-
ArtykułySztuczna inteligencja już opanowuje branżę księgarską. Najwięksi wydawcy świata korzystają z AIKonrad Wrzesiński3
-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus9
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz3
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
Biblioteczka
2024-02-27
2024-02-08
2023-10-09
2023-09-20
2023-09-19
2023-01-20
2023-01-16
2023-01-04
2021-04-22
2021-04-07
2021-01-02
2020-12-13
2020-07-25
2020-11-16
2020-09-12
Jest to niejako kontynuacja losów bohaterów powieści „Mam na imię Lucy”. W zbiorze opowiadań zawarte są historie mieszkańców miejscowości Angash, z której pochodzi rodzina Lucy Barton. Postać pisarki pojawia się bezpośrednio lub wyłącznie na zasadzie wspomnień w życiu poszczególnych bohaterów. Mam wrażenie, że opowiadania zawarte w tej książce są znacznie lepsze od historii z poprzedniej części. Autorka jest w nich bardziej bezpośrednia, są pewne subtelne niedopowiedzenia, ale czytelnik nie opiera się już głównie na domysłach, jak miało to miejsce w „Mam na imię Lucy”. Każda z prezentowanych historii ukazuje zawiłości ludzkiego życia, traktuje o zakamarkach ludzkiej natury i skomplikowanych relacjach międzyludzkich. Historia Lucy i jej rodzeństwa zostaje pogłębiona, poznajemy punkt widzenia jej opóźnionego brata i siostry. Cieszę się, że Strout zdecydowała się potwierdzić to, co zasygnalizowała w poprzedniej części. Powrót Lucy do rodzinnego domu jej nie pomaga, otwiera stare rany, z czym bohaterka nie chce i nie umie sobie poradzić. Strout zamieściła w swych opowiadaniach szeroki wachlarz postaci: ludzi okaleczonych przez wojnę, mających toksyczne relacje z rodzicami, ludzi w nieudanych związkach; wszyscy oni są kopalnią sekretów, których nie sposób zobaczyć z zewnątrz. Autorka odkrywa paskudne strony ludzkiej natury, ale daje swoim bohaterom nadzieję na lepszy los.
Jest to niejako kontynuacja losów bohaterów powieści „Mam na imię Lucy”. W zbiorze opowiadań zawarte są historie mieszkańców miejscowości Angash, z której pochodzi rodzina Lucy Barton. Postać pisarki pojawia się bezpośrednio lub wyłącznie na zasadzie wspomnień w życiu poszczególnych bohaterów. Mam wrażenie, że opowiadania zawarte w tej książce są znacznie lepsze od historii...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-14
Po tym jak zakochałam się w „Olive Kitteridge” postanowiłam sięgnąć po kolejną powieść autorki. „Mam na imię Lucy” plasuje się jednak o dwie półki niżej niż najsłynniejsze dzieło Strout. Niewielka powieść składa się ze wspomnień głównej bohaterki, którą odwiedza w szpitalu dawno niewidziana matka. Z rozmów i wspomnień stopniowo wyłania się dołujący obraz młodzieńczych lat Lucy, której koniec końców udało się wyrwać z patologicznej rodziny. Podczas niełatwych rozmów z matką główna bohaterka wraca do czasów dzieciństwa w okropnej biedzie; w rodzinie, w której nie zaznała miłości i ciepła. Nie wiem czy polubiłam Lucy, z pewnością jej współczułam i podziwiałam za jej wyrozumiałość i zdolność przebaczania. Jej matka to już jednak inna historia. Bohaterka, która wypowiada raptem kilkanaście kwestii w całej książce, potrafiła solidnie podnieść mi ciśnienie. Najbardziej poruszającą była scena, w której Lucy czeka na proste „kocham cię” ze strony matki, ale te słowa nigdy nie padają. W towarzystwie matki staje się na powrót małą dziewczynką, powracają jej skrywane lęki, a czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, jakie piekło zgotowali jej rodzice. Mam nieodparte wrażenie, że autorka nie była do końca szczera z czytelnikiem i podobnie jak jedna z bohaterek powieści (pisarka, na której warsztaty uczęszcza Lucy) nie wyjawiła nam wszystkiego. W tej powieści jest stanowczo zbyt wiele niedopowiedzeń, Strout zahacza o tak ciężkie tematy jak przemoc czy molestowanie i wypadałoby dać czytelnikowi coś więcej, aniżeli kilkuzdaniowe aluzje. Myślę, że autorka na niewielkiej ilości stron postanowiła rozprawić się ze zbyt dużą liczbą problemów, co niestety przełożyło się na wiele białych plam w historii, które wielu czytelników mogą zirytować. Ta książka skłania do refleksji, od jej przeczytania minęło sporo czasu, a ja wciąż czasem o niej myślę.
Po tym jak zakochałam się w „Olive Kitteridge” postanowiłam sięgnąć po kolejną powieść autorki. „Mam na imię Lucy” plasuje się jednak o dwie półki niżej niż najsłynniejsze dzieło Strout. Niewielka powieść składa się ze wspomnień głównej bohaterki, którą odwiedza w szpitalu dawno niewidziana matka. Z rozmów i wspomnień stopniowo wyłania się dołujący obraz młodzieńczych lat...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-20
2020-08-31
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Lucy Maud Montgomery i z pewnością nie ostatnie. Gdyby istniała taka możliwość, oceniłabym tę powieść na osiem i pół gwiazdki. To przykład klasyki, która się w ogóle nie zestarzała, przesłanie które niesie historia głównej bohaterki jest aktualne także dzisiaj.
Styl autorki bardzo przypadł mi do gustu, mimo niewielkiej ilości stron Montgomery zawarła na kartach swej powieści szeroki wachlarz postaci i każda z nich jest w jakiś sposób intrygująca. Główna bohaterka, stara panna imieniem Valancy, zmienia swoje życie pod wpływem śmiertelnej diagnozy. Tej dziewczyny nie da się nie lubić, jej przemiana wywołuje spory popłoch wśród członków rodziny i powoduje szereg zabawnych sytuacji. Jestem zaskoczona jak udanie powieść Montgomery potrafi bawić współczesnego czytelnika. Jestem pewna, że wiele samotnych kobiet może utożsamiać się z lękami Valancy i tym, jak odbiera je najbliższe otoczenie. Powieść jest miejscami smutna i przygnębiająca, ale przede wszystkim potrafi rozbawić i napełnić nadzieją. Ta książka sprawia, że robi się ciepło na sercu i tym zapewniła sobie moje sympatię. Wątek romantyczny jest uroczy, ale nie przesłodzony. Fabuła jest miejscami odrobinę naiwna i przewidywalna, ale wydaje mi się, że taki już urok twórczości pani Montgomery.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Lucy Maud Montgomery i z pewnością nie ostatnie. Gdyby istniała taka możliwość, oceniłabym tę powieść na osiem i pół gwiazdki. To przykład klasyki, która się w ogóle nie zestarzała, przesłanie które niesie historia głównej bohaterki jest aktualne także dzisiaj.
Styl autorki bardzo przypadł mi do gustu, mimo niewielkiej ilości stron...
2020-09-05
2020-08-12
Książkę Fannie Flagg przeczytałam błyskawicznie i równie szybko o niej zapomnę. Nastawiona byłam bardzo pozytywnie, sądziłam, iż ciepła opowieść o ponad stu trzydziestoletniej historii małego miasteczka w Stanach Zjednoczonych nie może mnie rozczarować, zwłaszcza, że napisała ją autorka „Smażonych zielonych pomidorów”. A jednak! Początek był obiecujący i do około trzydziestej strony powieści byłam zauroczona. Podobały mi się początki znajomości Lordora i Katariny, ich nieśmiałe listy oraz pierwsze chwile po przyjeździe dziewczyny do osady zamieszkanej w większości przez Szwedów. Niestety, moje uwielbienie prysło w chwili, gdy autorka postanowiła przyspieszyć akcję wydarzeń o kilka lat, jak się okazało, był to początek truchtu a czasem nawet sprintu przez prezentowaną historię. Tak olbrzymiej ilości bohaterów mógłby pozazdrościć autorce nawet Stephen King. Zrozumiałym jest, że przy ponad stuletniej historii miasteczka przewinie się duża liczba bohaterów, niestety ciągi często trudnych lub powtarzających się imion zniechęcały i utrudniały połapanie się w fabule. Rozdziały powieści są stanowczo za krótkie, czytelnik dosłownie przeskakuje od jednego bohatera do drugiego, przez co ciężko jest zagłębić się w fabułę i nawiązać więź z którąkolwiek z postaci (wyjątek stanowią ci, których poznajemy na samym początku, gdyż wtedy autorka była łaskawa nie biec z akcją wydarzeń na łeb na szyję).
Jedynymi wyróżniającymi się postaciami są osadnicy poznani na początku powieści oraz Elmer, której autorka poświęciła wyjątkowo sporo uwagi, dzięki czemu nie była ona nijaka i papierowa, jak dziewięćdziesiąt procent osób, przewijających się na kartach tej książki. Autorka postawiła na zbyt kronikarski sposób prezentowania historii, jestem zwolenniczką poznawania bohaterów niemal na wskroś, natomiast w książce brak jest jakiegokolwiek rysu psychologicznego postaci. Rozumiem, że pani Flagg chciała stworzyć powieść obyczajową, która będzie ciepła i optymistyczna, jednak przedobrzyła z polukrowaniem historii. Jestem pod wrażeniem faktu, że wszystkie okropne zawieruchy w historii USA omijały w magiczny sposób miasteczko w Wisconsin. Problemy na tle rasowym, wielki kryzys gospodarczy na początku lat trzydziestych XX wieku, czy choćby walka kobiet o uzyskanie praw wyborczych (autorka do niej nawiązała, ale w tak naiwny sposób to przedstawiła, że można by pomyśleć, iż była to dla ówczesnych kobiet bułka z masłem)nie istnieją w tej powieści. Kraina miodem i mlekiem (tego akurat było pod dostatkiem)płynąca. Sądziłam, że małomiasteczkowa atmosfera i ogrom bohaterów zapewni sporo sekretów, zawiłych relacji rodzinnych itp., ale niestety autorka wybrała drogę lukrowania rzeczywistości, aż czytelnika zaczyna po pewnym czasie mdlić. Historia głuchoniemej Hanne Marie została kompletnie zmarnowana, tak naprawdę poznajemy jej życie do momentu wyjścia za mąż, później staje się ona tylko wzmianką w kolejnych rozmowach pozostałych mieszkańców. Interesująca postać została ograniczona do roli żony siedzącej w sypialni całymi dniami! W wielu przypadkach czekałam na podjęcie przez bohaterów inicjatywy, zawalczenie o miłość lub sprawiedliwość, niestety, wszyscy przyjmują swój los z pocałowaniem ręki, niewielu się buntuje. Mdła sielanka, w której wszyscy sprawiają wrażenie szczęśliwych, a stają się wylewni dopiero po trafieniu na okoliczny cmentarz.
Sposób przedstawienia przez autorkę życia pozagrobowego był ciekawy, pogawędki na cmentarzu po pewnym czasie stały się jednak nużące, nikt mnie nie przekona, że taka forma zaświatów jest cudowna. Nic mnie jednak tak nie osłabiło jak ostatnie strony powieści, w których autorka przedstawia w oryginalny sposób dalsze losy zmarłych, którzy opuścili cmentarz. Nic tylko chwycić się za głowę (pozostanę zwolenniczką chrześcijańskiej wersji nieba).
Jedyna rzecz, która szczerze mnie rozbawiła, i dla której warto było dalej czytać tę książkę, to ogłoszenie zamieszczone w gazecie przez właściciela cmentarza:
"Nie wiesz, co kupić Tacie na Dzień Ojca?
Mamie z okazji Jej święta?
Zastanawiasz się, co kupić swojej drugiej połowie na najbliższą rocznicę?
Brylanty są na całe życie, ale kwatera na cmentarzu na wieczność"
Książkę Fannie Flagg przeczytałam błyskawicznie i równie szybko o niej zapomnę. Nastawiona byłam bardzo pozytywnie, sądziłam, iż ciepła opowieść o ponad stu trzydziestoletniej historii małego miasteczka w Stanach Zjednoczonych nie może mnie rozczarować, zwłaszcza, że napisała ją autorka „Smażonych zielonych pomidorów”. A jednak! Początek był obiecujący i do około...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mam spory problem z oceną tej książki. Lektura debiutanckiej powieści Delii Owens wywoływała we mnie zachwyt, by chwilę później irytować nieprawdopodobieństwem określonych zdarzeń. Jest to wyjątkowo smutna opowieść, której akcja rozgrywa się na urokliwych mokradłach Karoliny Północnej. Główną bohaterkę poznajemy w chwili, gdy jest ona świadkiem odejścia swej matki z domu. To właśnie ten moment zmienia życie sześcioletniej dziewczynki raz na zawsze. Od tej pory musi ona dbać o samą siebie i patrzeć jak kolejne, ważne osoby w jej życiu, opuszczają ją nie oglądając się za siebie. Kya jest wyrzutkiem, którą okoliczna społeczność traktuje z odrazą lub zobojętnieniem. Pierwsza część powieści mnie pochłonęła, była bardzo dobra; niestety druga część, ta traktująca o życiu dorosłej Kyi, podobała mi się znacznie mniej. Ta powieść stoi przede wszystkim fantastycznymi opisami przyrody, mokradła wraz z żyjącymi na nich zwierzętami zdają się tak realne, iż ma się wrażenie przebywania na nich razem z bohaterką. Autorka pisze o potrzebie bliskości, o porażającym smutku opuszczonego przez rodzinę dziecka, którym nie interesuje się nikt, nie licząc czarnoskórego właściciela sklepu i przyjaciela z dzieciństwa. Historia Kyi to przykład tego jak okropne jest spędzanie życia w samotności, braku obecności drugiego człowieka nie jest w stanie zrekompensować nawet bliskość zachwycającej przyrody. Bohaterka potrzebuje drugiego człowieka tak bardzo, że lgnie do niego pomimo niejednokrotnych rozczarowań i krzywd. Powieść kilkukrotnie mnie wzruszyła, ale stało się tak głównie dlatego, że w wielu kwestiach utożsamiałam się z główną bohaterką.
Niestety, prezentowanej przez Owens opowieści brakowało czasem odrobiny realizmu. Bohaterka spędza życie bez chodzenia do szkoły, nie posiada dokumentów i nie jest ujęta w żadnym spisie ludności. Cała społeczność wie, że najprawdopodobniej mała dziewczynka mieszka sama, ale nikt nawet się nie fatyguje, by sprawdzić, czy dziecko nie przymiera z głodu. Złośliwi mogą powiedzieć, że to historia żeńskiego odpowiednika Tarzana z Karoliny Północnej lat sześćdziesiątych. Nie wątpię, że w Stanach nie takie rzeczy mogą mieć miejsce, ale późniejsze propozycje, jakie otrzymuje bohaterka są tak bajkowe, że można by pomyśleć, iż bije na głowę niejednego naukowca. Rozumiem, że autorka musi czasem wynagrodzić ciężkie życie bohaterce, ale niech czyni to z umiarem. Pominę wymownie postać ukochanego brata, który niczym szczur ucieka z tonącego statku i pojawia się po kilkunastu(!) latach, zupełnie jakby nie pamiętał adresu, spod którego tak szybko uciekł. Jak miło, że postanowił w końcu wpaść na herbatę! Niektórych rozwiązań fabularnych można się było spodziewać w miarę upływu akcji. Historia młodzieńczej miłości jest cudowna, jednak głupota jaką wykazał Tate i jak ją usprawiedliwił, nie została przeze mnie zrozumiana. Jeśli znał on naszą bohaterkę, jego działanie pozostaje w pełni niezrozumiałe, ale podejrzewam że autorka chciała dodać historii dramatyzmu i zapoczątkować jakoś dalszy rozwój wypadków. Szkoda, że postanowiła użyć przy tym oklepanego schematu, niczym z przeciętnego romansu.
Uważam, że przedłużone zakończenie, traktujące o dalszych losach bohaterów, było niepotrzebne. To, co odkrywa Tate na końcu powieści było zbędne, gdyż czytelnik zdawał sobie sprawę co wydarzyło się feralnego dnia na wieży obserwacyjnej. Autorka powinna postawić na subtelność, aniżeli w łopatologiczny sposób upewniać odbiorcę w jego domysłach. Jest to flagowy przykład powiedzenia, że mniej znaczy więcej. Czytelnik pozostaje ze słodko-gorzkim zakończeniem i smutnym wnioskiem, że nigdy nikogo nie poznamy do końca, dziewczynka z bagien, tak jak każdy, miała swoje sekrety. To bardzo dobra powieść, która podbije wiele czytelniczych serc, ale brakuje jej sporo do tego, by nazwać ją powieścią wybitną.
Mam spory problem z oceną tej książki. Lektura debiutanckiej powieści Delii Owens wywoływała we mnie zachwyt, by chwilę później irytować nieprawdopodobieństwem określonych zdarzeń. Jest to wyjątkowo smutna opowieść, której akcja rozgrywa się na urokliwych mokradłach Karoliny Północnej. Główną bohaterkę poznajemy w chwili, gdy jest ona świadkiem odejścia swej matki z domu....
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to