-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant5
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant970
Biblioteczka
2024-04-22
2024-04-18
2024-04-11
Seria Knockemout może przytłaczać grubością, ale jest to bez dwóch zdań jedna z najlepiej dopracowanych, przy tym moich ulubionych małomiasteczkowych historii. Nawet pomimo niedoskonałości, nawet jeśli niektórych bohaterów lubię bardziej od innych - nie da się po prostu nie zauroczyć tym klimatem, tym małym społeczeństwem, które autorka stworzyła, bo poznawanie każdej kolejnej książki było jak powrót do domu przynoszącego spokój i ukojenie, otulającego ciepłem i komfortem. I chyba jak wszyscy najbardziej nie mogłam się doczekać historii Sloane i Luciana, których wątek ciągnie się od samego początku. Ekscytacja wokół tej książki była tak duża, że sama zdążyłam sobie wyrobić oczekiwania i moją własną wizję tej powieści. Ale czy autorce udało się te oczekiwania spełnić?
Z ogromną (nie macie pojęcia jak ogromną) przykrością muszę napisać, że... niestety nie do końca. I wiem, że znajduję się z moją opinią w znaczącej mniejszości, bo jednak czytam i słyszę głównie opinie, że to najlepsza część ze wszystkich, ale osobiście zupełnie nie tego się spodziewałam po tej dwójce. Już od początku serii autorka wrzucała nam pewne informacje, że za Sloane i Lucianem ciągnie się pewna przeszłość i historia, o której nikt z ich przyjaciół tak naprawdę nie wie. Teraz znają ich jedynie jako wrogów, którzy raczej starają się schodzić sobie z drogi, bo inaczej zawsze kończy się to kłótnią. Ale kiedyś byli sobie bliscy, mieszkali w sąsiednich domach i kradli sobie krótkie chwile przyjaźni, o której nikt nie wiedział, aż wydarzyło się coś, co kompletnie zmieniło ich relację, a także ich jako ludzi. Teraz wszyscy znamy Luciana jako tajemniczego, bezwzględnego miliardera, który zarządza własną firmą i zajmuje się niebezpiecznymi sprawami, a Sloane jako miejscową bibliotekarkę, która kocha swoje małomiasteczkowe życie i marzy o rodzinie. Czy po tylu latach uda im się w końcu pogodzić i zostawić przeszłość za sobą?
Jeśli sięgacie po tę część z nadzieją na to, że Sloane i Lucian w końcu zaczną przepracowywać swoją przeszłość i uczucia do siebie, a my dostaniemy długo wyczekiwane odpowiedzi, to uzbrójcie się w cierpliwość i najlepiej ogromny dzbanek melisy, bo prawdopodobnie nie raz będziecie mieli ochotę wyrzucić tę książkę za okno. Kto mnie chociaż trochę zna, ten wie, że mam zerową cierpliwość dla bohaterów, którzy się nie komunikują i zachowują jak dzieci, a niestety tylko tak opisałabym tę dwójkę. Jakimś cudem umknęła mi informacja, że prawie wszyscy ci bohaterowie mają prawie czterdzieści lat, o czym zresztą łatwo można zapomnieć, bo dawno już nie czytałam o tak niedojrzałych postaciach, jak Sloane i Lucian.
Nie mówię, że oczekiwałam, iż autorka już na samym początku rozwiąże tak długo ciągnący się konflikt i wyjawi odpowiedzi na wszystkie pytania, ale kiedy zbliżałam się do pięćsetnej strony (z siedmiuset!!), a oni przeprowadzili ze sobą tylko JEDNĄ rozmowę na temat wspólnej przeszłości, moja wszelka cierpliwość się wyczerpała. Otrzymałam za to całą masę dziecinnych kłótni, dogryzania sobie jak przedszkolaki, i to wcale nie w taki zabawny sposób. Za każdym razem, kiedy pojawiali się razem wśród znajomych, zatruwali powietrze swoją zjadliwością i toksycznością, psując całą atmosferę, i miałam ich już serdecznie dość. A potem, żeby tylko wszystko pogorszyć, przeszli od wrogów do wrogów z korzyściami i musiałam co parę stron czytać kolejną żenującą scenę erotyczną, która - znowu - w żaden sposób nie popychała rozwoju ich relacji do przodu. Przysięgam, w pewnym momencie pojawiały się co rozdział.
Chciałam moich odpowiedzi na to, do czego między nimi doszło, i je dostałam. I nie będę ukrywać, to łamiąca serce i bardzo emocjonalna przeszłość, która zrozumiale pokomplikowała wiele spraw, tym bardziej, że autorka jak zwykle przedstawia nam bohaterów z krwi i kości, którzy popełniają wiele błędów i starają się na nich uczyć. Ale czy warto było czekać aż tyle czasu, aby dostać jedynie całą masę kłótni, wyrzucania sobie żali, unikania tematu, aby na koniec przeczytać przyspieszoną wersję ich szczęśliwego zakończenia? Niestety nie. Ogromnie mnie to zawiodło, bo miałam nadzieję, że to rzeczywiście będzie moja ulubiona para. Miałam nadzieję na o wiele więcej szczerości wobec siebie, rozmów na temat tego, co ich rozdzieliło, odbudowywania wzajemnego zaufania. Jakiegoś ukazania, że im zależy na tym, aby siebie odzyskać, poza okazjonalnymi wstawkami, że Lucian robił coś dla Sloane, chociaż nie była tego świadoma - no bo co z takich gestów, skoro aż do ostatniej chwili nie zrobili kroku w stronę pojednania?
Muszę też przyznać, że Lucian bardzo mnie w tym tomie testował i przeszłam od bycia zaintrygowaną do zmęczoną jego niepotrzebnie oschłym i okrutnym zachowaniem wobec Sloane. Ona oczywiście również nie jest bez winy, bo ma swoje za uszami i czasami miałam ochotę nią potrząsnąć, ale Lucian przekraczał granice i szczerze mówiąc, cieszyłam się za każdym razem, gdy reszta bohaterów kazała mu wyjąć kij z tyłka, bo zapewne wszyscy razem mieliśmy dość jego zachowania. Wiecie, jak bardzo musiał mnie wkurzać, że stwierdziłam, że to Knox stał się najbardziej rozsądną postacią (męską) w tym gronie? Rozumiecie mnie? Burkliwy Knox, który przed wizją ślubu uciekał gdzie pieprz rośnie, a teraz całuje ziemię po której stąpa Naomi?
Zupełnie jak w drugim tomie, znowu całą tę książkę uratowała dla mnie reszta bohaterów, których uwielbiam całym sercem. A najbardziej uwielbiam to, jak rozwinął się związek Knoxa i Naomi, którzy nadal pozostają moją ukochaną parą tej serii. Nie będę ukrywać, pod koniec kompletnie się rozkleiłam, bo autorka wręcz idealnie zawiązała wszelkie wątki i czytając ostatni epilog ledwo widziałam na oczy. Pomimo narzekań, pomimo niedoskonałości, strasznie się do tego miasteczka przywiązałam i jest to bardzo słodko-gorzkie pożegnanie. Te ostatnie rozdziały to była moja ulubiona część tej historii, bo ukazały, jak wspaniałą przyszywaną rodzinę stworzyli ci bohaterowie - posklejani z różnych doświadczeń, zostawiając za sobą traumę przeszłości i dając szansę najpotężniejszej sile miłości.
Recenzja z bloga: https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/04/lucy-score-to-co-chcemy-zostawic-za-soba.html
Seria Knockemout może przytłaczać grubością, ale jest to bez dwóch zdań jedna z najlepiej dopracowanych, przy tym moich ulubionych małomiasteczkowych historii. Nawet pomimo niedoskonałości, nawet jeśli niektórych bohaterów lubię bardziej od innych - nie da się po prostu nie zauroczyć tym klimatem, tym małym społeczeństwem, które autorka stworzyła, bo poznawanie każdej...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-01
2024-04-04
2024-03-28
2024-04-02
Nie potrafię przejść obojętnie obok romansu hokejowego, a tym bardziej z tak uroczym opisem, więc skusiłam się na Mister Hockey niemalże natychmiastowo, chociaż tak naprawdę nigdy o tej książce ani autorce wcześniej nie słyszałam. I cóż, to był mój błąd, bo moje pierwsze zaskoczenie pojawiło się w momencie, gdy odebrałam książkę i okazało się, że liczy ona ledwo dwieście stron. Ale okej, mój błąd, nie zwróciłam na to uwagi, więc i tak dałam jej szansę, chociaż ja niestety ani za nowelkami (chyba że to jakiś dodatek do pełnowymiarowej książki) ani opowiadaniami nie przepadam. Niestety, ta książka rozczarowała mnie niemalże na każdej płaszczyźnie.
Opis tej książki jest zwodniczy, bo zapowiada naprawdę uroczy, hokejowy rom-com, w którym zawodowy hokeista zakochuje się w "zwyczajnej" dziewczynie. Jed West jest kapitanem drużyny NHL Denver Hellions, który właśnie poprowadził ich do zwycięstwa po morderczych play-offach. Na zwycięstwo pada jednak cień jego kontuzji podczas jednego z meczy, która daje mu się we znaki do dziś i stawia pod znakiem zapytania całą jego karierę. Breezy to natomiast nieśmiała bibliotekarka, która zostaje na lodzie, gdy na spotkaniu z młodszymi czytelnikami organizowanym przez nią w bibliotece nie pojawia się trener drużyny, który miał wziąć udział w czytaniu dla dzieci. Kiedy więc jej siostra, dziennikarka sportowa, ratuje ją z opresji, nie spodziewa się, że na jego miejsce pojawi się sam kapitan drużyny i jej ulubiony gracz hokeja - Jed West. Ani, że zwróci na niego swoją uwagę.
Nie jestem pewna, czy największym problemem tej książki jest jej długość, czy może całokształt, ale to był niestety wielki niewypał. Wynudziłam się na niej niemiłosiernie, bo tak naprawdę fabuła tutaj prawie w ogóle nie istnieje, a bohaterowie to jedynie namiastki postaci, którymi mogłyby być, gdyby autorka spędziła nad nimi więcej czasu. Początkowo skusił mnie motyw zwykłej dziewczyny zakochującej się w gwieździe hokeja, ale ta relacja wypadła tak powierzchownie, że już po paru rozdziałach byłam gotowa z tej książki zrezygnować.
Pierwsze spotkanie Jeda i Breezy (swoją drogą, o co chodzi z Amerykanami i ich przedziwnymi przezwiskami?) wywołało we mnie takie zażenowanie, że się dosłownie skręcałam. Główna bohaterka to definicja stereotypowej quirky bohaterki, która nie potrafi skleić nawet jednego sensownego zdania przy facecie, nosi legginsy w czaszki i zapewne potyka się o swoje nogi, a główny bohater z jakiegoś powodu uznaje ją za najbardziej fascynującą osobę na świecie już po pierwszym spotkaniu, chociaż nie zamienili razem nawet jednego normalnego słowa.
Ale spokojna głowa, bo oczywiście od razu pojawiło się pożądanie i pragnienie wskoczenia sobie do łóżka, więc wszystko jest w porządku. Żałuję, że autorka nie poświęciła tyle czasu na rozwinięcie tych postaci, ile spędziła na opisywaniu na tysiąc żenujących sposobów, jak bardzo mają na siebie chętkę, a potem robią to w każdej części jej domu. Chyba jakąś jedną czwartą książki przekartkowałam, bo ileż można czytać o seksie, gdy całość liczy niewiele ponad 200 stron? Nie żartuję, ich cała relacja została w sumie spłycona tylko do jednego - do smutu.
Jed i Breezy mieli szansę zostać naprawdę interesującymi postaciami, ale zamiast zagłębić się w ich historie, kompleksy i psychikę, autorka wolała zamieść większość tych spraw pod dywan, aby potem wybuchły w najbardziej absurdalny i przewidywalny sposób. Nie muszę chyba wspominać, że mamy tu przypadek insta love i do tej pory nie wiem, skąd się ta miłość wzięła. Tak się przez tę dwójkę wynudziłam, że nawet tak krótka historia ciągnęła mi się niemiłosiernie. Nie rozumiem, skąd na Goodreads wzięło się porównanie do Icebreakera, bo te dwie książki nie mają ze sobą nic wspólnego - tutaj nawet hokej tak naprawdę nie istnieje.
Jedyny powód, dlaczego nie dałam tej książce jednej gwiazdki jest taki, że naprawdę nie uważam, aby autorka źle pisała. Ta historia miała potencjał, ale nie oszukujmy się - dwieście stron po prostu nie wystarczy, bo wszystko wypadło płytko i powierzchownie. Może gdybyście mieli ochotę na taką błyskawiczną lekturę na godzinkę czy dwie, wtedy spodobałaby się wam bardziej. Dla mnie to była niestety strata czasu i wybierałabym spośród o niebo lepszych hokejowych romansów na rynku.
Recenzja z bloga: https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/04/lia-riley-mister-hockey.html
Nie potrafię przejść obojętnie obok romansu hokejowego, a tym bardziej z tak uroczym opisem, więc skusiłam się na Mister Hockey niemalże natychmiastowo, chociaż tak naprawdę nigdy o tej książce ani autorce wcześniej nie słyszałam. I cóż, to był mój błąd, bo moje pierwsze zaskoczenie pojawiło się w momencie, gdy odebrałam książkę i okazało się, że liczy ona ledwo dwieście...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-05
Nie ma drugiej takiej autorki, która tworzy historie tak dobre i tak wciągające, że te sześćset-siedemset stron istnego slow burnu leci mi jak za mrugnięciem oka. Po prostu nie ma. A "Luna i pewne kłamstwo" to nie tylko kolejna jej książka, która kompletnie skradła moje serce, ale też wyjątkowa historia z tego względu, że tym razem mam największą przyjemność wspierać ją medialnie i nadal nie mogę w to uwierzyć. Zapata po raz kolejny stworzyła historię pełną serca, emocji, z wielowarstwowymi bohaterami, którzy stają się przez kilka godzin jak twoja rodzina. I po raz kolejny zabawiła się moim sercem, wywołała salwy śmiechu, motylki w brzuchu, a nawet łzy spowodowane wieloma przeróżnymi emocjami.
Odkąd lata temu Luna opuściła swoje rodzinne miasteczko i zupełnie odcięła się od swojej rodziny, która raz po raz łamała jej serce w młodości, to warsztat samochodowy, w którym pracuje, oraz jej współpracownicy i młodsza siostra stali się jej nową rodziną i domem. I jej szef, pan Cooper, starszy człowiek, który otworzył na nią dom i stał się dla niej przyszywanym ojcem, gdy tego najbardziej potrzebowała. W całym warsztacie jest tylko jedna osoba, której nie potrafi do siebie przekonać - jej drugiego szefa, Ripley'a. Rip trzyma wszystkich na dystans, jest surowy i bardzo wymagający, nie cieszy się więc największą sympatią wśród swoich pracowników, odkąd kilka lat temu pojawił się niespodziewanie w warsztacie. Tym bardziej, że stosunki między nim, a panem Cooperem są wyraźnie napięte i często tworzą niekomfortową atmosferę. To nie oznacza jednak, że Luna nie może się w nim lekko i niewinnie podkochiwać, w końcu mimo swojej niedostępności, Rip jest niczego sobie. I łączy ją z nim pewien sekret, o którym nikt poza nimi nie wie. Kiedy przeszłość Luny powraca w najmniej spodziewanym momencie i kobieta zwraca się do Ripa o pomoc, wykorzystując swoją przysługę sprzed lat, nie spodziewa się, że to da początek zmianom w jej życiu, o których nigdy by nawet nie pomyślała.
Nie wiem jak mam określić co wyczyniała z moim sercem ta historia, ale gdy zaczniecie ją czytać, z pewnością zrozumiecie co mam na myśli. Naprzemiennie łamała mi serce i składała je do kupy. Nie wiem czy ktokolwiek potrafi tak świetnie ująć różne emocje i doświadczenia człowieka w najmniejszych momentach, jak Mariana Zapata. Luna i Ripley to bohaterowie, o których czyta się tak, jakby byli prawdziwymi ludźmi. Zresztą nic dziwnego - na przestrzeni tych niemalże siedmiuset stron naprawdę mamy szansę poznać ich z każdej strony, zagłębić się w ich historię. Rip może nie robić na początku najlepszego wrażenia i zdecydowanie po drodze bywają momenty, kiedy trzeba mieć do niego cierpliwość, ale to postać, która ma do zaoferowania o wiele więcej, niż nam się na początku wydaje. Jest surowy dla swoich pracowników, potrafi być naprawdę okrutny i niemiły, ale im bliżej go poznajemy, tym łatwiej jest go zrozumieć. Można go nie lubić na początku, ale po poznaniu jego historii i zobaczeniu na własne oczy jego starań, by stać się lepszym człowiekiem, naprawdę ciężko go nie pokochać.
Natomiast historia Luny mnie absolutnie zdruzgotała. Nie wiem jak wyrazić słowami, jak bardzo płakałam, czytając niektóre jej myśli i to towarzyszące jej przez większość czasu poczucie, że nie jest warta miłości innych ludzi. Luna to postać, która zawsze daje innym osobom sto procent siebie, nawet jeśli na to nie zasługują. Obdarowuje ich uśmiechem nawet w swój zły dzień, pomaga tym, którzy biorą jej pomoc za pewnik i nawet jej własne starsze siostry nie doceniają tego, jak wiele dla nich w życiu poświęciła. Czasami chciałam nią potrząsnąć, aby przestała w końcu stawiać wszystkich innych poza sobą na pierwszym miejscu, ale przede wszystkim chciałam ją mocno przytulić, bo nikt nie powinien żyć w poczuciu, że zawsze musi dawać innym sto procent siebie, bo inaczej ją porzucą.
Historia jej trudnego dzieciństwa przeplata się z wieloma wątkami w teraźniejszości, nadając tej historii pewną nutkę tajemniczości i budując napięcie, ale przede wszystkim pozwala nam dostrzec złożoność tej bohaterki, która jedyne czego w życiu pragnie, to swojego domu, w którym będzie czuła się bezpieczna i ludzi, którzy nie opuszczą jej, gdy nastaną trudniejsze dni. Czułam jej zmęczenie poczuciem, że zawsze musi walczyć o innych, ale nikt nie walczy o nią. A Zapata tak rewelacyjnie opisała jej poczucie żalu, jej rezygnację i urazę, że niejednokrotnie z oczu płynął mi cały potok łez. Szczerze mówiąc, chyba na żadnej książce Zapaty jeszcze tak bardzo nie płakałam. Czułam te wszystkie emocje razem z Luną.
Czułam też jej rozterki i nieśmiałe pragnienie, aby Rip zobaczył w niej coś więcej, niż tylko swoją lekko irytującą pracownicę. Na ogół nie przepadam za wątkiem różnicy wieku, który pojawił się między nimi, ale tym razem zupełnie go nie odczuwałam, bo ta dwójka w jakiś pokrętny sposób idealnie do siebie pasuje. Rip może i nie być lubiany za swoje surowe podejście do pracy, ale od początku widać, że ma pewną słabość do Luny. A jeśli jest coś, co Zapata potrafi robić najlepiej w swoim fachu, to ukazać miłość i troskę bohaterów w nawet tych najmniejszych, z pozoru nic nieznaczących momentach, które z perspektywy całości mają ogromne znaczenie. Czasami nawet jeden uśmiech wyraża więcej, niż mogłoby się zdawać. A Rip, chociaż tak zamknięty w sobie, znajduje milion różnych sposobów, aby okazać swoją troskę i miłość, nawet jeśli nie robi tego w oczywisty sposób.
Ta książka jest dla tych, którzy poza oczywistość i wielkie gesty wybierają nieśmiałe uśmiechy i przelotny dotyk. Gdzie jeden uścisk okazujący troskę w trudnej chwili może uśmierzyć łamiącą serce samotność. Gdzie nie potrzeba wielkich słów, ale wystarczy świadomość, że gdy oddamy komuś swoje serce, ta osoba się nim zaopiekuje. I chociaż to historia, która rozwija się bardzo powoli, a bohaterów czeka długa droga, aby się odnaleźć i nauczyć, to warto spędzić z nimi każdą tę chwilę. Jeśli więc kochacie slow burny tak bardzo jak ja, to całym sercem polecam wam już kolejną książkę Mariany Zapaty.
Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/03/mariana-zapata-luna-i-pewne-kamstwo.html
IG: @swiatromansow
Nie ma drugiej takiej autorki, która tworzy historie tak dobre i tak wciągające, że te sześćset-siedemset stron istnego slow burnu leci mi jak za mrugnięciem oka. Po prostu nie ma. A "Luna i pewne kłamstwo" to nie tylko kolejna jej książka, która kompletnie skradła moje serce, ale też wyjątkowa historia z tego względu, że tym razem mam największą przyjemność wspierać ją...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-18
Kiedy raz na jakiś czas trafiam na książkę, która po prostu zaspokaja wszystkie moje czytelnicze potrzeby, sprawia, że mam motylki w brzuchu, a uśmiech nie schodzi nawet na chwilę z twarzy, czuję się, jakbym wygrała na loterii. I właśnie tak poczułam się podczas lektury książki "Przeciwieństwa się przyciągają" Chloe Liese. Nie miałam wobec tej książki żadnych oczekiwań. Szczerze mówiąc, prawie się na nią nie zdecydowałam, ale twórczość tej autorki kusiła mnie już od jakiegoś czasu, więc w końcu dałam jej szansę. I tak się cieszę, bo ta książka błyskawicznie stała się jedną z moich ulubionych komedii romantycznych, jakie dane mi było przeczytać w tym roku. Jestem nią absolutnie, nieodwracalnie zauroczona.
Bea i Jamie poznają się na imprezie, ale od razu wiedzą, że po prostu nie nadają na tych samych falach. Ich każde kolejne próby rozmowy kończą się niezręczną ciszą... albo alkoholem rozlanym na ubraniach. A jednak ich wspólni znajomi nie dają im spokoju, przekonani, że oboje potrzebują pomocy w randkowaniu i podstępem umawiają ich ze sobą na randkę w ciemno. Gdy Bea i Jamie odkrywają intrygi przyjaciół, wymyślają plan zemsty, który ma sprawić, że dotrze do nich w końcu, że nie potrzebują swatania. Postanawiają udawać parę, a po dwóch miesiącach ze sobą zerwać, aby utrzeć im nosa. Plan wydaje się być prosty, w końcu i tak oboje wiedzą, że są swoimi zupełnymi przeciwieństwami i nie ma szans, by się w sobie zakochali... dopóki nie zaczynają się poznawać i okazuje się, że być może pasują do siebie bardziej, niż im się wydawało.
Nie wiem, czy kiedykolwiek znudzi mi się motyw udawanego związku, a na pewno nie w najbliższej przyszłości, bo po prostu coś w parze, która jest przekonana, że do siebie nie pasuje, ale zaczyna udawać zakochanych i po drodze zdaje sobie sprawę, że być może to nigdy nie było udawane, trafi do mnie za każdym razem. Czytając tę książkę, miałam ochotę piszczeć, krzyczeć i chichotać jak mała dziewczynka. Chemia między tymi bohaterami jest tak wspaniała, że dosłownie cały czas miałam w brzuchu motyle. A najwspanialsze jest to, że możemy naprawdę zaobserwować, jak bardzo starają się siebie wzajemnie nauczyć i zrozumieć, nawet pomimo niefortunnego i lekko niezręcznego startu.
Czytając o Jamiem i Bei miałam wrażenie, jakbym czytała o zwyczajnych ludziach, których można spotkać na ulicy. Ich doświadczenia i historie były tak realistyczne, że zupełnie zapomniałam, że czytam przecież fikcyjną opowieść. Niektórzy autorzy zdecydowanie powinni brać przykład z autorki, bo chociaż wszyscy lubimy schematyczne powieści o aroganckich facetach i nieśmiałych dziewczynach, to jest coś wyjątkowego w historiach o ludziach, którzy być może nie są naturalnie dobrzy w miłości i relacjach międzyludzkich od pierwszego momentu, ale starają się uczyć i wychodzić ze swojej strefy komfortu.
Z jednej strony mamy Beę, która musi znosić próby swojej siostry bliźniaczki zeswatania jej z Jamiem, bliskim przyjacielem jej nowego chłopaka. Nikt z jej bliskich nie wie, że prawdziwym powodem, dlaczego nie chce się jeszcze umawiać na randki, jest jej były chłopak, który ją tłamsił i sprawił, że poczuła, iż utraciła zdolność racjonalnego oceniania sytuacji. Czuje się sfrustrowana tym, że nikt jej nie słucha, ale jednocześnie boi się wyznać na głos, że tkwiła w toksycznym związku przez tak długi czas. Być może dlatego w pierwszej chwili nie wychodzi jej z Jamiem, chociaż jest między nimi ewidentne przyciąganie - ona nie chce randek, a on zdaje się być wycofany, oceniający i chłodny, co nie kończy się dobrze dla nich obojga.
Uwielbiam ich historię, bo otwiera ona oczy na to, że tak naprawdę każdy z nas doświadcza różnych rzeczy na inny sposób. Łatwo nam kogoś skreślić po pierwszym, niefortunnym spotkaniu, ale gdy damy im drugą szansę, może nam się ukazać zupełnie inny obraz. W końcu wszyscy możemy mieć gorszy dzień, gorszy moment. A może po prostu nie każdemu przychodzi z łatwością nawiązywanie nowych relacji. Autorka już na początku książki pisze, że bardzo jej zależało ukazać realia osób neuroróżnorodnych, co udaje jej się świetnie poprzez Beę, osobę w spektrum autyzmu, a także Jamiego, który zmaga się ze stanami lękowymi i nerwicą natręctw. Bycie w głowach tej dwójki naprawdę otwiera oczy na to, jak różne mogą być związki i jak ważne jest, by nauczyć się tej drugiej osoby i do niej dostosować.
To zabawne, że dwójka z pozoru tak niedopasowanych osób okazała się być wręcz idealnym dopasowaniem. A dokonali tego sami ciężką pracą, aby się poznać, znaleźć wspólny język, który pozwoli im czuć się komfortowo w swoim towarzystwie i widzieć siebie trochę wyraźniej. Komunikacja Bei i Jamiego była tak dobra i tak zdrowa, że śledziłam rozwój ich relacji z czystym zachwytem. A aspekt udawania związku był tylko wisienką na torcie, dzięki której otrzymaliśmy kilka przesłodkich, wywołujących uśmiech momentów. Nie zmieniłabym w ich historii ani jednej rzeczy. No, może poza typowym dla romansów zerwaniem pod koniec, ale to już niestety przypadłość tego gatunku.
Mam przeczucie, że odnajdę w Chloe Liese nową ukochaną autorkę, bo tę książkę pokochałam już po paru stronach. To była najłatwiejsza pięciogwiazdkowa lektura. Nie tylko stworzyła tu wspaniałych, przyziemnych bohaterów i piękną, zdrową relację, o której czyta się z czystą przyjemnością, ale jednocześnie poruszyła wiele ważnych tematów, które zdecydowanie częściej powinny być w książkach poruszane. Temat toksycznego związku, zdrowia psychicznego, rozumienia swoich i czyichś granic, a także najzwyklejszej na świecie dawania szansy ludziom, którzy odczuwają pewne rzeczy inaczej. Polecam wam tę historię z czystą przyjemnością, mam nadzieję, że również ją pokochacie.
Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/03/chloe-liese-przeciwienstwa-sie.html
IG: @swiatromansow
Kiedy raz na jakiś czas trafiam na książkę, która po prostu zaspokaja wszystkie moje czytelnicze potrzeby, sprawia, że mam motylki w brzuchu, a uśmiech nie schodzi nawet na chwilę z twarzy, czuję się, jakbym wygrała na loterii. I właśnie tak poczułam się podczas lektury książki "Przeciwieństwa się przyciągają" Chloe Liese. Nie miałam wobec tej książki żadnych oczekiwań....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-12
Najnowszy romans Rebeki Yarros to klasyczna historia o dwójce osób, których łączy prawdziwe uczucie, ale którym zupełnie nie sprzyja czas. Jeśli znacie powieści w stylu "Ludzie, których spotykamy na wakacjach" Emily Henry, to z pewnością wiecie, o czym mówię. Jestem już na tyle zaznajomiona z piórem autorki, że szykowałam się na emocje i cierpienie, które może i by tam było, gdyby nie to, że... ta historia to jeden wielki, frustrujący bałagan. I nie wierzę, że to piszę, bo osobiście uwielbiam twórczość autorki całym sercem, ale ta książka niestety okazała się lekkim rozczarowaniem.
Izzy i Nate spotykają się w dość niecodziennych warunkach, ponieważ siadając obok siebie w samolocie nie spodziewają się, że przyjdzie im przeżyć razem katastrofę lotniczą. Z nieznajomych, pomiędzy którymi wybucha chemia, bardzo szybko stają się dwójką ludzi, których łączy najbardziej traumatyczne przeżycie w ich młodym wieku. I chociaż po tym wszystkim nie widzą się przez kolejne dwa lata, los z jakiegoś powodu co chwilę stawia ich na swojej drodze tylko po to, aby zaraz ich rozdzielić. Nate wstępuje do armi, Izzy rozwija swoją karierę i ciągle wszystko wskazuje na to, że pomimo rosnącego między nimi uczucia, nigdy nie dostaną szansy, aby zbudować razem coś prawdziwego. W końcu dzieje się coś, co na dobre rozdziela ich ścieżki na długie lata. Aż do momentu, gdy Izzy trafia w ramach pracy do Afganistanu i ponownie staje na drodze Nate'a. Teraz jego zadaniem jest zapewnić jej ochronę i bezpieczeństwo, a przy tym zapomnieć o ich wieloletniej historii. Okazuje się być to jednak trudne, gdy za każdym razem patrząc na pierścionek na jej palcu przypomina sobie ich ostatnie spotkanie oraz uczucia, które nosił do niej w swoim sercu przez dużą część swojego życia.
Jeśli planujecie czytać tę historię to ostrzegam was - uzbrójcie się w cierpliwość, bo możecie mieć czasami ochotę rwać sobie włosy z głowy. Jak uwielbiam motyw right person, wrong time, tak historia Izzy i Nate'a jest prawdopodobnie najbardziej frustrującą i męczącą historią, jaką miałam okazję czytać już od bardzo dawna. Dzięki rozdziałom z przeszłości mamy okazję zaobserwować cały przebieg ich relacji, która rozwija się na przestrzeni niemalże dziesięciu lat, ale patrząc teraz z perspektywy całej przeczytanej książki, aż nie mogę uwierzyć, że dwójce osób, której rzekomo tak bardzo na sobie zależało, musiało zająć aż tak wiele czasu, aby zrobić w końcu krok w swoją stronę.
Zacznijmy od tego, że początek tej historii ciągnął mi się jak flaki z olejem. Zaczynamy ponownym spotkaniem bohaterów po latach, a autorka od razu zarzuca czytelnika różnymi subtelnymi wskazówkami, że ta dwójka ma za sobą bardzo skomplikowaną i trudną historię. Do końca książki wisi nad nami widmo ich rozstania sprzed lat i powód, który oczywiście zostaje zdradzony pod koniec, ale ja naczytałam się już tyle tego typu książek, że to mnie nawet nie ruszyło. Męczyło mnie natomiast to, że między tą dwójką nie było po prostu zbytnio chemii.
Dodatkowo jak na historię tak rozciągniętą w czasie i na miłość tak rzekomo silną, Izzy i Nate spędzili ze sobą zaskakująco mało czasu i poczynili naprawdę niewiele kroków w swoją stronę. Zawsze było tylko pełno wymówek, dlaczego nie powinni być razem. Pod koniec tej książki byłam już tak zmęczona ich ciągłym powtarzaniem, że "kiedyś w końcu dostaniemy swoją szansę, ale jeszcze nie teraz", że nie mogliby mnie mniej obchodzić. Bo jak mają dostać swoją szansę, jeśli sami nie spróbują czegoś zmienić? Przecież nie spadnie im ona nagle z nieba, jeśli sami nie poczynią kroków w swoją stronę i nie zdecydują się na kompromisy. Ich brak komunikacji swoich uczuć, ciągle wodzenie za nos siebie oraz inne osoby, które w międzyczasie stawały na ich drodze, były jednocześnie tak frustrujące i toksyczne, że naprawdę miałam ich już dość.
Aby jednak nie było, że się tylko czepiam, to mniej więcej po dwustu stronach historia nabiera tempa i wtedy już naprawdę się wciągnęłam. Tym bardziej, że poza wątkiem miłosnym w tle dzieje się wiele innych rzeczy, a sam wątek wojny nadrabia wiele rzeczy, których tutaj po prostu zabrakło. Jedyne, co jest stałe, to sposób pisania Yarros, która swoimi słowami potrafi ująć nawet najbardziej bolesne, łamiące serce momenty. Ukazana wojna budzi grozę i cierpienie, szczególnie patrząc z perspektywy tego, co obecnie dzieje się na świecie. Bywało tak wiele momentów, kiedy po prostu ciężko było mi iść dalej, bo uderzała we mnie realność tych momentów. Ta strata, żałoba, ciągły strach. Cierpienie zwykłych ludzi.
Chociaż Nate nie zostanie moją ulubioną postacią, to autorka naprawdę dobrze ukazała, jak bardzo wpływa na kogoś takie przeżycie. Widać było jego wewnętrzne cierpienie i poczucie winy, z którym borykał się od lat, czując jednocześnie, że nie może pozwolić, aby ktokolwiek to zauważył, bo wojna nie jest łaskawa dla osób słabych psychicznie. Chociaż jego decyzje wobec Izzy mnie frustrowały, to pewne rewelacje pod koniec pozwoliły mi go lepiej zrozumieć. Natomiast Izzy? Cóż, nie wiem co mam powiedzieć na jej temat poza tym, że jednocześnie jej współczułam, że zawsze był ktoś, kogo wybierała ponad siebie, jak i ciągle czułam się sfrustrowana jej zachowaniem.
Gdyby jednak nie zostanie moją ulubioną książką Yarros, ale mimo to czytało się ją szybko, więc nie jest do końca taka zła. Może gdyby nie frustrujące decyzje bohaterów i fakt, że ich taniec wokół siebie trwający aż 10 lat mnie strasznie zmęczył, podobałaby mi się bardziej. Zabrakło mi tu też tych emocji, które zawsze towarzyszą książkom autorki - szykowałam się na płacz, ale nie wylałam nawet jednej łzy. Jeśli jednak lubicie takie historie o osobach, którym czas i okoliczności nie sprzyjają pomimo uczuć, to może akurat wam się spodoba.
Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/03/rebecca-yarros-gdyby-jednak.html
Najnowszy romans Rebeki Yarros to klasyczna historia o dwójce osób, których łączy prawdziwe uczucie, ale którym zupełnie nie sprzyja czas. Jeśli znacie powieści w stylu "Ludzie, których spotykamy na wakacjach" Emily Henry, to z pewnością wiecie, o czym mówię. Jestem już na tyle zaznajomiona z piórem autorki, że szykowałam się na emocje i cierpienie, które może i by tam...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-10
Są takie książki, które niemalże natychmiastowo kradną kawałek serduszka i dla mnie właśnie tak było z Desire or Defense. To lekka, bardzo szybka historia, którą można pochłonąć nawet w jeden wieczór, ale skrywa w sobie tyle serca, tak prawdziwych bohaterów, że podczas lektury zostawiłam w niej kawałek siebie, którego prawdopodobnie już nigdy nie odzyskam. I dzisiaj w końcu możecie ją oficjalnie przeczytać i - mam nadzieję - pokochać równie mocno, jak ja.
Andie nigdy nie spodziewała się, że w tak młodym wieku spadnie na nią odpowiedzialność opieki nad drugim człowiekiem, ale gdy w tragiczny sposób giną jej rodzice, musi nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości, w której odpowiada za wychowanie swojego młodszego brata. Wliczając w to połączenie długich godzin pracy oraz zadbanie o to, aby Noah miał jak najszczęśliwsze dzieciństwo, które pomoże mu poradzić sobie ze stratą. Chociaż ich stosunki są dalekie do idealnych, obiecuje sobie, że pomoże mu spełnić jego marzenia o zostaniu w przyszłości zawodowym hokeistą. Jednak gdy poznaje jego nowego trenera, całe jej życie staje nagle na głowie.
Mitch znany jest ze swojej reputacji porywczego i gburowatego gracza, który często wpada na lodzie w agresję i wywołuje bójki. Kiedy czara goryczy się przelewa i zostaje zawieszony na kilka najbliższych gier, musi za karę zostać tymczasowym trenerem młodzieżowej drużyny hokejowej, która już w pierwszej chwili testuje jego cierpliwość. Nie spodziewa się też porywczej blondynki, która wparuje prosto na lodowisko i wygarnie mu nieprzyjemne zachowanie wobec jednego z dzieciaków. Nagle jeden chłopiec, w którym widzi tak wiele z młodszego siebie, i jego starsza siostra, zaczynają topić lód w jego sercu i wszelkie mury obronne, które od lat tak skrupulatnie budował wokół siebie...
Czasami wystarczy ta jedna, odpowiednia osoba, która otworzy nam oczy na zupełnie inny, piękniejszy świat, przed którym broniliśmy się całe życie, co tak pięknie ukazuje ta historia. Gdy poznajemy Mitcha, widzimy przede wszystkim, jak wiele negatywnych emocji w sobie nosi. Nie angażuje się w bliższe relacje ze swoimi kolegami z drużyny, nie widzi sensu w otwieraniu się przed innymi i wszystko to, co w sobie skrywa, często wylewa się z niego na lodzie. Dopiero z czasem zaczynamy dostrzegać, jak bardzo potrzebował kogoś takiego, jak Noah i Andie. To w Noah zauważa młodszego (a nawet obecnego) siebie, pełnego smutku i buzujących emocji, i to od niego zaczyna się uczyć, że nie ma nic złego w poproszeniu o pomoc. To przy Andie uczy się prawdziwie uśmiechać i dostrzegać szczęście w momentach, które niegdyś nie miały dla niego znaczenia.
To niesamowite, jak wiele może zmienić obecność drugiej osoby w naszym życiu, wyciągnięcie pomocnej ręki, jeden uśmiech, jedno przytulenie. Cała ta trójka bohaterów zmieniła swoje życia, otwierając na siebie serce, gdy najbardziej było im potrzeba wsparcia kogoś innego. Jednym z najważniejszych tematów poruszanych w tej książce jest zdrowie psychiczne i radzenie sobie ze stratą oraz porzuceniem, co tak naprawdę w ten czy inny sposób tyczy się każdej głównej postaci w tej historii. Uwielbiam to, że ci bohaterowie tak otwarcie mówią o tym, że nie ma nic złego w sięgnięciu po profesjonalną pomoc. A szczególnie Noah, który musiał tak przedwcześnie dorosnąć, że czasami to on wydaje się być najdojrzalszy i wiele uczy nawet samego Mitcha.
Te wszystkie ważniejsze wątki ubrane są w jedną z najcieplejszych, najsłodszych historii, jakie miałam okazję w tym roku czytać. Nie zliczę ile razy przyłapywałam się na tym, że mam na twarzy szeroki uśmiech, który nie chciał zniknąć. Moje serce puchło zarówno ze szczęścia, jak i po prostu ciepełka, bo chociaż to nie jest historia, która jakoś porywa fabularnie, to ma w sobie tak wiele dobrego. Sama relacja Andie i Mitcha totalnie mnie rozczuliła, bo ta dwójka staje się dla siebie oparciem i prawdziwą bezpieczną przystanią, o której nawet nie śmieli marzyć. Rodziną, którą sami sobie wybrali i którą otoczyli troską, zaufaniem i miłością, nawet wtedy, gdy nie było łatwo. Pokochałam ich tak bardzo, że moja jedyna krytyka w tej książce tyczy się tego, że jest ona stanowczo za krótka. Z wielką przyjemnością spędziłabym z tymi postaciami jeszcze więcej czasu.
Otwórzcie swoje serce na Mitcha, zranionego mężczyznę, który od zawsze nosi w sobie ból porzuconego chłopca i boi się ponownie otworzyć na bezwarunkową miłość. Na Noaha, który w tak młodym wieku utracił rodziców i grunt pod nogami, trochę się pogubił, ale swoim silnym sercem każdego dnia walczy. I Andie, na którą niespodziewanie spadła tak wielka odpowiedzialność, że czasami samotność ją wręcz przytłacza, dopóki nie odnajduje swojego prawdziwego domu. Na tę posklejaną z różnych doświadczeń i cierpienia małą, szaloną rodzinę, której nie sposób nie pokochać. Gwarantuję wam, pokochacie tę książkę.
Recenzja patronacka @swiatromansow
https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/03/leah-brunner-desire-or-defense-recenzja.html
Są takie książki, które niemalże natychmiastowo kradną kawałek serduszka i dla mnie właśnie tak było z Desire or Defense. To lekka, bardzo szybka historia, którą można pochłonąć nawet w jeden wieczór, ale skrywa w sobie tyle serca, tak prawdziwych bohaterów, że podczas lektury zostawiłam w niej kawałek siebie, którego prawdopodobnie już nigdy nie odzyskam. I dzisiaj w końcu...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-25
2024-02-29
2024-02-20
2024-02-19
2024-02-15
2024-02-12
Książki duetu Christiny Lauren to już dla mnie automatyczny must read, a Miłość i inne słowa to prawdopodobnie ich najpopularniejsza książka, o której słyszę bez przerwy od wielu lat. Jednak jak to z popularnymi książkami bywa, zawsze pochodzę do nich z ostrożnością, tym bardziej, że ta powieść oparta jest na wątku, z którym ostatnio mam bardzo nie po drodze. Pięknie napisana, ulubieniec wielu książkar, historia o drugiej szansie w miłości, o której zapewne marzy większość z nas. Ale czy rzeczywiście jest tak wspaniała, jak wszyscy twierdzą?
Historia Macy i Elliota to klasyczny przypadek utraconej, młodzieńczej miłości, która wraca po latach ze zdwojoną siłą. Niegdyś ta dwójka była nierozłączna. Przyjaciele z dzieciństwa, którzy dorośli do czegoś poważniejszego, nawet pomimo tego, że nie mieszkali blisko siebie. I garderoba pełna książek w wakacyjnym domku rodziny Macy, która połączyła ich na poziomie bratnich dusz. Gdy byli młodsi, to właśnie tam spędzali każdą wspólną chwilę i powoli się w sobie zakochiwali. Ale kiedy miały się w końcu spełnić ich marzenia o wspólnym życiu, rozdzieliło ich coś, przez co nie widzieli się przez jedenaście lat. Teraz Macy i Elliot wpadają na siebie w pewnej kawiarni w mieście i wszystko jest inaczej, a jednak wiele rzeczy nadal pozostało takie samo. Macy ma narzeczonego, Elliot dziewczynę... a jednak to silne uczucie, które kiedyś było tylko ich, nadal między nimi skwierczy. Jednak czy po tak długim czasie rozsądne jest pakować się w coś, co już dawno przeminęło?
Z pewnością motyw dawnej miłości z młodości oraz domku letniskowego nie jest nikomu obcy, bo to historia, która od lat zyskuje na popularności. Można wybierać w różnych podobnych książkach i chyba dlatego ja od samego początku podchodziłam do tej historii odrobinę sceptycznie. Nieważne, czy była pierwsza, czy ostatnia, zdążyłam się już przekonać, że to motywy, które bardzo testują moją cierpliwość i zazwyczaj opierają się na tych samych schematach. No i cóż, miałam niestety rację. Bo już po paru rozdziałach wiedziałam, że niestety się nie polubimy.
Ta książka to jedno wielkie przyciąganie czasu wynikającego z braku komunikacji, co jest moim głównym problemem w tego typu powieściach. Można było załatwić konflikt jedną rozmową już jedenaście lat temu, a zamiast tego po pierwszym spotkaniu Macy i Eliotta po latach, musiały minąć kolejne miesiące tańczenia wokół tematu z jedną myślą, której wszyscy od początku byliśmy świadomi - że oni i tak się zejdą, ale uparcie nie chcą się do tego przyznać. Cóż, a przynajmniej Macy (pokłony dla Elliota za cierpliwość, serio). W pewnym momencie nawet bohaterka mówi coś w stylu "pogadamy o tym za miesiąc". Czemu? Nie wiem, chyba tylko dlatego, żeby akcja brnęła do przodu. I żebyśmy się jeszcze bardziej pofrustrowali jej niezdecydowaniem co do swojego nudnego narzeczonego, którego imienia już nawet nie pamiętam.
Macy i Eliotta łączy relacja spotykana raz na milion, to prawdziwe bratnie dusze, które rozumieją się bez słów, ale jak na tak dobraną parę, która rzekomo nie potrafi się okłamywać, z zatrważającą częstotliwością unikają rozmów na najważniejsze tematy związane z ich uczuciami do siebie. I było tak w przeszłości, jak jest i w teraźniejszości. Książka podzielona jest na dwie ramy czasowe i w teorii powinna pozwolić nam głębiej poznać ich relację, ale nawet pomimo tych uroczych momentów, gdy czytali razem książki i mogli godzinami rozmawiać na różne tematy, zawsze pojawiały się jakieś problemy, które autorki przeciągały aż do frustrującego poziomu. Inne dziewczyny, pierwsze doświadczenia, skrywane uczucia - rzeczy, które można było przegadać, ale woleli za to kisić się we własnej niepewności i zazdrości.
Obawiałam się, że to będzie jedna z tych książek, która stała się popularna dzięki paru pięknym fragmentom, które można było znaleźć wszędzie na bookmediach i chociaż przyznaję, to rzeczywiście były to piękne momenty, to całościowo książka wypada średniawo. I na pewno nie jest najlepszą książką, jaka wyszła spod pióra Christiny Lauren. A może ja po prostu jestem już zmęczona wątkiem drugiej szansy, który za każdym razem idzie tym samym schematem, bo czułam się po prostu jakbym czytała kolejną, lekko zmienioną wersję powieści w stylu "Każde kolejne lato" (a tej książki nie znoszę jeszcze mocniej). Ta książka jest naprawdę pięknie napisana, to trzeba przyznać. To jedna z tych, w której co chwilę chce się coś zaznaczać, adnotować, zapamiętać na dłuższą chwilę. Ale poza tym nie oferuje nic nowego.
Chciałabym napisać, że chociaż Eliott i Macy jako bohaterowie nadrabiają, ale szczerze mówiąc, niezbyt mi na nich zależało. To była zbyt krótka książka, abym mogła się do nich przywiązać i jakoś bardziej zrozumieć ich motywy. A już szczególnie, gdy na jaw wychodzi całe źródło zamieszania, przez które stracili kontakt na lata, które za chwilę zostaje zamiecione pod dywan, a jest moim zdaniem zbyt ważnym i zbyt szokującym wątkiem, aby tak po prostu o nim zapomnieć. Poczułam się bardzo rozczarowana, że autorki nie poświęciły nawet chwili, aby ukazać bardzo poważne konsekwencje takiej sytuacji. Zamiast tego wypadło to jak bardzo tani chwyt mający jedynie rozdzielić bohaterów. Ale nawet mimo to, większość moich narzekań wynika przede wszystkim z osobistych preferencji, więc jeśli lubicie tego typu książki, to może warto dać jej szansę. Może akurat wy pokochacie ją bardziej - nie bez powodu jest to książka kochana przez tak wielu. Ja jednak, jeśli już miałabym wam polecać tego typu historie, bardziej poleciłabym chociażby "Happy Place" Emily Henry, aniżeli ten tytuł.
Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/02/christina-lauren-miosc-i-inne-sowa.html
Książki duetu Christiny Lauren to już dla mnie automatyczny must read, a Miłość i inne słowa to prawdopodobnie ich najpopularniejsza książka, o której słyszę bez przerwy od wielu lat. Jednak jak to z popularnymi książkami bywa, zawsze pochodzę do nich z ostrożnością, tym bardziej, że ta powieść oparta jest na wątku, z którym ostatnio mam bardzo nie po drodze. Pięknie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-08
Jedną z moich ulubionych i zarazem najbardziej niedocenionych serii ostatniego roku jest seria Nie taki diabeł straszny, więc z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego tomu. Może i nie zachęca okładkami ani tytułami, ale każda z tych książek skrywa w sobie wspaniałe historie, które można przeczytać w jeden wieczór. Diabeł w garniturze to już czwarta część i tym razem autorka przedstawia nam historię najlepszej przyjaciółki Gemmy oraz brata Bena z trzeciej części - Keeley i Grahama.
Keeley i Graham są swoimi kompletnymi przeciwieństwami. Ona jest porywcza, ma w sobie wiele z dziecka i uważa Grahama za największego nudziarza na świecie. On natomiast jest odpowiedzialny, spokojny i poukładany. Poznają się podczas organizacji imprezy dla swoich bliskich, ale po raz pierwszy spotykają się dopiero na niej. I chociaż nadal zupełnie nie potrafią się dogadać, wybucha między nimi tak ogromna chemia, że obydwoje lądują... w Vegas. Z całą masą zużytych prezerwatyw, obrączkami i aktem małżeństwa na stoliku. Keeley nie może uwierzyć, że nie tylko przespała się z takim nudziarzem, nawet jeśli jest najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała, ale też za niego wyszła. Postanawia więc udawać, że nic się nie wydarzyło i ucieka z hotelowego pokoju. I tak niczego nie pamięta, ma więc nadzieję, że to tylko jedna wielka pomyłka. Kiedy jednak mijają kolejne miesiące, a wszystko wskazuje na to, że z tego jednego szalonego weekendu wyniknie niespodzianka w postaci ciąży, której nigdy nie planowała, być może powrót Grahama do jej życia będzie nieunikniony.
Motyw nieplanowanej ciąży jest dość kontrowersyjny i wiem, że większość czytelniczek za nim nie przepada, ale ja od razu bardzo zapragnęłam tę część przeczytać. Sama fabuła wzbudziła moje zainteresowanie i miałam nadzieję, że to będzie jeszcze lepsza część, niż poprzednie - o ile to w ogóle możliwe. Niestety... coś tu po drodze poszło nie tak. Zacznijmy może od tego, że pisząc, iż Graham i Keeley są swoimi zupełnymi przeciwieństwami, wcale nie wyolbrzymiam. Właściwie napisałabym wręcz, że to niedopowiedzenie, bo dawno nie miałam do czynienia z dwójką tak niedopasowanych do siebie osób, która jest przy okazji niesamowicie uparta i nawet nie chce się poznać.
Keeley w tej książce, przynajmniej na początku, okropnie mnie frustrowała. Wyobraźcie sobie nastolatkę przechodzącą okres buntu, ale w ciele dorosłej kobiety, i dostaniecie właśnie ją. I chociaż rozumiem, że w dużej mierze to hormony, wielka zmiana związana z ciążą i tym, że Graham niezbyt na początku pomagał, tak czasami po prostu nie mogłam uwierzyć w rzeczy, które wychodziły z jej ust. Jaka kobieta, tym bardziej lekarka, karmiłaby się samym niezdrowym jedzeniem i słodyczami, obrażając się na to, że ojciec jej dziecka chce zadbać o jej zdrowie?
Graham był znośniejszy, aczkolwiek też miałam poczucie, jakbym czytała o dwóch zupełnie różnych osobach, które wychodziły z niego w zależności od sytuacji. Czasami potrafił być wielkim dupkiem, więc chyba pod tym względem dobrali się idealnie. Kiedy indziej pokazywał swoją troskliwą stronę i ciężko było go nie lubić. Na szczęście wraz z rozwojem sytuacji poznajemy ich coraz bliżej i dopiero wtedy naprawdę zaczęłam ich rozumieć. Potrzeba wiele cierpliwości, aby w końcu zaczęli odkrywać swoje karty. Porzucenie tych masek trochę mnie uspokoiło, bo obawiałam się, że być może to będzie jedna z tych par, która po prostu do siebie nie pasuje.
Chociaż sytuacja, w której bohaterowie się znaleźli, nie jest idealna, to autorka znowu wspaniale ukazała wszelkie etapy budowania prawdziwej przyszłości, razem z ich upadkami, nieporozumieniami, niepewnościami i towarzyszącymi im emocjami. Fajnie było zobaczyć, jak w końcu obydwoje się zmieniają dla dobra ich przyszłej rodziny. I nawet jeśli cała ta sytuacja w Vegas była prawdopodobnie najbardziej przerysowaną i nierealistyczną sytuacją, o której od dawna czytałam, to przymknęłam na to oko, bo mimo wszystko na koniec naprawdę dobrze się bawiłam. I może gdyby nie to, że na początku miałam z nimi pod górkę, ta książka mogła być o wiele lepsza.
Diabeł w obrączce nie jest może książką idealną, ani też moją ulubioną, ale nadal uważam, że ta seria zasługuje na dużo miłości, a już szczególnie drugi i trzeci tom. To książki łączące w sobie humor, pikanterię, ale też całą masę emocji, które momentami naprawdę chwytają za serce. Kiedy mam ochotę na lżejszy, niewymagający romans, ale też taki, który trafi do mojego serca, to właśnie tego typu historie mam na myśli. Tak więc mimo wszystko polecam!
Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/02/elizabeth-oroark-diabe-w-obraczce.html
Jedną z moich ulubionych i zarazem najbardziej niedocenionych serii ostatniego roku jest seria Nie taki diabeł straszny, więc z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego tomu. Może i nie zachęca okładkami ani tytułami, ale każda z tych książek skrywa w sobie wspaniałe historie, które można przeczytać w jeden wieczór. Diabeł w garniturze to już czwarta część i tym razem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zawsze, gdy przysiadam do napisania recenzji kolejnego tomu serii Boys of Tommen, nie potrafię ubrać w słowa wszystkich moich uczuć, które towarzyszą mi podczas czytania. Nie wiem, jak przekazać wam, jak bardzo emocjonalne jest doświadczenie tych historii. Z pewnością osoby, które je czytały, rozumieją, o czym mówię. Czytanie tych książek jest jak przeżywanie życia razem z fikcyjnymi bohaterami, zupełnie jakbyśmy byli częścią ich świata. Nie potrafię wyrazić, jak wiele łez razem z nimi wylałam. Jak bardzo przytłaczał mnie ból, gdy działo im się coś złego. Jak bardzo puchło mi serce, obserwując, jak zmieniają się ich relacje, jak rozwijają się przyjaźnie i jak obdarzają się miłością. I teraz nadszedł czas oficjalnie zakończyć przygodę z Johnny'm i Shannon, a ja nie wiem jak to zrobić.
Każdy, kto zna pierwszą część Keeping 13 z pewnością dobrze pamięta, gdzie pożegnaliśmy bohaterów. Informacja o możliwym powrocie ojca wstrząsa Shannon i jej braćmi, ale Johnny nie zamierza pozwolić, aby ponownie coś jej się stało. Każdego dnia się o nią martwi i pilnuje jej bezpieczeństwa, jednocześnie zmagając się z wątpliwościami związanymi z jego niepewną sportową przyszłością. I chociaż nie jest im łatwo, to jedno pozostaje pewne - zawsze zamierzają być dla siebie wsparciem, nieważne co się stanie. To niesamowite, jak ogromną przemianę przeszli razem i osobno. To właśnie dzięki temu, że ta seria jest tak długa, mamy szansę dostrzec tak wiele rzeczy, które sprawiają, że Johnny i Shannon są właśnie takimi osobami, jakimi są. Uwielbiam ich tak bardzo, bo ich miłość ma w sobie jednocześnie pewną niewinność pierwszej, młodzieńczej miłości, ale jednocześnie w każdej ich interakcji widać, że są po prostu swoimi osobami. Swoim zawsze, swoim bezpiecznym schronieniem, które nigdy nie zawodzi, nawet gdy świat wokół nich się rozpada.
W tej części w końcu docieramy do punktu, w którym wszystkie ważniejsze wątki związane z tą dwójką zostają zakończone, a przynajmniej poprowadzone tak, że z satysfakcją możemy przejść dalej, do innych bohaterów. Ale to wcale nie oznacza, że będzie bohaterom łatwiej, nic z tego - szykujcie chusteczki, bo ja chyba na tej części wylałam najwięcej łez. Chloe Walsh po mistrzowsku przeplata humor z łamiącymi serce momentami. Chociaż nie czyta się łatwo o wszystkim, przez co przechodzą bohaterowie, zwłaszcza rodzina Lynchów, to wynagradza to momentami, które otulają serce. Czasami bolało tak bardzo, że czułam się, jakby ciężar przygniatał mnie do łóżka. A czasami płakałam ze śmiechu i z radości, bo ta grupka bohaterów tak wiele dla mnie znaczy i z każdym kolejnym tomem przywiązuję się do nich tylko mocniej.
Chociaż w pewien sposób żegnamy się z Johnny'm i Shannon (oczywiście nie na zawsze, bo ta dwójka nigdzie nie odchodzi i spotkamy ich ponownie czytając książki o reszcie bohaterów), bo ich historia została już opowiedziana, to wcale nie oznacza to, że jest to już koniec, co autorka wyraźnie zaznacza, dając nam wgląd w inne postacie. Właśnie za to tak uwielbiam tę serię - nie sposób powiedzieć o niej, że to jedynie romans, bo to o wiele, wiele więcej. Widzimy tu zmagania Joey'a, starszego brata Shannon, którego los roztrzaskuje serce na miliony kawałków i o którym przeczytamy w następnej kolejności. Obserwujemy, jak reszta rodziny Lynchów zmaga się z kolejnymi ciosami od losu, ale jednocześnie dorasta na jeszcze silniejszych ludzi. Czytamy, jak bardzo kochają się Claire i Gibsie, jednocześnie starając się nie przekroczyć magicznej granicy przyjaźni. Ta seria jest tak pełna życia, bo ci bohaterowie są pełni życia - i to jest w niej najbardziej wyjątkowe.
Ostatni rok spędziłam z Johnny'm i Shannon, żyjąc ich historią i doświadczając wszystkiego razem z nimi, że teraz ciężko jest pójść dalej. I to wyjątkowe uczucie, móc być częścią ich historii i patronować już kolejnemu tomowi. Specjalnie przedłużam moją przygodę z tą serią, zmuszając się, aby nie przysiąść do niej i nie przeczytać wszystkiego na raz. Chcę sobie ją dawkować, cieszyć się każdą chwilą, aby nigdy się nie kończyła, bo takie historie nie trafiają się często. A ja mogę was tylko zachęcić, abyście dali jej szansę, bo uwierzcie mi - nie znajdziecie niczego tak wyjątkowego, jak ta seria. Jednocześnie przypominam, że to seria dość szczegółowo poruszająca tematykę przemocy domowej i uzależnień, przeznaczona dla osób powyżej osiemnastego roku życia, więc bądźcie tego świadomi, gdy podejmiecie decyzję o jej przeczytaniu.
Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/04/chloe-walsh-keeping-13-czesc-2-recenzja.html
Zawsze, gdy przysiadam do napisania recenzji kolejnego tomu serii Boys of Tommen, nie potrafię ubrać w słowa wszystkich moich uczuć, które towarzyszą mi podczas czytania. Nie wiem, jak przekazać wam, jak bardzo emocjonalne jest doświadczenie tych historii. Z pewnością osoby, które je czytały, rozumieją, o czym mówię. Czytanie tych książek jest jak przeżywanie życia razem z...
więcej Pokaż mimo to