-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-02-10
2018-02-23
Choć mogłoby się wydawać, że wydawanie autobiografii przed czterdziestką nie jest najlepszym pomysłem, a co najwyżej przejawem megalomanii. Jednak „Spod zamarzniętych powiek” to znakomita i wciągająca lektura. Po tym, jak niemal cała Polska żyła styczniowymi wydarzeniami pod Nanga Parbat Adama Bieleckiego (ur. 1983) nie trzeba nikomu przedstawiać. Bielecki to człowiek dosłownie „opętany” górami, od najmłodszych lat konsekwentnie zmierzał w kierunku najwyższych gór świata. Od swojego ojca usłyszał, że może być kim tylko chce, byle nie górnikiem. Postanowił zatem znaleźć spełnienie w górskiej pasji. Dwukrotnie, najpierw w wieku trzynastu, a potem piętnastu lat, odmówiono mu udziału w obowiązkowym kursie skałkowym. Później usłyszał od jednego z bardziej doświadczonych kolegów, że będzie z niego znakomity wspinacz, jeżeli wcześniej się nie zabije. By zdobyć pieniądze, potrzebne do sfinansowania wypraw, imał się różnych zajęć: był barmanem w Anglii, roznosił ulotki na szczudłach, występował w teatrze ulicznym. W górach szuka nade wszystko wolności, „Chrzanić superposadę” – mówi.
Książkę czyta się bardzo dobrze, niczym powieść przygodową. Podejrzewam, że swoją zasługę ma w tym ghostwriter – Dominik Szczepański, świadczy o tym nierówny styl książki – od przesadnie poprawnego i literackiego po kolokwialny i potoczny. Ale to sprawa akurat drugorzędna, bo najważniejsza jest możliwość prześledzenia górskich dokonań Adama Bieleckiego, nie tylko w Himalajach, ale również w Alpach, Pamirze, Andach, czy naszych Tatrach.
Sporą część książki stanowi niezwykle emocjonalny i drobiazgowy zapis wydarzeń z tragicznych wydarzeń z marca 2013, pierwszego zimowego wejścia na Broad Peak, kiedy to życie straciło dwóch wspinaczy – Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka. Bielecki został uznany za głównego winowajcę tych wydarzeń, był atakowany przez tzw. „naród ekspertów”. Jak wiadomo, wszyscy Polacy znają się na medycynie, polityce i piłce nożnej – od niedawna, jak się wydaje, również na himalaizmie zimowym. Tymczasem ja zdecydowanie biorę stronę Adama Bieleckiego, a lektura jego książki tylko mnie w tej opinii utwierdziła. Myślę, że ktoś kto nigdy nie był na wysokości ośmiu tysięcy metrów, nie powinien oceniać decyzji ludzi, którzy tam byli. Dziś to stwierdzenie jest szczególnie aktualne, od wczoraj bowiem wszyscy interesujący się himalaizmem żyją w niepokoju o dalszy rozwój wypadków pod K2 i los Denisa Urubki.
Adam Bielecki stwierdza pod koniec książki, że nie chce być dobrym himalaistą, tylko starym. I ja mu tego serdecznie życzę, tak samo jak zdobycia Korony Himalajów i Karakorum, choć jak sam zaznacza, nie interesuje go wspinanie tylko po to, by „kolekcjonować szczyty”. Myślę też, że w kontekście ostatnich wydarzeń – spod Nanga Parbat i K2, nie przyjdzie nam długo czekać na drugą część wspomnień Bieleckiego. Serdecznie polecam.
Choć mogłoby się wydawać, że wydawanie autobiografii przed czterdziestką nie jest najlepszym pomysłem, a co najwyżej przejawem megalomanii. Jednak „Spod zamarzniętych powiek” to znakomita i wciągająca lektura. Po tym, jak niemal cała Polska żyła styczniowymi wydarzeniami pod Nanga Parbat Adama Bieleckiego (ur. 1983) nie trzeba nikomu przedstawiać. Bielecki to człowiek...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-11
„JEŚLI NIE MA CELU, NIE MA ŻYCIA”
Krzysztof Wielicki powiedział kiedyś, że pasja to rzecz w życiu najważniejsza, bo hobby można sobie zmieniać, a z pasją się umiera. W pierwszej części wywiadu wypowiedział znamienne słowa: „Tak to chyba jest w życiu, że szukamy swojej prawdziwej pasji – nie każdy ma szczęście, żeby ją odkryć, ale kiedy to się stanie, wie się od razu”. Wielicki to nie tylko wybitny wspinacz, ale przede wszystkim człowiek ze wszech miar ogarnięty pasją do gór, przez lata konsekwentnie realizujący swoje marzenia – reszta jest już tylko tego naturalną konsekwencją.
Drugi tom „Mojego wyboru” – wywiadu-rzeki, który z Wielickim przeprowadził redaktor naczelny magazynu „Góry”, Piotr Drożdż, pozwala czytelnikowi zapoznać się z osiągnięciami himalaisty z lat 1990-2015. W tych latach Krzysztof Wielicki dokończył kompletowanie Korony Himalajów i Karakorum, zdobywając osiem brakujących ośmiotysięczników. 1 września 1996 roku stał się piątym człowiekiem w historii, który dokonał tego niesamowitego wyczynu. Zwieńczeniem tych długoletnich wysiłków było niewątpliwe opus magnum w karierze Wielickiego – brawurowe samotne wejście na szczyt Nanga Parbat, którego jedynymi świadkami byli pasterze z pobliskiej wioski, obserwujący zmagania Polaka przez ukradzioną wcześniej lunetę.
Po zmianach systemowych 1989 roku, wielu ludzi musiało na nowo się zdefiniować, by jakoś odnaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości. Szczególnie dotkliwie odczuło to środowisko wspinaczy. Praktycznie przestały istnieć kluby wysokogórskie, co znacząco utrudniło zdobywanie odpowiednich funduszy do organizacji ekspedycji. Spowodowało to postępującą komercjalizację wypraw górskich, a w konsekwencji osłabienie zasad tzw. „partnerstwa liny” i personalizację sukcesu. Dawniej, na przykład w 1980 roku pod Mount Everestem, każdy wspinacz pracował na sukces całej wyprawy, dziś bardziej liczą się konkretne nazwiska i stąd bierze się parcie na szczyt za wszelką cenę. Wydaje się, że to właśnie personalizacja sukcesu była jedną z przyczyn tragedii, jaka miała miejsce w nocy z 5 na 6 marca 2013 pod Broad Peakiem, kiedy to wyprawa kierowana przez Wielickiego dokonała pierwszego zimowego wejścia, a dwóch wspinaczy – Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski zginęli podczas zejścia.
Tu dochodzimy to ważnego elementu we wspomnieniach Krzysztofa Wielickiego – umiejętności obniżania sobie poprzeczki wraz z wiekiem. „Moim największym sukcesem jest to, że żyję” – powiedział wprost Wielicki i trudno się nie zgodzić. „Najlepszy himalaista, to żywy himalaista”, jak mówi stara górska prawda. Wielu, zwłaszcza polskich himalaistów nie potrafiło obniżać sobie poprzeczki z biegiem lat i dlatego zapłacili za to najwyższą cenę. Drugi tom „Mojego wyboru” robi chyba jeszcze lepsze wrażenie niż tom pierwszy, o wiele częściej bowiem dochodzi tu do interesujących interakcji między wypytującym a odpytywanym, co nie zawsze miało miejsce w poprzednim tomie. Jedna rzecz jest niezmienna – znakomita, bogata szata graficzna książki, kilkaset (w większości niepublikowanych) fotografii, z oczywistych względów o dużo lepszej jakości niż w pierwszym tomie. Tym razem udało się Piotrowi Drożdżowi namówić Wielickiego do snucia przemyśleń natury filozoficznej. Są to zdania, które mogą posłużyć za inspirację w każdej dziedzinie życia. Tak, jak przesłanie zawarte w zamykającym książkę akapicie: „Zawsze staram się tłumaczyć młodym ludziom, że nie ma porażek, są tylko nowe doświadczenia. Jeżeli będą je cierpliwie zbierać, nauczą się wyciągać wnioski z niepowodzeń, to w końcu dostaną się na swój wymarzony szczyt. Zdobędą swój „Everest”. Jeśli nie ma celu, nie ma życia!”. Jest w Krzysztofie Wielickim coś, co fascynuje – jakiś rodzaj zadziorności, swady, z którą snuje swoje górskie wspomnienia. Jednocześnie szczerość i ani za grosz patosu, czy przedstawiania się w charakterze nieustraszonego zdobywcy, bohatera, nadczłowieka. Dlatego właśnie „Mój wybór” to przyjemna i, co równie ważne, wartościowa lektura.
PS. W momencie, w którym piszę te słowa, polska narodowa wyprawa pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego znajduje się u podnóża K2. Według ostatniego meldunku, dobiegła już końca budowa bazy, niedługo w górę wyjdą pierwsze zespoły rekonesansowe. Cel jest prosty – pierwsze zimowe wejście na ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik. Myślę, że nie ma teraz w naszym kraju ani jednej osoby, która nie życzyłaby powodzenia wyprawie pod wodzą Wielickiego. Aby okazała się zarówno udana, jak i szczęśliwa – zdobyciem drugiej najwyższej góry świata i powrotem w komplecie do domu.
„JEŚLI NIE MA CELU, NIE MA ŻYCIA”
Krzysztof Wielicki powiedział kiedyś, że pasja to rzecz w życiu najważniejsza, bo hobby można sobie zmieniać, a z pasją się umiera. W pierwszej części wywiadu wypowiedział znamienne słowa: „Tak to chyba jest w życiu, że szukamy swojej prawdziwej pasji – nie każdy ma szczęście, żeby ją odkryć, ale kiedy to się stanie, wie się od razu”....
2018-01-07
ZE SZKLARKI PRZYGODZICKIEJ NA SZCZYT
O osiągnięciach Krzysztofa Wielickiego (ur. 1950) – jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii dyscypliny, powiedziano już niemal wszystko, dlatego bezcelowym byłoby je tu wszystkie przytaczać. Przypomnę tylko, że Wielicki jako piąty człowiek w historii skompletował (w latach 1980-1996) Koronę Himalajów i Karakorum. Dokonał tego we wspaniałym stylu, za każdym razem przekraczając granice ludzkiej wyobraźni oraz pisząc historię polskiego i światowego himalaizmu. Pierwszy tom „Mojego wyboru” – wywiadu-rzeki, jaki przeprowadził z Wielickim Piotr Drożdż (ur. 1974), redaktor naczelny magazynu „Góry”, pozwala prześledzić początki drogi wspinacza ze Szklarki Przygodzickiej (miejsca urodzenia) w najwyższe góry świata. W międzyczasie Wielicki odnosił pierwsze sukcesy we wspinaczce skałkowej i stopniowo zdobywał doświadczenie w coraz to wyższych pasmach górskich – w Dolomitach, Kaukazie, Hindukuszu, Pamirze, by wreszcie w 1979 roku po raz pierwszy znaleźć się w Himalajach. Pierwszy tom opisuje wydarzenia do 1989 roku, a zatem znajdziemy tu opisy zdobycia przez Krzysztofa Wielickiego sześciu z czternastu ośmiotysięcznych szczytów (Mount Everest, Broad Peak, Manaslu, Kanczendzonga, Makalu i Lhotse) . Zaczynał Wielicki z tak zwanego „wysokiego C”, ponieważ pierwszym zdobytym przez niego ośmiotysięcznikiem był najwyższy szczyt Ziemi – Mount Everest, a było to dodatkowo pierwsze w historii zimowe wejście. Późniejsze sukcesy Wielickiego budzą jeszcze większy respekt – jak choćby to z 1984 roku – samotne zdobycie Broad Peaka w ciągu niespełna jednej doby (wyczyn do dnia dzisiejszego niepowtórzony), czy również wejście na wierzchołek Lhotse w 1988 roku – pierwsze samotne, pierwsze zimowe i pierwsze w gorsecie ortopedycznym, który Wielicki zmuszony był nosić po urazie kręgosłupa doznanym rok wcześniej w Himalajach Garhwalu.
Wywiad ten stanowi również cenne źródło historyczne – pozwala prześledzić rodzenie się potęgi polskiego himalaizmu w najwyższych górach świata, którego domeną stały się pierwsze zimowe wejścia na ośmiotysięczniki, dlatego też całe pokolenie polskich wspinaczy zostało ochrzczone nieco pompatycznym, ale jakże wymownym mianem „Ice Warriors” („Lodowych Wojowników”). Dziś, po blisko czterdziestu latach zimowej eksploracji, spośród trzynastu zdobytych ośmiotysięczników, zimowe wejścia na dziesięć z nich są autorstwa polskich wspinaczy. Większość z ośmiotysięczników Polacy zdobyli zimą w latach 1980-1988, czyli w trudnych historycznie czasach. Paradoksem jest z pewnością fakt, że lata świetności polskiego himalaizmu miały miejsce w latach najtrudniejszych dla Polski politycznie i gospodarczo. Wielicki opowiada swoją historię, tak podobną do wielu innych wspinaczy, którzy porzucali swoje, nierzadko dobrze płatne zawody (Wielicki na ten przykład posadę kierowniczą w Fabryce Samochodów Małolitrażowych) i przez kilka miesięcy w roku wykonywali prace wysokościowe, by za zarobione pieniądze uciec w góry od szarej rzeczywistości i spędzić tam resztę roku. Cezurą okazał się być rok 1989 – naznaczony z jednej strony śmiercią wielu wybitnych wspinaczy, a z drugiej upadek komunizmu, kiedy to, jak mówi Wielicki „skończyły się czasy naszej radosnej twórczości, wielu z nas musiało się zastanowić, czy wraca do zawodu, czy – wykorzystując międzynarodowe kontakty, znajomość języków i własną przebojowość – zakłada własne firmy. Słowem rozpoczęła się nowa era polskiego alpinizmu w nowych warunkach społeczno-gospodarczych”.
O wartości „Mojego wyboru” jako źródła historycznego stanowi również jego niezwykle bogata, składająca się z kilkuset archiwalnych zdjęć szata graficzna. Do specyfiki wywiadu-rzeki należy również to, że jakość książki zależy nie tylko od przepytywanego, ale również od zadającego pytania. I to niestety jest główny mankament „Mojego wyboru”. Odnoszę wrażenie, że Piotr Drożdż w tej rozmowie nie zawsze przystawał do Krzysztofa Wielickiego, najczęściej pozostając w cieniu. Nie dopytywał, nie drążył tematów, często posługiwał się też jakąś dziwną (z pewnością nie alpinistyczną) nowomową. Drożdż miał możliwość zapoznania się z pamiętnikami, jakie Wielicki prowadził podczas wypraw i podszedł do wywiadu, jak sam przyznaje we wstępie – metodycznie. Niestety wielokrotnie można odnieść wrażenie, że nie jest zainteresowany odpowiedziami, jakich udziela Wielicki, bo najzwyczajniej już je zna, a zdawkowe pytania mają za zadanie potwierdzić posiadaną już wiedzę. Szkoda, odnoszę wrażenie, że książka ta mogłaby być jeszcze lepsza, gdyby pytania zadawał ktoś z większym polotem. Wielicki to przecież nie tylko wybitny himalaista, ale również znakomity gawędziarz. Piotr Drożdż odpowiada również za redakcję tomu – niestety nie ustrzeżono się w tym temacie kilku znaczących wpadek. Na przykład już na początku błędnie przytoczono nazwę rodzinnej miejscowości Wielickiego – Szklarka Przygodzka, zamiast poprawnie: Szklarka Przygodzicka. Błędnie podano niektóre kluczowe daty – na przykład śmierci Jerzego Kukuczki, jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii – 24 września 1989, zamiast poprawnie 24 października 1989, jak również datę pierwszego zimowego zdobycia Mount Everestu – przez Wielickiego wspólnie z Leszkiem Cichym – 16 lutego 1980, zamiast 17 lutego 1980. Są to przecież informacje podstawowe, dostrzeżone przez – co prawda bardzo zainteresowanego tematem – ale jednak laika.
Pierwszy tom „Mojego wyboru” ukazał się w 2014 roku, podczas gdy poprzednia skromna publikacja na temat dokonań Krzysztofa Wielickiego datowana jest na rok 1997. Książka ta z pewnością wypełnia poważną lukę w piśmiennictwie górskim, po ponad półtorej dekady, w trakcie której, jak pisze Drożdż we wstępie „brak biografii Wielickiego zaczął mu doskwierać osobiście”. Dobrze się zatem stało, że taka książka mogła się ukazać. Pomimo zastrzeżeń – polecam gorąco i zabieram się za lekturę drugiego tomu.
ZE SZKLARKI PRZYGODZICKIEJ NA SZCZYT
O osiągnięciach Krzysztofa Wielickiego (ur. 1950) – jednego z najwybitniejszych himalaistów w historii dyscypliny, powiedziano już niemal wszystko, dlatego bezcelowym byłoby je tu wszystkie przytaczać. Przypomnę tylko, że Wielicki jako piąty człowiek w historii skompletował (w latach 1980-1996) Koronę Himalajów i Karakorum. Dokonał tego...
2017-10-03
„GÓRY SĄ ŚRODKIEM”, CZYLI ŚCIEŻKA GÓRY PIOTRA PUSTELNIKA
W mojej osobistej hierarchii autorytetów himalaiści zajmują wysoką pozycję. Takich ludzi, jak: Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki, Andrzej Zawada, Leszek Cichy, Ryszard Pawłowski, Wojciech Kurtyka i całą plejadę innych wybitnych nazwisk stawiam wyżej od gwiazd rocka. W tym gronie poczesne miejsce zajmuje również bohater niniejszej książki – Piotr Pustelnik (ur. 1951), wybitny wspinacz, obecny prezes Polskiego Związku Alpinizmu.
Dzięki autobiografii, powstałej przy współudziale Piotra Trybalskiego (ur. 1975), czytelnik ma okazję zapoznać się z niebanalnym życiorysem himalaisty, który jako dwudziesty pierwszy człowiek i trzeci Polak w historii (po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim) w latach 1990-2010 zdobył Koronę Himalajów i Karakorum. Co ciekawe, swoją przygodę ze szczytami ośmiotysięcznymi rozpoczął późno – bo mając aż 39 lat, czyli w wieku, w którym niektórzy himalaiści zmierzają już raczej w kierunku końca kariery. Bo też z początku nic nie zapowiadało tego, że jego życie tak nierozerwalnie zwiąże się z górami – po zdiagnozowanej w dzieciństwie poważnej chorobie serca (blok przedsionkowo-komorowy pierwszego stopnia), był dzieckiem wątłym, chorowitym i otoczonym przesadną opieką rodziców, „żyjącym pod kloszem” w rodzinnym domu. „Byłem mimozą" - powie o sobie nie bez ironii. I ten właśnie obrazek siebie, jako istoty kruchej i słabej, przetrwał w świadomości Piotra Pustelnika, stał się demonem, który budził się w nim w Himalajach, gdy zdarzały się jakieś trudności.
„Ja, pustelnik” to bowiem w dużej mierze opowieść o strachu. „Strach to moje drugie imię. Zawsze się bałem. Kiedyś bałem się skrycie, potem otwarcie. (…) Wyobraźnia podsuwała mi katastroficzne wizje. Bałem się odpaść od ściany, bałem się wyzwań – nowych dróg, bałem się zrobić coś, czego nie mogłem kontrolować. Przez lata zrozumiałem, że strach nie powszednieje, nie da się do niego przyzwyczaić” (str. 462-463). Na przestrzeni blisko pięciuset stron wspomnień wyłania się obraz człowieka, głęboko pragmatycznego, ostrożnego, analizującego wszystkie za i przeciw, himalaisty o głębokim backgroundzie intelektualnym. Górskiego myśliciela, czy wręcz filozofa. Myślę, że czegoś takiego zabrakło choćby Jerzemu Kukuczce, co przypieczętowało jego los. Pustelnik wielką wagę przywiązuje do zasad etycznych, fair play, partnerstwa… Sam stracił możliwość zdobycia kilku szczytów ośmiotysięcznych tylko dlatego, że angażował się w akcje ratunkowe, zamiast przeć do góry. W postrzeganiu himalaistów często pokutuje sposób postrzegania ich, jako bohaterów – otóż Pustelnik nie chciał być bohaterem na siłę i potrafił odróżnić ryzyko od ryzykanctwa. Pustelnik mawia: „dobry himalaista, to żywy himalaista”. Dlatego też działalność górska Piotra Pustelnika (wejścia wyłącznie letnie, w większości ze wspomaganiem tlenowym i znanymi już drogami) wzbudziła wiele kontrowersji w tzw. „środowisku” – twierdzono (m.in. wspomniany już wcześniej Ryszard Pawłowski), że „to osiągnięcie nie miało charakteru sportowego, tylko kolekcjonerski”, że „to osobisty sukces, ale w historii polskiego alpinizmu nie ma większego znaczenia”. Na jednym z forów internetowych sam spotkałem się z opinią, jednego ze „znawców”, który pogardliwie nazwał Piotra Pustelnika „harcerzykiem”. Choć sam zainteresowany podchodzi do tych sądów z dużą rezerwą, ja uważam, że to wysoce niesłuszne i niesprawiedliwe opinie. Każdy himalaista ma własną „ścieżkę góry” – nieprzypadkowo książkę otwiera cytat z Waltera Bonattiego (alpinista włoski, 1930-2011): „Góry są środkiem, człowiek jest celem. Nie chodzi o to, aby wejść na szczyt, robi się to, aby stać się kimś lepszym”. Nie można nikogo zmuszać, aby położył na szali własne życie.
Wspomnienia himalaistów często są tak fascynujące, że czyta się je jak dobrą powieść przygodową – tak jest właśnie w przypadku „Ja, pustelnik”. To pasjonująca opowieść o wartościach i demonach, które pchały Piotra Pustelnika w góry – jak sam przyznaje, są to: przypadek, (paniczny) strach i partnerstwo. Jednak, jak na powieść przygodową przystało, muszą być również zwroty akcji – w pewnym stopniu jest to również książka o wielkiej samotności – osobistych konsekwencjach, jakie często musi ponieść himalaista, spędzający połowę życia w górach. Jestem przekonany, że również dla osób na co dzień nie interesujących się zbytnio himalaizmem, wspomnienia Pustelnika mogą okazać się interesujące, bowiem jest to książka, która opowiada o wartościach. Uniwersalnych, bo przecież każdy ma swoje Himalaje.
„GÓRY SĄ ŚRODKIEM”, CZYLI ŚCIEŻKA GÓRY PIOTRA PUSTELNIKA
W mojej osobistej hierarchii autorytetów himalaiści zajmują wysoką pozycję. Takich ludzi, jak: Wanda Rutkiewicz, Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki, Andrzej Zawada, Leszek Cichy, Ryszard Pawłowski, Wojciech Kurtyka i całą plejadę innych wybitnych nazwisk stawiam wyżej od gwiazd rocka. W tym gronie poczesne miejsce...
2017-05-06
„A NA DWA CIAŁA PODZIELONE CIAŁO/ SŁAWI TU OWE, KTÓRE TAM ZOSTAŁO” (SZEKSPIR)
Zamiast zapierających dech w piersiach widoków, gęsto otoczona drzewami asfaltowa droga. Niestety, wynudziłem się i zmęczyłem książką Krygowskiego, niczym na drodze z Łysej Polany do Morskiego Oka. A to niespodzianka, bo Władysław Krygowski (1906-1998) to prawdziwa legenda piśmiennictwa górskiego, zasłużony działacz turystyczny, pisarz i publicysta, redaktor naczelny „Wierchów” w latach 1950-1975. Spodziewałem się po „W litworowych i piarżystych kolebach” raczej historii pionierów taternictwa, czy choćby ciekawostek z ówczesnego życia kulturalnego Zakopanego, w którym autor przez wiele lat zamieszkiwał. Jeszcze pierwszy rozdział książki pozwalał na zachowanie złudzeń, że taka właśnie będzie jej tematyka – w części zatytułowanej „Przywołane ze starej fotografii”, autor opisał pokrótce dzieje pewnego słynnego zdjęcia przedstawiającego Jana Krzeptowskiego-Sabałę, jak też i zgromadzonych wokół niego ludzi, słuchających jego gry i śpiewu, w tym m.in. kilkunastoletniego wówczas Stanisława Ignacego Witkiewicza, późniejszego Witkacego. Tyle, że na dalszych stronach książki Krygowski, z właściwą wielu działaczom turystycznym kronikarską precyzją i zadęciem snuje coś w rodzaju swojej prywatnej historii gór. Opisuje doświadczenia zdobyte w górach, przeżycia na szlakach, które choć niepozbawione potencjału dobrej opowieści, nie mają w sobie raczej nic wyjątkowego. „W litworowych i piarżystych kolebach” jest kontynuacją „Gór i dolin po mojemu” – innej książki Władysława Krygowskiego, której tytuł jest idealnym podsumowaniem tego dyptyku.
Jednak posiada książka Krygowskiego niezaprzeczalne zalety, o których nie można nie wspomnieć. Autor, w latach poprzedzających drugą wojnę światową zajmował się nie tylko turystyką w Tatrach, ale również w Beskidach, czy we wschodnich Karpatach, znajdujących się dziś na terytorium Ukrainy i Rumunii. Najłatwiej byłoby oczywiście stwierdzić, że Krygowski w swojej książce ocala od zapomnienia nieistniejący już świat. Jakkolwiek płytkie i banalne jest to stwierdzenie, nie da się zaprzeczyć, że do najmocniejszych stron tej książki należą wspomnienia o napotkanych Łemkach, Bojkach, Żydach, przenoszące czytelnika „w świat guseł, wróżb, zamawiań, wiary w zioła i zaklęcia, w opowieści starych ludzi, między pobożne ludki-rachmany, które żyją w takim odludziu, że nie wiedzą, kiedy przypada święta Wielkanoc i dowiadują się o niej tylko dzięki temu, że wodami docierają do nich w czwarty tydzień po Wielkiej Nocy skorupki jaj wielkanocnych”. (str. 80).
W „Wierchach” z 1998 roku odnajduję taki zapis na temat Krygowskiego, z pewnością nekrolog: „Jego filozofia gór nie ograniczała się tylko do nich samych, czy tylko do samej turystyki górskiej: zawsze były w niej zawarte ogólnoludzkie przesłania. Uczył nas tej humanistycznej filozofii gór, przekładając ją na praktyczne działania w swojej działalności organizacyjnej i w swej twórczości pisarskiej”. Jakkolwiek można mieć zastrzeżenia co do stylu ich przekazywania, same wartości przekazywane przez Krygowskiego można uznać za cenne i ponadczasowe. Także „W litworowych i piarżystych kolebach” snuje on refleksje na temat sensu turystyki górskiej i towarzyszącej jej etosowi: „Cóż uczy jednak życia lepiej niż właśnie one [góry – przyp. T.W]. Dopiero przez nie dowiadujemy się o sobie, jacy jesteśmy naprawdę. Czasem na trudnej, niebezpiecznej wyprawie skalnej gdy idzie się z towarzyszami, przekonujemy się, że jeśli jesteśmy tylko dla siebie, to nikt nie będzie dla nas”. (str. 95-96). I jeszcze jeden cytat: „Gdy tak chodzimy górami, wododziałami, dolinami i wierzchowiną, nie spotkamy jednak żadnej prawdy, jeśli nie idziemy do człowieka. Nawet wówczas, gdy zmęczeni życiem uciekamy od ludzi w samotność. I to jest chyba najgłębszy sens naszego wędrowania. (str. 141). Warto sobie uświadomić głęboki sens tych słów, zwłaszcza dzisiaj, w czasach, w których przez góry przewija się coraz więcej ludzi nieprzygotowanych i nieodpowiedzialnych, jak choćby ci, którzy rywalizują między sobą w jak najszybszym przejściu Orlej Perci.
Władysław Krygowski spędził w górach wiele dziesiątek lat, dlatego też obserwował coraz większą powszechność turystyki. W dawnych latach w Tatrach prawie wcale nie było schronisk, a jedynie tytułowe koleby, czyli – podaję za Wikipedią –„naturalne na ogół zagłębienie czy wnęka pod dużą skałą lub skałami, gdzie można się schronić przed deszczem lub przenocować”. Krygowski już wtedy krytykował postępującą komercjalizację turystyki, pisząc: „Śmieszyły nas zawsze zjawiające się na ścieżce ze Szczyrbskiego Jeziora napisy, głoszące co pewien czas, że jeszcze tyle a tyle czasu do schroniska, gdzie «Vas Popradske pivo občerstvi»” (str. 193).
A zakończyć niniejszą recenzję chciałbym cytatem na temat samotności, tak nieodłącznie związanej z górami: „Samotność ze samym sobą, czasem zgorzkniała, czasem tylko melancholijna, zawsze wyczuwająca obcość nie wyciągniętej przez kogoś ręki. Próbujemy ją zaludnić postaciami wszystkich napisanych kiedykolwiek dramatów i komedii, wszystkich przeczytanych książek, obrazami i rzeźbami, poezją i muzyką, próbujemy znaleźć pokrewieństwo z twarzami twórców, którzy chcą nam bezinteresownie pomóc. Przywołujemy tych, którzy je stworzyli w ciągu kilkudziesięciu wieków od Biblii, a może i przed nią, aż po dni dzisiejsze. W każdej postaci coś znajomego, lecz zawodzi całość. Szukamy pomocy w dźwiękach, w mowie muzyki, w milczących dziełach znanych i nieznanych malarzy, w zatrzymanym ruchu rzeźb i kamiennym milczeniu bogów i ludzi, ale wszędzie samotność. To z pewnością jeden z najlepszych akapitów na temat samotności, jaki kiedykolwiek dane mi było przeczytać.
I dlatego mając na uwadze powyższe niezaprzeczalne wartości tej książki, wielka szkoda, że nie jest ona po prostu ciekawiej napisana. „W litworowych i piarżystych kolebach” Władysława Krygowskiego, to książka jak góry wymagająca pokory i cierpliwości. Od nas zależy co z niej zapamiętamy, jak z górskiej eskapady – mam nadzieję, że w moim przypadku będą to akurat te wszystkie rzeczy cenne i ponadczasowe, a nie chociażby to, co Krygowski zaznacza już w pierwszym rozdziale, że mianowicie swój wkład w rozwój turystyki w Tatrach mieli również emigranci rosyjscy, Włodzimierz i Nadieźda Ulianowowie – jakby nie można było wprost napisać Lenin.
„A NA DWA CIAŁA PODZIELONE CIAŁO/ SŁAWI TU OWE, KTÓRE TAM ZOSTAŁO” (SZEKSPIR)
Zamiast zapierających dech w piersiach widoków, gęsto otoczona drzewami asfaltowa droga. Niestety, wynudziłem się i zmęczyłem książką Krygowskiego, niczym na drodze z Łysej Polany do Morskiego Oka. A to niespodzianka, bo Władysław Krygowski (1906-1998) to prawdziwa legenda piśmiennictwa...
2017-04-18
JAK ŚLĄZAK GÓRALI WYONACYŁ, CZYLI KUCZOKOWE BAJANIA
Jestem naprawdę zachwycony dopiero co skończoną tatrzańską książką Kuczoka. Toż to współczesny Sabała, wcielenie Tetmajera! Zamiast silić się na własne, dosyć nieudolne wyrazy zachwytu, przytoczę słuszną moim zdaniem opinię Jerzego Stuhra, zamieszczoną jako blurb na tylnej stronie okładki: „Najciekawsza polska proza ostatnich lat. Świat przedstawiony jest w tak pięknej, spójnej formie, z takim wyrafinowaniem języka i z takim humorem, jakiego od czasów Gombrowicza nie czytałem".
I pomyśleć, że dopiero teraz przyszło mi nadrobić ten brak w lekturach. Miałem bowiem „Spiski” w ręce już siedem lat temu, jednak przy przeglądaniu egzemplarza w księgarni natrafiłem na zdanie: „(...) nie byłem świadomy, czemu psy w górach żyją tak krótko, lata musiały minąć, nim dopuszczono mnie do wiedzy o zdrowotnych właściwościach sadła ubitych kundli”, które zdezorientowało mnie estetycznie i spowodowało odłożenie książki z powrotem na półkę.
„Spiski. Przygody tatrzańskie” to powieść podzielona na miniatury, w których Kuczok (ur. 1972) opowiada pięć pozornie autobiograficznych przygód przeżytych w górach na przestrzeni 18 lat swojego (bohatera?) życia. Czyni to po prostu w sposób mistrzowski – z niesamowitym poczuciem humoru, satyrą i językową maestrią, w pilchowsko-haszkowskim stylu. Wielokrotnie podczas lektury „Spisków” śmiałem się na głos, choć trzeba zaznaczyć, że czasem był to jednak śmiech złowieszczy. Bez skrupułów punktuje bowiem Kuczok także nasze narodowe wady, które, jak wiadomo, wśród górali charakteryzują się większą jaskrawością i groteskowością. Myślę jednak, że Kuczok był w pełni uprawniony do stworzenia tak osobliwego portretu współczesnej góralszczyzny – z jednej strony jako Ślązak, czyli po prostu obiektywnie patrzący „Ceper”, z drugiej jednak jako osoba, która spędziła na Podhalu wiele chwil, częściowo zadomawiając się w środowisku. Poza pisarstwem zajmuje się Wojciech Kuczok także speleologią, jest odkrywcą i eksploratorem tatrzańskich jaskiń, co zresztą jest ważną częścią fabuły powieści. Sam autor tak swój stosunek do Tatr określił: „W Tatrach zawsze żyłem żwawiej, folgując instynktom, do coraz to nowych ludzi się zbliżając, na tle górskim i podgórskim, w okolicznościach dziennych i wieczornych”.
„Spiski” oceniam zatem bardzo wysoko, co więcej uważam, że powieść ta stawia autora w ścisłej czołówce polskich pisarzy współczesnych. Polecam serdecznie, choć z pełną świadomością faktu, że nie wszystkim przypadnie do gustu, zwłaszcza tym, którzy lubią zarzucać „antypolskość” każdemu dziełu, w którym Polaków przedstawia się w sposób inny niż krystaliczny i nieskazitelny. Myślę, że gdyby Kazimierz Przerwa-Tetmajer żył w dzisiejszych czasach, druga część jego książki „Na skalnym Podhalu” byłaby podobna do „Spisków” Wojciecha Kuczoka.
JAK ŚLĄZAK GÓRALI WYONACYŁ, CZYLI KUCZOKOWE BAJANIA
Jestem naprawdę zachwycony dopiero co skończoną tatrzańską książką Kuczoka. Toż to współczesny Sabała, wcielenie Tetmajera! Zamiast silić się na własne, dosyć nieudolne wyrazy zachwytu, przytoczę słuszną moim zdaniem opinię Jerzego Stuhra, zamieszczoną jako blurb na tylnej stronie okładki: „Najciekawsza polska proza...
2016-10-12
Uwielbiam opowieści o ludziach z pasją. Jerzy Kukuczka (1948-1989) z pewnością do takich należy. Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski, autorzy biografii, opublikowanej nakładem wydawnictwa Agora, już w samym tytule określają Kukuczkę mianem najsłynniejszego polskiego himalaisty. Trudno się z tym faktem nie zgodzić - J.K to przecież legenda himalaizmu, drugi w historii zdobywca Korony Himalajów i Karakorum - wszystkich czternastu szczytów o wysokości powyżej 8 tysięcy metrów. W latach osiemdziesiątych, po każdej udanej wyprawie na szczyt, fetowany jak bohater narodowy, jeden z najlepszych w tamtych latach ambasadorów Polski za granicą i himalaizmu w Polsce. Wielokrotnie odznaczany medalami za wybitne osiągnięcia sportowe - był przecież sportowcem, tak samo walecznym jak herosi aren, z tą różnicą, że walczył samotnie. Rozmiar jego zasług i osiągnięć jest niepodważalny.
Jednak istnieje też druga strona legendy Jerzego Kukuczki. Mniej więcej od początku lat osiemdziesiątych jawi się on jako postać niejednoznaczna, kontrowersyjna - człowiek dążący do sukcesu za wszelką cenę, niewolny od egoizmu, nieliczący się ze współuczestnikami wypraw, w myśl realizacji własnych zamierzeń potrafiący zrywać nawet długoletnie przyjaźnie, czy nawet być nieczułym na śmierć kolegi z zespołu. W istocie, od pewnego momentu, nad wszystkimi wyprawami himalajskimi, w których brał udział Jerzy Kukuczka zawisło coś w rodzaju fatum - do rzadkości należały takie wyprawy, z których wszyscy uczestnicy wracali cało i zdrowo. Obok życiorysu Kukuczki autorzy opisują jako tło złotą erę polskiego himalaizmu, przypadającą na lata 1980-1989. Wydaje się jednak, że to właśnie ten czas, kiedy Polacy, pionierzy himalajskich szlaków, swoimi wyczynami zadziwiali cały świat, doprowadził do powstania wielu konfliktów w środowisku, napięć, niezdrowej rywalizacji - powodującej wypaczenie idei himalaizmu. W efekcie, w ciągu parunastu lat, czołówka polskich wspinaczy, najlepsi z najlepszych - ginęli w górach. Śmierć Jerzego Kukuczki była właśnie efektem tej niezdrowej rywalizacji, (nie mnie o tym sądzić, ale wydaje się, że) połączonej z egoizmem i niezachwianą pewnością siebie. Jego ostatnia wyprawa, na południową ścianę Lhotse w 1989 roku, która doszła do skutku wbrew wszystkim znakom, prośbom i zdrowemu rozsądkowi była igraniem ze śmiercią. Dla Kukuczki ostatnim.
Himalaiści mają taką modlitwę: "Od śmierci w dolinach uchroń mnie, Panie". Modlitwa Jerzego Kukuczki została wysłuchana. Wielokrotnie powtarzał, że góry są w jego życiu najważniejsze i poświęcił się im do końca.
Książkę szczerze polecam, nawet osobom niezainteresowanym tematyką górską - to fascynująca, dynamiczna opowieść o wybitnym człowieku.
Uwielbiam opowieści o ludziach z pasją. Jerzy Kukuczka (1948-1989) z pewnością do takich należy. Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski, autorzy biografii, opublikowanej nakładem wydawnictwa Agora, już w samym tytule określają Kukuczkę mianem najsłynniejszego polskiego himalaisty. Trudno się z tym faktem nie zgodzić - J.K to przecież legenda himalaizmu, drugi w historii...
więcej mniej Pokaż mimo to
[Na stronie głównej ukazała się kolejna moja oficjalna recenzja. Tym razem piszę o książce Dariusza Jaronia, o Jakubie Bujaku, Stefanie Bernadzikiewiczu, Adamie Karpińskim i Januszu Klarnerze - pionierach polskiego himalaizmu. Zachęcam do przeczytania, tekst dostępny po adresem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/11571/klatwa-himalajskich.... Poniżej dwa fragmenty.]
Tragiczne wydarzenia na Broad Peak sprzed pięciu lat, a z jeszcze większą mocą ubiegłoroczna akcja ratunkowa na Nanga Parbat sprawiły, że himalaizm stał się w Polsce przedmiotem publicznej dyskusji. Ciekawe jednak, ilu samozwańczym „ekspertom”, pouczającym i osądzającym himalaistów, którzy przeszli ciężką próbę, były znane nazwiska Stefana Bernadzikiewicza, Jakuba Bujaka, Adama Karpińskiego i Janusza Klarnera. Do swojej długoletniej niewiedzy na ten temat bez ogródek przyznaje się również autor książki – Dariusz Jaroń, który stwierdził, że nigdy nie poznałby tej historii, gdyby nie Magdalena Bujak-Lenczowska, za sprawą której w 2015 roku ukazało się wznowienie dziennika himalajskiego jej ojca, Jakuba Bujaka.
(…)
Dariuszowi Jaroniowi udała się rzecz godna pochwały – przełamał on typowy dla wielu książek o tematyce górskiej szablon, gdzie wspinaczy zwykle opisuje się jako herosów, nierzadko wręcz półbogów. Tymczasem w „Polskich himalaistach” pierwsi zdobywcy Nanda Devi East przedstawieni są w sposób niezwykle ludzki – ze swoimi słabościami, wątpliwościami (martwią się, czy zdążą wrócić do Polski, gdy zacznie się wojna, wówczas już pewna), a czasem wręcz ekstrawagancją (warto wspomnieć chociażby o anegdocie z życia Adama Karpińskiego, który ubzdurał sobie, by jego pierworodny syn przyszedł na świat na szczycie Mont Blanc). W jednym z wywiadów tak autor opisał swoje zamierzenia: „Lubię o nich myśleć nie jak o herosach, ale normalnych facetach z wielką pasją i zamiłowaniem do przygody. Podoba mi się to, co napisał w swojej recenzji Adam Bielecki, że pierwsi polscy himalaiści nie wahali się marzyć i mieli dość odwagi i wytrwałości, aby te marzenia spełniać”. W opisie Jaronia ze szczególną mocą uderza też to, jak bardzo pierwsi polscy himalaiści różnią się od współczesnych wspinaczy. Wszyscy czterej mieli spore doświadczenia górskie, ale głównie tatrzańskie, daleko im było do typowych sportowców – najważniejszy był dla nich pionierski romantyzm wędrówki w nieznane i pogoń za marzeniami.
[Na stronie głównej ukazała się kolejna moja oficjalna recenzja. Tym razem piszę o książce Dariusza Jaronia, o Jakubie Bujaku, Stefanie Bernadzikiewiczu, Adamie Karpińskim i Januszu Klarnerze - pionierach polskiego himalaizmu. Zachęcam do przeczytania, tekst dostępny po adresem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/11571/klatwa-himalajskich.... Poniżej...
więcej Pokaż mimo to