rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Od dawna mnie intrygowała najsłynniejsza powieść autorstwa Ayn Rand. Szczególnie interesował mnie fenomen jaki odniosła w USA, stając się zaraz po Biblii najczęściej czytaną książką. Dopiero XXI wiek ją trochę zniósł z tego podium, a w ostatnich latach wypadła już z listy dziesięciu najczęściej czytanych pozycji. Cóż takiego sprawiło, że jedna powieść miała tak dużą moc kształtowania wielu (szczególnie młodszych) umysłów o poglądach kapitalistycznych na przestrzeni połowy wieku? Szczególnie, że to nie jest chudzinka, którą można łyknąć w dwa wieczory - to naprawdę wielka, gruba kobyła, licząca w polskim wydaniu blisko 1200 stron małym drukiem. Wersja anglojęzyczna ma ich prawie 1600, a mój czytnik Kindle wyliczył dla ebooka 1800 (chwała za ten wynalazek, gdybym musiał czytać ją na papierze, to zapewne skończyłbym z jakąś kontuzją).

"Atlas zbuntowany" jest przy tym powieścią filozoficzną, prezentującą poglądy obiektywistyczne. Zwykle takie utwory nazywane są powiastkami filozoficznymi, ale przy tej objętości słowo "powiastka" brzmiałoby dosyć dziwnie. Widać, że pani Rand bardzo mocno chciała przekazać swoją wielką tezę i chyba się martwiła, że ktoś może ją źle zrozumieć. Dlatego w trosce o niedomyślnych czytelników każda jej myśl jest wytłumaczona bardzo, ale to bardzo dogłębnie, szczegółowo i powtarzając ją w kółko. Naprawdę, podejrzewam że jakby ktoś czytał co drugą stronę, to i tak ze względu na samą statystykę nie ominąłby większości istotnej treści jaką chce przekazać autorka. Nawet gdy udaje jej się stworzyć jakąś ciekawą lub zabawną metaforę, to musi ją zaraz dobrze wytłumaczyć. Przekaz jest łopatologiczny aż do bólu.

Bohaterowie prowadzą wielkie przemowy, ciągnące się całymi akapitami, wieloma stronami, podczas których każdy rozmówca, czy nawet sala słuchaczy na bankiecie, wiernie słucha każdego zdania, nie śmiąc przerwać. Ba, tutaj nawet spojrzenia bohaterów potrafią przekazywać cała zdania treści.
To wszystko sprawia, że dialogi są tragicznie sztuczne, drewniane, a główni bohaterowie nawet w czasie uprawiania miłości potrafią prowadzić podniosłe wymiany poglądów.
Jednak ciężko spodziewać się czegoś innego po bohaterach jacy zostali tutaj wykreowani. Oni zostali tak napakowani poglądami autorki, które z nich się wylewają na każdym kroku, że mało zostało miejsca na prawdziwego człowieka. Szczególnie, że większość z nich to ludzie mający być doskonali lub bliscy doskonałości. Piękni, wspaniale zbudowani, wszechstronnie utalentowani, doprowadzając praktycznie do perfekcji większość umiejętności, będąc nie tylko znakomitymi przedsiębiorcami, ale też świetnymi wynalazcami, naukowcami, pilotami, strzelcami, wszechstronnymi fachowcami i rzemieślnikami. W skrócie cała plejada męskich i żeńskich Mary Sue. To praktycznie superherosi, którym tylko powiewających pelerynek brakuje.

Może i nie przeszkadzałoby mi to tak bardzo, gdyby nie rzucająca się w oczy czarno-białość charakterów. Oczywiście każdy kto przedstawia w książce tezy Rand, to ten dobry, mogąc mieć najwyżej niepełną rację, czekając na nawrócenie przez jeszcze bardziej nieskazitelnego bohatera.
Dla odmiany każdy zły, jest tutaj zazwyczaj brzydki, ma kaprawe oczka, będąc albo pokracznie małym lub chudym czy grubym i prezentując tak drastyczne poglądy, że nawet konserwatywny radziecki komuch zgorszyłby się takimi metodami propagandy. Gdy w pewnym momencie przez głupotę rządzących państwem dochodzi do wielkiej tragedii, to zostajemy uspokajani przez narrację, że cały pociąg był pełen lewaków, a nawet dzieci na takich ludzi by wyrosły, więc ofiar nie powinno nam być szkoda. Tutaj nawet seks uprawiany jest wzniośle i z dostojnością, pięknem przez tych dobrych, podczas gdy ci źli pokracznie kopulują.
Czasami miałem ochotę traktować tę książkę jak parodię, ale tak wielkie pokłady patosu na każdej stronie uniemożliwiały mi przyjęcie całości z większym przymrużeniem oka.

Przy czym chcę zaznaczyć, że autorka porusza tematy często dosyć ważne, jednak jestem przyzwyczajony, że pisarze nawet o bardzo zatwardziałych poglądach, prowadzą z czytelnikiem pewną formę dialogu. Tworzą starcia różnych myśli, które pozwalają czytelnikowi przemyśleć pewne kwestie, zastanowić się nad swoim stanowiskiem.
Pani Rand w takie głupoty się nie bawi, tylko przez całą książkę usilnie wali w czytelnika swoimi tezami, nazywając je nawet moralnie jedynymi słusznymi. Tutaj nie ma miejsca na wątpliwości - albo się zgadzasz z nią albo jesteś człowiekiem mylącym się i niemoralnym. Nie miałbym problemów z poglądami autorki z tego powodu, że nie zbiegają się często z moimi, ale sama forma przekazu mnie załamała. Czerń, biel i nic poza tym.

Na plus muszę przyznać, że pomimo takiego ogromu tekstu czyta się ją bardzo dobrze. Za to muszę pochwalić Rand, bo ma świetny talent narracyjny - potrafi przy prostym języku, tworzyć plastyczne, świetne opisy, przez które się płynie wzrokiem oraz myślą nadzwyczaj lekko.

Przy ocenianiu tej książki miałem spory problem i dylemat. Bo koniec końców, to nie jest zła książka. Jednak na każdą rzecz, która mi się w niej spodobała, przypadła jedna albo dwie, które mnie odrzucały, a w drugiej połowie natłok tych zniechęcających zaczął przeważać. Nie jestem na szczęściem recenzentem, ani sam tekst nie jest recenzją, tylko dosyć rozwlekłą opinią, więc nie czuję żadnych wyrzutów, że książkę potraktowałem dosyć niską oceną 5/10, ponieważ dobrze ona obrazuje moje odczucia które mam skrajnie mieszane.
Pozwolę sobie zakończyć dosyć znanym cytatem Johna Rogersa:

"Istnieją dwie powieści, które są w stanie odmienić życie czytującego książki czternastolatka: Władca Pierścieni oraz Atlas Zbuntowany. Jedna z nich jest dziecinną fantazją, która często staje się źródłem trwającej przez całe życie obsesji na punkcie niewiarygodnych bohaterów, prowadząc do emocjonalnie zapóźnionego i społecznie okaleczonego dzieciństwa, które czyni młodego człowieka niezdolnym do konfrontacji z prawdziwym światem. W drugiej, oczywiście, występują orkowie."

Od dawna mnie intrygowała najsłynniejsza powieść autorstwa Ayn Rand. Szczególnie interesował mnie fenomen jaki odniosła w USA, stając się zaraz po Biblii najczęściej czytaną książką. Dopiero XXI wiek ją trochę zniósł z tego podium, a w ostatnich latach wypadła już z listy dziesięciu najczęściej czytanych pozycji. Cóż takiego sprawiło, że jedna powieść miała tak dużą moc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przyjemna rozrywka, szczególnie, że od paru tygodni dawkowałem sobie po jednym opowiadaniu, tak żeby mnie Conan szybko nie znużył.
Nie wiem dlaczego, ale przez lata zakodował mi się wizerunek Conana jako tępego osiłka, który po prostu dobrze sieka mieczem i cieszę się, że to była pomyłka. Podejrzewam, że wpływ może mieć na film z ciągle milczącym Schwarzeneggerem w roli głównej . Conan nie tylko jest niegłupim i sprytnym facetem, ale również dobrym obserwatorem, który ma czasami trochę do powiedzenia o otaczającym go świecie. I już u Howarda pojawił się temat, do dzisiaj w fantastyce często poruszany, czyli motyw postrzegania barbarzyństwa i cywilizacji, które nie tak rzadko zależą jedynie od punktu widzenia oraz siedzenia. Sama postać głównego bohatera jest też uosobieniem prostoty, działań, które mają skutecznie i bez udziwnień prowadzić do celu.

Spora część opowiadań jest mocno schematyczna, pełna opisów lwiej siły i stalowych mięśni naszego bohatera, jego kociej zwinności, ataków z szybkością pantery, walk z ludźmi oraz istotami nadnaturalnymi, a także nie brakuje skąpo ubranych (lub wcale) pięknych kobiet, które trzeba wybawić z opresji. Jednak mają swój urok, szczególnie gdy przypomnimy sobie, że było to pisane w latach trzydziestych XX wieku, a sam Howard zmarł jako trzydziestolatek.
Doceniam za wkład do gatunku.

Przyjemna rozrywka, szczególnie, że od paru tygodni dawkowałem sobie po jednym opowiadaniu, tak żeby mnie Conan szybko nie znużył.
Nie wiem dlaczego, ale przez lata zakodował mi się wizerunek Conana jako tępego osiłka, który po prostu dobrze sieka mieczem i cieszę się, że to była pomyłka. Podejrzewam, że wpływ może mieć na film z ciągle milczącym Schwarzeneggerem w roli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W końcu i na mnie przyszła pora, by sięgnąć po "Drogę królów". Ilość peanów na jej cześć mnie trochę zdystansowała i choć nadal uważam je za lekko przesadzone, to zgadzam się, że to bardzo dobra pozycja.

Rozumiem jednak dlaczego tyle osób wpadło w zachwyt pod niebiosa. Sanderson doskonale czuje w jakie tony uderzać i poszczególne elementy potrafi wyważać z jubilerską precyzją. Czerpie pełnymi garściami z tego co już w fantastyce było przed nim uznawane i lubiane, niektóre części są wręcz do bólu oklepane, ale potrafi zrównoważyć je takimi, które są oryginalne i wprowadzają powiew świeżości.
Tak samo linia fabularna, zbudowana podobnie jak to opisywałem w przypadku "Elantris" - budująca co jakiś czas napięcie, starając się czytelnika zaciekawić i sprawić, że im dalej zabrnie, tym ciężej książkę odstawić. Styl autora pobudza przy tym mocno wyobraźnię, ukazując bardzo namacalne obrazy i dając popis szczególnie podczas opisów spektakularnych walk. Pod tym względem jest to świetny materiał na serial i chyba tylko potrzeba wysokiego budżetu może zniechęcić wiele wytwórni.

I jeszcze ten fenomen wysokich ocen - autor dostrzega jak zadowolić niezbyt wymagających czytelników, wie w jaki sposób takich przyciągnąć, jednak przy tym udaje mu się zadowolić tych bardziej oczytanych, którzy nie oczekują jedynie przyjemnej fabuły, ale poszukują jakiejś głębi i bogatszej treści. Na początku o tę treść mocno się obawiałem, czy nie skończy się na sypaniu jedynie co jakiś czas mądrzejszymi sentencjami rzucanymi przez bohaterów, ale im dalej w nią brnąłem, tym bardziej widoczny był zamysł i przesłanie autora, coraz częściej stawiając pytania skłaniające czytelnika do myślenia.
Oprócz ciekawego świata i dobrej fabuły, mamy tutaj również dobrze skonstruowane portrety postaci i dotyczy to nie tylko tych pierwszoplanowych, ale również tych z drugiego i dalszych planów - przy takiej ilości bohaterów to się naprawdę ceni.
Przy tym wszystkim widać, że Sanderson ma na całość sensowny pomysł i jest spora szansa, że resztę tomów, aż do zakończenia poprowadzi równie dobrze. Z przyjemnością wkopałem się w kolejną serię, gdzie na kolejne tomy będę oczekiwać przez długie lata.

Nie nazwę tej powieści arcydziełem, cudem, mistrzostwem, ani innymi superlatywami, które wiele osób jej przypisuje, ale przyznaję, że to kawał solidnego, bardzo dobrze wykonanego fantasy. Może gdyby powstała 20 czy 30 lat temu zasługiwałaby w moich oczach na takie słowa, ale w tym momencie nie wprowadza tak dużo do gatunku.
Bez wahania polecam "Drogę królów" każdemu miłośnikowi fantasy, a także tym, którzy w tym gatunku stawiali dotychczas nieśmiałe kroki. Każdy tutaj znajdzie coś dla siebie.

PS. Jedynie tłumaczkę chciałbym złajać, bo choć słowem pisanym operuje dobrze, to w kwestiach technicznych leży i oczy mnie momentami bolały jak popełniała kwiatki w stylu "hełm bez przyłbicy" (sic!).

W końcu i na mnie przyszła pora, by sięgnąć po "Drogę królów". Ilość peanów na jej cześć mnie trochę zdystansowała i choć nadal uważam je za lekko przesadzone, to zgadzam się, że to bardzo dobra pozycja.

Rozumiem jednak dlaczego tyle osób wpadło w zachwyt pod niebiosa. Sanderson doskonale czuje w jakie tony uderzać i poszczególne elementy potrafi wyważać z jubilerską...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tyle szumu wokół "Marsjanina" ostatnio, że musiałem się za niego w końcu zabrać. O fabule napiszę tylko w jednym zdaniu. Jeden z astronautów z misji badawczej na Marsie w czasie ewakuacji zostaje uznany za zaginionego i zmarłego, pozostając samotnie na Czerwonej Planecie, przedstawiając nam futurystyczną wersję Robinsona Crusoe i MacGyvera.
Spora część powieści prowadzona jest w formie dziennika spisywanego przez głównego bohatera, jednak z czasem dochodzą również inne rodzaje narracji, ukazując również wydarzenia na Ziemi, gdzie rzesze specjalistów próbują ściągnąć pechowego astronautę żywego z powrotem do domu.
Nie zrażajcie się do narracji pierwszoosobowej, ponieważ autor wykreował Marka na bardzo sympatycznego gościa, którego nie da się nie lubić - wesołego, ironizującego, żartobliwego i inteligentnego faceta, którego pomimo potoku kolokwializmów aż chce się czytać. Nie powinien też zrażać nikogo język bardziej specjalistyczny, pełen obliczeń i rozważań bohatera opierając się na matematyce, fizyce, chemii, czy biologii ponieważ są podane w dosyć przystępny sposób, nie zmuszający czytelnika do pełnego zrozumienia każdego niuansu.

Dużo jest pochwał nad całą powieścią, ale ja jednak sobie ponarzekam. Część "ziemska" nie wypada już tak dobrze jak ta "marsjańska". Dialogi jakoś specjalnie nie porywają, a większość postaci rzuca tutaj między sobą ciętymi, sarkastycznymi odzywkami z taką częstotliwością, że wygląda to niesamowicie sztucznie. Fabularnie, powieść nie reprezentuje sobą niczego wybitnego, a przebieg akcji jest do bólu amerykańsko-hollywoodzki, jakby specjalnie przygotowany pod typowy scenariusz filmowy. Gdyby nie realistyczna część naukowo-techniczna, książka byłaby jedynie czytadłem, ponieważ zbyt wiele głębszej treści tutaj nie uraczycie.
I jeszcze jedno. Pomimo, że całość jest dosyć realistyczna, to naprawdę mam łyknąć wizję z pierwszych stron książki, w której NASA po tylu misjach i obserwacjach nie przewidziała wiatrów tak mocnych, że moduł startujący może tego nie przetrwać i się przewrócić?

Jednak pomimo tego, że tyle się czepiam, książkę jak najbardziej polecam każdemu żeby sam się przekonał. Czyta się ją z przyjemnością, wręcz relaksująco i często przyprawia czytelnika o uśmiech, pozwalając też czasami zdrowo się roześmiać. Jest dodatkowo bardzo wyważona, sprawiając, że ścisłowcy nie będą narzekać, a humaniści nie poczują się zbyt przytłoczeni.

PS. Jeśli zdarza wam się słuchać muzyki w trakcie lektury, to polecam ścieżkę dźwiękową Clinta Mansella z filmu Moon. Dobrze pasuje do klimatu powieści ;)

Tyle szumu wokół "Marsjanina" ostatnio, że musiałem się za niego w końcu zabrać. O fabule napiszę tylko w jednym zdaniu. Jeden z astronautów z misji badawczej na Marsie w czasie ewakuacji zostaje uznany za zaginionego i zmarłego, pozostając samotnie na Czerwonej Planecie, przedstawiając nam futurystyczną wersję Robinsona Crusoe i MacGyvera.
Spora część powieści prowadzona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przez ostatnie miesiące pan o nazwisku Sanderson był moim nieustannym prześladowcą. Pojawiał się wszędzie: znajomi mi go ciągle zachwalali, to samo mi robili ludzie ze społeczności czytelniczych pisząc bardzo pochlebne opinie o jego twórczości, a różne akcje promocyjne też nie okazywały mi litości. Ciekawość zaczęła mnie zżerać i kolejnego miesiąca zastanawiania się o co tyle szumu bym chyba nie przetrzymał, dlatego na moje szczęście w końcu trafiłem w bibliotece na jego debiutanckie "Elantris".

W literaturze fantasy po wielokroć snuł się już wątek wielkich królestw i imperiów, które choć sięgały granic ludzkiego poznania zahaczając o boskość, to jednak z jakiegoś powodu w końcu upadały, zostawiając po sobie jedynie ruiny, stare księgi i niezrozumiałe artefakty, a także legendy dawnych wieków. Tytułowe Elantris pod tym względem się wyróżnia, ponieważ upadłym królestwem jest od bardzo niedawna - mieszkańcy stracili swoje moce zaledwie dziesięć lat wcześniej, pozostawiając wciąż świeży żal, smutek, a nawet wstyd, ponieważ ich dotychczasowy dar stał się nagle tragiczną chorobą.
Sytuacja geopolityczna w tym świecie szybko zaczyna się przez to destabilizować, dając narodziny nowym spiskom i intrygom. Obserwując akcję z punktu widzenia trójki bohaterów, autor przedstawia czytelnikowi różne elementy i zastosowanie inżynierii społecznej - od manipulacji jednostkami po kierowanie tłumami, a nawet całym społeczeństwem, z użyciem narzędzi zarówno świeckich, jak i religijnych. Szczególnie surowej krytyce poddaje ideę instytucji religijnej kierującej państwem i posiadającej władzę totalną.
Momentami niestety Sandersona poniosło i doprowadzało do dosyć przesadzonych i naiwnych sytuacji, w których nasi wybitni bohaterowie wciąż wyskakiwali z krótkimi i błyskotliwymi przemowami, trafiającymi bezbłędnie do tłumów, nawet w sytuacjach, gdy na przykład dwie rozwścieczone strony są o krok od rzucenia się sobie nawzajem do gardeł, by po chwili poruszeni rozejść się w pokoju.

Pomimo takich niedociągnięć muszę przyznać, że powieść niezwykle wciąga. Sposób narracji do wyszukanych nie należy, ale jest bardzo zgrabny, wyważony, sprawiając, że całość czyta się z przyjemnością, pochłaniając kolejne elementy rozbudowujących się spisków i brnąc ku rozwiązaniu zagadki upadku Elantris. Nasuwa mi się na myśl porównanie do stylu wręcz filmowego, ponieważ Brandon w podobny sposób potrafi nadawać fabule pędu, powodując, że napięcie ciągle narasta, nie pozwalając się oderwać od lektury. Pod tym względem jest to powieść świetnie nadająca się również dla starszych nastolatków, którzy takiego tempa narracji często potrzebują dla przyciągnięcia uwagi, ale będąc przy tym lekturą zdecydowanie ambitniejszą niż stosy chłamu, który często jest z myślą o nich wydawany.
Jest to kawał porządnego fantasy i bardzo dobry debiut. Z przyjemnością sięgnę po kolejne książki Sandersona.

Przez ostatnie miesiące pan o nazwisku Sanderson był moim nieustannym prześladowcą. Pojawiał się wszędzie: znajomi mi go ciągle zachwalali, to samo mi robili ludzie ze społeczności czytelniczych pisząc bardzo pochlebne opinie o jego twórczości, a różne akcje promocyjne też nie okazywały mi litości. Ciekawość zaczęła mnie zżerać i kolejnego miesiąca zastanawiania się o co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Cudowny zbiór opowiadań i równie zachwycająca powieść zawarte w jednym tomie. Tytuł "Podróże" doskonale pasuje, ponieważ każde opowiadanie to całkowicie inne doznanie, przenosząc czytelnika do całkiem odmiennych światów osadzonych od steampunku i fantasy, aż po science-fiction. I jak dobrze wiemy, że podróże kształcą, tak utwory MacLeoda również skłaniają czytelnika do wielu refleksji nad otaczającym nas światem poruszając naprawdę różnorodną tematykę - od religii, mistycyzmu, kultyzmu i niewolnictwa, przez starcie tradycji z postępem, pozwalając nawet spojrzeć z ciekawej perspektywy na schyłek ludzkiego żywota.
Jednak na największą uwagę zasługuje tutaj "Pieśń czasu", w której autor przenosi nas do pesymistycznej wizji przyszłości w realiach s-f, gdzie ludzkość trapią kolejne epidemie, katastrofy i wojna nuklearna. Rozwój technologii mimo to jest tutaj tylko tłem do ukazania wielu aspektów ludzkiego życia i poruszenia kwestii społecznych w tym również konfliktów etnicznych oraz rasowych. Nie liczcie tu na wartką akcję, ponieważ całość jest bardziej opowieścią obyczajową, którą bohaterka powoli snuje, ukazując kolejne wątki swojego barwnego życia. Nie oznacza to oczywiście, że jest to powieść nudna. Już sam język Iana MacLeoda sprawia, że z przyjemnością płynie się przez kolejne strony (cechuje to również "Podróże"), a wyobraźnia czytelnika pozostaje ciągle pobudzona. Dodatkowo dzięki narracji pierwszoosobowej czytelnik obserwuje ten smutny świat oczami wrażliwej artystki nadającej narracji wiele liryzmu, zmysłowości, która szczególnie się uwydatnia przy opisach muzyki będącej ważnym tłem dla całej opowieści. Piękny, poruszający utwór o życiu, przemijaniu i dający wiele okazji do przemyśleń.
Zarówno "Podróże" jak i "Pieśń czasu" mogę polecić nie tylko miłośnikom fantastyki - osoby bardziej otwarte na różnorodne gatunki literackie również mogą się tutaj odnaleźć. Prawdziwa "Uczta wyobraźni".

Cudowny zbiór opowiadań i równie zachwycająca powieść zawarte w jednym tomie. Tytuł "Podróże" doskonale pasuje, ponieważ każde opowiadanie to całkowicie inne doznanie, przenosząc czytelnika do całkiem odmiennych światów osadzonych od steampunku i fantasy, aż po science-fiction. I jak dobrze wiemy, że podróże kształcą, tak utwory MacLeoda również skłaniają czytelnika do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Od jakiegoś czasu brnę przez najważniejsze utwory z początków fantasy i z miejsca nastawiłem się, że nie będzie to droga łatwa. Obawiałem się utworów, które choć wpłynęły znacząco na rozwój gatunku, to już się z lekka przeterminowały, tracąc cały swój blask na rzecz następców, rozwijających gatunek w kolejnych dziesięcioleciach . Czytając pierwsze opowiadania "Umierającej Ziemi" miałem odczucie, że trafiłem właśnie na ten kawałek literatury, którego tak bardzo się obawiałem. Pierwsze opowieści, choć były ze sobą powiązane, sprawiały, że odczuwałem pewne zagubienie, jednak to z czasem minęło - dalsze utwory uzyskiwały większą spójność, a bogata wyobraźnia Vance'a sprawiła, że im bardziej się zanurzałem w świat Umierającej Ziemi, tym bardziej byłem oczarowany. W pierwszym tomie, to właśnie dwa ostatnie opowiadania "Ulan Dhor" i "Guyal ze Sfere" przykuły najbardziej moją uwagę dzięki ogromnej dozie metaforyczności i znacznej głębi.
Niektórzy mogą mieć wątpliwość, czy na pewno do fantasy zaliczyć świat Umierającej Ziemi. Nigdzie tego ma napisane wprost, ale możemy się domyślać, że obserwujemy losy naszej ojczystej planety w odległej przyszłości, gdzie ludzkość musiała już przeżyć wiele wzlotów i upadków, a Słońce już tylko się tli, dogasając i zwiastując zbliżający się koniec świata. Dodatkowo możemy znaleźć tu wiele elementów znanych nam z prozy science-fiction (jak latające statki pozostawione po dawnej cywilizacji czy magowie eksperymentujący genetycznie), jednak są one tylko elementami dodatkowymi, a całość dosyć mocno osadzona jest w realiach fantasy. Warto też zwrócić uwagę, że podobny pomysł na świat przedstawiony wiele lat później rozwinął i z wielkim rozmachem zrealizował Gene Wolfe w "Księdze Nowego Słońca", która również przeszła do kanonu i również gorąco polecam.
Z miejsca chciałbym uprzedzić, że nie jest to proza, która każdemu przypadnie do gustu i część może się szybko zniechęcić przez mnogość imion, nazw geograficznych, czarów i innego dziwnego nazewnictwa, które bez ustanku sieją zamęt w umyśle czytelnika.

Omawiana książka zawiera jeszcze drugi tom cyklu, którym są "Oczy Nadświata", będący dla odmiany powieścią opowiadającą losy tylko jednego bohatera o imieniu Cugel. Owa postać jest elementem, który szczególnie mnie urzekł w cyklu "Umierającej Ziemi", ponieważ jest antybohaterem - złodziejem, oszustem, cwaniakiem, manipulatorem i skrajnym egoistą, dla którego nie liczy się żaden inny człowiek i zdradzi każdego, jeśli tylko będzie mógł na tym w jakiś sposób skorzystać. Rzadko się zdarza, żeby jakiś autor odważył się na taki zabieg, szczególnie, że nie mamy to do czynienia ze zwykłym tricksterem, a osobnikiem naprawdę niemoralnym, który nieraz może oburzyć czytelnika swoimi czynami. Vance jednak sprawił, że z przyjemnością czytałem kolejne opowieści. Udało mu się w tym niedługim utworze zebrać galerię rozmaitych ludzkich przywar i złych cech charakteru wśród postaci, które miały pecha poznać Cugela w czasie jego wędrówki, doprowadzając do wielu sytuacji podchodzących pod satyrę i sprawiając, że nie raz się uśmiechnąłem.

Pierwszy tom oceniałem na siódemkę, jednak "Oczy Nadświata" sprawiły, że całą książkę oceniam na solidną ósemk. Obydwa tworzą kawał porządnego, przygodowego fantasy i warto po nie sięgnąć, jeśli chcecie poznać jeden z cykli który leży u podstaw gatunku. Cieszę się, że wydawnictwo Solaris dało polskim czytelnikom szansę na poznanie świata Umierającej Ziemi.

Od jakiegoś czasu brnę przez najważniejsze utwory z początków fantasy i z miejsca nastawiłem się, że nie będzie to droga łatwa. Obawiałem się utworów, które choć wpłynęły znacząco na rozwój gatunku, to już się z lekka przeterminowały, tracąc cały swój blask na rzecz następców, rozwijających gatunek w kolejnych dziesięcioleciach . Czytając pierwsze opowiadania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po sukcesie "Ślepowidzenia" Peter Watts musiał zdawać sobie sprawę, że ciężko mu będzie stworzyć dzieło równie przełomowe, a kontynuacja żeby zyskać akceptację czytelników będzie musiała mieć podobnie wysoko postawioną poprzeczkę. W "Echopraksji" poprzeczka zdecydowanie nie opadła, trzymając równie wysoki poziom, a czytelnicy ponownie muszą mocno wytężyć szare komórki podczas lektury. Choć nie jest to długa powieść, bo licząca zaledwie 400 stron, to ciężko przez nią przebrnąć jak przez zwykłą książkę, którą da się pochłonąć bez odrywania się. Często też musiałem wspomóc się Google, ponieważ ilość języka naukowego i teorii może naprawdę przytłoczyć mniej cierpliwe osoby. A tematykę tu mamy przeróżną, od filozofii, przez biologię, na fizyce i matematyce kończąc, dając czytelnikowi prawdziwą ucztę dla umysłu. Numerem jeden jest dla mnie oparcie paru elementów fabularnych o temat autentycznych, żyjących w naturze pająków z rodzaju Portia - są to niesamowite zwierzęta, już wcześniej się nimi interesowałem, dlatego z przyjemnością ujrzałem ten pomysł na kartach "Echopraksji". Watts dał już tym razem spokój tematowi świadomości samej w sobie, poświęcając dużo więcej uwagi instynktowi, podświadomości, potencjałowi ludzkiego umysłu oraz możliwości w jaki sposób może rozwinąć się inteligencja.
Zmienia się także punkt widzenia, ponieważ tym razem głównym bohaterem jest "zwyklak" - najnormalniejszy człowiek, bez żadnych modyfikacji ciała i umysłu, który nagle trafia pomiędzy ludzi (a bardziej istoty, które kiedyś były ludźmi) przy których może się czuć jak raczkujące niemowlę. Daje to czytelnikowi lepsze, bliższe skórze, spojrzenie na ten mroczny, pesymistyczny świat.
Jednak największą innowacją "Echopraksji" jest spojrzenie na wiarę i oblicza jakie może przybrać religia w przyszłości, dosyć różniące się od wizji jakimi zazwyczaj nas raczą autorzy s-f. Sam Watts przyznał, że wszedł tym samym na niepewny grunt i jest gotów zaryzykować, że stworzy kolejny po Behemocie niewypał. Jak dla mnie te obawy były płonne, ponieważ całość stoi na poziomie, który zadowoli najbardziej wymagających czytelników. Daję jedną gwiazdkę mniej niż "Ślepowidzeniu", czyli 9/10.
Kawał świetnego hard s-f, które każdy wielbiciel gatunku powinien poznać.

Po sukcesie "Ślepowidzenia" Peter Watts musiał zdawać sobie sprawę, że ciężko mu będzie stworzyć dzieło równie przełomowe, a kontynuacja żeby zyskać akceptację czytelników będzie musiała mieć podobnie wysoko postawioną poprzeczkę. W "Echopraksji" poprzeczka zdecydowanie nie opadła, trzymając równie wysoki poziom, a czytelnicy ponownie muszą mocno wytężyć szare komórki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Klasyka gatunku. Na dzisiejsze standardy nie jest to wybitne dzieło, ale doskonale rozumiem jaki szał musiał wywołać cykl "Kroniki Amberu" w latach siedemdziesiątych. Zarówno przez "Dziewięciu książąt Amberu", jak i przez "Karabiny Avalonu" przebrnąłem w mig, bo pisana jest lekkim, bardzo oszczędnym stylem - nie ma tu wodolejstwa, które tak się rozpleniło wśród współczesnych autorów. Aż mnie dziw bierze, gdy niektórzy czytelnicy oceniający książki Zelaznego mają mu to do zarzucenia, twierdząc, że mógłby dodać np. z setkę stron.
Na spory plus zasługują bohaterowie, królewskie rodzeństwo rywalizujące o tron Amberu. Nikt tu nie jest krystalicznie dobry czy przesiąknięty złem, a waśń toczą z czysto egoistycznych pobudek - są chciwi, bezwzględni, gotowi iść po trupach do celu, a uległość niektórych z nich wynika głównie z wiedzy, że są słabsi od innych braci. Główny bohater, Corwin, również nie jest pod tym względem lepszy i chociaż dostrzega w sobie przemianę, więcej litości i odzywające się sumienie, to krąży nad nim mrok nawet gęstszy niż nad resztą, kumulujący się w chęci zemsty, nienawiści, która z czasem wyda gorzkie owoce - zarówno dla niego jak i dla całego królestwa.
Dodatkowo Zelazny świetnie bawi się konwencją, często korzystając z typowych zabiegów znanych z legend, baśni czy klasyki, drwiąc z nich w dosyć subtelny sposób.
We wcześniej wspomnianej oszczędności w słowach i prostocie, kryją się też niestety wady - język jest momentami zbyt prosty, brak tu jakiejś większej głębi, a to się przecież nie wyklucza , co już wiele razy udowodniła chociażby Ursula LeGuin.

Z chęcią sięgnę po kolejne tomy, a za pierwsze dwie części daję siódemkę - z powodu wspomnianych wad na więcej nie zasługuje. Jednak za wkład do gatunku fantasy, wysoka pozycja na wielu listach w pełni zasłużona.
Trochę przykre, że wielu czytelników ocenia tę powieść głównie przez pryzmat bardziej współczesnej literatury. Jeśli też macie takie skłonności, to darujcie sobie lepiej tę lekturę - szkoda waszego czasu, w końcu tyle nowych serii ciągle powstaje.

Klasyka gatunku. Na dzisiejsze standardy nie jest to wybitne dzieło, ale doskonale rozumiem jaki szał musiał wywołać cykl "Kroniki Amberu" w latach siedemdziesiątych. Zarówno przez "Dziewięciu książąt Amberu", jak i przez "Karabiny Avalonu" przebrnąłem w mig, bo pisana jest lekkim, bardzo oszczędnym stylem - nie ma tu wodolejstwa, które tak się rozpleniło wśród...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest to kolejna przeczytana przeze mnie ostatnio powieść, która jak widzę bywa bardzo niedoceniana przez polskich czytelników. Wydana w 1971 roku jest niezwykłym retellingiem legendy o Beowulfie, gdzie głównym bohaterem jest tytułowy Grendel opowiadający własną wersję dobrze znanej nam historii.
Chociaż to bardzo krótka, bo licząca zaledwie 120 stron książka, to zawiera ogrom treści i nie jest prostą lekturą, którą można "łyknąć" dla odprężenia. Gardnerowski Grendel jest wnikliwym obserwatorem, który ma wiele do powiedzenia na temat ludzi z którymi żyje w sąsiedztwie, przedstawiając nam świetną krytykę ludzkich przywar, szczególnie hipokryzji, skłonności destrukcyjnych i automatycznej wrogości wobec wszystkiego co odmienne i nieznane. Wywodzi się również na temat potrzeby człowieka do samookłamywania się, poprzez tworzenie mitów i legend wobec wszystkiego czego nie jest w stanie zrozumieć. Godną uwagi jest tutaj również postać smoka, będącego łącznikiem pomiędzy przyszłością i teraźniejszością, przemycając w ten sposób na karty powieści przemyślenia dużo cięższego kalibru, którym Grendel by nie podołał. Sam główny bohater jest tutaj ciekawą postacią, rozdartą pomiędzy wrażliwością na sztukę, a skłonnością do okrucieństwa, będąc spotęgowaniem tych dwóch, tak skrajnych cech. Odnośnie okrucieństwa, to nie polecałbym tej pozycji jedynie wrażliwym osobom, ponieważ niektóre sceny są przedstawione bardzo drastycznie.
Na uwagę zasługuje również bogaty i barwny styl autora, który słowem pisanym operuje z niesamowitym kunsztem, wzbogacając powieść mnóstwem metafor. Nie posiadam dużej znajomości literatury anglosaskiej i obawiam się, że wiele z tych przenośni i nawiązań niestety pominąłem lub zaledwie dostrzegłem, że do czegoś się odnoszą.
Złożoność tego utworu, natłok myśli filozoficznej oraz wspomnianych nawiązań do literatury sprawiają, że nie jest to lektura, którą można raz przeczytać i odrzucić w kąt na wieczne zapomnienie. A przynajmniej nie jest to wskazane - czuję, że jeszcze wielokrotnie do niej powrócę, żeby wysupłać więcej treści, której nie dostrzegłem za pierwszym razem.
Polecam ją nie tylko miłośnikom fantastyki, ponieważ przekaz tej książki jest uniwersalny, dając czytelnikowi interesujące spojrzenie na kwestię dobra i zła. Szkoda trochę, że patrząc po ocenach, wielu czytelników nie dostrzega prawdziwej wartości tej książki.

Jest to kolejna przeczytana przeze mnie ostatnio powieść, która jak widzę bywa bardzo niedoceniana przez polskich czytelników. Wydana w 1971 roku jest niezwykłym retellingiem legendy o Beowulfie, gdzie głównym bohaterem jest tytułowy Grendel opowiadający własną wersję dobrze znanej nam historii.
Chociaż to bardzo krótka, bo licząca zaledwie 120 stron książka, to zawiera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Interesujący zbiór twórczości Mrożka z lat osiemdziesiątych, zamieszczanej w paryskiej "Kulturze", londyńskim "Plusie" i krakowskim "Tygodniku Powszechnym". Znaleźć w nim można teksty przeróżne. Od groteskowych, satyrycznych opowiadań, po poważniejsze artykuły i felietony w których odnosi się m.in. do komunizmu, stanu wojennego, a także rozprawia się z dylematem Mickiewicza pomiędzy "czuciem i wiarą", a "mędrca szkiełkiem i okiem". Znajduje się tu również jego słynny, analityczny esej o "Popiele i diamencie". Całość ukazuje nam interesującą panoramę dorobku Mrożka, będącego nie tylko wielkim szydercą i dowcipnisiem (w ten sposób najczęściej kojarzony), ale również poważnym, krytycznym pisarzem. Ze świecą szukać drugiego autora, który pisałby z taką odwagą oraz swobodą, nie obawiając się, że któreś utwory mogłyby popsuć jego "pisarski image".
Zbiorek dobry na pierwsze spotkanie z Mrożkiem. Nie raz rozbawi, a wiele razy wprawi też czytelnika w zamyślenie.

Interesujący zbiór twórczości Mrożka z lat osiemdziesiątych, zamieszczanej w paryskiej "Kulturze", londyńskim "Plusie" i krakowskim "Tygodniku Powszechnym". Znaleźć w nim można teksty przeróżne. Od groteskowych, satyrycznych opowiadań, po poważniejsze artykuły i felietony w których odnosi się m.in. do komunizmu, stanu wojennego, a także rozprawia się z dylematem Mickiewicza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Błyskotliwa i dowcipna satyra, ukazująca nam nie tylko społeczeństwo renesansu, ale będąca również świetnym studium człowieczeństwa. Niezwykle aktualna, po tylu latach wręcz nabierająca wartości, pokazując współczesnemu czytelnikowi jak niewiele się zmienił człowiek przez ostatnie pół milenium. Już sam sposób narracji jest nietypowy, ponieważ cały wywód prowadzi Głupota, będąca tutaj przedstawiona jako potężna bogini panteonu greckiego. Poznajemy też towarzyszące jej służebnice, m.in. Filautię reprezentującą samouwielbienie, pochlebnisię Kolakię, zapominalską Lete, leniwą Mizoponię oraz uwielbiającą rozkosz Hedonę.
Głupota szybko nam udowadnia jakim sposobem jest tak ważną osobistością wśród bóstw, pomimo, że nikt jej otwarcie nie wielbi, nie stawia pomników, ołtarzy ani świątyń. Przez kolejne strony pokazuje czytelnikowi jak ważnym jest spoiwem w relacjach międzyludzkich, jak zależne jest od niej ludzkie życie uczuciowe oraz szczęście, będąc również ważnym budulcem ludzkiego społeczeństwa. Cała książka wręcz ocieka ironią, wzbudza śmiech (albo przynajmniej uśmiech) od pomysłowych paradoksów i parodii, a Erazm daje wiele pokazów swojego mistrzostwa dialektycznego, wiedzy oraz poziomu kulturalnego.
Jest to również krytyka ówczesnego Kościoła, widać, że poglądy autora są bardzo zbliżone do reformatorów takich jak Marcin Luter. Wyśmiewa również scholastyków, którzy dopuszczali się mnóstwa nadinterpretacji Biblii i daje przy tym pokaz swojej wiedzy teologicznej.
Polecam każdemu nieobawiającemu się ambitniejszej lektury, naprawdę warto się zapoznać z tym krótkim dziełem.

Błyskotliwa i dowcipna satyra, ukazująca nam nie tylko społeczeństwo renesansu, ale będąca również świetnym studium człowieczeństwa. Niezwykle aktualna, po tylu latach wręcz nabierająca wartości, pokazując współczesnemu czytelnikowi jak niewiele się zmienił człowiek przez ostatnie pół milenium. Już sam sposób narracji jest nietypowy, ponieważ cały wywód prowadzi Głupota,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Dni Cyberabadu", są zbiorem opowiadań osadzonych w świecie wykreowanym przez McDonalda już w "Rzece Bogów" - Indiach w latach czterdziestych XXI wieku. Wybija się tym samym spośród mnóstwa twórców s-f którzy jako jedyną przyszłą drogę ludzkości widzą triumf kultury Europejskiej i Amerykańskiej przyćmiewających resztę świata. Jest to wizja bardzo namacalna, realistyczna, poruszająca tematy ekonomii, ekologii, demografii, geopolityki, możliwości podziału Indii, a zwracająca również uwagę na to jak ważnym graczem na arenie międzynarodowej może to państwo się stać w przyszłości.
A to tylko otoczka dla poruszenia czegoś istotniejszego. Zetknięcia ludzi i ich obyczajów, kultury oraz wierzeń z technologiami przyszłości - wojen innych niż znamy dzisiaj, rozrywek na innym poziomie, rozwoju człowieka w kontakcie ze sztuczną inteligencją, problemów mogących wyniknąć z modyfikacji genetycznych, choćby doboru płci u nienarodzonych dzieci, czy zamawianiu przez rodziców dzieci genetycznie idealnych. Poznajemy bohaterów z odmiennych warstw społecznych, trudzących się z innymi problemami, przechodzących w czasie tych opowieści czasami kilka etapów życia. Spory plus muszę dać McDonaldowi za umiejętność kreowania bohaterów dziecięcych, będących dla niejednego autora sporym problemem. Każde z tych opowiadań odsłania nam kolejne elementy świata przedstawionego i jedynie czytanie ich w kolejności pozwoli czytelnikowi na jasny odbiór, prowadząc do niesamowitego zakończenia w ostatniej, najdłuższej opowieści. Na koniec dodam, że nie trzeba znać "Rzeki bogów", żeby zabrać się za tę lekturę i zbiór ten nadaje się świetnie na pierwsze spotkanie z twórczością tego pisarza.

"Dom derwiszy" to dla odmiany powieść przenosząca nas do Turcji, a dokładniej do Królowej Miast - Stambułu. Nie jest to tylko przesiadka geograficzna oraz kulturowa, ale także przejście do całkiem innego świata, gdzie zamiast cybernetyki naprzód wysuwa się rozwój nanotechnologii. Tutaj nanotechnologia to nie tylko maszyny poruszające się w rojach nanobotów i potrafiące przybierać różne formy, ale również dużo mniejsze urządzenia, które mogą wpływać na ludzki umysł - działających jak środki pobudzające, zwiększające czasowo umiejętności intelektualne, wpływające po połknięciu na naszą pamięć pozwalając przyswajać konkretne informacje lub mogących zmienić na stałe ludzki umysł. Ten niezwykły pomysł nasuwa na myśl "Kongres Futurologiczny" Lema, a zagłębiając się w powieść możemy dostrzec również nawiązania do "Dzienników gwiazdowych" tegoż samego autora.
Fabuła toczy się wokół sześciu bohaterów, których losy w ciągu paru dni zaczynają się łączyć, chociaż każdy z nich musi przejść całkiem inną drogę - chłopiec cierpiący na rzadką wadę serca, poznający świat głównie dzięki zdalnie sterowanemu robotowi, dziewczyna wkraczająca w świat marketingu i start-upów, trader giełdowy szykujący się do wielkiej kradzieży, grecki naukowiec żyjący cieniami przeszłości, handlarka antykami podążająca za legendą, oraz chłopak, którego życie zaczyna się wywracać do góry nogami po zamachu terrorystycznym w tramwaju. Ta niezwykła mieszanka pozwala czytelnikowi poznać świat stworzony przez McDonalda z różnych perspektyw łączących historię, kulturę muzułmańską, wierzenia mistyczne, ekonomię, geopolitykę, technologię, los mniejszości narodowych i wizję terroryzmu przyszłości. Porywający jest tutaj również opis Stambułu i czuć wręcz jego esencję, a jeśli ktoś odwiedził już kiedyś to miasto, to w Stambule z "Domu derwiszy" się poczuje jak w domu. Całość składa się na wielopoziomową powieść sensacyjną pełną intryg i tajemnic od której ciężko się oderwać i McDonald kolejny raz pokazał, że świetnie sobie radzi przy tworzeniu wielowątkowych powieści.

Jeszcze na koniec pozwolę sobie na komentarz odnoszący się do obydwu utworów. Styl autora nie należy do lekkich, widać, że stara się dobrze wykorzystać każde zdanie, przekazując w swoich tekstach ogrom informacji. Ta niezwykła skrupulatność daje czytelnikowi obraz zapierający dech w piersiach, ale również trudny w odbiorze i wymagający ciągłego skupienia.
Polecam każdemu miłośnikowi s-f poszukującemu literatury ambitnej i wizjonerskiej. Po obydwu tych pozycjach jestem w stanie uwierzyć, że jeszcze za naszego życia ludzkość mogą czekać niezwykłe zmiany.

"Dni Cyberabadu", są zbiorem opowiadań osadzonych w świecie wykreowanym przez McDonalda już w "Rzece Bogów" - Indiach w latach czterdziestych XXI wieku. Wybija się tym samym spośród mnóstwa twórców s-f którzy jako jedyną przyszłą drogę ludzkości widzą triumf kultury Europejskiej i Amerykańskiej przyćmiewających resztę świata. Jest to wizja bardzo namacalna, realistyczna, ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To moje pierwsze spotkanie z opowiadaniami Mrożka i jestem po prostu zachwycony! Gracja z jaką bawi się absurdem oraz satyrą jest niebywała powodując u mnie raz po raz wybuchy śmiechu. To właśnie krótkie satyry, utwory często po kilka stron, a czasami zaledwie na jedną, dwie, są głównym trzonem tego zbioru. Niektóre z nich drwią z ludzkiej natury, inne wydają się kpiną z PRL czy ZSRR, ale często okazują się nadal nad wyraz aktualne, ukazując jak dobrym obserwatorem jest Mrożek.

Trafimy również na dłuższe opowiadania, które poruszają tematy cięższe oraz bardziej uniwersalne dając większy upust zdolnościom pisarskim autora, a jego warsztat jest niesamowity - bawi się słowem z wielkim kunsztem zarówno w tekstach humorystycznych jak i przy rozbudowanej, barwnej narracji z poważniejszych tekstów. Widać również wiele podobieństw do stylu Lema - nic dziwnego, że obydwu złączyła nić porozumienia, która z czasem przeistoczyła się w przyjaźń.

"Krótkie, ale całe historie" świetnie się nadają na pierwszy kontakt z krótką formą Sławomira Mrożka i po tej lekturze z chęcią sięgnę po inne, obszerniejsze zbiory opowiadań.
Polecam każdemu. Dobrze wypełni czas nie tylko w domu, ale umilić też może poruszanie się komunikacją miejską czy pociągami. W tym drugim przypadku możecie być jednak uznani przez współpasażerów za wariatów - ciężko przy tych opowiadaniach utrzymać powagę.

To moje pierwsze spotkanie z opowiadaniami Mrożka i jestem po prostu zachwycony! Gracja z jaką bawi się absurdem oraz satyrą jest niebywała powodując u mnie raz po raz wybuchy śmiechu. To właśnie krótkie satyry, utwory często po kilka stron, a czasami zaledwie na jedną, dwie, są głównym trzonem tego zbioru. Niektóre z nich drwią z ludzkiej natury, inne wydają się kpiną z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Należę do grupy osób, które ze sporym dystansem podchodzą do bestsellerów, nawet do tych, które wytrzymały próbę czasu, nie był to ich krótki występ i nie utonęły pod natłokiem kolejnych książek podbijających księgarnie. Już nie raz na takiej fali zachwytu się przejechałem, trafiając na pozycję totalnie nie dla mnie, dlatego na "Złodziejkę książek" również patrzyłem z nieufnością i omijałem sporym łukiem.
Czasami jednak takie książki przychodzą do nas same za sprawą znajomych lub po prostu wpraszają się dzięki innemu domownikowi. W taki sposób "Złodziejka" wylądowała na mojej półce. W końcu po nią sięgnąłem i cieszę się, że byłem w błędzie.
Można jej zarzucać wiele rzeczy, choćby czepiać się, że śmierć jako personifikacja pod postacią cynicznej i całkiem sympatycznej osoby pojawiała się już w literaturze nie raz, albo tego, że mieszanie wojny, holokaustu i wplątywanie w to dziecka jest pójściem po najmniejszej linii oporu żeby poruszyć czytelnika, ale drodzy malkontenci dajcie temu spokój. Piszę tę opinię właśnie dla was, marud mojego pokroju, na których lawiny przesadnych opinii pełnych peanów oraz zachwytów nie działają, a czasami wywołują negatywny odbiór.
To jest po prostu piękna, wzruszająca i skłaniająca do refleksji powieść, gdzie autor świetnie wyważył radość ze smutkiem, a przez całość płynie się lekko otrzymując przyjemną lekturę na jeden, dwa wieczory. Nie oczekujcie książki na wskroś oryginalnej i przełomowej, ale dajcie się jej po prostu porwać, a nie pożałujecie tego.

Należę do grupy osób, które ze sporym dystansem podchodzą do bestsellerów, nawet do tych, które wytrzymały próbę czasu, nie był to ich krótki występ i nie utonęły pod natłokiem kolejnych książek podbijających księgarnie. Już nie raz na takiej fali zachwytu się przejechałem, trafiając na pozycję totalnie nie dla mnie, dlatego na "Złodziejkę książek" również patrzyłem z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Choć jesteśmy bez ustanku zalewani kolejnymi powieściami fantastycznymi, to jedynie niektórym autorom udaje się dokonywać w tym gatunku przełomu - wprowadzenia całkiem nowych pomysłów lub zsyntezowania elementów z dotychczas znanej literatury, tworząc powiew świeżości w gatunku. Do tej małej grupy zdecydowanie należy China Miéville czerpiący inspiracje od przeróżnych autorów, wśród których obowiązkowo w każdej recenzji wymienia się Bułhakowa, Kafkę, Philipa K. Dicka czy Bruno Schulza, a mieszający przy tym gatunki takie jak urban fantasy, steampunk, cyberpunk czy fantastykę postapokaliptyczną.

Owocem tej syntezy jest metropolia Nowe Crobuzon. Miasto istniejące w odległym świecie, pełne przeróżnych istot, idei, religii, mrocznych tajemnic, wielowarstwowe i niezwykłe złożone. Terry Pratchett kiedyś opisywał stworzone przez niego miasto Ankh-Morpork, jako miejsce w którym każdy czytelnik może dostrzec cząstkę jakiejś innej metropolii z naszego świata. I podobnie u Miéville'a niektórzy dostrzegą tutaj industrialny Londyn ze schyłku XIX wieku, dla innych to będzie to samo miasto w czasach współczesnych gdy multikulturowość jest szczególnie widoczna, a jeszcze inni poczują tu zapach Azji, w szczególności miast indyjskich. Takiego zróżnicowania, wielobarwności i uczty dla wyobraźni nie udałoby się stworzyć bez wspaniałego warsztatu pisarskiego autora dzięki którym to miasto naprawdę żyje, jest namacalne i można wręcz widzieć poszczególne dzielnice przez które podróżują bohaterowie powieści.
Fabuła rozwija się powoli, dając nam czas na przyzwyczajenie się do świata Bas-Lag. Poznajemy kolejnych bohaterów, rasy zamieszkujące Nowe Crobuzon, odwiedzamy slumsy, dzielnice bogaczy, przestępców, skupiska różnych kultur. Różnorodność tutaj jest przeogromna - znajdziemy tu istoty o cechach owadów, zwierząt, roślin, mutanty, ludzi poddających się modyfikacjom genetycznym przybierając rozmaite formy, inteligentne maszyny parowe, a także stworzenia rodem z najgorszych koszmarów - to wszystko sprawia, że u czytelnika obrzydzenie bez przerwy miesza się zachwytem. Całość idealnie ilustruje jeden cytat, który można wręcz uznać za credo twórcy "Dworca Perdido":

„Oto, na czym opiera się świat, panno Lin, co go napędza: zespolenie tego, co obce. Punkt, gdzie jedna rzecz staje się drugą. Dzięki temu ty, miasto, świat są, czym są. Oto, co mnie interesuje: obszar, gdzie przeciwieństwa stają się jednością. Miejsce hybrydyzacji."

Samo bogactwo językowe Miéville'a jest imponujące sprawiając tym samym, że "Dworzec Perdido" nie jest lekturą łatwą. Barwność i długość opisów, oraz mała czcionka, sprawiały, że książkę czytałem dosyć długo, często musiałem ją odkładać, przetrawić, zająć się czymś innym i dopiero po odsapnięciu ponownie do niej wrócić.
Akcja dzieje się wielowątkowo, dając nam szansę poznawać Nowe Crobuzon z punktu widzenia nie tylko głównych bohaterów, ale również postaci epizodycznych, choć odgrywających ważne role. Pozwala nam to ujrzeć niesamowity ciąg przyczynowo-skutkowy, który wkrótce ma nad miasto sprowadzić groźbę zagłady. Ten ciąg rozwija się wolno i jednak gdy akcja już nabierze rozpędu, to nie zwalnia i trzyma czytelnika w napięciu praktycznie do końca.

Język i sposób rozwoju fabuły sprawiają, że osoby niecierpliwe, oczekujące szybkiej lektury, obawiające się wysilenia wyobraźni po prostu polegną przy tej książce. Jednak każdy bardziej cierpliwy, szukający powieści ambitnej i ciekawego, fantastycznego świata, powinien z lektury wynieść przyjemność i wiele satysfakcji.
Pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika fantastyki.

Choć jesteśmy bez ustanku zalewani kolejnymi powieściami fantastycznymi, to jedynie niektórym autorom udaje się dokonywać w tym gatunku przełomu - wprowadzenia całkiem nowych pomysłów lub zsyntezowania elementów z dotychczas znanej literatury, tworząc powiew świeżości w gatunku. Do tej małej grupy zdecydowanie należy China Miéville czerpiący inspiracje od przeróżnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Sięgając kolejny raz po literaturę o europejskim teatrze działań wojennych, na dodatek tego samego autora, spodziewałem się, że będę już trochę uodporniony na straszne obrazy wojny. Myliłem się - w czasie lektury gorycz odczuwałem bardziej niż przy "Kompanii Braci" czy "D-Day", szczególnie, że Ambrose dużo częściej czytelnikowi przypomina kim są tytułowi "Obywatele w mundurach". Tymi obywatelami są zwykli chłopcy, którzy w większości ledwo skończyli maturę, a w przypadku żołnierzy niemieckich byli to nawet piętnastolatkowie. Kiedy zwykły ich rówieśnik musi jedynie podjąć decyzję o własnym życiu w przyszłości, oni musieli decydować o życiu innych ludzi, skupiając się głównie na teraźniejszości, często nawet tracąc nadzieję na jakąkolwiek przyszłość. W odróżnieniu od wielu innych opracowań na temat ETDW - zamiast na wielkich dowódcach, skupia się na jednostkach opisując jak wyglądało życie oraz walka zwykłego szeregowca czy oficera. Poprzednie książki Stephena E. Ambrose'a oczywiście też się tym cechowały, jednak tym co uderzyło mnie najbardziej w "Obywatelach", jest ilość detali. Jako czytelnicy jesteśmy ciągnięci przez cały europejski front śledząc walki wśród normandzkich żywopłotów, starcia w miastach, zdobywanie fortów oraz Linię Zygfryda, przedzieranie się żołnierzy przez błoto, śnieg, gęste lasy i forsowanie rzek. Dostajemy tym samym opis najbardziej zatrważających potyczek z tej wojny, które zostały przypłacone życiem wielu żołnierzy.

O generałach również autor wspomina, lecz robi to z umiarem, chcąc w większym stopniu pokazać jak ich rozkazy (niekiedy oderwane od rzeczywistości) odbijały się później na dziesiątkach i setkach tysięcy ludzi. Czasami to były mądre decyzje, a czasami ciarki mnie przechodziły gdy czytałem z jakim fanatyzmem niektórzy z nich potrafili szastać ludzkim życiem. Skrytykowano tu nie tylko błędy dowódców, ale również cały program uzupełnień, który okazał się wielkim błędem i przyczynił się do ogromnych strat wśród źle wyszkolonych, przedwcześnie wysyłanych na front żołnierzach.

Dużo miejsca zostało poświęcone samemu codziennemu życiu zwykłego piechura na froncie. Jak wyglądało ich życie w okopach, o zawieraniu przyjaźni, w jakich warunkach walczyli o przetrwanie cierpiąc na braki w zaopatrzeniu, a także jak wielką zmorą była choroba zwana "stopą okopową". Miłośnicy "Paragrafu 22" z zainteresowaniem zapewne przeczytają rozdział o życiu lotników, w szczególności pilotów bombowców. Czytelnik dowie się również jak wyglądało życie jeńca, zarówno alianckiego jak i niemieckiego, a wśród nich znajdziemy także relacje Kurta Vonneguta. Znalazło się też miejsce na hołd dla medyków starających się nieść życie, ryzykujących czasami dużo bardziej niż zwykli wojacy.

Dzięki mnogości cytatów możemy też lepiej zrozumieć czym się ci chłopcy kierowali, jakie mieli poglądy na wojnę, jaki mieli stosunek do ludzi przeciwko którym walczyli. Wiele uwagi poświęcono także relacjom żołnierzy niemieckich. Wśród nich można przeczytać o zwykłych ludziach, którzy po prostu wykonywali rozkazy i chcieli żeby ta wojna wreszcie się skończyła. Po obydwu stronach konfliktu autor wskazuje nam przykłady okrucieństwa, ale daje nam też wiele promyków nadziei - opisów sytuacji pełnych wyrozumiałości, dobroci, nici porozumienia pomiędzy ludźmi którzy kiedy tylko mogą starają się unikać zabijania. Pod tym względem książka bywa naprawdę kontrastowa ponieważ w jednej chwili bywałem przygnębiony, gdy stronę dalej jakaś anegdota sprawiała, że się uśmiechałem, a czasami nawet głośno śmiałem.

Nie jest to łatwa lektura. Jest nie tylko ciężka w odbiorze przez ilość nazwisk, dat oraz miejsc, ale również przez trudny temat, a wszędobylska śmierć sprawia, że momentami czułem się po prostu struty. Jest to jednak bardzo ważne opracowanie - daje nam wyraziste spojrzenie na wojnę, którą z podręczników znamy często jedynie w postaci suchych komentarzy o stratach w liczbach i nazwiskach dowódców.
Polecam każdej osobie choć trochę zainteresowanej historią. Dla miłośników II Wojny Światowej lektura obowiązkowa.

Sięgając kolejny raz po literaturę o europejskim teatrze działań wojennych, na dodatek tego samego autora, spodziewałem się, że będę już trochę uodporniony na straszne obrazy wojny. Myliłem się - w czasie lektury gorycz odczuwałem bardziej niż przy "Kompanii Braci" czy "D-Day", szczególnie, że Ambrose dużo częściej czytelnikowi przypomina kim są tytułowi "Obywatele w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Powieść fenomenalna! Dawno nie zostałem przez jakąś książkę tak mile zaskoczony. Część tego zaskoczenia zapewne wynika z beznadziejnej noty wydawcy przypominającej zapowiedź przeciętnego horroru o krwiożerczych roślinach polujących na ślepych ludzi. Na szczęście takowym horrorem zdecydowanie NIE JEST!

Jest za to fascynującym eksperymentem myślowym dotyczącym ludzkiej natury, dotykając jej bardzo szerokiego spektrum - zaczynając od moralności, przez obyczajowość i na skłonnościach destrukcyjnych kończąc. Idealnie tym ukazuje do czego służy literatura science-fiction, a czego jej przeciwnicy często nie mogą pojąć (niektórzy autorzy s-f niestety również).
W latach pięćdziesiątych lęk przed zagładą ludzkości nawiedzał wiele osób i nawiązania do niej oraz subtelniejsze aluzje do Zimnej Wojny były w literaturze czymś wręcz pospolitym, jednak dopiero Wyndham stworzył przełom dający inspirację licznym, następującym po nim twórcom fantastyki postapokaliptycznej. Czytelnik może być solidnie zaskoczony zauważając ile motywów wykorzystywanych przez pisarzy i reżyserów przez kolejne dziesiątki lat miało narodziny właśnie w tej książce. Wyndham oczywiście sam czerpał sporo inspiracji z literatury - możemy tu dostrzec choćby ukłony w stronę Herberta Wellsa, a także wielu myślicieli, w tym Machiavelliego.

Całość jak już wspomniałem nie jest horrorem, jednak jest w pewien sposób przerażająca i tym elementem grozy nie są tryfidy. Najstraszniejszy jest tu człowiek, szczególnie gdy sobie uświadomimy, że minęło ponad pół wieku i nie zmienił się na lepsze.
Polecam każdemu miłośnikowi fantastyki.

Powieść fenomenalna! Dawno nie zostałem przez jakąś książkę tak mile zaskoczony. Część tego zaskoczenia zapewne wynika z beznadziejnej noty wydawcy przypominającej zapowiedź przeciętnego horroru o krwiożerczych roślinach polujących na ślepych ludzi. Na szczęście takowym horrorem zdecydowanie NIE JEST!

Jest za to fascynującym eksperymentem myślowym dotyczącym ludzkiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przeczytałem opinie innych osób i nie chciałem wierzyć, że może być aż tak słabo, w końcu dwie poprzednie części były napisane świetnie i czuć było nadal spory potencjał.
Niestety jest rzeczywiście przeciętna. Bardzo przeciętna. Czyta się ją dosyć lekko, stylem nie wydaje się ustępować poprzedniczkom, jednak czegoś brakuje. Po prostu nie zachwyca. W 2001 i 2010 pod koniec książek otrzymywaliśmy ciekawe rozwiązanie akcji wyjaśniające tajemnice czarnych monolitów - cykl robił w obydwu wielki krok do przodu. W akcji z 2061 roku cała opowieść jedynie nieśmiało zaszurała butami - doszło parę elementów, ale całość wydaje się jakby nadal stała w miejscu. Rozumiem, że Clarke czuł potrzebę wyjaśnienia kilku kwestii zanim poprowadzi cykl do finiszu, ale poświęcenie na to całej książki i obniżenie wysoko postawionej poprzeczki, to definitywnie zbyt duże nadwyrężenie zaufania czytelników.
W tym momencie zamiast ciekawości jestem jedynie pełen obaw czy jest sens ruszyć dalej do 3001 roku.

Przeczytałem opinie innych osób i nie chciałem wierzyć, że może być aż tak słabo, w końcu dwie poprzednie części były napisane świetnie i czuć było nadal spory potencjał.
Niestety jest rzeczywiście przeciętna. Bardzo przeciętna. Czyta się ją dosyć lekko, stylem nie wydaje się ustępować poprzedniczkom, jednak czegoś brakuje. Po prostu nie zachwyca. W 2001 i 2010 pod koniec...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jest to moje drugie spotkanie z reportażem Jagielskiego i kolejny raz udało mu się mnie urzec. Z miejsca muszę uprzedzić, że Kaukaz to kraina, na której punkcie mam delikatnie mówiąc hopla i nie mam szans w tym przypadku być w pełni obiektywny. Autor z wyczuciem przenosi czytelnika pomiędzy wydarzenia z obydwu wojen czeczeńskich, przedstawia zarówno ważne figury polityczne jak i zwykłych ludzi, którzy muszą sobie radzić w tych trudnych czasach, a co jakiś czas dostajemy dawkę historii o czeczeńskim narodzie. Bardzo u Jagielskiego cenię upór z jakim stara się w swoich książkach dotrzeć do przywódców i postaci, które odcisnęły szczególne piętno na danym regionie - owocuje to często bardzo barwnymi portretami pozwalającymi lepiej zrozumieć tragizm przedstawionego konfliktu. W "Wieżach z kamienia" jet to w dużej mierze opowieść o Maschadowie i Basajewie, dwóch przywódcach uzależnionych od siebie i będących niewolnikami tej wojny.
Warsztat pisarski również stoi na wysokim poziomie. Opisy militarnych starć, opuszczonych wiosek czy zniszczonego Groznego zapadają na długo w pamięci.
Na spore uznanie zasługuje także zaangażowanie autora, ponieważ w niektórych momentach naprawdę dużo ryzykował żeby stworzyć tak rzetelny obraz konfliktu czeczeńskiego. Z tego zaangażowania autor wyniósł też wiele rozważań nad pracą reportera - choćby o cienkiej granicy pomiędzy staniem na widowni i pokusie zrobienia kroku żeby wejść na scenę, barierze pomiędzy reporterem a tubylcami, czy o dylemacie ile właściwie można siebie poświęcić dla stworzenia pełnej opowieści.
Kawał solidnego reportażu - zdecydowanie polecam.

Jest to moje drugie spotkanie z reportażem Jagielskiego i kolejny raz udało mu się mnie urzec. Z miejsca muszę uprzedzić, że Kaukaz to kraina, na której punkcie mam delikatnie mówiąc hopla i nie mam szans w tym przypadku być w pełni obiektywny. Autor z wyczuciem przenosi czytelnika pomiędzy wydarzenia z obydwu wojen czeczeńskich, przedstawia zarówno ważne figury polityczne...

więcej Pokaż mimo to