miejski, w którym historia Warszawy, ze szczególnym naciskiem na Ochotę, odgrywa tu bardzo istotną rolę. Miasto niewątpliwie jest jednym z bohaterów Odmętów śmierci; jest tłem i sceną wydarzeń zarówno obecnych, jak i tych z zamierzchłej przeszłości.
Z jednej strony mamy zabójstwo seniorki, z drugiej zaś młodego mężczyznę, który z załamaniem nerwowym, trafia na oddział psychiatryczny. Na początku możemy się jedynie domyślać, że te na pozór osobne i obce sobie wątki, coś łączy. Na pewno kłamstwa, ale czy coś jeszcze? No właśnie, kłamstwa... W Odmętach śmierci wszystko jest kłamstwem i wszyscy kłamią, choć z różnych powodów. Atmosfera jest tu, gęsta niczym zupa zaprawiana ciężką śmietaną i z każdą kolejną sceną wydaje się gęstnieć jeszcze bardziej. Znaków zapytania przybywa, a śmierć starszej pani niechybnie wydaje się mieć związek z wydarzeniami sprzed dekad.
Odmęty śmierci, to powieść o błędnych decyzjach, które rzutują na całe życie, to także historia o potrzebie odkupienia win, traumach, które piętnują psychikę i chciwości, która zasłania oczy niczym opaska Temidy. To także książka o zbrodniach i zawiłych życiorysach.
Lubię prozę Wojciecha Wójcika, bo po prostu dobrze się ją czyta. Jego styl jest niewymuszony, a rytm przyjemny w odbiorze, co dla mnie ma bardzo istotne znaczenie, zwłaszcza, gdy mam do czynienia z książką bardziej obszerną, a Odmęty śmierci niewątpliwie takie są. Ponad pół tysiąca stron, to całkiem sporo, ale choć niewątpliwie powieść tę należy zaliczyć do grubych, to tej wagi w ogóle się nie czuje. Myślę, że to zasługa dynamiki tej książki. Tutaj cały czas coś się dzieje, Wójcik nie daje chwili wytchnienia, prze do przodu mocno i konsekwentnie, serwując nam mroczną historię rodziny Kalinowskich; historię, w której ilość przysłowiowych trupów w szafie jest doprawdy imponująca.
Odmęty śmierci to bardzo dobre gatunkowe czytadło, w którym - na całe szczęście - główne role nie przypadły policjantom. Serio, mam już dość tych wszystkich literackich gliniarzy, jakby produkowanych w tej samej fabryce klonów. Każdy jeden po rozwodzie, zaglądający do kieliszka, kreujący się na kolejnego Brudnego Harry'ego od siedmiu boleści... No nie, to już się przejadło. U Wójcika mamy zwykłych ludzi, którzy kopią w historii własnej rodziny. To przekonuje mnie dużo bardziej niż kolejny papierowy "superglina". Odmęty śmierci, to książka, z którą nie miałem ani chwili nudy i chyba to jest najlepszą rekomendacją. Bo przecież po beletrystykę sięgamy właśnie po to, aby się nie nudzić, prawda?
| mroczne-strony.blogspot.com
Każda rodzina ma swoje tajemnice, schody zaczynają się w momencie, gdy wychodzą na jaw. Krystyna Kalinowska to osiemdziesięcioletnia seniorka, która całe swoje zawodowe życie poświęciła pracy w szkole, jej mąż przez lata był dyrektorem Stacji Filtrów, syn jest robiącym międzynarodowe interesy biznesmenem, a córka związała się z dyplomatą. W zagranicznej placówce...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-12
Wojciech Wójcik, to autor, który fanom kryminałów i thrillerów powinien być już dobrze znany. Debiutował w 2016 roku powieścią "Nikomu nie ufaj". Czytałem tę książkę krótko po tym jak została wydana i to była naprawdę świetnie napisana rzecz i mocny start na literackiej drodze. Od tamtego czasu minęło siedem lat, mamy jesień 2023 roku, a na księgarniane półki wskakuje właśnie trzynasty tytuł Wójcika. W naszej kulturze trzynastka nie najlepiej się kojarzy, ale już we Włoszech jest to liczba szczęśliwa. A jak to się ma do "Biletu dla zabójcy"? Hmmm... Powiem szczerze, że czytając tę książkę cały czas towarzyszyły mi mieszane uczucia, ale może zacznijmy od zarysu fabuły...
A zatem... Rzecz dzieje się pod koniec 2021 roku. Przy wyjściu z podziemi warszawskiego Dworca Centralnego znaleziony zostaje trup z rozbitą czaszką. Szybko okazuje się, że to nie pierwsza tego typu ofiara, a morderca ma nawet swój medialny pseudonim: "Trepanator". Co więcej: sprawy te bardzo ściśle wiążą się z serią zabójstw z 1993 roku, a w tamtym przypadku zabójca został pojmany i nadal siedzi. Czy zatem mamy do czynienia z naśladowcą? Wszystko na to wskazuje. Teraz podobnie jak w latach '90 "łowca" poluje na mężczyzn, a jego terenem łowieckim jest infrastruktura kolejowa. Policjanci rozpoczynają śledztwo. Tymczasem na pewne tropy wpada przedszkolanka z Działdowa, której zaczyna pomagać poturbowany przez życie początkujący kolejarz...
"Bilet dla zabójcy" to kryminał, który już od pierwszych stron wciąga nas w wir akcji. Jest zabójstwo, dość brutalne, są też tajemnice sięgające przeszłości. Chciałem napisać "dalekiej", ale czy niemal trzy dekady, to już "daleka przeszłość"? Nieważne. Ważne, że u Wójcika czuć tę dynamiczność. Owszem, są momenty, kiedy akcja trochę zwalnia, ale tylko po to by znów się rozpędzić... Przy ponad 600 stronach ciężko zachować równy rytm i nawet nie czepiam się tego specjalnie. Uważam za to, że Autor miał świetny pomysł wprowadzając fabularną dwutorowość. Z jednej strony mamy typowe, siermiężne i senne policyjne śledztwo, z drugiej zaś przedszkolanka i kolejarz z przetrąconą przeszłością próbują na własną rękę rozkminić kto może być mordercą. Tutaj mamy silne pobudki osobiste, bowiem jedną z ofiar "Trepanatora" jest ojciec przedszkolanki. Uważam też, że ta para "zwykłym śmiertelników" jest dużo lepiej napisana; ich przeszłość, ich relacje są po prostu ciekawsze od policyjnego duetu, który jest dość sztampowy. Owszem, jedna z policjantek jest Ukrainką, co w sumie zapowiadało się ciekawie, ale postać ta bardzo szybko okazuje się być mało złożona i - w mojej ocenie - zupełnie nieciekawa. I nie za bardzo ją polubiłem. Podobnie zresztą jak drugą policjantkę. Odniosłem wrażenie - ok, może mylne - że policjantka z Centralnego - Ukrainka Olga - to taka typowa służbistka, która na ślepo wykonuje każdy rozkaz. Jest to ten najgorszy typ policjanta, który pamiętamy z lat 2020-2021.
No właśnie, akcja dzieje się w końcówce 2021 roku, kiedy to wszelkie - jak pokazał czas, sądy i raporty NIK-u - nielegalne obostrzenia związane z zarazą ciągle były w mocy. I mimo, że dziś jesteśmy mądrzejsi o kolejne prawomocne wyroki, naukowe badania, ale i własne doświadczenia, mam wrażenie, że Wojciech Wójcik pozostał daleko w tyle i cały czas mieli tę samą rządową propagandę, której doświadczaliśmy jeszcze niespełna dwa lata temu. I właśnie to mnie tu razi najbardziej, bo sama kryminalna intryga, sposób poprowadzenia akcji, jest tu całkiem niezły, ale to ukazanie policjantów, jako walczących z zarazą.... no, to mocno zaburzało mi odbiór wątków kryminalnych. "Bilet dla zabójcy" na pewno by zyskał, gdyby został osadzony w innym czasie lub opatrzony komentarzem krytykującym ówczesne bezprawie. Tymczasem Autor niejako legitymizuje bezprawne działania funkcjonariuszy pod przewodnictwem dzielnego gen. Granatnika.
Niemniej uważam, że "Bilet dla zabójcy" to dobra opowieść, przynajmniej ta jego część stricte kryminalna. Motywy obyczajowe z szeroko rozumianym Działdowem i jego mieszkańcami w tle, też są ciekawe, intrygujące i potrafiły przykuć uwagę. Generalnie uważam, że Wojciech Wójcik dużo lepiej sprawdza się w tych kryminałach, które nie są kryminałami ściśle policyjnymi. Pamiętam jego świetne "Jezioro pełne łez" czy choćby ostatnio "Odmęty śmierci", chociaż akurat tam te wątki policyjne już były wyraźniejsze. Ale tak, te historie, w których w intrygę kryminalną zostaje uwikłany zwykły człowiek, są dużo bardziej pociągające, co pewnie z jednej strony wiąże się z tym, że nie są tak powszechne, z drugiej zaś wyczuwam, że po prostu Wojciech Wójcik odnajduje się w takich opowieściach znacznie lepiej. Dużym plusem "Biletu dla zabójcy" jest również kolejowa otoczka, nadająca całej opowieści specyficznego klimatu. Ten klimat daje też małomiasteczkowość Działdowa, gdzie dzieje się część akcji.
Jaka jest więc moja konkluzja? I tu mnie macie, bo w przypadku "Biletu dla zabójcy" mam z tym problem. Serio. Z jednej strony nie uważam, że jest to książka zła czy choćby przeciętna. Miałem ostatnio do czynienia z kryminalnym mocnym przeciętniakiem i była to "Ostatnia droga" Ćwirleja. A zatem "Bilet dla zabójcy" nie jest gniotem, jest dobrym gatunkowcem, w którym - jeśli chodzi o kryminał - wszystko jest na swoim miejscu, zgrzyta mi tu jedynie tło, do którego wszak można mieć różne podejście. A zatem jeżeli dotarliście do tego miejsca, to zakładam, że przeczytaliście wszystko co jest powyżej i już wiecie czego mniej więcej się spodziewać i czy to akceptujecie czy też nie.
mroczne-strony.blogspot.com
Wojciech Wójcik, to autor, który fanom kryminałów i thrillerów powinien być już dobrze znany. Debiutował w 2016 roku powieścią "Nikomu nie ufaj". Czytałem tę książkę krótko po tym jak została wydana i to była naprawdę świetnie napisana rzecz i mocny start na literackiej drodze. Od tamtego czasu minęło siedem lat, mamy jesień 2023 roku, a na księgarniane półki wskakuje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-04-21
Stara żwirownia wypełniona wodą i samochód stojący nad urwiskiem w pełnym letnim słońcu, z małą dziewczynką "gotującą się" w środku. Robert Małecki ponownie zaczyna cholernie mocnym wejściem.
Trup małej choć jest punktem wyjścia dla Urwiska, bynajmniej nie stanowi przedmiotu śledztwa gliniarzy z bydgoskiego Archiwum X. Herman i Borewicz zajmują się sprawą zaginięcia matki dziewczynki. Ta zniknęła, gdy prokurator przedstawił jej zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci własnego dziecka. Rzecz działa się w 2017 roku i do dziś nikt nie natrafił na ślad Moniki Chudzińskiej. Bydgoscy śledczy przyjeżdżając do Torunia, gdzie mieszkała zaginiona, będą starali się odpowiedzieć na pytanie: co się stało z Moniką? Szybko okazuje się, że w aktach jest sporo nieścisłości i luk i od początku śledztwo było prowadzone pod kątem samobójstwa kobiety. Herman i Borewicz również nie wykluczają takiej ewentualności, zwłaszcza, że Monika, po śmierci dziecka przeżyła załamanie nerwowe i leczyła się psychiatrycznie. Tymczasem w Toruniu znika kolejna dziewczyna, którą Borewicz, zwany przez znajomych "Zero Siedem", poznał w swojej nieoficjalnej pracy - w tajnym klubie dla swingersów. "Zero Siedem" rozpoczyna więc drugie, nieformalne śledztwo w tajemnicy przed partnerką i przełożonymi...
W Urwisku pada takie zdanie: "Tylko trupy mówią prawdę". A co jeśli tego trupa nie ma? Drugi tom nowego cyklu kryminałów Roberta Małeckiego, to kolejna mroczna opowieść o Złu, które drzemie w każdym z nas i naprawdę niewiele trzeba, aby się zbudziło i - jakby to ujął jeden taki prezes - "pokazało pazurki". Śmierć dziecka i zaginięcie jego matki do podwójna tragedia dla całej rodziny. Dla nich, wznowienie śledztwa, to rozdrapanie dopiero co zasklepionych ran. Z kolei dla śledczych, to okazja na naprawienie błędów swoich poprzedników oraz szansa na odkrycie sekretów, które na zawsze miały pozostać pogrzebane.
Z początku akcja Urwiska biegnie niespiesznie, wręcz ospale. Policjanci odwiedzają kolejne osoby w różny sposób związane z zaginioną Moniką Chudzińską: rodzinę, sąsiadów, znajomych. Powoli odsłania się nam obraz kobiety i jej relacji z poszczególnymi figurami na tej kryminalnej szachownicy; na jaw wychodzą kolejne skrywane fakty. Drugi fabularny tor to kłopoty Borewicza w drugiej robocie. Aby rozkminić ten wątek, dobrze jest znać Wiatrołomy czyli pierwszy tom cyklu Herman & Borewicz. Tajny i ekskluzywny klub dla nadzianych swingersów przeżywa kryzys, bowiem wszystkie toruńskie media huczą o zaginięciu dziewczyny, która brała udział w ostatniej orgii, ale podawała się za zupełnie kogoś innego. Sytuacja robi się nerwowa, bogate zboczki zaczynają trząść gaciami, a intratny biznes wisi na włosku. Poza tym, zaginiona wydaje się mieć jakiś związek z oficjalną sprawą prowadzoną przez Archiwum X. Akcja więc z każdym rozdziałem zagęszcza się i nabiera tempa.
Robert Małecki jak zwykle kluczy i myli tropy, wodzi czytelnika za nos, wyprowadza go w pole. To, dla odbiorcy, zawsze jest świetną zabawą. I choć oczywiście ważne są odpowiedzi na pytania: kto? dlaczego? i gdzie?, to jednak mam wrażenie, że to bohaterowie i ich historie są tym, co najważniejsze w prozie tego Autora. Życiorysy kolejnych postaci Roberta, niczym u Harlana Cobena, są poskręcane i niejednoznacznie. Dobro nie jest do końca dobrem, a Zło - złem. Mówiąc krótko: nic nie jest oczywiste.
Urwisko to kolejny bardzo dobry kryminał w dorobku laureata Nagrody Wielkiego Kalibru i Nagrody Kryminalnej Piły. Robert Małecki bardzo dobrze czuje się w kryminale miejskim, a ta powieść wydaje się jedynie to potwierdzać.
| mroczne-strony.blogspot.com
Stara żwirownia wypełniona wodą i samochód stojący nad urwiskiem w pełnym letnim słońcu, z małą dziewczynką "gotującą się" w środku. Robert Małecki ponownie zaczyna cholernie mocnym wejściem.
Trup małej choć jest punktem wyjścia dla Urwiska, bynajmniej nie stanowi przedmiotu śledztwa gliniarzy z bydgoskiego Archiwum X. Herman i Borewicz zajmują się sprawą zaginięcia matki...
2023-07-02
Kacper Sawala, to autor, który debiutował ledwie rok temu świetnym horrorem "Mieszkamy obok raju". To była mocna, brutalna lektura, choć bynajmniej nie skrajna ekstrema spod znaku Edwarda Lee czy Michała Fereka. Tamtej powieści było za to bardzo blisko do pierwszego sezonu "American Horror Story". "Nigdy nie śnią" ma podobny klimat, choć sama opowieść jest zupełnie inna...
"Nigdy nie śnią" rozgrywa się, podobnie jak pierwsza powieść Sawali, w Świdnicy, a konkretnie w tamtejszym szpitalu, w którym zatrudnienie znajduje nasza bohaterka - pielęgniarka Kasia. Już od pierwszych stron wiemy, że to dziewczyna z problemami i jakąś mroczną tajemnicą. Wiemy też, że jej pojawienie się właśnie w tym konkretnym szpitalu nie jest przypadkowe. Owszem, robotę załatwił jej wujek-lekarz, ale tu nie chodzi tylko o zatrudnienie "po znajomości". Kasia czegoś szuka i wydaje się, że znaleźć to może właśnie w tym konkretnym miejscu. Tymczasem świdnicki szpital, a zwłaszcza oddział onkologiczny, na który trafia nasza bohaterka, kryje wiele mrocznych sekretów i jest miejscem żerowania wielu potworów, a zwłaszcza takich w ludzkiej skórze, ale nie tylko... Zło, to pierwotne, wymykające się racjonalnemu pojmowaniu rzeczywistości, kroczy ciemnymi korytarzami i łaknie ofiar. Jedną z nich była poprzedniczka Kasi, która popełniła samobójstwo. Wkrótce kolejna pielęgniarka z onkologii odbiera sobie życie. Atmosfera na oddziale gęstnieje coraz bardziej i wydaje się, że każdy coś ukrywa: swoje grzechy, demony, chore fascynacje czy strach...
Kacper Sawala już w swoim zeszłorocznym debiucie pokazał, że co jak co, ale potrafi nie tylko zamienić myśli w słowa, ale i przykuć uwagę czytelnika, a nawet więcej: niekiedy chwycić go za gardło i wyrwać kawał mięcha. Wiem, że teraz będę trochę generalizował, ale książki samowydawców, czy tych co ocierają się o ten model wydawniczy (nie czarujmy się, korzystanie z usług takich firm jak Novae Res czy AlterNatywne niewiele różni się od self publishingu), nie stoją na wysokim poziomie. Bardzo często są to książki fatalnie napisane, bez porządnej redakcji, a wręcz z błędami językowymi i wiem też, że część z moich koleżanek i kolegów recenzentów omija takie publikacje szerokim łukiem. Ja też staram się ich unikać. Gdy rok temu przyjmowałem pierwszą książkę Kacpra do recenzji, robiłem to tak trochę wbrew sobie, ale z głosem, gdzieś z okolic tyłu głowy, powtarzającym: "będziesz zadowolony, stary". I faktycznie byłem, dlatego też po "Nigdy nie śnią" sięgnąłem niemal automatycznie, jak po nową powieść każdego innego Autora, którego lubię i cenię. Kacper Sawala to zdecydowanie numer jeden, jeśli chodzi o samowydawców. Jego książki są nie tylko świetnie napisane, ale też porządnie wydane i zredagowane, a ten zestaw, to już prawdziwa rzadkość.
W "Nigdy nie śnią" Kacper opowiada nam zupełnie nową opowieść (nie, nie jest to sequel "Mieszkamy obok raju", choć ostatnia scena drugiej powieści wyraźnie nawiązuje do pierwszej), pełną mroku, ludzkich wynaturzeń i zła, które lata temu zagnieździło się w murach świdnickiego szpitala. Mamy tu cały panteon bohaterów, z którymi nie chcielibyście się spotkać w rzeczywistości, a Autor po mistrzowsku wyciąga z nich wszystko to, co najgorsze. Bo nawet główna bohaterka nie jest tu postacią jednoznaczną. Przez całą powieść toczy się w jej głowie walka dobra ze złem i ta walka jest pokazana w sposób ciekawy i przekonujący. Kasia nie jest jednowymiarowa, ma w sobie tajemnice, ma też mrok, ale i dobro, a Sawala powoli odkrywa przed nami kolejne jej warstwy.
Groza jest tu mocno wyczuwalna i dosłowna. To horror o czających się w ciemnościach demonach, ale również (a może przede wszystkim) o potworach zwanych "ludźmi". Jest tu ich całkiem sporo, szpital wydaje się ich przyciągać. Właściwie każdy bohater w "Nigdy nie śnią" nie jest do końca normalny i gdyby to był zakład psychiatryczny powiedziałbym, że Kacper Sawala wykonał kolejny ukłon w stronę serialu "American Horror Story". Ta powieść przypomina jednak bardziej stary serial Larsa von Triera "Królestwo". Mamy tu podobny klimat, choć cała historia jest zupełnie inna. "Nigdy nie śnią" to opowieść przede wszystkim o oślepiającej chciwości. Ta chciwość ma różne oblicza, czasami podszyta jest seksualną żądzą, innym razem chciwość, jest po prostu łasa na szybki zysk. To popycha bohaterów do rzeczy ohydnych, często niemających nic wspólnego z człowieczeństwem, tworzą się wynaturzenia i potwory - czasami w sensie dosłownym, a niekiedy tylko metaforycznym.
Choć mój ogólny odbiór tej powieść jest bardzo pozytywny, to nie obyło się bez zgrzytów. Jest tu wątek, nazwijmy go kryminalny, który sprawił, że czytając nieco wykręcałem gębę. Wiecie, jestem ostatnią osobą, która powiedziałaby coś dobrego o polskiej policji, ale jest w "Nigdy nie śnią" jeden gliniarz, który nie dość, że jest średnio rozgarnięty, to jeszcze nie ma pojęcia o policyjnych procedurach. Ok, wielu mundurowych nie ma pojęcia o swojej robocie, ale ten z powieści, to typ z wydziału kryminalnego, więc teoretycznie powinien być bardziej ogarnięty. Nie wiem, może po dziesiątkach przeczytanych kryminałów, mam nieco inne oczekiwania, ale według mnie akurat temu wątkowi i tej postaci przydałby się research, taki chociaż podstawowy, aby uniknąć niedorzeczności. Ale umówmy się: "Nigdy nie śnią" to przede wszystkim horror i to bardzo dobry horror; taki, który trzyma w napięciu, straszny, a przy okazji ma ciekawą, wciągającą fabularną intrygę.
"Nigdy nie śnią" to powieść z przyprawiającym o ciarki klimatem i z dynamiczną akcją. Do tego dochodzi lekki, przyjemny w odbiorze styl Kacpra Sawali, który potrafi i zgrabnie poprowadzić narrację, i napisać naturalnie brzmiąco dialogi. Jest po prostu bardzo dobrym opowiadaczem, a to chyba najważniejsza umiejętność jaką powinien posiadać pisarz parający literaturą popularną. Sawala to nazwisko, które warto poznać. Do czego gorąco Was zachęcam.
| mroczne-strony.blogspot.com
Kacper Sawala, to autor, który debiutował ledwie rok temu świetnym horrorem "Mieszkamy obok raju". To była mocna, brutalna lektura, choć bynajmniej nie skrajna ekstrema spod znaku Edwarda Lee czy Michała Fereka. Tamtej powieści było za to bardzo blisko do pierwszego sezonu "American Horror Story". "Nigdy nie śnią" ma podobny klimat, choć sama opowieść jest zupełnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-07-05
Ci, co śledzą albo od czasu do czasu, wpadają na moje teksy, wiedzą, że klasyka grozy ma szczególne miejsce w moim sercu. Gdy więc kilka miesięcy temu odezwało się do mnie Wydawnictwo Abyssos informując, że wydają Blackwooda i pytając, czy nie zechciałbym objąć jego dzieła patronatem, nie miałem cienia wątpliwości, że "Drzewa go kochały" to książka dla mnie i że miło spędzę z nią czas.
Algernon Blackwood to angielski pisarz, który tworzył grozę w latach 1907-1934. Zadebiutował nowelą "Wierzby", dwa lata później ukazała się Jego pierwsza powieść. Niewielkich rozmiarów książka "Drzewa go kochały" powstała w 1912 roku i jest jedną z mniej znanych w bibliografii Autora. W Polsce nigdy wcześniej nie była wydana, a to zawsze dodaje dziełu pewnego posmaku kurzu i pleśni, woni starej piwnicy, w której zmurszałe kartki przeleżały zdecydowanie zbyt długo.
A o czym opowiada nam Blackwood? Rzecz dzieje się na polanie otoczonej gęstymi, starymi lasami hrabstwa Kent. To tutaj, w niewielkim domku żyje sobie pewne stare małżeństwo. Państwo Bittacy wiodą spokojne i proste życie z dala od cywilizacji i miejskiego zgiełku, za to blisko natury i w ciszy jaką ta natura zapewnia. Rzekłbyś: sielanka. Nic bardziej mylnego! Okoliczne drzewa, albo to co kryje się za ścianą lasu zdaje się obserwować mieszkańców polany i mieć wobec nich jakiś plan, jakieś zamiary...
Pierwsze co rzuca się w oczy i to już od pierwszych zdań "Drzewa go kochały", to przepiękny, wręcz poetycki język tej powieści. Duża w tym zasługa Bartosza Ejzaka, który przełożył całość... Tak, tego Barta Ejzaka, autora, którego książki ("Szarlatan i hermafrodyta", "Zabij mnie tym jednym ust swych pocałunkiem") w przeszłości omawiałem. A zatem dominują tu: poetyckość narracji i klimat niemalże teatralnej intymności, bowiem cała akcja rozgrywa się na niewielkiej przestrzeni. Algernon Blackwood (swoją drogą idealne nazwisko dla autora tej powieści) stworzył dzieło grozy, w którym groza nie jest wcale taka oczywista, choć wyraźnie wyczuwalna i to już od samego początku. Tę atmosferę niepokoju budują proste rzeczy, takie jak szum liści, drzewo złowrogo rozkładające swe konary czy poczucie bycia obserwowanym... Groza ukryta, czyhająca gdzieś za rogiem czy - tak jak tutaj - między drzewami, bywa najbardziej przerażająca. Algernon wykorzystał też naturalny magnetyzm lasu, który odczuł chyba każdy leśny włóczęga.
Akcja tej niewielkich rozmiarów powieści toczy się raczej powoli. Jednak ta senna atmosfera idealnie pasuje to tej historii, w której Blackwood odwołuje się zarówno do mitologii, jak i okultyzmu; w której główne role odgrywają drzewa - milczące, a jednocześnie mówiące tak wiele, nieporuszone, a jednak niepokojąco ożywione w oczach starego małżeństwa. Algernon Blackwood położył też spory nacisk na warstwę psychologiczną swoich postaci. To właściwie spektakl dwóch aktorów, małżeństwo Bittacy gra tu główną rolę i chyba przeciwieństwa rzeczywiście się przyciągają, ponieważ wydaje się, że więcej tych dwoje dzieli niż łączy.
Musicie wiedzieć, że "Drzewa go kochały" to powieść w klasycznym angielskim stylu; dystyngowana i liryczna, gdzie nawet groza ma jakiś taki nostalgiczny, może nawet romantyczny posmak. H.P. Lovecraft pewnie użyłby w tym miejscu swojego ulubionego przymiotnika "nieopisany", ale swego czasu - kilka lat po tym jak wychwalał twórczość Blackwooda - mocno ją krytykował, więc pewnie miałby w zasobach kilka soczystych epitetów. Ja nie mam, bo uważam, że "Drzewa go kochały" - ta skromnych rozmiarów powieść, nowela właściwie, dobrze się zestarzała. To książka, którą dzisiejszy odbiorca może śmiało wziąć do ręki bez obaw, że zagubi się w fabule.
Całość dopełnia obszerne posłowie Bartka Ejzaka, który opowiada co nieco o twórczości Blackwooda, kulisach powstania "Drzewa go kochały" oraz procesie translacji tego dzieła. Jeśli zatem cenicie sobie niebanalne opowieści z dreszczykiem, w dodatku o sepicznym zabarwieniu, to jest duża szansa, że książka Algernona Blackwooda przypadnie Ci - tak ja mi - do gustu.
| mroczne-strony.blogspot.com
Ci, co śledzą albo od czasu do czasu, wpadają na moje teksy, wiedzą, że klasyka grozy ma szczególne miejsce w moim sercu. Gdy więc kilka miesięcy temu odezwało się do mnie Wydawnictwo Abyssos informując, że wydają Blackwooda i pytając, czy nie zechciałbym objąć jego dzieła patronatem, nie miałem cienia wątpliwości, że "Drzewa go kochały" to książka dla mnie i że miło spędzę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-28
Rok zamykam klasyką, bo dlaczego by nie. Wiem, że grudzień to miesiąc, w którym jest zalew plastikowych opowieści świątecznych, od kryminału przez romans, po porno, ale mnie jakoś to nie bawi. Wyjątkiem, jeśli chodzi o literaturę świąteczną, są dla mnie wyłącznie klasyczne opowiadania grozy, którą w swoich antologiach od kilku lat wydaje Zysk i S-ka. Dziś też będzie o jednej z książek tego wydawcy i też sięgniemy po klasykę. Po klasykę i dzieło kultowe jednocześnie. Szanowni Państwo, dziś będę ględził o "Władcy much" Williama Goldinga.
Urodziny w 1911 roku Golding, to pisarz, którego twórczość dopiero zaczynam poznawać. Pół roku temu wpadła mi ręce powieść "Widzialna ciemność" z 1979. Była to historia życia pewnego chłopca, a później mężczyzny, który narodził się w ogniu zbombardowanego w czasie II wojny światowej Londynu. Powieść dość dziwna i niejednoznaczna, ale warta poznania. Nic więc dziwnego, że w końcu musiałem się zabrać również z opus magnum Goldinga - za powieść, którą krytycy i czytelnicy zgodnie uznają za jedną z najważniejszych, jakie zostały napisane w XX wieku. Teraz, gdy jestem już po lekturze, nie dziwię się tym opiniom, bo "Władca much" to powieść cholernie istotna, choć czytając nie miałem wrażenia jej wybitności. To nie jest powieść, która przynosi literackie uniesienia, ale też nie tu tkwi jej moc. No właśnie, a zatem gdzie?
Wydany po raz pierwszy w 1954 roku "Władca much" opowiada o grupie chłopców, których samolot rozbija się na bezludnej wyspie. W sumie jedynym dorosłym był pilot, ale on ginie podczas katastrofy. Dzieciaki zdane są wyłącznie na siebie i bardzo szybko tworzą społeczność opartą na współpracy i jasno wytyczonych celach. Ich przywódcą zostaje Ralph i początkowo wszystko idzie całkiem dobrze: rozpalone zostaje ognisko, z którego unoszący się dym ma przyciągnąć potencjalne statki przepływające nieopodal wyspy, część chłopców zaczyna polować na dzikie świnie, inni zajmują się budową chat... Z biegiem czasu jednak, bez nadzoru dorosłych, bez jasnych reguł społecznych, wszystko zaczyna się rozjeżdżać, część dzieciaków dosłownie dziczeje, a zdrowy rozsądek zostaje stłumiony przez bezsensowne okrucieństwo...
William Golding swoją powieścią, będącą połączeniem "Robinsona Crusoe" Daniela Defoe i "Folwarku zwierzęcego" Georga Orwella, chciał nam opowiedzieć o kruchości naszej cywilizacji. O tym, jak niewiele trzeba, aby upadła, aby demokracja i świat, który znamy rozsypał się niczym roztrzaskana o ziemię szklanka. "Władca much" to swego rodzaju alegoria upadku całej ludzkości. Chciałem też napisać, że to również teoria upadku, ale czy na pewno to jeszcze teoria? Gdy w 2003 roku w Nowym Jorku doszło do poważnej awarii prądu, wybuchły zamieszki, a ludzie rzucili się na sklepy, aby je obrobić. Podobnie wyglądało w Minneapolis w 2020 roku, po tym, jak gliniarz Derek Chauvin zamordował Georga Floyda. Hamulce puściły i w tych miastach rozpętało się piekło. Podobne piekło mamy we "Władcy much", choć tu nie wybucha z taką gwałtownością, wręcz przeciwnie, roznieca się bardzo powoli, wręcz nieśmiało, ale finał jest bardzo podobny - ludzie dziczeją i budzą się w nich najbardziej prymitywne instynkty. To zdziczenie Golding pokazuje jako, podzielony na etapy, proces. Mamy też bohaterów rozdartych pomiędzy dobrem a złem, i takich, nad którymi to zło wzięło górą, zamieniając w barbarzyńców.
Warto też "Władcę much" osadzić w kontekście historycznym. Książka powstała w pierwszej połowie lat '50 XX wieku, a zatem w początkach zimnej wojny. To jest o tyle istotne, bo w tle tej opowieści mamy bliżej nieopisaną wojnę nuklearną. W tamtych czasach ludzie naprawdę obawiali się atomowej zagłady, a w jej wyniku scenariusz nakreślony przez Goldinga mógłby być całkiem realny i dotyczyć każdego niedobitka ludzkości.
Cały proces przemiany bohaterów "Władcy much" i upadku cywilizacji jaką stworzyli, są tu świetnie pokazane. Golding to doskonały socjolog i obserwator ludzkich zachowań. I aż się prosi, aby ta książka była mocno emocjonalna, w odpowiednich miejscach chwytającą za serce, wyciskającą łzy. Niestety, Golding idzie w zupełnie inną stronę, a jego styl narracji zbyt mocno przypomina reporterski. Dzięki temu, że do swoich bohaterów podchodzi raczej na chłodno, również i my, jako czytelnicy, nie jesteśmy w stanie wytworzyć nici, która nas z tymi bohaterami powiąże. Tego mi tu bardzo brakowało - tej więzi z postaciami i starego, poczciwego liryzmu.
Niemniej, "Władca much" to dzieło bardzo ważne, zwłaszcza w kontekście psychologii społecznej czy filozofii. Upadek ludzkości według Goldinga jest cholernie twardy, bezkompromisowy i raczej nie dający nam większych nadziei. I w sumie dzisiejsze postapokaliptyczne czy to książki, filmy, czy seriale zdają się, jedynie to potwierdzać. Właściwie "Władca much", jakby się uprzeć, to również - w jakiejś sensie - powieść postapo, choć przede wszystkim to jednak alegoryczna przygodówka, niektórzy mówią, że dla młodzieży, ja jednak uważam, że dorosły wyciągnie z tej opowieści znacznie więcej.
"Władca much" nie jest lekturą łatwą, ale wątpię, czy w zamyśle autora, miała taką być. To jedna z tych historii, która popycha ku refleksji i myśleniu, że jeśli człowiek rzeczywiście powstał na podobieństwo Boga, to ten Bóg musi być strasznym dupkiem. 😉 Ale żeby nie było tak pesymistycznie, człowiek ma też dobre strony, co również w tej książce jest pokazane. Człowiek jest też istotą kreatywną i zdolną tworzyć piękne rzeczy. Ot, weźmy choćby okładkę najnowszego wydania "Władcy much", stworzoną przez Macieja Wolańskiego. W takiej samej stylistyce utrzymana jest też, wspomniana na początku, inna powieść Goldinga "Widzialna ciemność". Więc jeśli jesteście, tak jak ja, również kolekcjonerami książek, to muszę Wam powiedzieć, że wydania Zysku w twardej oprawie, prezentują się przepięknie. Ale okładka to jedynie dodatek, najważniejsze jest wnętrze, a to - jak najbardziej - jest godne uwagi.
mroczne-strony.blogspot.com
Rok zamykam klasyką, bo dlaczego by nie. Wiem, że grudzień to miesiąc, w którym jest zalew plastikowych opowieści świątecznych, od kryminału przez romans, po porno, ale mnie jakoś to nie bawi. Wyjątkiem, jeśli chodzi o literaturę świąteczną, są dla mnie wyłącznie klasyczne opowiadania grozy, którą w swoich antologiach od kilku lat wydaje Zysk i S-ka. Dziś też będzie o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-25
Minął ponad rok od premiery "Tryzny" - pierwszej antologii słowiańskiej wydanej przez Planetę Czytelnika i jednocześnie jednej z pierwszych książek jakie w ogóle to łódzkie wydawnictwo wypuściło w świat. Potem była jeszcze powieść "Klątwa żercy" Macieja Szymczaka, która osadzona w schyłkowym czasie dawnych bogów, opowiadała historię wyznawców Trygława, którzy musieli stawić czoła bezwzględnym chrześcijanom. Teraz przyszedł czas na kolejną dawkę słowiańskich opowieści, zamkniętych w antologii "Obiata".
Obiata to starosłowiańska ofiara ze zwierząt lub płodów rolnych, złożona ku czci bogów lub bliskich, którzy odeszli. W najnowszej antologii słowiańskiej, siedemnastu Autorów zaprezentowało szesnaście opowieści pełnych magii i grozy; opowieści o dawnych wierzeniach, rytuałach i obrzędach; o wiedźmach, tęsknicach, rusałkach i wodnicach; o zamierzchłych i współczesnych czasach. Znalazłem tu wiele ciekawych, wciągających opowieści, ale - jak to zwykle bywa, kiedy omawiam antologię - wspomnę tylko o kilku, które z różnych powodów, zrobiły na mnie największe wrażenie, które wzbudziły najwięcej emocji, najmocniej wciągnęły. I tutaj Waszą uwagę chciałbym zwrócić na znakomite "Pod powierzchnią" Krzysztofa Dzieniszewskiego. Na pierwszy rzut oka jest to ciepła, wręcz romantyczna opowieść o rusałce i pewnym pogubionym chłopaku o złamanym sercu. Opowiadanie, aż kipi od uczuć, jest świetnie napisane, a sam finał... po prostu crème de la crème.
W większości tekstów dominuje fantastyka, ale w "Obiacie" znajdziecie jedno opowiadanie z pogranicza grozy i krwawego horroru. To opowiadania, to "Spotkali się zimą" Olafa Pajączkowskiego. Mamy tu starą kamienicę i głównego bohatera, który właśnie wprowadził się do jednego z mieszkań. Bardzo szybko zaczyna słyszeć dziwne dźwięki, coś jakby pukanie w ścianę. Pewnego wieczora postanawia to sprawdzić i dzwoni do mieszkania obok. Okazuje się, że drzwi są otwarte i w jednym z pokoi znajduje leżącą na podłodze łkającą kobietę. Kobieta jest piękna i całkiem naga, no i wydaje się lekko pierdo... Niespełna rozumu. Nasz bohater szybko odkrywa, że "lekko" to niedopowiedzenie i wtedy zaczyna się prawdziwy koszmar. Świetna opowieść grozy i absolutna topka, jeśli chodzi o tę antologię.
Podium - jeśli rzeczywiście tak to potraktujemy - zamyka "Tak pachnie noc" Agnieszki Kuchmister. Tutaj opowieść o wiedźmach zdaje się być jedynie pretekstem do opowiedzenia czegoś znacznie głębszego. Ja ten tekst odebrałem jako historię o przytłaczającej, permanentnej samotności. Piękny język, spokojna, wyważona atmosfera oraz odpowiednia dawka mroku, sprawiają, że to opowiadanie pozostaje w pamięci.
Na tych trzech, historie godne uwagi bynajmniej się nie kończą. Ot, weźmy sobie chociażby "Tęsknicę" Michała Jankowskiego, który serwuje nam opowieść na poły romantyczną, na poły przyprawiającą o ciarki; czy "Czarnobóg, pan lodowego miasta" Silke Brandt, która napisała nową legendę o Czarnobogu, utrzymaną w klimacie rosyjskiego "Łowcy androidów". A jeśli jesteśmy przy legendach, to warto też wspomnieć o zbeletryzowanej wersji legendy o Goplanie stworzoną przez Tadeusza Oszubskiego. Z kolei Zeter Zelke w "Nic nowego pod słońcem" puszcza oko w stronę fanów wiedźmina i high fantasy, a Kalina Sucharska to oko przymruża i w grotesce "Jak wywołać wilka z lasu" pisze o specjalnym wydziale stołecznej policji, który zajmuje się tropieniem istot magicznych i nadprzyrodzonych.
Sami widzicie, sporo tego i myślę, że każdy miłośnik gatunków niesamowitych znajdzie coś dla siebie. "Obiata" to ciekawa antologia, w której zawarto różne wizje i interpretacje tematu narzuconego przez tytuł. I jedno jest pewne: nie ma tu monotonii. Całość uzupełniają przepiękne ilustracje Łukasza Białka oraz świetna, klimatyczna okładka Nihil Novi Censored. "Obiata" to antologia warta grzechu, a zatem bierzcie i grzeszcie. Polecam. 👍
mroczne-strony.blogspot.com
Minął ponad rok od premiery "Tryzny" - pierwszej antologii słowiańskiej wydanej przez Planetę Czytelnika i jednocześnie jednej z pierwszych książek jakie w ogóle to łódzkie wydawnictwo wypuściło w świat. Potem była jeszcze powieść "Klątwa żercy" Macieja Szymczaka, która osadzona w schyłkowym czasie dawnych bogów, opowiadała historię wyznawców Trygława, którzy musieli stawić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-12
Schyłek roku z jednej strony przynosi nam wydawnicze spowolnienie, z drugiej zaś - co jest pewnym paradoksem - wysyp świątecznych tytułów. Większość z nich to - ujmę to delikatnie - literatura nie najwyższych lotów, co jest nawet spójne z całą tą świąteczną papką, którą od kilku miesięcy raczą nas sklepy i media. Od kilku lat jednak, Wydawnictwo Zysk i S-ka, trochę na przekór obowiązującej modzie na świąteczne romanse, komedie romantyczne i inne badziewie, serwuje nam literacką klasykę i to klasykę grozy, którą cenię szczególnie. Nic mnie tak nie wprowadza w świąteczny nastrój jak zimowe opowieści o duchach i nie jest inaczej teraz, gdy lekturę "Duchów zimowej nocy" mam już za sobą.
Antologie klasycznych opowiadań grozy to książki cykliczne. Zysk i S-ka publikuje dwa tomy w roku, a zebrane tu dzieła są starannie dobrane i przetłumaczone. Przy czym tłumaczenie jest całkiem współczesne, pozbawione anachronizmów, przez co łatwiejsze w odbiorze. Pół roku temu raczyłem się "Duchami nocy świętojańskiej", a początek zeszłorocznej zimy należał do "Duchów nocy wigilijnej", z kolei teraz przyszedł czas na "Duchy zimowej nocy".
"Duchy zimowej nocy" to antologia opowiadań z epoki wiktoriańskiej i faktycznie w tekstach dominuje motyw zjaw, choć nie jest to jedyny temat jaki przewija się w aż 18 opowieściach. Znajdziecie tu również historie o klątwach, opętaniu i nawiedzeniach - owszem - ale nie tyle przez zjawy takie sensu stricte, ile przez niewidzialne siły wpływające na samopoczucie tych, którym z tą siłą przyszło się zetknąć. Wiktoriańska groza ma w sobie wyjątkową atmosferę, atmosferę starych domów, wrzosowisk i torfowisk, spowitych mgłą łąk i wiekowych lasów. W jednym opowiadaniu mamy silny morski motyw, w innym wpadamy do francuskiej wioski. Małe społeczności, wielkie tragedie, płomienne uczucia, zerwane więzi, miłość brutalnie przerwana śmiercią jednego z kochanków, ludzka nikczemność, pragnienie odkupienia win... to są uniwersalne motywy, po które sięgają i współcześni pisarze, ale w tych często grubo ponad stu letnich tekstach są jakby bardziej prawdziwe, żywe i bliższe człowiekowi.
Niektóre opowiadania chwytają za serce, ot jak choćby "Nocne czuwanie Davida Gartha" Mrs Henry Wood (Ellen Price), w którym to zmuszony przez ojczyma do pilnowania domu, uznawanego we wsi za nawiedzony, nastoletni chłopiec, w czasie nocnego czuwania znika bez śladu. Choć groza jest wyczuwalna, nie dominuje całego tekstu. Tu bardziej chodzi o dramat matki, która traci ukochanego syna, no i samego chłopca, który będąc nadmiernie delikatny i uczuciowy, z góry skazany jest na przegraną w starciu z despotycznym ojczymem.
Wspomniałem wcześniej o nawiedzeniach przez bliżej niesprecyzowane, a na pewno niewidoczne siły/zjawy/duchy. O czymś takim opowiada "Dziwne doświadczenie", również autorstwa pani Wood. Mamy tu zupełnie inny klimat i zupełnie inną opowieść, niż w "Nocnym czuwaniu..." i według mnie to jedno z najlepszych opowiadań, jakie znalazłem w "Duchach zimowej nocy". "Dziwne doświadczenie" to opowieść o nawiedzeniu "ugryziona" z zupełnie innej strony. Rzecz dotyczy konkretnego pokoju, co nawet w epoce wiktoriańskiej nie było niczym nowym, ale wyjątkowość tego tekstu, zresztą świetnie napisanego, tkwi w formie nawiedzenia. Nie ma tu żadnej namacalnej manifestacji, ale wszyscy, którzy nocują w feralnym pokoju, za cholerę nie mogą w nim zasnąć. Nawet na sekundę. Czują za to irracjonalny lęk, a to - w połączeniu z bezsenną nocą - wykańcza jak diabli.
Waszą uwagę chciałbym również zwrócić na "Upiorny czynsz" Henry'ego Jamesa, który daje nam nastrojową opowieść grozy o nikczemności i odkupieniu win. Z kolei John Buchan stawia na sprawdzony temat starej angielskiej posiadłości na uboczu, otoczonej przez nieśmiertelne wrzosowiska. "Strażnik miru" to opowieść o mężczyźnie, który - jak twierdzi - jest nękany przez samego diabła. Całość ma niesamowity, lekko oniryczny klimat, a sprawdzony temat wyalienowanej rezydencji robi tu niesamowitą robotę.
Na sam koniec warto też wspomnieć o opowieściach Mary Elizabeth Bradom, a szczególnie o "Cieniu w kącie", który jest zarazem przerażającą i smutną historią młodej służącej, która zamieszkała w nawiedzonym pokoju na poddaszu. Teksty Bradon są idealnie wyważone. Z jednej strony mamy mrok, z drugiej kobiecą delikatność. I to jest - w mojej ocenie - wielki plus Jej twórczości.
Nie jest regułą, że tytułowe "duchy zimowej nocy" zawsze straszą zimą. Zadbano o to, aby nie było tak monotematycznie, choć sceneria zimowa jest tu wyraźnie zauważalna. Aura tajemniczości, która towarzyszy niemal wszystkim opowiadaniom sprawia, że nie potrzeba mrozu, aby poczuć ciarki na plecach. "Duchy zimowej nocy" potrafią wprowadzić w przedświąteczną atmosferę i teraz, gdy dni wciąż są coraz krótsze, taka książka wydaje się być lekturą idealną dla każdego, kto lubi opowieści z dreszczykiem w barwach sepii. Dodatkowym plusem jest przepiękne wydanie: twarda oprawa, obwoluta i bardzo nastrojowa okładka Urszuli Gireń. Gorąco polecam.
mroczne-strony.blogspot.com
Schyłek roku z jednej strony przynosi nam wydawnicze spowolnienie, z drugiej zaś - co jest pewnym paradoksem - wysyp świątecznych tytułów. Większość z nich to - ujmę to delikatnie - literatura nie najwyższych lotów, co jest nawet spójne z całą tą świąteczną papką, którą od kilku miesięcy raczą nas sklepy i media. Od kilku lat jednak, Wydawnictwo Zysk i S-ka, trochę na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-12-06
Czy da się połączyć literaturę piękną z political fiction i fantastyką naukową? Misja wydaje się być co najmniej karkołomna, żeby nie powiedzieć: niemożliwa i jeszcze do niedawna faktycznie tak uważałem. Aż w moje ręce trafiła książka, która zaparła mi dech w piersiach i sprawiła, że zupełnie inaczej spojrzałem na gatunek sci-fi. Panie i panowie, poznajcie "Czerwony Mars" - monumentalne dzieło, które sprawi, że odlecicie w kosmos.
"Czerwony Mars" to powieść mająca już ponad trzy dekady. Po raz pierwszy została wydana w 1992 roku, w Polsce - w 1998. Ja jednak mam przed sobą II polskie wydanie, które właśnie wypuściło Wydawnictwo Vesper w ramach swojej nowej serii sci-fi Wymiary, zainaugurowanej ledwie pół roku temu przez "Rozgwiazdę" Petera Wattsa. Zauważyłem, że Vesper stawia na dzieła znaczące i kultowe i bez wątpienia "Czerwony Mars" taką powieścią jest. Zresztą Trylogia marsjańska, którą "Czerwony Mars" otwiera, jest uznawana za opus magnum Kima Stanleya Robinsona. Choć Autor ma na swoim koncie ponad 20 powieści (w tym 3 trylogie) oraz 6 zbiorów opowiadań, co stanowi całkiem spory dorobek literacki to kojarzony jest przede wszystkim właśnie z Trylogią marsjańską. W Polsce Robinson, to autor nieco zapomniany, ale może za sprawą wznowienia przez Vesper Jego najważniejszego dzieła, to się zmieni.
"Czerwony Mars" zaczyna się od zamachu na życie przywódcy kolonistów. Później cofamy się o kilkadziesiąt lat, do samego początku, kiedy to grupa stu Ziemian, tęgich umysłów i wybitnych jednostek, leci ku Czerwonej Planecie. Później jesteśmy świadkami założenia pierwszej kolonii i pierwszego miasta oraz rodzących się podziałów, które niechybnie zbliżają nas do rewolucji. A to wszystko w ciągu 36 lat, bo właśnie taki okres obejmuje akcja tej liczącej 900 stron powieści. Wątków jest tu całkiem sporo, zresztą trudno się temu dziwić, zważywszy na rozmiar tej książki, jednak fundamentem całej opowieści jest budowanie nowego świata, nowej społeczności na Marsie. Widzimy, jak krok po kroku powstaje zupełnie coś nowego. W zamyśle jego twórców świat idealny, bez ziemskich przywar, bez wojen, kłótni, bez wyścigu szczurów, bez polityki i gonienia za forsą... Wręcz, taka, no wiecie, utopia, o której część z nas na pewno marzy. Szybko jednak okazuje się, że górę nad wszystkim biorą ambicje pojedynczych kolonistów oraz zaczynają ścierać się różne punkty widzenia i często skrajne naukowe opinie dotyczące jednego problemu. Te starcia, te punkty widzenia rodzą animozje, a te małymi kroczkami zmierzają ku wojnie domowej...
W przypadku takich gigantów jak "Czerwony Mars" bardzo ważna jest budowa powieści. Tutaj Kim Stanley Robinson zdecydował się podzielić całość na 8 części, przy czym prawie każda ma swojego głównego, wiodącego bohatera. Dzięki temu możemy ich poznać nieco bliżej, wejść w ich głowy, zrozumieć ich myśli, rozterki, wgryźć się w ich problemy, a te są i naukowe, i osobiste. Mamy tu zarówno rozterki uczuciowe, jak i natury egzystencjalnej i naukowej... Choć na początku wszyscy sprawiają wrażenie bardzo zgranych, szybko pojawiają się pierwsze pęknięcia na tej wyjątkowo cienkiej skorupie. Robinson pokazuje nam krok po kroku jak dochodzi do rozłamu i jak ten rozłam popchnął niektórych do przemocy. Autor kładzie duży nacisk na psychologię swoich bohaterów, mamy tu dokładną wiwisekcję poszczególnych postaci, ich motywacji, sposobu myślenia... Wszyscy mają dobre chęci i czyste pobudki, z tym, że podobno właśnie tym brukują piekło.
"Czerwony Mars" to nie jest powieść łatwa w odbiorze i jeśli nastawiacie się na coś zbliżonego do np. "Obcego", to powiem Wam, że możecie czuć się niemile zaskoczeni. Dziełu Robinsona już bliżej do "Hyperiona" Dana Simmonsa, choć nie pokusiłbym się o postawienia znaku równości. Owszem, "Czerwony Mars" ma w sobie coś ze space opery, ale traktuję to jego jedną z wielu nut smakowych tej powieści. Znacznie więcej tu political fiction i powieści psychologicznej oraz - ma się rozumieć - fantastyki naukowej. Fantastyki naukowej raczej twardej, choć może nie tak twardej jak w niektórych książkach Lema, ale jednak dominuje tu wersja hard. Robinson porusza tematy nie tylko z zakresu nowych technologii, ale i biologii, chemii czy geologii. Między innymi przez to, a także przez swoje niespieszne tempo akcji oraz mnogość wątków, lektura jest bardzo angażująca i należy podejść do niej z czystym, niezaprzątniętym codziennością umysłem. Co już rodzi pewien problem, bowiem z uwagi na swoje rozmiary, nie jest to książka dająca się pochłonąć szybko. Uważam jednak, że warto poznać tę opowieść, dać się jej porwać i wchłonąć ją w całości. Dlaczego? Bo to świetna historia. Historia o nas - ludziach - o tym, że nic nie jest w stanie nas zmienić, że tak naprawdę zawsze dążymy - świadomie lub nie - do destrukcji; do zniszczenia więzi z drugim człowiekiem, do unicestwienia planety, na której żyjemy... Wiem, mało to optymistyczne, ale dzieje ludzkości zbudowane są na mniejszych i większych konfliktach oraz na kościach ich ofiar, bo i każda zmiana, każda wojna, każda rewolucja niesie ze sobą ofiary właśnie. A zatem czy na nowej planecie miałoby być inaczej?
Ale żeby nie było tak dołująco, Kim Stanley Robinson daje nam nadzieję. Nadzieję na lepsze jutro oraz zapierające dech w piersiach, fenomenalne, oszałamiające opisy Marsa i kolejnych miast wyrastających z czerwonego pyłu. To podaj najbarwniejszy literacki portret obcej planety, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Bo faktycznie, fabuła jednym może się podobać, innym nie, ale te opisy Czerwonej Planety... No, to jest sztos!
Czy polecam "Czerwony Mars"? Ależ oczywiście, choć z małym zastrzeżeniem, że jest to lektura dla bardziej wymagających miłośników fantastyki naukowej. Czytelnicy przyzwyczajeni do sci-fi w wersji light, ten materiał może po prostu przytłoczyć. Choć, z drugiej strony, może warto podjąć wyzwanie i tak czy inaczej sięgnąć po tę wielką bestię? O tym już musicie zdecydować sami.
mroczne-strony.blogspot.com
Czy da się połączyć literaturę piękną z political fiction i fantastyką naukową? Misja wydaje się być co najmniej karkołomna, żeby nie powiedzieć: niemożliwa i jeszcze do niedawna faktycznie tak uważałem. Aż w moje ręce trafiła książka, która zaparła mi dech w piersiach i sprawiła, że zupełnie inaczej spojrzałem na gatunek sci-fi. Panie i panowie, poznajcie "Czerwony...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-29
Do tej pory Poznań kojarzył mi się przede wszystkim z powieściowym uniwersum Ryszarda Ćwirleja... Że co? Że koziołki? Nie, no z koziołkami też, ale chodziło mi o Poznań literacki, a ten literacki, to już z koziołkami nie za bardzo. Ale z Ćwirlejem jak najbardziej. Jednak, jak się okazuje, miasto stołeczne Wielkopolski nie samym kryminałem stoi. Debiutujący Rafał Nawrocki, udowadnia, że Poznań ma również swoje mroczniejsze oblicze, i że oddziałują tu siły, z którymi gliniarze nie mają szans.
Wielu Autorów debiutuje zbiorem opowiadań i Rafał Nawrocki jest jednym z nich. "Omnifagus" to osiem historii, które łączy mityczny potwór kryjący się w sieci poznańskich kanałów. Żywi się właściwie wszystkim, ale odniosłem wrażenie, że najlepiej smakują mu złe emocje. W tej książce znajdziecie zarówno opowieści o duchach, nawiedzonych domach, o zombie, o kanibalach, oraz zjawiskach, które - mówiąc kolokwialnie - ryją banię. Bohaterowie kolejnych historii nie mają lekko. Muszą mierzyć się z potworami zarówno tymi w ludzkiej skórze, jak i tymi bardziej o bardziej dosłownym obliczu. I jedni i drudzy wzbudzają w nas zarówno strach, jak i odrazę, co - zwłaszcza - w dziełach grozy, stanowi soczystą i pikantną mieszankę, która podrażni niejedną wrażliwą duszę.
Brnąc w grzęzawisku koszmarów mrocznego Poznania, bardzo szybko natrafiłem na prawdziwe złoto. Już pierwsze opowiadanie, otwierające zbiór "Omnifagus" dało mi nadzieję, że ten tomik, da mi wiele wrażeń. I tak też się stało. Nawiedzony dom, tajemnicze dzikie tereny, duch dziecka, a do tego retro klimat i niesamowita atmosfera sprawiły, że "Omnifagus. Otwarcie" to świetny tekst, który tylko wzmógł mój apetyt. Ciężko wybrać mi opowiadanie, które jest w tej książce najlepsze. Mam takie swoje top3, ale nie mogę się zdecydować, które wywindować na szczyt podium. Dlatego może tym razem nie będę tego robić. Są trzy, która wzbudziły we mnie wielkie "wow" i wspomnę o nich w takiej kolejności, w jakiej pojawiają się w książce, a - musicie wiedzieć - jest to kawał solidnej literatury grozy. A zatem...
Mocno zaskoczyło mnie "Asylum" - opowiadanie, które zaczyna się od niewinnej dziecięcej zabawy, a kończy na walce ojca o życie syna, ale i swoje własne życie również. Tytułowe Asylum to ogródki działkowe, które są zamkniętą, odizolowaną od reszty miasta ogrodzoną zoną. Dlaczego? O tym już wkrótce przekona się bohater tej historii. A historia jest cholernie mocna. To chyba najdłuższy tekst w całym zbiorze, ale znakomicie napisany. Pod całunem grozy rodem z "Drogi bez powrotu" Rafał Nawrocki ukrył opowieść o największych przegranych przemian ustrojowych lat '90. Samo opowiadanie jest bardzo dynamiczne, nie zabrakło tu brutalnych i krwawych scen. Ale to nie jest zwykła rąbanka. Mamy tu ciekawą, wciągającą fabułę i interesującego głównego bohatera.
"Szczurza historia" to kolejna wyśmienita opowieść, na którą chciałbym zwrócić Waszą uwagę. Początek jest niczym klasyczna historia o duchach, w kingowym stylu. Mamy stary dom i dziewczynkę, która wprowadza się do niego z rodzicami. Mamy ducha chłopca, którego widzi tylko dziewczynka i jej determinację, w dążeniu do poznania mrocznego sekretu swojej nowej dzielnicy. "Szczurza historia" ma swój złowieszczy klimat, ma zwroty akcji i świetną fabułę, która pochłonęła mnie od pierwszej strony. To z jednej strony opowieść z dreszczykiem, z drugiej zaś historia trudnych początków dzieciaka w nowej okolicy.
No i na koniec "Szczęt". To jest naprawdę mocna rzecz. Tutaj ponownie mamy opowieść o ojcu, który walczy o swoje dziecko. W tym jednak przypadku ta walka wygląda zupełnie inaczej. Gdy nastoletnia córka ginie w tajemniczych okolicznościach, a następnie wraca do domu, ojciec ukrywa ją w piwnicy, a reszta domowników nadal uważa ją za zaginioną. Dlaczego? Hmmm... No jest ku temu powód i to nie byle jaki, otóż dziewczyna wróciła jako zom... Chociaż lepiej nie wypowiadać tego słowa głośno. Ale od tej pory, tata dba o swoje dziecko i z miłości do niego coraz bardziej pochłania go mrok...
Osiem opowieści... Osiem nie byle jakich opowieści; opowieści przesiąkniętych grozą, ale i codziennymi problemami każdego z nas. Bardzo lubię ten rodzaj grozy, w którym od tanich zabiegów, ważniejsza jest opowieść - czasami szokująca, innym razem mrożąca krew w żyłach, a jeszcze innym smutna i skłaniająca do refleksji.
Uzupełnieniem książki są oczywiście ilustracje. Tym razem Vesper zaangażował Krzysztofa Wrońskiego, którego rysunki możecie kojarzyć chociażby z "Przypadłości" Tomka Sablika. Każde opowiadanie zostało zilustrowane, więc jest na co popatrzeć.
W mojej ocenie "Omnifagus" to rewelacyjny debiut na wysokim literackim poziomie. To groza, która powinna przypaść do gustu zarówno fanom gatunku, jak i miłośnikom podgatunku fantastyki, jakim jest weird fiction. Ze swojej strony mogę tylko pogratulować Rafałowi Nawrockiemu tak udanego startu na literackiej drodze. A zatem: gratuluję i czekam na kolejne dzieła.
mroczne-strony.blogspot.com
Do tej pory Poznań kojarzył mi się przede wszystkim z powieściowym uniwersum Ryszarda Ćwirleja... Że co? Że koziołki? Nie, no z koziołkami też, ale chodziło mi o Poznań literacki, a ten literacki, to już z koziołkami nie za bardzo. Ale z Ćwirlejem jak najbardziej. Jednak, jak się okazuje, miasto stołeczne Wielkopolski nie samym kryminałem stoi. Debiutujący Rafał Nawrocki,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-25
Są takie powieści, które z biegiem lat i z jakiś powodów stają się kultowe. Nie są bynajmniej wybitne, ale jakiś czynnik sprawia, że mówimy o nich z atencją i uznajemy, że są dziełami przełomowymi dla swojego czasu. Taką właśnie powieścią jest "Inwazja porywaczy ciał" Jacka Finneya - opowieść o wyjątkowo przerażającej inwazji obcych form życia na Ziemię. Legendarne dzieło Finneya z 1954 roku właśnie doczekało się kolejnego polskiego wydania w ramach nowej serii sci-fi Wymiary od Wydawnictwa Vesper.
A co my tu mamy? Przede wszystkim małe amerykańskie miasteczko Mill Valley. Bo i kto nie kocha małych amerykańskich miasteczek? Zamknięta społeczność, wszyscy się znają. Domy jednorodzinne, małe sklepiki i lokalny lekarz Miles Bennell, który postanawia opowiedzieć nam bardzo dziwną i mroczną historię o tym jak jego miasteczko została zaatakowane przez Obcych. Zaczyna się dość niewinnie, jak większość tego typu opowieści. Jedna z pacjentek wyznaje Milesowi, że jej wujek, choć wygląda, mówi i zachowuje się jak wujek, tym wujkiem nie jest, że ktoś się pod niego podszył. Lekarz to bagatelizuje, ale w kolejnych dniach przychodzą do niego kolejni pacjenci twierdząc, że ich bliscy również zostali podmienieni, a sprawa robi się jeszcze dziwniejsza, gdy miejscowy pisarz Jack Belicec zaprasza doktorka do swojego domu i pokazuje mu co odkrył pod schodami swojego zielonego domu na wzgórzu...
Już od pierwszym stron powieści Finneya czuć duszną, klaustrofobiczną i niepokojącą atmosferę. Właśnie za to lubię małe miasteczka: można je łatwo zamknąć, odciąż od reszty świata i właśnie tak to wygląda w "Inwazji porywaczy ciał". Nasi bohaterowie od początku są zdani na siebie i nie od początku zdają sobie sprawę z czym tak naprawdę mają do czynienia. Rozwikłanie tej zagadki przychodzi im z większym trudem niż nam, bo my - jako czytelnicy - jesteśmy w stanie rozkminić to znacznie szybciej. Ale to zupełnie mi nie przeszkadzało w odbiorze tej książki, bo Jack Finney pisze ciekawie i umiejętnie buduje klimat grozy. No właśnie, bo "Inwazja porywaczy ciał" to właściwie klasyka horroru science fiction. Ta domieszka horroru/grozy jest tu wyraźnie wyczuwalna, niczym kmin rzymski w wojskowych pancerwaflach, czy kłamstwo w gębach polityków. Ale to bardzo dobrze. Ta groza jest dopełnieniem i czyni całą opowieść jeszcze bardziej mroczną.
Osaczenie, odizolowanie, zaszczucie, niepewność - te wszystkie uczucia towarzyszą bohaterom "Inwazji porywaczy ciał", a przy okazji udzielają się też czytelnikowi. Ten dreszczyk emocji jest bardzo przyjemny, choć pewnie postaci w powieści nie podzieliliby tego zdania. Czytając kolejne rozdziały, wgryzając się w tę opowieść, cały czas towarzyszyło mi poczucie, że nad Jackiem Finneyem w jakiś sposób czuwa duch Herberta Georga Wellsa. To nie tak, że da się porównać fabułę "Inwazji..." do "Wojny światów". Nie, nie, nie. To są dwie zupełnie inne historie, które łączy właściwie tylko to, że mamy do czynienia z kosmitami, choć w skrajnie różnych formach. Chodzi mi bardziej o sposób opowiadania, narracji - o, tu już te podobieństwa dostrzegam. "Inwazja porywaczy ciał" wydaje się jednak bardziej pesymistyczna od twórczości Wellsa, bardziej melancholijna. Co ma swój urok, choć pewnie nie każdemu podpasuje.
"Inwazja porywaczy ciał" to powieść, którą powinien poznać każdy miłośnik gatunków. Jack Finney zupełnie inaczej, nowatorsko podchodzi do tematu ataku obcych form życia na naszą planetę i chociażby z tego względu ta pozycja zasługuje na uwagę. Poza tym ta osobliwa inwazja staje się pretekstem do opowiedzenia znacznie głębszej, wręcz egzystencjalnej opowieści o utracie własnej tożsamości, uczuć, człowieczeństwa... Do tego dochodzi całkiem niezłe tłumaczenie Henryka Makarewicza, no i genialna okładka Michała Lorenca. Całość prezentuje się wyśmienicie i daje coraz większe nadzieje na to, że nowa seria sci-fi od Wydawnictwa Vesper stanie się wkrótce najważniejszą serią na polskim rynku wydawniczym. Trzymam kciuki za Wymiary i czekam na więcej.
mroczne-strony.blogspot.com
Są takie powieści, które z biegiem lat i z jakiś powodów stają się kultowe. Nie są bynajmniej wybitne, ale jakiś czynnik sprawia, że mówimy o nich z atencją i uznajemy, że są dziełami przełomowymi dla swojego czasu. Taką właśnie powieścią jest "Inwazja porywaczy ciał" Jacka Finneya - opowieść o wyjątkowo przerażającej inwazji obcych form życia na Ziemię. Legendarne dzieło...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-11-17
Filmowa tetralogia (niektórzy nie uznają czwartej części, więc dla nich jest to trylogia) "Obcego" to działa kultowe dla gatunku sci-fi. Jasne, potem pojawił się cały wysyp sequelu, prequeli, spin-offów, rebootów i jeden ksenomorf wie czego tam, jeszcze, ale ja mówią o fundamencie, o podstawie, która tworzyła podwaliny pod całe, niemałe już uniwersum. Częścią tego uniwersum, są książki. Zaczynając od zbeletryzowanym scenariuszy, a kończąc na cyklu oryginalnym, niezwiązanym bezpośrednio z filmami. Do tych drugich pewnie dojdziemy w przyszłym roku, tymczasem dziś, skupmy się na powieści "Obcy 3", którą - podobnie jak dwie pierwsze części cyklu - napisał Alan Dean Foster, czyli spec od książek na podstawie filmów.
Pozwólcie, że jako tako nie będę odnosił się do obrazu Davida Finchera. Na zbeletryzowane scenariusze staram się patrzeć, jak na każdą inną powieść, co w tym przypadku jest o tyle łatwe, bo film widziałem pewnie ze dwadzieścia lat temu, więc biorąc do ręki powieść Fostera nie wiedziałem co tu się wydarzy. A zatem "Obcy 3" jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniej części - "Obcy: Decydujące starcie". Bo, jak się okazało, to "decydujące starcie" wcale decydujące nie było, co dobitnie daje znać ocalały ksenomorf, który zakradłszy się na pokład statku ewakuacyjnego, w którym hibernują Ripley, mała Newt i Hicks, robi swoje, a że pod tym niewinnie brzmiącym eufemizmem kryje się zwykle rozpierducha, statek zostaje zniszczony, a kapsuła ratunkowa ze śpiącymi wystrzelone i skierowane ku najbliższej planecie. Tą planetą okazuje się być Fiorina, która jest obecnie jednym wielkim więzieniem, choć z zaledwie dwudziestoma kilkoma osadzonymi. Jedyną ocalałą okazuje się być Ripley, a także zupełnie nowy Obcy, który powoli dojrzewa, rośnie i nabiera coraz większej ochoty na chaos...
"Obcy 3" swoim klimatem, bardzo przypomina pierwszą część cyklu. "8 pasażer Nostromo", podobnie jak "trójka" rozkręca się bardzo powoli, nadając całej opowieści atmosfery narastającej grozy, czyli tego, z czego zostało wykastrowane "Decydujące starcie" na rzecz kina akcji. I o ile - właśnie - w kinie, dynamiczną akcję, strzelaniny, jatkę i masakrę 😉 dobrze się ogląda, o tyle czytanie o tym wszystkim, na dłuższą metę robi się trochę nudne. W "Obcym 3" proporcje są wyraźnie zarysowane: w pierwszej kolejności mamy pokazaną nową mroczną planetę, która i bez ksenomorfa budzi grozę, mamy też wyraźnie zarysowanych bohaterów i relacje między nimi i pod tym względem to jest najlepsza część cyklu. Po drodze pada kilka trupów i dopiero w okolicach 180/190 strony (całość ma 270) wydarzenia znacząco przyspieszają, by po kolejnych kilkudziesięciu zapierdzielać niczym F16 na dopingu.
Odniosłem wrażenie, że "Obcy 3", jeśli chodzi o tę warstwę literacką, jest najlepiej napisany. Nie chodzi tylko o same opisy, ale przede wszystkim o bohaterów. Zarówno w pierwszej, jak i drugiej części, postaci były jednowymiarowe, papierowe, pozbawione jakiejkolwiek głębi. Nie dowiedzieliśmy się o nich zbyt wiele, również o samej Ripley, w pierwszej części nie było praktycznie żadnych informacji o niej, w drugiej wyglądało to zdecydowanie lepiej, ale reszta bohaterów, właściwie istniała tylko po to, aby umrzeć. Tutaj jest inaczej. Mamy, przynajmniej kilka postaci z przeszłością, z tajemnicą, z własnymi przemyśleniami, głębszą osobowością... A zatem, tutaj Alan Dean Foster postarał się i to bardzo, bo o ile fabularnie był uwiązany scenariuszem Davida Gilera, Waltera Hilla i Larry'ego Fergusona, o tyle przy konstrukcji postaci, oprócz ogólnego zarysu wynikającego z skąpego tekstu źródłowego, miał z grubsza więcej swobody. A przynajmniej tak mi się wydaje. A zatem "Obcy 3" jest zdecydowanie lepszy od "Obcego 2", ale czy również od "jedynki"? Powiedziałbym, że w moim rankingu są prawie na równi, z subtelnym wskazaniem na tom pierwszy, bo to jednak było coś nowego, jeśli chodzi o - no właśnie - bardziej kino niż literaturę, ale filmu i książki nie można zupełnie rozdzielić. Tu jakby drugie wynika z pierwszego, więc...
Zmierzając do brzegu. Doskonale zdaję sobie sprawię, że książkowy cykl "Obcego" jest adresowany bardziej dla fanów filmowego "Obcego" i podejrzewam, że zwłaszcza starsi czytelnicy mieli w rękach pierwsze polskie wydanie od Alfy, jeszcze z lat '90. Jednak Vesper - uwierzcie mi - to zupełnie inna liga. Jeśli ktoś ceni sobie książki, które są czymś więcej jak tylko kartami z tekstem, to koniecznie musi złapać "Obcego" w nowym wydaniu i tłumaczeniu. Tom 3, podobnie jak poprzednie, zilustrował Maciej Kamuda i są to oddające klimat obrazy, które z przyjemnością się ogląda.
Powieść nie jest zbyt długa, właściwie to najkrótsza część całego cyklu, a jeśli dodamy do tego równy rytm powieści i lekkie pióro Fostera, to dostaniemy produkt, który wchłania się równie szybko, co paczkę ulubionych chrupek serowych, czy jakie tam lubicie najbardziej. Nie jest to jednak ambitna literatura, zresztą nigdy do takiej nie aspirowała. "Obcy" to cykl czysto rozrywkowy i tak należy do niego podchodzić. Koniec nagrania. 👽
Filmowa tetralogia (niektórzy nie uznają czwartej części, więc dla nich jest to trylogia) "Obcego" to działa kultowe dla gatunku sci-fi. Jasne, potem pojawił się cały wysyp sequelu, prequeli, spin-offów, rebootów i jeden ksenomorf wie czego tam, jeszcze, ale ja mówią o fundamencie, o podstawie, która tworzyła podwaliny pod całe, niemałe już uniwersum. Częścią tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wojna Pustych Tronów, o której czytaliśmy w trylogii „Więzień Oswobodzony”, dobiegła końca, a ci, co przeżyli, powrócili do swych domów. No, może niezupełnie wszyscy... Ok, teraz jest dobry moment, aby przerwać czytanie niniejszego tekstu, o ile nie znacie jeszcze, a chcielibyście poznać wspomnianą przeze mnie trylogię. A zatem części z Was mówię: do zobaczenia, a resztę zapraszam na pogawędkę o „Kompanii Cieni” - czwartym tomie cyklu high fantasy „Kronika Szarego Człowieka”...
No, właśnie po wojnie nie wszystkim dane jest wrócić do normalności. Chociaż stary porządek, z pewnymi modyfikacjami, ale jednak, ponownie zagościł w Hildorien, to jednak stare problemy pozostały niezmienne, a to dlatego, że ludzie nie zmienili się ani trochę. Nadal kierują nimi chciwość, chore ambicje, pragnienie zemsty lub kontroli nad innymi.
Po wojnie, Cesarstwo zaczyna kontrolować cały kontynent. Przydzieleni władcom poszczególnych królestw kuratorzy, są niczym innym jak marionetkami w rękach, czy raczej w umyśle Winraela - byłego generała Sauty, który zapragnął władzy absolutnej. Tymczasem nie wszystkim królom taki układ się podoba i chcą wybić się na niezależność. Niezależności pragnie też pewien komes z jednego z Trójstruży, który nie tylko chce oderwać się od Cesarstwa, ale i przejąć władzę w całym regionie. I właśnie na tym niewielkim skrawku Hildorien skupia się znaczna część fabuły „Kompanii Cieni”, a także na poszukiwaniach Yurgosa, który po sfingowaniu własnej śmierci ukrywa się, chroniąc jednocześnie prawowitego następcę tronu Cesarstwa, a tego z kolei - jak wiemy z poprzednich części - Winrael pragnie zgładzić. Tymczasem w lasach Hildorien budzą się upiory i wilkołaki, a to nie wróży niczego dobrego dla zmęczonych wojną mieszkańców królestw.
W „Kompanii Cieni” wiele się dzieje i nie ma czasu na nudę. Dynamika tej powieści znacznie odbiega od poprzednich części cyklu „Kronika Szarego Człowieka”. To 400 stron niemalże nieprzerwanej akcji i pierwsze co rzuca się w oczy, to znacznie dojrzalszy styl Przemka Dudy. Widać, Autor nabrał doświadczenia i wyraźnie rozwinął się jako Pisarz. To mnie zawsze cieszy, gdy widzę, że artysta nie stoi w miejscu, ani – co byłoby znacznie gorsze – nie cofa się, a prze do przodu, szlifując swój warsztat. W „Kompanii Cieni” myśli, a co za tym idzie, zdania są bardziej zwięzłe, sceny krótsze, a to znacząco zmienia rytm powieści. Zmienia na lepsze. Poza tym znalazłem tu wszystko to, co polubiłem w poprzednich tomach. Są nietuzinkowi bohaterowie, są intrygi, jest magia, a obok dobrze mi znanych postaci, pojawiają się nowe, niemniej intrygujące, jak choćby komesa Erfilia z Trójstróża, która jest twardą, bezpośrednią babką nie dającą sobie wejść na głowę w tym męskim świecie politycznych gierek i dwulicowości tzw. "sojuszników".
Wątki zapoczątkowane w kolejnych tomach „Więźnia Oswobodzonego” oczywiście mają tu swoją kontynuację, ale musicie też wiedzieć, że pojawiają się zupełnie nowe. Trójstróże to jeden z nich, ale na scenę wchodzą również istoty, które mocno namieszają w życiu bohaterów. Tajemnicze upiory ścigające kolejnych posiadaczy medalionów, dzięki którym Winrael może przejmować umysły oraz ciała ich dysponentów, to kolejny nowy wątek wzbudzający moją ciekawość. Jest tu sporo tajemnic i znaków zapytania, bowiem skąd tak naprawdę pochodzą tajemnicze istoty i dlaczego właśnie teraz pojawiły się w Hildorien? Pytań w czasie lektury pojawiło się znacznie więcej, ale między innymi one - te pytanie - sprawiły, że nie mogłem oderwać się od lektury. Kurczę, to jest naprawdę świetnie napisana powieść, a Przemek Duda wyrasta na pisarza rangi Sapkowskiego. I oby tak dalej!
Świetnie, że za całość zabrało się Wydawnictwo Planeta Czytelnika. Uwielbiam ich książki, również pod względem wizualnym. Teraz, dzięki drugiemu wydaniu, cała Kronika Szarego Człowieka doczekała się nie tylko poprawionej wersji tekstów, ale i zupełnie nowej szaty graficznej, która – jakby powiedział Mr.Krycha – „rooobi wrażenieee”.
Wszystko to składa się na pozycje, które polecam Wam z wielką przyjemnością. Piszę w liczbie mnogiej, bowiem „Kompania Cieni”, to jednak część większej całości, a zatem, aby zrozumieć wszystkie wydarzenia tu opisane, a także relacje między konkretnymi bohaterami, niezbędna jest znajomość poprzednich tomów, które również warto przeczytać, do czego Was zachęcam. Ale skoro dobrnęliście do tego momentu, to pewnie trylogię macie już za sobą. Bo macie, prawda? Mam taką nadzieję. 😊
mroczne-strony.blogspot.com
Wojna Pustych Tronów, o której czytaliśmy w trylogii „Więzień Oswobodzony”, dobiegła końca, a ci, co przeżyli, powrócili do swych domów. No, może niezupełnie wszyscy... Ok, teraz jest dobry moment, aby przerwać czytanie niniejszego tekstu, o ile nie znacie jeszcze, a chcielibyście poznać wspomnianą przeze mnie trylogię. A zatem części z Was mówię: do zobaczenia, a resztę...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to