Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Może za młoda i za głupia na to jestem, ale fanką tego opowiadania na pewno nie jestem.

Może za młoda i za głupia na to jestem, ale fanką tego opowiadania na pewno nie jestem.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wiecie co, wydaje mi się, że już kiedyś coś takiego czytałam. Tamta książka była o jakiejś dziewczynie z dystryktu 12, która miała ich reprezentować. Nawet nie pamiętam jej imienia. Katnip…?

Jeśli ktoś po opisie i po moim wstępie obawiał się, że Endgame będzie łudząco podobne do Igrzysk Śmierci: można odetchnąć spokojnie. Teraz, po przeczytaniu książki, już widzę, że to dwie zupełnie różne opowieści. Wspólny pozostaje tylko element 12 rywalizujących ludów, reszta , czyli gatunek, miejsce akcji, sposób prowadzenia narracji – to wszystko charakterystyczne jest tylko i wyłącznie dla tej jednej książki. Zasadniczą różnicą jest to, że w Endgame śledzimy losy wszystkich bohaterów. Każdy z nich ma swoje rozdziały, co na początku może trochę mieszać w głowie, ale wraz z upływem czasu i kolejnymi martwymi Graczami… Powiedzmy, że jest coraz łatwiej, nawet pomimo ogromnej ilości wątków i zagadek do rozwiązania.

Jak już wspomniałam, głównych bohaterów mamy dokładnie 12. To dosyć duże pole do popisu jeśli chodzi o inwencję twórczą w kwestii kreacji charakterów. Każdy z Graczy jest inny, kieruje się innymi motywami i zostawił za sobą inną przeszłość. Dla jednych Gra to marzenie, do którego przygotowywali się przez całe życie. Inni odliczali dni do momentu, kiedy zostaną zwolnieni z obowiązku reprezentowania swojego ludu. Łączy ich jednak jedno: wszyscy to urodzeni zabójcy. Niektórymi po prostu kierują inne motywy. Na przestrzeni książki pojawiają się zarówno ludzie, których nienawidzimy, ale w przypadku innych pojawia się nawet trochę sympatii.

Okładka obiecuje, że podczas czytanie zatrze się granica pomiędzy fikcją i rzeczywistością. Nie kłamali! Trochę tutaj masakry, lejącej się krwi i tego typu spraw, a bohaterowie potrafią przeżyć skok na kilkadziesiąt metrów w dół, ale umiejscowienie akcji w miejscach, które znamy (a przynajmniej poznać możemy, thanks to Google Maps). Akcja wciąga do tego stopnia, że cegiełkę liczącą ponad 500 stron można przeczytać w jeden dzień.

Jeśli kogoś nie przyciągnęła sama złota okładka wyróżniająca się w księgarni, to z pewnością zrobiła to już nagroda 500 tysięcy dolarów. Fajnie byłoby wygrać, prawda? Taka kasa piechotą nie chodzi. Pokusiłam się nawet o rozwiązywanie zagadek, jednakże albo jestem po prostu mało inteligentna, albo rzeczywiście są trudne. Duma nie pozwala mi na odpowiedź inną niż ta druga, więc pozostaje mi tylko życzyć wszystkim innym powodzenia. A nawet jeśli, tak jak ja, będziecie chcieli przeczytać Endgame tylko dla rozrywki, na pewno się nie zawiedziecie.

Wiecie co, wydaje mi się, że już kiedyś coś takiego czytałam. Tamta książka była o jakiejś dziewczynie z dystryktu 12, która miała ich reprezentować. Nawet nie pamiętam jej imienia. Katnip…?

Jeśli ktoś po opisie i po moim wstępie obawiał się, że Endgame będzie łudząco podobne do Igrzysk Śmierci: można odetchnąć spokojnie. Teraz, po przeczytaniu książki, już widzę, że to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Akcja książki dzieje się w Nowojorskiej Akademii Baletowej, czyli, jakby nie patrzeć, najlepszej szkoły tego typu w kraju. Co czyni jeszcze bardziej dziwnym to, że tancerze znikają tam od dwudziestu lat, a wygląda na to, że nikogo to nie obchodzi. A także nikt nie próbuje postawić się choreografowi, który wyżywa się na wszystkich za niewykonanie poprawnie kroków, chociaż „dawno powinni byli to umieć”. W międzyczasie znikają kolejne osoby, ale jakoś nikt nie wpada na pomysł, żeby połączyć kropki i zauważyć, ze w NAB dzieje się coś dziwnego. Seems legit.

Dalej mamy sposób wprowadzania nowych elementów do powieści. Właśnie: wprowadzania. Nie ma czegoś takiego jak rozwój wydarzeń, wszystko dzieje się w tempie zaparzania instacoffe. Przykład? Wraz z przekroczeniem progu szkoły główna bohaterka od razu znajduje obok siebie wianuszek przyjaciół, którzy mają być przeciwwagą dla grupki rodem z Mean Girls. Wiecie, te chorobliwie chude, co wszystkie wyglądają tak samo. Wszystko oczywiście z prędkością światła. Co mnie też trochę zdziwiło, kiedy jedna z koleżanek Vanessy znika, reszta wianuszka bez zająknięcia się stwierdza, że „ona by czegoś takiego nie zrobiła”. Wydaje mi się, że umiejętność przewidywania zachowań przyjaciół nabywa się stopniowo. I na pewno nie objawia się ona po dwóch tygodniach znajomości. Ale to szczegół.

Nie ma czegoś takiego jak książka YA bez wątku romantycznego. Autorka o tym wie. Zdaje się, że jednak nie wie, jak taki wątek wprowadzić i rozwijać. Związek Vanessy i Zeppelina (nagroda za najgłupsze imię dla bohatera, fanfary) opiera się na jednym, pojedynczym spojrzeniu. I wystarczyło. Widzicie dzieci, miłość jest jednak prosta. Autorce też chyba wydawało się, ze to za proste, bo postanowiła ubarwić wątek wprowadzając kolejnego męskiego bohatera. Jeśli ktoś jest dla nas niemiły, to przecież jasne, że na nas leci. Co też jest całkowicie w porządku i nikt nie ma z tym problemu. Vanessie nie przeszkadza też, że Justin krąży wokół niej i sugeruje, że powinna opuścić akademię. Oczywiście nic sobie z tego nie robi, bo przecież jedynym powodem, dla którego przybyła do NAB jest chęć poszukiwania siostry. Bardzo mnie to bawi, zwłaszcza, kiedy policzę sobie, ile czasu zajęło Vanessie faktyczne zajmowanie się poszukiwaniem siostry i odkrywaniem prawdy.

Jeśli ktoś mnie dobrze zna, to wie, że mam świra na punkcie tańca. To jednak nie wystarczyło, żebym „Taniec cieni” zaklasyfikowała wyżej. Wiedza, co to jest pas de bourrée czy grand jete niestety nie stworzy dobrej fabularnie powieści. Drodzy czytelnicy, bilet do Opery Narodowej będzie lepszą inwestycją.

Akcja książki dzieje się w Nowojorskiej Akademii Baletowej, czyli, jakby nie patrzeć, najlepszej szkoły tego typu w kraju. Co czyni jeszcze bardziej dziwnym to, że tancerze znikają tam od dwudziestu lat, a wygląda na to, że nikogo to nie obchodzi. A także nikt nie próbuje postawić się choreografowi, który wyżywa się na wszystkich za niewykonanie poprawnie kroków, chociaż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Historia opisana w “Przysiędze” Kimberly Derting w dużej mierze opiera się na bajkowej opowieści umieszczonej w dystopijnej przyszłości, gdzie to język, którym się posługujemy, definiuje naszą pozycję w społeczeństwie. Ciekawe, gdzie uplasowalibyśmy się my z naszym polskim. Chciałam tę książkę przeczytać głównie właśnie z powodu języków a także oryginalnego pomysłu na umiejscowienie fabuły. Niestety, okazało się, że cała ta świetność to pic na wodę, fotomontaż. Zupełnie nie mogłam się wczuć ani w bohaterów, ani w opowieść.

Jako czytelniczka, chciałabym poznawać coraz to nowe charaktery, a także móc je sobie wyobrazić, poczuć to, co czuję one. Czuję potrzebę rozumieć podejmowane przez nich decyzje, wiedzieć, czemu w danym momencie czują się właśnie tak, a nie inaczej. To jest to, co kształtuje bohatera. Nic takiego nie wychwyciłam u Charlie, głównej bohaterki „Przysięgi”. Nie jestem w stanie wyróżnić ani jednej słabości, czy silnej cechy charakteru. Kompletnie nic. Nigdy także nie odczułam więzi pomiędzy nią i Maxem. Ona go tylko „intrygowała”, cokolwiek przez to mamy rozumieć. Znalazła się jednak jedna rzecz, która naprawdę mi się spodobała: relacja Charlie z młodszą siostrą. Główna bohaterka poświęcała się głównie temu, żeby wszystko z Angeliną było w porządku, stawiając to ponad swoje własne bezpieczeństwo. Doceniam także wątek rodziny Charlie.

Wielkim sekretem dziewczyny jest to, że rozumie wszystkie języki. Chciałabym kiedyś dojść do takiego etapu, że będę w stanie porozumiewać się w kilku językach, jednak w świecie „Przysięgi” nawet uniesienie wzroku na osobę mówiącą językiem wyżej klasy karane jest śmiercią. Na początku wydawało mi się to trochę przesadzone, ale kiedy zastanowiłam się nad tym, nawet teraz pojawiają się uprzedzenia na tle językowym, więc w dystopijnej przyszłości staje się to coraz mniej nierealne. Wątek, który według mnie nierozważnie ominięto, to sposób, w jaki cały świat nagle stał się monarchią, zwłaszcza że teraz w większości miejsc panuje demokracja. Nie zostało to dostatecznie dobrze wyjaśnione. Szkoda.

Nigdy nie udało się autorce mnie zaskoczyć. Każde wydarzeni było proste do przewidzenia, co niby zachowywało logiczny ciąg akcji, ale czyniło ją przeraźliwie nudną. Nawet jeśli pojawiły się takie momenty, że czułam się zaciekawiona wypadkiem zdarzeń, moje zainteresowanie szybko umierało śmiercią naturalną. O pytaniach, które zadawałam sobie na początku powieści, zapomniałam, a przypomniałam sobie o nich dopiero pod koniec, kiedy to zorientowałam się, że na żadne z nich nie ma odpowiedzi. Dlaczego Angelina nie mówi? Do czego są głównej bohaterce te umiejętności (z których w sumie nie korzystała…)? Trochę mnie to zawiodło. Możliwe, że otrzymałabym odpowiedzi w kontynuacji, ale naprawdę nie mam pojęcia, czy jakakolwiek jest planowana do wydania w Polsce.

Historia opisana w “Przysiędze” Kimberly Derting w dużej mierze opiera się na bajkowej opowieści umieszczonej w dystopijnej przyszłości, gdzie to język, którym się posługujemy, definiuje naszą pozycję w społeczeństwie. Ciekawe, gdzie uplasowalibyśmy się my z naszym polskim. Chciałam tę książkę przeczytać głównie właśnie z powodu języków a także oryginalnego pomysłu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Szalony naukowiec szuka Minionków. Cenimy skrupulatność, wiedzę i gotowość do podjęcia pracy uznawanej za terroryzm.”


Zapomnijcie o wszystkim, co myślicie, że wiecie o powieściach science fiction albo o thrillerach zombie. Na pewno jesteście w błędzie. Trylogia Przegląd Końca Świata bije to wszystko na głowę. Historia, która zaczęła się dynamiczną kampanią wyborczą ma swój punkt kulminacyjny właśnie tutaj, kiedy blogerzy redakcji Przeglądu Końca Świata wciąż szukają prawdy o śmiertelnym wirusie Kellis-Amberlee, który trzyma w szachu cały świat, a do tego rozwija się i rozprzestrzenia coraz szybciej. Akcja pędząca na łeb na szyję, niebezpieczna misja ratunkowa, komary przenoszące wirusa, niedźwiedzie-zombie i tajemniczy pacjent znany jako 7B komplikują jeszcze bardziej to, co i tak już jest piekłem na Ziemi. Witajcie w Blackout!

„ – Zamierzamy obalić rząd! – poinformowałem ją.
Becks przez chwilę zdawała się rozważać ten pomysł, a potem wzruszyła ramionami i otworzyła puszkę swojego napoju, mówiąc:
- Dobra, nie ma sprawy.”

Nie sądzicie, że to trochę ironiczne, że moja ulubiona książka o zombie to właśnie Przegląd Końca Świata, gdzie zombie jest stosunkowo mało? W tym sęk właśnie, że dla Feed nigdy tak naprawdę nie było o samych zainfekowanych, ale o walce ludzi z wirusem. Co byście zrobili, gdyby świat miał się zaraz skończyć? Krzyczeli ze strachu? Schowali pod łóżkiem? Uciekali? Pewna jestem jednego: jeśli bylibyście Shaunem albo Georgią, adoptowanym rodzeństwem z więzią tak silną, że gwarantującą zgraną drużynę, poprowadzilibyście innych blogerów na nieustające poszukiwania prawdy – bez względu na cenę. A przynajmniej tak zaczęła się ta historia. Ale teraz stawka wzrosła i gra nie toczy się już tylko prawdę i tylko prawdę, ale też życie naszych bohaterów. Życie jako zombie ewentualnie.

„W jakim my świecie żyjemy, że ludzie odpowiedzialni za nasze zdrowie utrzymują nas w chorobie, a człowiek nie może polegać na własnych halucynacjach?”

Gdyby ktoś mnie zapytał, do jakiego gatunku należy Przegląd Końca Świata, miałabym spory kłopot z odpowiedzią. Teoretycznie we wszystkich trzech tomach znajdujemy wątki thrillera medycznego, politycznego, sporo wątków akcji i oczywiście nutka obyczajówki w postaci dramatu redakcji strony. To, w jaki sposób odbierzecie serię, zależy w głównej mierze od tego, co sądzicie o bohaterach – jeśli kochacie Masonów, Alarica, Becks, Mahira i Maggie, na pewno spędzicie z serią wspaniały czas. Nie znaczy to oczywiście, że bohaterowie są wspaniali i bez skaz. Shaun często jest po prostu dupkiem *poprawność polityczna mode off*, a Georgia czasami posuwała się za daleko w swoim uporze. Jednak nie przeszkadzało mi to, dopóki oni i ich wspaniała załoga opierali się na takich wartościach jak lojalność, uczciwość, szczerość i determinacja.

„Tacy właśnie są ludzie. Zawsze zwalniają, by obejrzeć wrak.”

I tak o to przygoda z Przeglądem Końca Świata dobiega końca. Kiedy przewrócicie ostatnią kartkę, nie będzie już powrotu. Ale historia Masonów pozostanie z Wami na zawsze, mogę to zagwarantować. A jeśli nie, niech mnie zombie pożrą.
Oto przed Wami książka, która zrujnuje Wam życie. Która Was zniszczy. Po której będziecie w rozsypce.

POWSTAŃCIE, PÓKI MOŻECIE.

„Szalony naukowiec szuka Minionków. Cenimy skrupulatność, wiedzę i gotowość do podjęcia pracy uznawanej za terroryzm.”


Zapomnijcie o wszystkim, co myślicie, że wiecie o powieściach science fiction albo o thrillerach zombie. Na pewno jesteście w błędzie. Trylogia Przegląd Końca Świata bije to wszystko na głowę. Historia, która zaczęła się dynamiczną kampanią wyborczą ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przed wydaniem “Krwi Olimpu” w Polsce, robiliśmy sobie ze znajomymi zakłady o to, jak Rick Riordan postanowi zakończyć serię. Gdzieś tam pojawiła się myśl, że prawdopodobnie nic, o czym myślimy, się nie wydarzy, bo to by było za proste. Tylko w tym mieliśmy rację. Do Wróżbity Macieja nam daleko. Drodzy herosi, porzućcie wszystkie domysły, akcja potoczy się dokładnie w ten sposób, którego się nie spodziewacie.

Co jednak nie zmienia faktu, że chyba jestem trochę zawiedziona.

Zaczynam dochodzić do wniosku, że bardzo trudno jest napisać finał dobrej serii. Suzanne Collins się nie udało. Veronice Roth także. I niestety (chociaż kocham jego książki), Rick także nie w pełni nie usatysfakcjonował. Dostałam za mało czasu z bohaterami, których uwielbiam, a mam wrażenie, że „Krew Olipmu” skupiała się głównie na tych, których lubię trochę mniej. Kilka razy przeglądałam słowniczek, żeby się upewnić, że na pewno nie zgubiłam któregoś rozdziału. Nic nie pominęłam. A to pech.
Co prawda, wszystkich bohaterów zaczęłam kochać dopiero w tej części. Bo jak to tak, ktoś inny ma mi zastąpić Percy’ego? Muszę jednak przyznać, że rozwój charakterów na przestrzeni całej serii jest wspaniały, chociaż, tu Was uspokoję, nie tracą oni na swoim humorze i dowcipie.

Z książkami niby jest tak, że tak naprawdę nigdy się nie kończą, bo zawsze mogę przeczytać drugi raz (co z tego, że I tak nigdy tego nie robię), jednak wciąż “Krew Olimpu” wydaje się pożegnaniem. Jednak zawsze możemy liczyć na Ricka Riordana, bo z tego, co mi wiadomo, przed nami jeszcze kilka wspaniałych serii! W każdym razie, dziękuję za tę podróż. Nie zapomnę jej.

Przed wydaniem “Krwi Olimpu” w Polsce, robiliśmy sobie ze znajomymi zakłady o to, jak Rick Riordan postanowi zakończyć serię. Gdzieś tam pojawiła się myśl, że prawdopodobnie nic, o czym myślimy, się nie wydarzy, bo to by było za proste. Tylko w tym mieliśmy rację. Do Wróżbity Macieja nam daleko. Drodzy herosi, porzućcie wszystkie domysły, akcja potoczy się dokładnie w ten...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie bawmy się w ubarwianie, chciałam porzucić tę książkę w okolicach 150 strony i nie męczyć się dalej. Nawet nie była to w całości wina książki. Po prostu mam za dużo książek i za mało czasu, więc muszę starać się nie przeciągać niczego za długo. Zatem jeśli powieść nie jest w stanie zatrzymać mojego zaciekawienia ani w ogóle nie ma w niej nic wystarczająco dobrego, żebym zechciała czytać dalej, to prawdopodobnie jej nie skończę.

A musicie wiedzieć, że w „Zazdrości” nie ma ani jednego elementu, który by mnie przytrzymał, więc sama nie jestem pewna, co tak naprawdę sprawiło, ze książkę jednak skończyłam. Może po prostu miałam nadzieję, że elementy układanki się zaczną składać. Ale ja naiwna jestem. Rozumiecie, myślałam, że w kryminale wszystko będzie miało swoją przyczynę, a na koniec zobaczę te wszystkie powiązania i będzie wielkie wow. Jednak jestem głupia i łatwowierna :)

Tak naprawdę zagadka była zajmująca przez jakiś czas, jednak później tempo zwalniało I zwalniało, aż w końcu nie działo się prawie nic, a ja wciąż zachodziłam w głowę, czy to po prostu ja jestem taka głupia I czegoś nie dostrzegam, czy to z tamtym naprawdę nie ma żadnego związku… Gregg Olsen wrzucił do swojej powieści takie elementy, że aż się prosi, żeby zrobić z nich interesującą historię z paranormalnym podszyciem. W pewnym sensie każdy z tym elementów był dobry, ale złożyć je w taką nieskładną całość, to to po prostu nie daje dobrego efektu. Wiecie, jeśli macie morderstwo, a potem dowiadujecie się, że, jakby nie patrzeć, główne bohaterki doświadczają jakichś wizji i przeżyły kiedyśtam owiany tajemnicą wypadek, to najgłupszą rzeczą jaką możecie zrobić jest przypuszczenie, że to będzie miało ze sobą jakiś związek. No way. Takie rzeczy tylko w bajkach.

Bardzo się zawiodłam. Chciałam dostać nieprzewidywalny kryminał, a dostałam powieść, w której nic nie trzyma się kupy. A zabierzcie mi to sprzed oczu. Wyrzuciłabym przez okno, gdybym mogła oddzielić Kindla od zawartości.

Nie bawmy się w ubarwianie, chciałam porzucić tę książkę w okolicach 150 strony i nie męczyć się dalej. Nawet nie była to w całości wina książki. Po prostu mam za dużo książek i za mało czasu, więc muszę starać się nie przeciągać niczego za długo. Zatem jeśli powieść nie jest w stanie zatrzymać mojego zaciekawienia ani w ogóle nie ma w niej nic wystarczająco dobrego, żebym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„-Następne pytanie?
-Czemu jesteś takim wielkim dupkiem?
-Wszyscy muszą być w czymś dobrzy,nie?”

Mnóstwo ludzi na całym świecie zakochało się w serii Lux, ale ja do nich nie należę. Nie mam nic do ludzi, którym seria się spodobała, naprawdę. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czemu sama do nich nie należę, ponieważ w „Obsydianie” znajdziemy wszystko, czego powinnam wypatrywać w książkach: oszałamiającego i wrednego sąsiada z naprzeciwka, nieśmiałą i zadurzoną w książkach dziewczynę, relację opartą na miłości i nienawiści pomiędzy wcześniej wspomnianymi, radosną siostrę głównego bohatera i przyjaciółkę bohaterki w jednym, okropną byłą dziewczynę pojawiającą się za każdym razem, kiedy bohaterowie zaczynają się do siebie zbliżać oraz rodzica, którego przez większość czasu nie ma. Mam kontynuować? Nawet jeśli zdążycie już to rozgryźć, pani Armentrout zdoła was czymś zaskoczyć, spokojnie. Nawet teraz z uśmiechem wracam do zabawnych dialogów czy ciekawych scen, ale to nie wystarczy, żeby do świadomości nie przenikała myśl, że tak naprawdę nie wiem, po co to czytam, skoro książka tak bardzo mnie denerwuje. Ale zacznijmy od początku, czyli od fabuły.

„Witamy w Zachodniej Wirginii, świecie zagubionych modeli.”


Trzy lata po śmierci męża, mama Katy postanawia, że już czas się przeprowadzić, a żeby to zrobić, musi sprzedać cały dobytek życia I przenieść się ze słonecznej Florydy to miasteczka na 500 mieszkańców w zupełnym środku niczego. A konkretnie, w Zachodniej Wirginii. Już pierwszego dnia Katy idzie odwiedzić gołą klatę Daemona (goła klata zaliczona już w pierwszym rozdziale!) nowych sąsiadów. Katy i Dee oczywiście od razu zostają best friends forever, natomiast Daemon rzuca kilka obraźliwych komentarzy, co oczywiście nie przeszkadza mu w pozostaniu najbardziej hot sąsiadem ever (Omójboże, on jest taki wspaniały, jak mógłby zainteresować się kimś takim jak ja). Z biegiem czasu Katy zaczyna dostrzegać, że z jej nowymi przyjaciółmi nie wszystko jest do końca w porządku, a wtedy Daemon ratuje Kat przed atakiem i… reszty się domyślcie.

„-Od tamtego czasu tylko dźga mnie długopisem.
- Pewnie dlatego, że chce cię dźgnąć czymś innym.”

Powiedzcie wampirom „pa pa”, teraz mamy kosmitów. Jestem jak najbardziej poważna. Daemon jest takim Edwardem wersją 2.0 – bardziej humorzastą, bardziej wredną i oczywiście ładniejszą odsłoną Cullena. Szczerze mówić, tak naprawdę według mnie cała książka jest po prostu kolejną kalką Zmierzchu, sceny analogiczne pomiędzy obydwoma książkami są tak zauważalne, że nie sposób tego przeoczyć. Chyba, że „Obsydian” będzie pierwszą książką, jaką weźmiecie do ręki w całym swoim życiu. Wtedy może się podobać, droga wolna. Zaliczyłam jednak facepalma, kiedy pani Armentrout nabijała się ze Zmierzchu, podczas gdy jej historia jest. Dokładnie. Taka. Sama.

Niewątpliwie ta książka zdobędzie wielu fanów, ale niestety mam wrażenie, że moja krótka, acz burzliwa znajomość z panią Armentrout właśnie po tym tomie się zakończy. Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, czy ta książka jednak nie zawiera jakichś wartości moralnych, polecam obejrzeć trailer. Naiwni.

MOJA OCENA: 3/10

„-Następne pytanie?
-Czemu jesteś takim wielkim dupkiem?
-Wszyscy muszą być w czymś dobrzy,nie?”

Mnóstwo ludzi na całym świecie zakochało się w serii Lux, ale ja do nich nie należę. Nie mam nic do ludzi, którym seria się spodobała, naprawdę. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czemu sama do nich nie należę, ponieważ w „Obsydianie” znajdziemy wszystko, czego powinnam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Recenzja nie zawiera spoilerów, jesteście bezpieczni :D

„Opowiem ci o bardzo odważnych ludziach i o tym, jak chcieli zmienić świat.”

Tylko jedna rzecz jest pewna: zawsze może być jeszcze gorzej
Kiedy w 2014 roku opracowywano lek na raka i skuteczną szczepionkę przeciwko grypie, nikt się nie spodziewał, że świat stanie na skraju zagłady. Po ćwierćwieczu walki o dawny świat, bez strachu o jutro, ludzkość wyszła na prostą. Wtedy też okazało się, że to nie zombie, a sam człowiek jest największym zagrożeniem.
Niespodziewany wybuch epidemii na Florydzie staje się kolejnym kamieniem milowym w spisku stulecia, a ekipa Przeglądu Końca Świata zostaje oskarżona o bioterroryzm. Sytuacja wymaga podziału grupy. Shaun wyrusza zbadać źródło zarazy, natomiast reszta udaje się do legendarnego hakera Małpy po nowe tożsamości. A do tego wszystkiego dochodzi tajemnica Obiektu 7c przetrzymywanego w tajnych laboratoriach CZKC…
Pozostało jeszcze tak wiele do zrobienia, a zegary nieubłaganie odmierzają czas do wielkiego finału. Czy młodym dziennikarzom wystarczy odwagi, żeby stawić czoła szalonym naukowcom, wytworom ich eksperymentów oraz pozbawionym sumienia agencjom rządowym?
BLACKOUT to wstrząsający finał epickiej trylogii o dziennikarzach przyszłości, poszukujących prawdy w warunkach wybitnie niesprzyjających… podczas zombie-apokalipsy. [lubimyczytac.pl]

„Szalony naukowiec szuka Minionków. Cenimy skrupulatność, wiedzę i gotowość do podjęcia pracy uznawanej za terroryzm.”


Zapomnijcie o wszystkim, co myślicie, że wiecie o powieściach science fiction albo o thrillerach zombie. Na pewno jesteście w błędzie. Trylogia Przegląd Końca Świata bije to wszystko na głowę. Historia, która zaczęła się dynamiczną kampanią wyborczą ma swój punkt kulminacyjny właśnie tutaj, kiedy blogerzy redakcji Przeglądu Końca Świata wciąż szukają prawdy o śmiertelnym wirusie Kellis-Amberlee, który trzyma w szachu cały świat, a do tego rozwija się i rozprzestrzenia coraz szybciej. Akcja pędząca na łeb na szyję, niebezpieczna misja ratunkowa, komary przenoszące wirusa, niedźwiedzie-zombie i tajemniczy pacjent znany jako 7B komplikują jeszcze bardziej to, co i tak już jest piekłem na Ziemi. Witajcie w Blackout!

„ – Zamierzamy obalić rząd! – poinformowałem ją.
Becks przez chwilę zdawała się rozważać ten pomysł, a potem wzruszyła ramionami i otworzyła puszkę swojego napoju, mówiąc:
- Dobra, nie ma sprawy.”

Nie sądzicie, że to trochę ironiczne, że moja ulubiona książka o zombie to właśnie Przegląd Końca Świata, gdzie zombie jest stosunkowo mało? W tym sęk właśnie, że dla Feed nigdy tak naprawdę nie było o samych zainfekowanych, ale o walce ludzi z wirusem. Co byście zrobili, gdyby świat miał się zaraz skończyć? Krzyczeli ze strachu? Schowali pod łóżkiem? Uciekali? Pewna jestem jednego: jeśli bylibyście Shaunem albo Georgią, adoptowanym rodzeństwem z więzią tak silną, że gwarantującą zgraną drużynę, poprowadzilibyście innych blogerów na nieustające poszukiwania prawdy – bez względu na cenę. A przynajmniej tak zaczęła się ta historia. Ale teraz stawka wzrosła i gra nie toczy się już tylko prawdę i tylko prawdę, ale też życie naszych bohaterów. Życie jako zombie ewentualnie.

„W jakim my świecie żyjemy, że ludzie odpowiedzialni za nasze zdrowie utrzymują nas w chorobie, a człowiek nie może polegać na własnych halucynacjach?”

Gdyby ktoś mnie zapytał, do jakiego gatunku należy Przegląd Końca Świata, miałabym spory kłopot z odpowiedzią. Teoretycznie we wszystkich trzech tomach znajdujemy wątki thrillera medycznego, politycznego, sporo wątków akcji i oczywiście nutka obyczajówki w postaci dramatu redakcji strony. To, w jaki sposób odbierzecie serię, zależy w głównej mierze od tego, co sądzicie o bohaterach – jeśli kochacie Masonów, Alarica, Becks, Mahira i Maggie, na pewno spędzicie z serią wspaniały czas. Nie znaczy to oczywiście, że bohaterowie są wspaniali i bez skaz. Shaun często jest po prostu dupkiem *poprawność polityczna mode off*, a Georgia czasami posuwała się za daleko w swoim uporze. Jednak nie przeszkadzało mi to, dopóki oni i ich wspaniała załoga opierali się na takich wartościach jak lojalność, uczciwość, szczerość i determinacja.

„Tacy właśnie są ludzie. Zawsze zwalniają, by obejrzeć wrak.”

I tak o to przygoda z Przeglądem Końca Świata dobiega końca. Kiedy przewrócicie ostatnią kartkę, nie będzie już powrotu. Ale historia Masonów pozostanie z Wami na zawsze, mogę to zagwarantować. A jeśli nie, niech mnie zombie pożrą.
Oto przed Wami książka, która zrujnuje Wam życie. Która Was zniszczy. Po której będziecie w rozsypce.

POWSTAŃCIE, PÓKI MOŻECIE.

Recenzja nie zawiera spoilerów, jesteście bezpieczni :D

„Opowiem ci o bardzo odważnych ludziach i o tym, jak chcieli zmienić świat.”

Tylko jedna rzecz jest pewna: zawsze może być jeszcze gorzej
Kiedy w 2014 roku opracowywano lek na raka i skuteczną szczepionkę przeciwko grypie, nikt się nie spodziewał, że świat stanie na skraju zagłady. Po ćwierćwieczu walki o dawny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Czytanie sprawia, że człowiek czuje się połączony z doświadczeniami innych i dzięki temu mniej dziwny".
Jest rok 2264. Mroczna Zima już minęła. Średnia długość życia to sto pięćdziesiąt lat. Większość prac wykonują roboty. Ludzie posługują się mózgołączem, które pozwala im na zapisywanie wspomnień w globalnej bazie danych. Zaimek osobowy „ja” wyszedł z użycia. W tym stechnokratyzowanym społeczeństwie miłość jest czymś niepożądanym. Finn Nordstrom, dwudziestosześcioletni historyk i tłumacz martwego języka niemieckiego zostaje poproszony o zbadanie tajemniczego znaleziska – dziennika dziewczyny z XXI wieku. Tymczasem w innej czasoprzestrzeni Eliana odwiedza ulubioną berlińską księgarnię. Spotka w niej przystojnego mężczyznę, który nie wie… do czego służy guma do żucia. Co połączy tych dwoje? Niezwykła opowieść o uczuciu rodzącym się wbrew rozumowi. [źródło: lubimyczytac.pl]


Piękna okładka, wysokie oceny na lubimyczytac.pl i zachęcający opis. To musi być dobra książka! … Fail.

Po pierwsze, fabuła wcale nie jest taka interesująca, na jaką wygląda po opisie. Wydawca sugeruje w nim wspaniałą opowieść o wielkiej miłości na przestrzeni wieków. Ciężko mi się z tym zgodzić, dla mnie opis wyglądałby mniej więcej tak: Eliana w 2004 roku miała 14 lat i wtedy spotkali się po raz pierwszy, zgodnie z zasadami matematyki, w 2007 ma 17 lat. A on wciąż ma 26, bo sobie mieszka w 2065, do 2000' robi sobie wycieczki. Jak tak to opisać, to to brzmi jeszcze głupiej. Ale czekajcie, to jeszcze nie koniec. Finn wraca do swoich czasów, czeka u siebie dwa miesiące, potem wraca znowu do Berlina, tym razem później. Teraz ona ma 17 lat, on wciąż 26 (pierwszy raz ją spotkał jak miała 3 lata temu i to wcale nie jest dziwne, że od tego czasu w ogóle się nie postarzał) No i teraz jest wielkie love story. The end. Ja wiem, spec od marketingu ze mnie żaden, opis jest do bani, ale trafniej przedstawia to, o czym tak naprawdę jest książka. Czyli o niczym.

Z tym wielkim love story to też nie do końca prawda. Przez większość czasu główny bohater tylko siedzi i tłumaczy pamiętnik Eliany z „wymarłego niemieckiego”. Kiedy już czasami wychodzi z domu, myśli tylko o swojej pracy i nie zauważa, że atrakcyjna koleżanka usilnie stara się mu zaimponować. Podsumowując, Finn to wielki pracoholik i introwertyk. Takim facetom mówimy nie.

Aaaaaa, już wiem! To love story miało być pomiędzy nim a Elianą! Kto by się przejmował biedną Rouge. Problem w tym, że miłość Eliany i Finna nosi znamiona pedofilii, ponieważ dziewczyna ma lat 13, Finn wiecznie 26. Dlatego później robi się trochę mniej niepoprawnie politycznie, ponieważ dziewczynie przybywa lat, chłopakowi oczywiście nie. Magia? Nie, podróże w czasie odmładzają :) Aha, i scena „erotyczna” skończyła się na zsunięciu ramiączka sukienki, potem były wymowne trzy kropki. Czyli wersja ocenzurowana. Rozumiem, że cały wątek romantyczny miał być poetycki, ale do mnie to po prostu nie trafia.

Kiedy w książce jest chociażby wspomniane (a tutaj jak wół na okładce, że rok 2667), że akcja toczy się w przyszłości, zawsze kluczową kwestią jest dla mnie to, jak autor przedstawia swoją wizję świata za jakiś czas. Pod tym względem na „Nieskończoności” również się zawiodłam, ponieważ autorka postanowiła przemilczeć kwestię tak ważną jak świat przedstawiony. Wprowadziła tylko kilka mądrze brzmiących neologizmów (transfokatory lunarne?), które nic czytelnikowi zresztą nie dają, skoro przecież nie zna ich znaczenia. Z nowinek technicznych pojawiają się tylko te cosie lunarne (wciąż nie wiadomo co to) i roboty kuchenne, które chodzą i same robią posiłki. A, no i Internet we łbie, ale to akurat byłoby całkiem fajne.

Kiedy skończyłam książkę, pomyślałam sobie tak: gruncie rzeczy „Nieskończoność” wcale nie była taka zła, ale niestety do bólu przewidywalna. W ogóle nie pokazano wizji przyszłości, nie było żadnych zamieszań w chronologii… Zapomniałam jeszcze wspomnieć, że przez pierwsze 200 stron ciężko przebrnąć z uwagi na to, że kompletnie nic się nie dzieje. Ogólnie tak: ktoś chciał zrobić z Trylogii Czasu New Adult, ale nie wyszło.

"Czytanie sprawia, że człowiek czuje się połączony z doświadczeniami innych i dzięki temu mniej dziwny".
Jest rok 2264. Mroczna Zima już minęła. Średnia długość życia to sto pięćdziesiąt lat. Większość prac wykonują roboty. Ludzie posługują się mózgołączem, które pozwala im na zapisywanie wspomnień w globalnej bazie danych. Zaimek osobowy „ja” wyszedł z użycia. W tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tak mi się wydaje, że dla niektórych książek byłoby lepiej, gdybym recenzję pisała zaraz po lekturze. Na szczęście jednak z natury jestem osobą leniwą, dlatego mnóstwo czasu, żeby sobie pomyśleć o „Wiernej” Veronici Roth.

Altruizm (bezinteresowność), Nieustraszoność (odwaga), Erudycja (inteligencja), Prawość (uczciwość), Serdeczność (życzliwość) – to pięć frakcji, na które podzielone było społeczeństwo zbudowane na ruinach Chicago. Każdy szesnastolatek przechodził test predyspozycji, a potem w krwawej ceremonii musiał wybrać frakcję. Ten, kto nie pasował do żadnej, zostawał uznany za bezfrakcyjnego i wykluczony.
Ten, kto łączył cechy charakteru kilku frakcji, był NIEZGODNY – i musiał być wyeliminowany...
Ale to już przeszłość. Społeczeństwo frakcyjne, w które Tris tak wierzyła, legło w gruzach – podzielone walką o władzę, naznaczone śmiercią i zdradą. Jednego tyrana zastąpił drugi. Miastem rządzą niepodzielnie bezfrakcyjni. Tris wie, że czas uciekać. Lecz jaki świat rozciąga się poza znanymi jej granicami? Może za murem będzie mogła zacząć z Tobiasem wszystko od nowa, bez trudnych kłamstw, podwójnej lojalności, bolesnych wspomnień? A może poza miastem nie ma żadnego świata…
Lecz nowa rzeczywistość jest jeszcze bardziej przerażająca. Nowe szokujące odkrycia zmieniają serca tych, których kocha. Raz jeszcze Tris musi dokonać niemożliwych wyborów - odwagi, wierności, poświęcenia i miłości. Bo tylko ona może przeszkodzić kolejnemu rozlewowi krwi… [źródło: lubimyczytac.pl]

I doszłam do wniosków takich, że jednak wcale tak wspaniale nie było. Zaraz po przeczytaniu książki byłam nią zachwycona (chociaż bardziej pasowałoby słowo „zauroczona”, ale o tym za chwilę) i byłabym skłonna wystawić nawet dziewiątkę, ponieważ w zwieńczeniu trylogii „Niezgodna” znalazłam to, czego usilnie wypatruję w młodzieżówkach, czyli przede wszystkim wartkiej akcji w parze z ciekawymi bohaterami. Na pierwszy rzut oka, obydwa elementy w powieści się znajdują, co w mojej skali już i tak plasuje książkę na przyzwoitym poziomie. Co tu dużo gadać, spory wkład w moją miłość do serii miał też Tobajas i jego związek z Tris, której z kolei zazdrościłam tej bliskości z Tobajasem (forever alone). Co jednak sprawiło, że zmieniłam zdanie i zbijam ocenę w dół o kilka stopni punktowych? Troszkę tego będzie, więc zacznijmy od początku.

Na pierwszej stronie „Wiernej”, jako swego rodzaju otwarcie, możemy sobie przeczytać fragment manifestu Erudycji, czyli frakcji szeroko pojętej mądrości. Uznajmy to za swoisty żart, ponieważ dawno nie widziałam, żeby w książce znajdowało się tyle dziur fabularnych i niedomówień. Tajemnicą dla mnie jest, czemu tę książkę otwiera tekst ku chwale logicznego myślenia.

Zaraz potem autorka poświęca kilka stron na wyjaśnienie po łebkach sytuacji, jaka panuje w danym momencie w mieście. Wiecie, frakcje upadły, bezfrakcyjni się panoszą, a Evelyn kształtuje Chicago według własnego widzi-mi-się. Sielanka, dlatego bohaterowie na spontana decydują się na wycieczkę. Za płot. Czemu nie! Wszystko jest najzupełniej w porządku, a przecież nikt się nie domyśla, że bohaterowie za chwilkę wrócą, żeby naprawić sytuację w jakiś racjonalny sposób.

Jedną martwą postać (wszakże nic tak nie ożywia akcji jak trup!) i stosunkowo łatwe przejście przez płot później, oglądamy sobie świat na zewnątrz, co teoretycznie powinno być dla Tris i Tobajasa wydarzeniem szczególnym, bo sami spędzili przecież całe życie w mieście. Wiecie, to trochę jak ja, takie biedne miejskie dziecko. Urodziłam się w mieście, wychowałam się w mieście, a na wakacje wyjeżdżam do innego miasta. Ale ja przypłaciłam to alergią na wszystkie możliwe roślinki, a zmiana środowiska nie robi na Tris i Tobajasie żadnego większego wrażenia.

To była ta bardziej racjonalna część książki. Dalej autorka próbuje wcisnąć jakiś zupełnie nowy wątek, który jakieś tam połączenie z dwoma poprzednimi tomami ma, ale ogólnie jest od czapy, bo Roth zamiast zająć się zwalczaniem problemu pomiędzy zwolennikami frakcji i bezfrakcyjnymi, postanawia wplątać w akcję (a właściwie, to zmienić kompletnie ogólne zamierzenie fabuły) NOWY konflikt. Więcej nie zdradzę, bo to byłby już spoiler, a, jak wszyscy wiedzą, ja jestem miła.

Uwaga, dobra nowina: Tobajas wciąż jest ciachem. Fanki padają z zachwytu, czyli cel został osiągnięty. Sukces!

Naprawdę, bardzo bym chciała napisać, że „Wierna” to cudowne zwieńczenie trylogii, że będę wspominała ją z łezką w oku (dobra, przyznaję się, przy epilogu zrobiło mi się smutno). I pewnie tak właśnie bym napisała, ale na szczęście długie podróże (22 godziny a autokarze!) sprzyjają przemyśleniom, tak więc mogę sformułować jednoznaczną opinię: przeczytać można, ale, jakby to ująć, bez fajerwerków.

Tak mi się wydaje, że dla niektórych książek byłoby lepiej, gdybym recenzję pisała zaraz po lekturze. Na szczęście jednak z natury jestem osobą leniwą, dlatego mnóstwo czasu, żeby sobie pomyśleć o „Wiernej” Veronici Roth.

Altruizm (bezinteresowność), Nieustraszoność (odwaga), Erudycja (inteligencja), Prawość (uczciwość), Serdeczność (życzliwość) – to pięć frakcji, na które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zrecenzowana.blogspot.com/2014/03/wampir-z-zasadami_17.html#more

„Cieszę się, że wciąż żyjesz, Charles. Jednak jedyny powód, dla którego tak jest to to, że nie miała żadnego srebra. W innym razie przebiłaby cię na amen. Ma taką tendencję, że najpierw kogoś zabija, a dopiero potem się przedstawia”.

Dokonując zemsty, półwampirzyca Catherine Crawfield poluje na nieumarłych i ich zabija. Ma nadzieję, że odnajdzie wśród wampirów swojego ojca, odpowiedzialnego za zniszczenie życia jej matce. Schwytana przez Bonesa, łowcę nagród polującego na wampiry, zostaje zmuszona do współpracy. W zamian za znalezienie ojca Cat zgadza się trenować z seksownym nocnym łowcą, aż dorówna mu umiejętnościami walki.
Jest zdziwiona, że nie kończy jako jego przekąska. Czyżby rzeczywiście istniały dobre wampiry? Wkrótce Bones przekona ją, że bycie mieszańcem nie jest wcale takie złe. Zanim jednak Cat zdąży się nacieszyć nowo zdobytym statusem pogromczyni demonów, oboje będą ścigani przez grupę zabójców. Cat musi opowiedzieć się po jednej ze stron…
A Bones okaże się dla niej równie kuszący jak żywy mężczyzna. [źródło: lubimy czytac.pl]

„- Kotek, wciąż jej nie powiedziałaś? Cholera, na co ty czekasz?
- Na drugie nadejście Chrystusa! - rzuciłam - I ani chwili wcześniej! Teraz, właź do szafy!”

Zanim zaczniecie ubolewać nad poziomem literatury, jaką dla siebie dobieram, pozwólcie sobie wytłumaczyć jedną rzecz. No dobra, dwie. Po pierwsze, ta książka nie zalicza się do tych wielce górnolotnych, ale jestem w stanie postawić ją na równi z tymi o bardziej wyszukanej tematyce. Dlaczego? Tutaj przechodzimy do drugiego faktu, który trzeba sobie przyswoić, zanim obdarzy się tę książkę pogardliwym spojrzeniem – Cat Crawfield Bones wymiata, co wraz z osobliwym poczuciem humoru autorki tworzy mieszankę wybuchową.

„I pamiętaj: bądź grzeczna tylko wtedy, gdy jest to lepsze od bycia niegrzeczną.”

Wspaniali bohaterowie to pierwszy stopień do piekła wspaniałej książki. I nawet wtedy fabuła może nie być zbyt wyszukana. Znowu wampiry, a nawet taki popularny schemat łowców tychże istot. Przynajmniej mściwe półwampiry w roli łowców wampirów to świeżynka. To by było na tyle, jeśli chodzi o kreatywność fabuły, jednak od tego typu książek miałam już dłuższą przerwę, więc nie odczułam tak bardzo tej schematyczności. Co więcej, nawet odczułam jakąś chorą satysfakcję z tego, że pomimo średnio zachęcającego opisu i takiej też okładki po „W pół drogi do grobu” jednak sięgnęłam. Książka ma w sobie ten element, który ja nazywam po prostu „coś”. „Coś” jest to bowiem mityczna wielkość fizyczna oddzielająca zwykły paranormalny gniot dla średnio ogarniętych przedstawicielek płci pięknej od może nie tyle, że wartościowej, ale na pewno godnej uwagi powieści. No i co tu dużo mówić, Bones w roli tego_dobrego_gościa jednak zrobił swoje <3

„- Nie zerwaliśmy - zaprzeczyłam natychmiast mówiąc bardziej do siebie, niż do niego - My, eee, zrobiliśmy sobie przerwę na przemyślenie pewnych spraw oraz, eee, ponowną ocenę naszego związku, więc... Upchnęłam go w szafie! - wyrzuciłam z siebie z wstydem.
Timmie wybłuszył oczy.
- I wciąż tam jest?”

http://zrecenzowana.blogspot.com/2014/03/wampir-z-zasadami_17.html#more

„Cieszę się, że wciąż żyjesz, Charles. Jednak jedyny powód, dla którego tak jest to to, że nie miała żadnego srebra. W innym razie przebiłaby cię na amen. Ma taką tendencję, że najpierw kogoś zabija, a dopiero potem się przedstawia”.

Dokonując zemsty, półwampirzyca Catherine Crawfield poluje na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

[http://zrecenzowana.blogspot.com/2014/04/piec-grzechow-gownych-powiesci.html#more]

PIĘĆ GRZECHÓW GŁÓWNYCH POWIEŚCI PARANORMAL ROMANCE

Przyrzekam, ostatni raz pozwoliłam klasie wybrać lekturę dodatkową. Jeśli jeszcze kiedyś zdecyduję, że nie będę się wtrącać – niech ktoś mnie kopnie. Mocno. Może posłużyć się argumentem, że kiedy ostatni raz odpuściłam, musiałam poświęcić mój cenny czas, żeby po raz kolejny przeczytać „Zmierzch”. Powiem tak: ta książka nie była jakoś wybitnie zła, ale z pewnością nie reprezentuje sobą tak wysokiego poziomu, żebym chciała się zgłębiać w historię Belli i Edwarda więcej niż raz. Ot, takie dno bez wodorostów. Ale zacznijmy od początku, czyli od fabuły:


Siedemnastoletnia Isabella Swan przeprowadza się do ponurego miasteczka w deszczowym stanie Washington i poznaje tajemniczego, przystojnego Edwarda Cullena. Chłopak ma nadludzkie zdolności - nie można mu się oprzeć, ale i nie można go rozgryźć. Dziewczyna usiłuje poznać jego mroczne sekrety, nie zdaje sobie jednak sprawy, że naraża tym siebie i swoich najbliższych na niebezpieczeństwo. Okazuje się, bowiem, że zakochała się w wampirze...

Tym sposobem przechodzimy do pierwszego z pięciu grzechów głównych powieści typu paranormal romance. Zapraszam!


1. Fabuła – prosta i do bólu przewidywalna. Ja wiem, że kiedy Meyer to pisała, to książek podobnych albo w ogóle nie było, albo było ich bardzo mało, ale chyba nie zwalnia to z kreatywności, prawda?
Dodatkowo akcja rozłożona jest nierównomiernie, ponieważ wszystkie ciekawsze akcje autorka przerzuciła na koniec. A jak ktoś nie doczyta do końca, bo padnie z nudów?

2. Koszmarny styl – pełen powtórzeń, a dialogi są sztuczne i pisane jakby bez polotu. Pal licho niewyszukaną fabułę, już grafomański styl Meyer powinien być wystarczającym powodem, żeby zamiast „Zmierzchu” przeczytać coś chociaż troszkę bardziej ambitnego.

3. Papierowi bohaterowie – w sumie, to w tym podpunkcie chodzi mniej więcej o to samo, na co zwracałam uwagę mówiąc o fabule. Już z opisu książki możemy wywnioskować, że Bella raczej postacią wyszukaną nie będzie. Spodziewamy się nudnej nastolatki obrażonej na cały świat i co tu dużo mówić, taką właśnie napotykamy. Niedługo potem poznajemy także drugiego głównego bohatera – właśnie Edwarda. Ten z kolei jest aż przerysowany. Inteligentny, ma ciało adonisa, przystojny, ma ciało adonisa, darzy naszą nudną bohaterkę sympatią, a co najważniejsze… ma ciało adonisa!
Z postaci głównych to by było na tyle, w „Zmierzchu” przewija się też multum postaci drugoplanowych, jednak nie zaprzątajmy sobie nimi głowy. Nic nie może przyćmić szczęścia Belli i Edwarda.

4. Wątek romantyczny - Żeby choć trochę ubarwić nędzny żywot głównej bohaterki, autorka postanowiła na jej drodze postawić nie kogo innego, tylko właśnie Edwarda. Oczywiście nikt nie domyśla się, że Edzio nie do końca jest człowiekiem, ale cicho sza, potrzymajmy jeszcze ludzi w niewiedzy. W każdym razie, nawet moje wypracowanie na polski ma więcej polotu. Całość można streścić w dwóch (w porywach do trzech, jakby się rozpisać) zdaniach. Kolejność chronologiczna. Edward spotyka Bellę po raz pierwszy w malowniczej scenerii sali biologicznej i omal nie dławi się obrzydliwym (życzliwi mówią, że truskawkowym) zapachem dziewczyny. Edward ratuję Bellę przed roztrzaskaniem przez samochód, przez co jego przyszła wybranka serca zaczyna go prześladować. Edward każe jej spadać, bo jest „niebezpieczny”… ale sam po pięćdziesięciu stronach chyba o tym zapomina. Ładna bajka?

5. Dalej o wątku romantycznym – tym razem o tempie rozwoju uczucia. Od miłości do nienawiści przecież tylko jeden krok rozdział. Tak właśnie tyle zajęło Belli przejście od uważania Edwarda za „agresywnego dziada” do „upadłego anioła o ciemnych oczach”. Tak, to są cytaty.

Podsumowując, dzieło Meyer to z pewnością dzieło prekursorskie, to już autorce przyznajmy. Szkoda tylko, że jej następcy zrobili to lepiej. „Zmierzch” raz przeczytać można, ale dwa to już przesada, ponieważ nie wnosi nic nowego, a wręcz razi naiwnością. Jak dla mnie, jest to po prostu kolejna powiastka o nierealnej miłości dla średnio rozgarniętych przedstawicielek płci pięknej w wieku 13-16 lat.

[http://zrecenzowana.blogspot.com/2014/04/piec-grzechow-gownych-powiesci.html#more]

PIĘĆ GRZECHÓW GŁÓWNYCH POWIEŚCI PARANORMAL ROMANCE

Przyrzekam, ostatni raz pozwoliłam klasie wybrać lekturę dodatkową. Jeśli jeszcze kiedyś zdecyduję, że nie będę się wtrącać – niech ktoś mnie kopnie. Mocno. Może posłużyć się argumentem, że kiedy ostatni raz odpuściłam, musiałam poświęcić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

JA NAUCZĘ Q FOKSTROTA!

http://zrecenzowana.blogspot.com/2014/03/ja-naucze-q-fokstrota.html

"Pójdziesz do papierowych miast i nigdy już nie powrócisz."

Nastoletni Quentin Jacobsen spędza czas na adorowaniu z oddali żądnej przygód, zachwycającej Margo Roth Spiegelman. Więc kiedy pewnej nocy niegrzeczna Margo uchyla okno i, zakamuflowana jak ninja, wkracza na powrót w jego życie, wzywając go do udziału w tajemniczej i misternie zaplanowanej przez siebie kampanii odwetowej, Quentin oczywiście podąża za dziewczyną. Gdy ich całonocna wyprawa dobiega końca i nastaje nowy dzień, Quentin przychodzi do szkoły i dowiaduje się, że zagadkowa Margo w tajemniczych okolicznościach zniknęła. Chłopak wkrótce odkrywa, że Margo zostawiła pewne wskazówki i że zostawiła je dla niego. Podążając jej urywanym śladem, w miarę zbliżania się do celu Q odkrywa zupełnie inną Margo, niż ta, którą kochał i znał dotychczas.

"Świat pęka w szwach od ludzi, a każdego z nich możemy sobie wyobrazić, tylko że nieodmiennie tworzymy sobie o nich niewłaściwe wyobrażenia."

Ci mądrzy ludzie widzą w „Papierowych miastach” Johna Greena „fascynującą i inteligentnie skonstruowaną” powieść dla młodzieży. Doszukują się w niej „ekstrawaganckiej podróży i niesztampowego myślenia”. Jeszcze inni określają ją jako „zabawną i ekscentryczną historię szkolną”. No cóż, nie zaprzeczę, ci mądrzy ludzie mają sporo racji. A ja? Ja postaram się być kreatywna i spróbuję nawiązać w dzisiejszej recenzji trochę do mojej osobowości z uwagi na to, że Q i ja tak naprawdę mamy dużo wspólnego. No cóż, może poza tym, że Q nie za bardzo lubi tańczyć.

"Może zasługiwała na to, żeby o niej zapomniano. Jednak ja nie potrafiłem o niej zapomnieć."

https://www.youtube.com/watch?v=n5XI2pOgzVc

Po pierwsze, „Papierowe Miasta” były dla mnie jak fokstrot. Z definicji jest to taniec bardzo spokojny, przypomina raczej spacer. Z drugiej strony, uważany jest za najtrudniejszy taniec standardowy. Taka jest też akcja w książce Greena. Z pozoru wlecze się i przez większość czasu dzieje się stosunkowo mało, ale dopiero zwolnienie co jakiś czas (zupełnie jak w rytmie fokstrota) pozwala dostrzec wszystkie atuty. W książkach Greena zaletami są niewątpliwie wielopłaszczyznowe przesłania. Właśnie fokstrotowy rytm książki pozwolił mi zorientować się, na czym polega fenomen tego autora. Chodzi o to, że inni autorzy sypią uniwersalnymi prawdami, które co prawda można ładnie zacytować w recenzji, ale często nie można ich połączyć z fabułą. John Green potrafi wtedy zaserwować czytelnikowi to samo przesłanie, ale nie ubiera ich po prostu w słowa. To przecież byłoby zbyt mainstreamowe. John Green tylko naprowadza nas na odpowiedni trop, obrazuje to, wpakowując bohaterów w przeróżne sytuacje. Między innymi dlatego tego pisarza tak trudno zacytować – u niego przesłanie nie ogranicza się do jednego lub dwóch zdań. To, co chce przekazać czytelnikowi kryje się w całym epizodzie, a żeby ukazać wszystkie płaszczyzny wartych przemyślenia fragmentów, musiałabym przepisać tutaj całą książkę.

"Zawsze wydawało mi się absurdalne, że ludzie chcą się z kimś zadawać tylko dlatego, iż ten ktoś jest ładny. To jakby wybierać płatki śniadaniowe ze względu na kolor, a nie na smak. […] Ale nie jestem ładna, nie z bliska, w każdym razie. Na ogół im bardziej ludzie się do mnie zbliżają, tym mniej staję się dla nich atrakcyjna."

https://www.youtube.com/watch?v=CKRU0hivqa4

Z kolei Margo (chociaż nie główna, to wciąż bohaterka bardzo ważna) kojarzy mi się z sambą. W tym tańcu partnerzy poruszają się szybko dookoła parkietu. W wielu figurach tancerze także obiegają siebie dookoła, tak jakby jedno chciało przechytrzyć drugiego. W praktyce wygląda to jednak tak, że to partnerka ma być tą ważniejszą, bardziej wyeksponowaną. Facet jest tylko dodatkiem. Czy to nie przypomina trochę tego, jak Margo postępuje w relacji z Q? Chłopak przez większość czasu mógłby dla niej nie istnieć, jednak kiedy przychodzi jej na myśl strzelić pospolitego focha, to właśnie Q jest pierwszym, którego może wykorzystać. Sama nie wiem, po co to całe zostawianie wskazówek, wodzenie za nos. Mówiąc wprost – robi z Quentina debila, a ten jej na to pozwala. Co te kobiety robią z mężczyznami… Co tu jednak długo mówić, o ile egoizm Margo jest dla mnie nie do przyjęcia, to ze wzruszeniem patrzyłam jak Q gotowy jest gotowy przejechać przez pół kraju tylko dla niej. To słodkie ^^

"Pamiętaj, że czasami nasze wyobrażenie drugiej osoby niewiele ma wspólnego z tym, kim ona naprawdę jest."

https://www.youtube.com/watch?v=PIb2sOlLyts

Spójrzmy na to od strony Q. Z tej perspektywy relacja z Margo kojarzy mi się z rumbą. To w końcu taniec miłości, prawda? Partnerka w rumbie kusi i wymyka się, zaś partner prezentuje swą wybrankę i podejmuje jej grę. Ten opis idealnie psuje do Q! Od dzieciństwa jest zauroczony swoją sąsiadką Margo Roth Spiegelman. Kiedy byli mali, połączyła ich wspólna przygoda. Od tego czasu Q podziwia odwagę dziewczyny, ale niewinne dziecięce zauroczenie trwa i trwa, aż bohaterowie osiągają wiek nastoletni. W tym czasie drogi rówieśników zdążyły się rozejść. Margo jest najpiękniejszą i najpopularniejszą dziewczyną w szkole, Q przemyka bocznymi korytarzami. Niezwykłe jest to, przez jaki długi okres Q potrafił pielęgnować swoje wyobrażenie o Margo, które nie pozwala mu spojrzeć prawdzie w oczy: ani Margo, ani Q nie są już tymi samymi dzieciakami, także ich więź się zmieniła. Ku rozpaczy Q, nie na lepsze… Stary, czasami trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić. A jednak, było to na swój sposób urocze – to, jak Quentin wciąż próbuje do niej dotrzeć, jednak Margo wciąż ucieka. Tyle z tego dobrego, że przynajmniej możemy podziwiać bohatera za wytrwałość.

„Jeśli ktoś mi kiedyś powie, że został ostatni dzień życia, udam się prosto ku świętym korytarzom Winter Park High School, gdzie jeden dzień zwykł trwać tysiąc lat.”

https://www.youtube.com/watch?v=ERoDkGd-Ppc

Żeby utrzymać się w klimacie tanecznym, przyjrzyjmy się najlepszym kumplom Quentina – Benowi i Radarowi. Jak dla mnie, najbardziej pozytywny (w sensie, zabawny, wesoły) element „Papierowych miast”. Jaki taniec bym im przyporządkowała? Zdecydowanie jive – idealnie odzwierciedla żywiołowy charakter chłopaków. Reprezentatywną cechą tego tańca są szybkie kopnięcia, tak zwane kicki, które tutaj utożsamiam z tym, jak Ben i Radar potrafią działać na głównego bohatera. Do tego po prostu trzeba mieć talent, żeby rozsiewać wokół siebie taką aurę, że nawet największy mruk świata się zaśmieje. I jak tu ich nie kochać? Zwłaszcza, że kiedy trzeba, nawet potrafią być poważni. Ale wtedy, kiedy nie muszą, rozładowują atmosferę, dzięki czemu nawet książka tak napakowana przesłaniami potrafi wywołać uśmiech na twarzy czytelnika.

"Nic nigdy nie zdarza się tak, jak to sobie wyobrażamy. [...] Z drugiej strony, jeśli sobie niczego nie wyobrażasz, nigdy nic się nie wydarza."

Zostawmy metafory. Ogólnie rzecz biorąc, wydawcy przypadkiem wyszła dobra kolejność wydawania książek Johna Greena. Zaczęli od „Gwiazd naszych wina”, od książki fenomenalnej, która przysporzyła autorowi rzeszę fanów na polskim rynku. Chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że wszyscy byliśmy zauroczeni historią Hazel do tego stopnia, żeby w ciemno brać kolejne książki Greena. Po „Papierowych miastach” moje zdanie wcale się nie zmieniło, wciąż uważam amerykańskiego pisarza za jednego z lepszych piszących dla młodzieży, bo historia Q i Margo może nie przebija „Gwiazd naszych wina”, ale to wciąż mocna literatura, a na takiej należy się skupiać.

„Ja: Ale szczury.
Ja: No tak, ale wygląda na to, że trzymają się sufitu.
Ja: Ale jaszczurki.
Ja: Daj spokój. Gdy byłeś mały, ciągałeś je za ogony. Nie boisz się jaszczurek.
Ja: Ale szczury.
Ja: Szczury tak naprawdę nie mogę cię zranić. One bardziej się boją ciebie niż ty ich.
Ja: No dobrze, ale co ze szczurami?
Ja: Zamknij się.”

JA NAUCZĘ Q FOKSTROTA!

http://zrecenzowana.blogspot.com/2014/03/ja-naucze-q-fokstrota.html

"Pójdziesz do papierowych miast i nigdy już nie powrócisz."

Nastoletni Quentin Jacobsen spędza czas na adorowaniu z oddali żądnej przygód, zachwycającej Margo Roth Spiegelman. Więc kiedy pewnej nocy niegrzeczna Margo uchyla okno i, zakamuflowana jak ninja, wkracza na powrót w jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zimne kalkulacje i porywy serca.
Wielka polityka i szkolne troski.
Drugi tom bestsellerowej sagi Wybrani zabierze Was ponownie do najbardziej ekskluzywnej szkoły w Wielkiej Brytanii i odkryje jej kolejne sekrety.
Czy Allie pozna wreszcie największą tajemnicę swojego życia i rozwiąże zagadkę Nocnej Szkoły? Kim jest tajemniczy szpieg działający w Akademii Cimmeria? Czy szkoła jest gotowa na kolejny atak Nathaniela? [źródło: lubimyczytac.pl]

„ – Ta dziewczyna, którą opisałaś, w niczym nie przypomina tej, która teraz przede mną siedzi – stwierdził. – W ogóle jej nie rozpoznaję.
- No cóż, kiedy twoje życie rozpada się na kawałki, czasem rozpadasz się razem z nim. Nigdy ci się to nie przytrafiło?” [s. 206]


Uwaga, to nie będzie pozytywna recenzja. Ani trochę.

Najzabawniejsze jest to, że w książce o szkole (powtarzam: szkole) z internatem o wysokim standardzie nauczania to wcale nie nauka stoi na pierwszym miejscu. Ani na drugim. Trzecim też zresztą nie. A wspaniałe oceny magicznym sposobem się utrzymują. Wniosek: Allie to geniusz! Szkoda, że nie widać tego w jej codziennych poczynaniach. Ale dobsz, można jej wybaczyć, przecież ma taaaaaaakie trudne życie sercowe. Całe jej procesy myślowe składają się z zastanawiania się, czy wybrać pięknego numer 1, czy pięknego numer 2. Mam pomysł! Rzućmy monetą. Orzeł – Allie wybiera Cartera, reszka – Sylvaina. Może to choć trochę pomoże jej w wyborze, bo naprawdę, to dopiero drugi tom, a dziewczyna zdążyła zmienić wybranka swojego serca przynajmniej ze trzy razy. Jej trudne wybory życiowe są dosyć błahe w porównaniu z rolą, jaką szkoła teoretycznie odgrywa w świecie. Zaczyna mnie to wkurzać. Najlepiej by było, gdyby w ogóle usunąć z całej książki ten cały trójkącik miłosny, bo nic nie wnosi do fabuły. Nic a nic. Zero. Istnieje tylko ku uciesze płci pięknej, acz niezbyt bystrej. Nawet miałabym problem, żeby zdecydować, do którego teamu chciałabym dołączyć, bo obydwaj panowie reprezentują mniej więcej ten sam typ, który uwielbiają nastolatki. Uwaga, podaję przepis na idealnego bohatera książkowego według C. J. Daughterty:
Jest wysportowany
I przystojny
Chodzi w perfekcyjnie skrojonym mundurku szkolnym
Ma jakiś sekret
Jest bohaterem – ratuje Allie przed utonięciem lub marną śmiercią w płomieniach (niepotrzebne skreślić)
Łazi po dachach, żeby tylko dostać się do pokoju swojej ukochanej, łamiąc przy tym (o zgrozo) ciszę nocną
I cecha opcjonalna: ma francuskie korzenie. Obcy akcent zawsze spoko.

Ktoś mi wskaże, gdzie pojawia się ta „wielka polityka” reklamowana na okładce? Bo chyba nie chcecie mi zasugerować, że opiera się ona na ganianiu po lesie za cieniami.
Ale żeby nie było, że cała książka jest zła, bo można znaleźć też coś pozytywnego. Po pierwsze (i niestety ostanie), nareszcie coś się dzieje. W pierwszym tomie godna uwagi była TYLKO końcówka, bo tylko tam można było mówić o czymś w rodzaju akcji, bo przez resztę książki Allie tylko wymieniała chłopaków. Ta intryga, w której mówiłam przy „Wybranych” rzeczywiście się troszkę rozwinęła, dzięki czemu powieść już taka nudna nie jest i choć wciąż nie ma fajerwerków, to na to można przymknąć oko i wierzyć, że skoro w tej przestrzeni seria podnosi swój poziom względem pierwszego tomu, to w trzecim tomie te fajerwerki wreszcie się pojawią i będę mogła nie żałować, że dałam tej serii szansę. Co nie zmienia faktu, że cieszę się, że „Akademia Cimmerii” ma tylko trzy części, bo z tych ciekawych elementów już więcej wycisnąć nie można, więc wydłużeniu uległby wątek romantyczny. A tego nie chcę. Tyle w zupełności wystarczy. I jeszcze dużo zostanie.

Z czego składa się ta książka: szkolenie do Nocnej Szkoły (zakładam, że w tym momencie powinniśmy być zachwyceni, że naszą Allie przyjęto do takiej prestiżowej organizacji), „niebezpieczne” wyprawy do lasu i mnóstwo tajemnic… które od razu można było rozszyfrować. Bo przecież nikt się nie domyśla, że Nathaniel to ten zUy gościu, dlatego mu ufamy. Skoro nasza mądra Allie ufa jego wysłannikom, to nie ma się czego bać. Absolutnie niczego.

Podsumowując: wielkie rozczarowanie. Nie znalazłam niczego, czego mogłabym się złapać, żeby podciągnąć tę książkę do góry. Chyba przy pierwszym tomie byłam trochę zbyt pobłażliwa. Naiwnie myślałam, że autorka się rozkręci, dlatego też z nadzieją sięgnęłam po drugi tom… a tu nic godnego uwagi. Jednak jestem już raczej bliżej niż dalej do końca tej serii, więc po trzeci tom pewnie sięgnę. Ale jeśli nie będzie lepiej, sama sobie sprzedam kopa. Może przynajmniej zapamiętam, ze w przypadku takich książek pierwsze wrażenie jest zwykle trafne.

Zimne kalkulacje i porywy serca.
Wielka polityka i szkolne troski.
Drugi tom bestsellerowej sagi Wybrani zabierze Was ponownie do najbardziej ekskluzywnej szkoły w Wielkiej Brytanii i odkryje jej kolejne sekrety.
Czy Allie pozna wreszcie największą tajemnicę swojego życia i rozwiąże zagadkę Nocnej Szkoły? Kim jest tajemniczy szpieg działający w Akademii Cimmeria? Czy szkoła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na progu apokalipsy

„Uważacie ,że prawda jest słuszniejsza od kłamstwa, nawet jeśli kłamstwo chroni to, co prawda by zniszczyła.”*

Mnóstwo ludzi uważa, że książki o zombie są kiepskie. Nie będę się z nimi sprzeczać, przecież każdy ma swój gust. Jeśli jesteś jednym z nich to, to wyjątkowo w tym przypadku bardzo proszę Cię, żebyś pozbył się swoich uprzedzeń. Naprawdę, tylko na potrzeby tej książki. Po prostu serce mi się kraje na myśl, że tylko z powodu uprzedzeń kogoś może ominąć taka wspaniała powieść jak „Deadline”. W każdym razie… Nie jestem pewna, czy czytanie dalszej części recenzji będzie bezpieczne dla tych, którzy nie znają jeszcze „Feed”, tę część populacji odsyłam tutaj (recenzja), gdyż choć będę starała się trzymać język za zębami, to jakiś spoiler może mi się wymknąć. Jeśli jesteś już czytelnikiem zaprawionym w bojach, bez obaw zapraszam dalej.

„ – No i? – zapytała. – Co mamy teraz zrobić, do cholery?
– To akurat łatwe. – Uśmiechnąłem się. – Mamy spisek. Rozpieprzmy go i zobaczmy, co się stanie.”

Żywa czy martwa, prawda nie odpoczywa.
Powstańcie, póki możecie.
Po dramatycznych wydarzeniach ostatnich miesięcy Shaun Mason stał się wrakiem, zaledwie cieniem człowieka, jakim był kiedyś. Igranie ze śmiercią przestało być już tak zabawne, a życie straciło swój słodki, lekko zgniły smak.
Kiedy w drzwiach mieszkania Shauna pojawia się pewien naukowiec, który według ostatnich doniesień powinien być martwy, wszystko staje na głowie. Zwłaszcza że chwilę później wybucha kolejna epidemia. Przypadek?
Wiedza nieoczekiwanego gościa jest ekstremalnie niebezpieczna. Co więcej, to jedyna nadzieja na pokonanie potworności, która zagraża całemu życiu na Ziemi. Tym razem nie będzie to jednak powłóczący nogami umarlak, ale wciąż żywy spisek. [źródło: lubimyczytac.pl]

„Zostańcie, gdzie jesteście, ludzie. Z perspektywy czasu zrozumiecie, że to działa na waszą korzyść.”

Do sięgnięcia po „Deadline” nie trzeba było mnie długo przekonywać. Wróć, w ogóle nie trzeba było. Po fenomenalnym „Feed” po prostu taka była naturalna kolej rzeczy. Pierwsza część cyklu Przegląd Końca Świata mnie zachwyciła, przyprawiła mnie o wielkiego książkowego kaca, tak że nawet słowo „arcydzieło” nie oddaje całego uroku tej książki. Nie miałam jednak opowiadać o początku historii George’a i Shauna, tylko o jej kontynuacji, tylko tak się zastanawiam, jakby to przekazać, żeby czytelnicy nie pospadali z krzeseł – uwaga uwaga, Deadline jest nawet lepszy, chociaż nie przypuszczałam, że to możliwe!

„Kiedy prawda wyszła na jaw, Buffy powiedziała, że jej przykro. Wierzyłem jej wtedy i wierzę teraz. Czasami ludzie popełniają błędy i czasami tych błędów nie da się naprawić.”

Dlaczego? Po pierwsze, w „Deadline” jest więcej akcji. Na próżno szukać tutaj chociażby jednego zbędnego słowa, ponieważ to, co powinno było zostać wyjaśnione na samym początku opowieści, zostało napomknięte już w pierwszym tomie. W drugiej części oczywiście dowiadujemy się sporo nowego o strukturze wirusa Kellis-Amberlee, jednak jest to o tyle interesujące (nawet dla takiego laika w tej dziedzinie jak ja), że te fragmenty podobały mi się nawet najbardziej. Co do spotkań z zombie, jest postęp, bo jest ich o wiele więcej niż w pierwszym tomie. Co prawda kontrastuje to z faktem, że Shaun rzucił karierę Irwina, więc siłą rzeczy to już nie on powinien załatwiać nam rozrywki rodem z horroru. Jakby się tak głębiej zastanowić, to Shaun nie musi nam dostarczać wrażeń – no cóż, jakoś trzeba żyć z tym, że wplątało się w międzynarodowy spisek, a ci, którzy za nim stoją, nie mają skrupułów, żeby oddać całe miasto zombie, byle tylko uciszyć niewygodnych blogerów. W każdym razie… Jedno jest pewne, przy „Deadline” nikt się nie będzie nudził.

„– Dlaczego chcesz szukać Boga?
– Nie powiedziałem, że zacznę go szukać. Jeśli Bóg istnieje, wielu ludzi doskonale zdaje sobie sprawę z tego, gdzie go znaleźć. (…) Chcę tylko wiedzieć, że gdzieś jest. Żebym mógł umrzeć z przeświadczeniem, że w końcu będę miał komu strzelić w twarz.”

Plusem jest także to, że bohaterowie znani nam już z pierwszej części nie pozostają bez zmian. Wydarzenia z poprzedniego tomu odcisnęły na nich wyraźne piętno. Przyjrzyjmy się temu na przykładzie Shauna. W „Feed” pozostawał troszeczkę w cieniu swojej siostry, był do niej bardzo przywiązany, jednak nie przeszkadzało mu to w igraniu ze śmiercią, dosłownie i w przenośni. Czy jest jakaś lepsza rozrywka niż tykanie zombie patykiem, by potem wrzucić film do sieci i patrzeć, jak wzrastają statystyki? To już daje nam pewien obraz charakteru Shauna. A wyobraźcie sobie teraz faceta, która z dnia na dzień musi zmierzyć się ze śmiercią siostry, która przyniosła mu nie tylko ból, smutek i tęsknotę, ale także wielką odpowiedzialność. Przecież to Georgia kierowała całą redakcją Przeglądu Końca Świata. A teraz? W czyim kierunku zwracają się oczy podwładnych? Shaun nie czuje się dobrze w roli przywódcy, ale robi wszystko, żeby to, na co George tak pracowała, nie rozpadło się. I właśnie to w nim podziwiam.

„Już dawno przekroczyliśmy granicę, za którą nic już nie jest dziwne.”

Żywa czy martwa, ogromną rolę wciąż odgrywa także sama George. Jednoznaczne zakończenie pierwszego tomu nie pozostawiało złudzeń, co zburzyło moją piękną teorię, że przecież głównych bohaterów się nie zabija. Oj, autorka zniszczyła mi światopogląd, nie ma co. Od teraz już zawsze będę drżała o bohaterów pierwszoplanowych, bo przecież nigdy nie wiadomo. Może kogoś jeszcze najdzie taki szalony pomysł jak Mirę Grant? No cóż, stało się, ale mimo wszystko cieszę się, że autorka nie pozbyła się Georgii z książki definitywnie. Nawet, jeśli ma być tylko halucynacją w głowie Shauna, to i tak ją uwielbiam.

„Kiedy mówienie prawdy staje się aktem terroryzmu? W którym momencie kłamstwo staje się aktem litości?”

Jeśli to Was nie przekonało, to ja już nie wiem, jak jeszcze mogłabym polecać tę książkę. Może wspomnę, że zdecydowanie muszę przekonfigurować swoją listę ulubionych książek, które polecam przy każdej okazji? Tak, „Miasto kości” może czuć się zagrożone, bo nie mam wątpliwości, że na pierwsze miejsce zasługuje właśnie „Przegląd Końca Świata”. Mira Grant wykreowała fenomenalny świat, w którym wreszcie znalazło się coś, co w łańcuchu pokarmowym znajduje się ponad człowiekiem, gdzie ludzie muszą walczyć o każdy skrawek terenu i gdzie nie można zaufać nikomu, kto nie pokaże nam swojego badania krwi z negatywnym wynikiem. To świat, gdzie skorumpowane media odchodzą w odstawkę, bo ludzie wolą czerpać informacje od niezależnych blogerów. W sumie to jakby pominąć cały ten fragment z krwiożerczymi zombie, to jest to dla mnie świat wspaniały, w którym chciałabym żyć.

Aha, uścisk dłoni prezesa dla każdego, kto znajdzie słowo mocniejsze niż „arcydzieło”. Dopiero ono będzie w stanie oddać niesamowitość tej książki.

*Wszystkie cytaty pochodzą z recenzowanej książki

Na progu apokalipsy

„Uważacie ,że prawda jest słuszniejsza od kłamstwa, nawet jeśli kłamstwo chroni to, co prawda by zniszczyła.”*

Mnóstwo ludzi uważa, że książki o zombie są kiepskie. Nie będę się z nimi sprzeczać, przecież każdy ma swój gust. Jeśli jesteś jednym z nich to, to wyjątkowo w tym przypadku bardzo proszę Cię, żebyś pozbył się swoich uprzedzeń. Naprawdę, tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

[http://zrecenzowana.blogspot.com/2014/02/statystyczne-prawdopodobienstwo-miosci.html]

"W końcu to nie zmiany łamią człowiekowi serce, tylko to, co dobrze znane."

Co myślisz o miłości od pierwszego wejrzenia? Kompletna bzdura, wymysł niespełnionych romantyków, czy może coś, co zdarza się na co dzień? Czy w ciągu ułamka sekundy możemy jednoznacznie stwierdzić, czy jesteśmy w stanie obdarzyć kogoś bezgraniczną miłością? Takie przekonanie chyba przychodzi z czasem… Przynajmniej tak myślała Hadley. A wystarczyły tylko 24 godziny, żeby zmieniła swoje zdanie o 180 stopni.

"Czy lepiej jest mieć kiedyś coś dobrego i utracić, czy też nie mieć nigdy?"

Ten dzień wyglądał na najgorszy w całym życiu siedemnastoletniej Hadley Sullivan. Utknęła na lotnisku
w Nowym Jorku, spóźniona o cztery minuty na lot do Londynu i najprawdopodobniej również na drugi ślub ojca żeniącego się z kobietą, której nawet nie poznała, a więc
i nie polubiła. Wtedy, w zatłoczonej poczekalni, spotkała chłopaka idealnego. Był Anglikiem, miał na imię Oliver i rezerwację na najbliższy nocny lot do Londynu. Tuż obok miejsca Hadley... [opis z okładki]

Jak można napisać książkę, której akcja trwa zaledwie 24 godziny? Nie, wróć. Jak napisać dobrą książkę, której ramy czasowe nie przekraczają doby? Przyznaję się, ja nie wiem. Za to Jennifer E. Smith wie to bardzo dobrze.

Zacznijmy może od kwestii fundamentalnej książki: autorka skorzystała z opcji narratora wszechwiedzącego. Może i nie jest to wyjątkowo oryginalna zagrywka dla książek Young Adult, więc zaskoczona nie byłam, jednakże nie sądziłam, że z tak niepozornego zabiegu można wyciągnąć tyle magii! Nie wiem, czy jest to kwestia tylko i wyłącznie tego. Całkiem możliwe, że spory wkład do tego miało też rozplanowanie akcji. Hadley ma do dyspozycji jedynie 24 godziny, jednak rozwleczone na ponad 200 stron. Nie, „rozwleczone” to niepasujące do końca słowo, bo kojarzy się źle, a tutaj ma znaczenie jak najbardziej pozytywne. W ciągu tych 24 godzin tempo jest idealnie wyważone, momentami przyspiesza, by za chwilę zarysować coś na kształt punktu kulminacyjnego, i kiedy myślimy, że zaraz nastąpi takie „bum”, akcja zwalnia do leniwie toczącej się opowieści. Autorka zazwyczaj przechodzi wtedy płynnie do jakiejś retrospekcji, więc nawet pomimo surowo zarysowanych ram czasowych mamy okazję poznać Hadley nie tylko „tu” i „teraz”, ale także „kiedyś” i „tam”. Skoro o poznawaniu mowa, to nie widzę sensu w charakteryzowaniu bohaterów. Tak na dobrą sprawę, to cała książka jest jedną wielką charakterystyką. Oczywiście nie brakuje tam fascynujących wydarzeń przyprawiających o szybsze bicie serca, jednak , jak dla mnie, najważniejsze jest właśnie odkrywanie cech postaci. Wzrok czytelnika skupia się na dwóch głównych bohaterach: Hadley i Oliverze, którzy spotykają się zupełnie przypadkiem i tym samym kompletnie zmieniają bieg wydarzeń. Widzimy dwie zupełnie różne sylwetki młodych ludzi, którzy jednak mają coś wspólnego: obydwoje mają swój własny bagaż emocji i doświadczeń, a to, czego szukają to szczęście i zrozumienie. Co tu dużo mówić, widzimy dwie mistrzowsko wykreowane postacie. Hadley jest niezwykłą dziewczyną, o czym mamy się szansę przekonać na kartach powieści. O Oliver… Cóż, niejedna czytelniczka będzie marzyła o kimś takim.


Na zakończenie: nie, nie jest to książka o podróży samolotem obok fajnego chłopaka. Książka jest o pokonywaniu własnego strachu (nawet takiego jak latanie samolotem) oraz o trudnych, skomplikowanych rodzinnych relacjach. Jednak przede wszystkim jest to książka o miłości. Takiej od pierwszego wejrzenia. Takiej słodkiej, o jakiej marzą nastolatki. Wbrew pozorom, próżno szukać tutaj „kiczowatości” charakterystycznej dla romansideł Young Adult. Nie wiem, może to zasługa tego, ze cała historia powstała z udziałem przypadku – nadaje to opowieści takie charakterystycznego klimatu, którego nie da się opisać słowami. Nie mogę tego ująć inaczej, więc zakończę tak: jeśli szukacie uroczej, przytulnej opowieści, która w sam raz na jeden wieczór oderwie was od ziemi, to to jest właśnie to, czego szukacie.

[http://zrecenzowana.blogspot.com/2014/02/statystyczne-prawdopodobienstwo-miosci.html]

"W końcu to nie zmiany łamią człowiekowi serce, tylko to, co dobrze znane."

Co myślisz o miłości od pierwszego wejrzenia? Kompletna bzdura, wymysł niespełnionych romantyków, czy może coś, co zdarza się na co dzień? Czy w ciągu ułamka sekundy możemy jednoznacznie stwierdzić, czy jesteśmy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Coraz mniej czasu...

„Dziewczyna.
Tak żądna mocy, że zabiła małe dziecko. Torturowała chłopczyka, który dopiero co nauczył się chodzić. Sprawiła, że dorosły mężczyzna, dysząc, osunął się na kolana. Nie ma nawet na tyle poczucia przyzwoitości, żeby się zabić.
To wszystko prawda.”[s. 17]
Opis: Julia z Adamem uciekają z kwatery Komitetu Odnowy i trafiają do Punktu Omega, przystani dla dzieci o szczególnych zdolnościach. Wreszcie są bezpieczni. Sielanka zakochanych trwa jednak krótko. Julia poznaje sekret, który może przekreślić ich wspólne marzenia o szczęściu…
„Mamy coraz mniej czasu.
Jakby czas był czymś, co może się skończyć, jakby każdy z nas otrzymał po urodzeniu porcję odmierzoną do miski, a potem okazało się, że wszystkie minuty – zjedzone zbyt łapczywie, za szybko albo tuż przed wskoczeniem do wody – że wszystkie one zostały już bezpowrotnie stracone, zmarnowane, pochłonięte, zużyte.” [s. 18]
Przejdę od razu do rzeczy, dobrze? Co najbardziej rzuca się w oczy? Bohaterowie – jest to niewątpliwie kluczowy element każdej książki, jednak jeśli jest to w ogóle możliwe, to w „Sekrecie Julii” ten szczegół jest nie tyle ważny, ale nawet najważniejszy. A to z uwagi na pamiętnikowy sposób prowadzenia narracji. I, o ile nam wiadomo, Julia przekonana jest, że pamiętnik ten nie dostanie się w niepowołane ręce, więc nie stroni od wyznań, których nie może już dłużej trzymać w sobie. Stąd dowiadujemy się, co naprawdę czuje, w kontraście do tego, co mówi wszystkim naokoło. Tahereh Mafi być może i nie jest pierwszą, która wykorzystuje ten właśnie sposób narracji, ale na pewno po raz pierwszy spotykam się z sytuacją, w której tekst jest tak wyładowany emocjami. Wrażenie to potęguje jeszcze stosowany przez autorkę język. O ile dobrze pamiętam, to „Dotyk Julii” to dopiero debiut Mafi, więc jestem pod wrażeniem, ponieważ, już pomijając formę pamiętnika, tekst jest pełen wzniosłych metafor, a przekreślone zdania dostarczają niemałych emocji. I chociaż to obecne było już w „Dotyku Julii”, to do swego rodzaju nowości można zaliczyć to, że autorka skupia się na przedstawieniu funkcjonowania Punktu Omega, który w poprzednim tomie został tylko nieznacznie nakreślony. Może się wydawać, że przez to akcja będzie trochę bardziej statyczna, mniej zawiła, czy po prostu nudniejsza, ale to błędne wrażenie, bo to właśnie tutaj znalazło się miejsce na rozterki głównych bohaterów. Mam dobrą wiadomość dla tych, którzy nie ścierpieli wątku związku Julii i Adama – w kolejnym tomie fandom całkowicie rozpadł się na dwa teamy, bo do gry doszedł ktoś nowy. Szczęśliwi? Z kolei wręcz przeciwnie czuć się będą przeciwnicy oklepanych już trójkątów miłosnych – Was natomiast mogę uspokoić – tego, co zafundowała Tahereh Mafi jeszcze nie było w książkach z tego gatunku. Oczywiście nic nie dzieję się tak po prostu, na wszytsko potrzebny jest czas, dlatego, stety czy niestety, rozterki sercowe głównej bohaterki odgrywają tutaj jedną z ważniejszych ról, co nieznacznie wpływa na tempo akcji. Jednak czy to oznacza, że powieść wypada gorzej? Wcale nie! Jest nawet lepsza.
„Nie macie prawa mówić, że fantastycznie jest móc zabić żywą istotę, że to interesujące móc złapać w sidła człowieka. Że wolno mi wybrać sobie ofiarę tylko dlatego, że potrafię zabijać bez pistoletu.” [s.171]
O ile dobrze pamiętam, to po premierze „Dotyku Julii” pojawiło się kilka niepochlebnych głosów o twórczości Tahereh Mafi: że niedopracowane, że widać robotę początkującego. Słyszałam też głosy pełne nadziei. A może autorka jeszcze się wyrobi? Przecież pomysł już jest, wystarczy doszlifować wykonanie. Mam wrażenie, że pani Mafi wypełniła pokładane w niej nadzieje: z jednej strony zgrabnie rozwinęła historię rozpoczętą poprzednio, ale także zostawiła sobie miejsce na obiecujące zakończenie. Jak dla mnie, już tyle wystarczyłoby, żebym z niecierpliwością wyczekiwała premiery trzeciego tomu. A jeśli dodać do tego jeszcze przepiękny język i nieprzesłodzony wątek romantyczny – wtedy już nie ma o czym mówić.

[zrecenzowana.blogspot.com]

Coraz mniej czasu...

„Dziewczyna.
Tak żądna mocy, że zabiła małe dziecko. Torturowała chłopczyka, który dopiero co nauczył się chodzić. Sprawiła, że dorosły mężczyzna, dysząc, osunął się na kolana. Nie ma nawet na tyle poczucia przyzwoitości, żeby się zabić.
To wszystko prawda.”[s. 17]
Opis: Julia z Adamem uciekają z kwatery Komitetu Odnowy i trafiają do Punktu Omega,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]

Morderca pod twoimi dzrzwiami

Powieść obyczajowa dziejąca się we współczesnym Szczecinie, sięgająca losami bohaterów do czasów PRL, z tajemniczym wątkiem kryminalnym, którego rozwiązanie sięga do przedwojennego Szczecina.
Powieść jest fikcją, której akcja osadzona w takich szczecińskich miejscach jak Park Kasprowicza czy Wały Chrobrego, oraz wydarzeniach jak chociażby finał regat The Tall Ships Races 2007, znanych wszystkim mieszkańcom Szczecina. [opis z okładki]



Jeszcze nigdy nie czytałam książki, której zrozumienie byłoby zależne od mojego miejsca zamieszkania. Dlatego też nie za bardzo czuję się na siłach, żeby dobrze oddać charakter tej książki. Z drugiej strony, podczas czytania naprawdę było na co zwrócić uwagę. Szkoda, że raczej w negatywnym świetle…

„Spójrz, jak ten czas szybko leci (…) Jeszcze niedawno jechałam po choinkę na poprzednią Wigilię, a dzisiaj zaznaczam kolejną. Życie to oszustwo, kiedy zaczyna najlepiej smakować, trzeba się żegnać.” [s. 171]

Dobrze, zacznijmy może od tego, co w „Szamanach życia” było naprawdę dobre. Mam tu na myśli wątek kryminalny. Nie jestem zbytnio obeznana w tym gatunku, więc być może pan Wojciech Burger miał ułatwione zadanie, ale według mnie, cała zbrodnia, sylwetka mordercy oraz motywy są ciekawie i tajemniczo zbudowane. Sukcesywnie podsuwane poszlaki zostawiają po sobie jeszcze więcej pytań niż ich było na początku, dlatego niemalże przez całą książkę wątek mordercy na ulicach Szczecina wywołuje napięcie. Nie bez przyczyny użyłam właśnie słowa „niemalże”. No właśnie… Według mnie, część kryminalna powinna stanowić fundamentalną część tej książki, bo po prostu jest najlepsza i z powodzeniem mogłaby stanowić osobną powieść. Niestety, w zamierzeniu autora, w „Szamanach życia” ważniejsze są wątki społeczno-obyczajowe, dlatego jest ich zdecydowanie więcej. Szkoda, bo sprawiło to, że ten dobry wątek kryminalny zostaje rozbity na mnóstwo mniejszych części porozdzielanych wstawkami z życia codziennego osób mniej lub bardziej powiązanych ze sprawą. Pół biedy, gdyby przynajmniej było to równie interesujące jak poszukiwania mordercy, ale nie mogę tego powiedzieć. Wątki obyczajowe są, bo są, ale nie wnoszą nic ani chwytającego za serce, ani specjalnie wciągającego. Tutaj także odezwała się moja natura sceptyczki – po prostu niemożliwe jest, żeby na tak małym terenie, a zwłaszcza w grupie przyjaciół, występowało tak duże nagromadzenie wydarzeń niecodziennych. Nie mówię tutaj o scenach rodem z filmu sci-fi, bo takich nie ma tutaj w ogóle, mam raczej na myśli coś takiego jak ślub z supermodelką, czy człowiek żyjący kompletnie poza cywilizacją. Nie zaprzeczam, że takie coś nie byłoby możliwe – mam tylko na myśli, że takie zbiorowisko niezwykłości (nie oszukujmy się, to się nie zdarza na co dzień, występują jakieś pojedyncze przypadki) czyni książkę mało realną.

„Przyjechałaś do mnie po nadzieję. (…) Dobrze zrobiłaś. nie wolno tracić nadziei. Jest jak maleńka iskierka w ciemnym pokoju. Potrafi zastąpić blask całego świata.” [s. 210]

Właśnie tę realność próbuje książce przywrócić autor umieszczając akcję we współczesnym Szczecinie. Dla takiej osoby jak ja, która w tym mieście nie mieszka ani nigdy nie była (proszę wybaczyć moją ignorancję) z tego powodu książka może wydać się napisana po łebkach, ponieważ autor zakładając, że czytelnik doskonale będzie się orientował w topografii miasta, nie zamieścił wiele opisów. Domyślam się, że dla rodowitych szczecinian nie będzie problemem określenie, gdzie znajdują się na przykład Wały Chrobrego, jednak dla zwykłego, szarego obywatela jak ja, który nawet w swoim rodzinnym mieście zna tylko drogę ze szkoły do domu, akurat dla niego orientowanie się w zmianie miejsca akcji może sprawiać problem. Dlatego też nie radzę czerpać z tej książki wiedzy na temat Szczecina – wyłowienie informacji, a potem poskładanie ich w zgrabną całość może nastręczać kłopotów. Żeby nie było, oczywiście, można czytać książkę po prostu nie zwracając uwagi na scenerię, jednak to już nie to samo, prawda?

„ – Nie licytuję problemów. Z upływem lat mnożą się, zamiast kurczyć.
- A kiedy człowiek jest najstarszy (…) w jednej sekundzie wszystkie się kończą.” [s. 145]

Generalnie, nie mam poważnych zarzutów do stylu pisania autora, jednakże byłabym wdzięczna, gdyby zmienienie narracji było zaznaczone trochę wyraźniej. Często zdarzało się tak, że pomiędzy historią spisywaną z punktu widzenia dwóch różnych bohaterów nie pojawiała się żadna przerwa. Zdaję sobie sprawę, że to raczej rola wydawnictwa, żeby w tym miejscu wstawić jakiś znak graficzny, cokolwiek, ale do mojego zdezorientowania przyczynił się także sam autor. Rozpoczynając nową myśl, nie umieszczał tam chociażby imienia bohatera. Zdaję sobie sprawę, że dziwnie to brzmi, dlatego przedstawię to, co mam na myśli na prostym przykładzie. Więcej informacji możemy wyciągnąć ze zdania „Teresa jadła obiad.” Niż ze zwykłego „Jadła obiad.”, prawda? Denerwujące było to zwłaszcza na samym początku, kiedy jeszcze nie za bardzo byłam obeznana ze wszystkimi bohaterami – nawet przez kilka linijek mogłam się tylko zastanawiać, o kim mowa.
Poza tą jedną, nie mam wielkich uwag co do wydania książki – czcionka jest przejrzysta i czytelna i mimo że pojawiło się kilka literówek, to pochwalić mogę całkiem ładną okładkę i niepowtarzalne zdjęcia szczecińskich pomników pomiędzy rozdziałami.

„Dużo w pani sprzeczności. Myśli potrafią być toksyczne dla organizmu” [s. 97]

Sama nie wiem, co sądzić o tej książce. Z jednej strony mamy jak najbardziej w porządku wątek kryminalny, ale za to z drugiej psuje go kompletnie nieudany i niepotrzebny wątek melodramatyczno-obyczajowy. Dodatkowo, pojawia się zaczerpnięty nie wiadomo skąd wątek szamański… Nie, to po prostu nie trzyma się kupy. Nie chcę tutaj przekreślać twórczości pana Burgera – sama w sobie nie jest zła, jednak pomieszane są proporcje i to największy grzech tej książki. Jakbym miała to wszystko zawrzeć w jednym zdaniu, to powiedziałabym tak: lepsze byłoby krótkie opowiadanie kryminalne.

[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]

Morderca pod twoimi dzrzwiami

Powieść obyczajowa dziejąca się we współczesnym Szczecinie, sięgająca losami bohaterów do czasów PRL, z tajemniczym wątkiem kryminalnym, którego rozwiązanie sięga do przedwojennego Szczecina.
Powieść jest fikcją, której akcja osadzona w takich szczecińskich miejscach jak Park Kasprowicza czy Wały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Ślubuję wierność fladze wielkiej Republiki Amerykańskiej, naszemu Elektorowi Primo oraz naszym wspaniałym stanom. Ślubuję wspierać wysiłek zbrojny w wojnie przeciwko Koloniom aż po dzień rychłego zwycięstwa!"

Niektórzy psychologowie uważają, że komunikacja, czyli wymiana informacji, jest jedną z potrzeb życiowych człowieka, podobnie jak pragnienie bezpieczeństwa i akceptacji. Dlatego wszelakie media odgrywają w naszym życiu ogromną rolę. Gdy mamy jakiś problem i chcemy znaleźć jego rozwiązanie, prędzej zapytamy wujka Google niż poprosimy jakiegoś człowieka o pomoc. Popełniamy jednak jeden, bardzo znaczący błąd – zakładamy, ze wszystkie informacje znalezione w Internecie, gazetach, telewizji są rzetelne i w całości prawdziwe. A najgorsze jest to, że nawet nie usiłujemy tego sprawdzić, tylko od razu na ślepo im wierzymy. A gdyby wszystko, czym karmią nas media okazało się propagandą rządową? Czy tak jak June i Day postanowilibyście na własną rękę poszukiwać prawdy?

„Zabicie człowieka, który stoi na czele całego systemu, wydaje się niewielką ceną w zamian za wywołanie rewolucji, nie sądzisz?”
Day i June, chcąc ratować Edena, dołączają do Patriotów.
Elektor Primo umiera. Władzę obejmuje jego syn – Anden. Kim jest? Wrogiem czy wybawcą?

Przywódca Patriotów jest pewien odpowiedzi i wierzy, że tylko krwawa rewolucja może uratować kraj. Day i June muszą podjąć decyzję, po której stronie barykady stanąć.
Day i June docierają do Vegas w chwili, kiedy staje się coś nieprawdopodobnego: Elektor Primo umiera, a jego syn – Anden – przejmuje rządy w Republice. W chwili kiedy kraj pogrąża się w chaosie, Day i June dołączają do Patriotów. W zamian za obietnicę odnalezienia Edena oraz przerzucenia ich do Kolonii, Day decyduje się na coś, czego unikał przez całe życie – razem z June wezmą udział w zamachu na nowego Elektora Primo.

Śmierć Elektora to szansa na zmiany w kraju, w którym mieszkańcy zbyt długo byli zmuszani do milczenia.
Jednak kiedy June zbliża się do Elektora, zdaje sobie sprawę, że Anden w niczym nie przypomina swojego ojca. Dziewczyna jest rozdarta między tym, czego oczekują od niej Patrioci, a swoim przeczuciem: A jeśli to właśnie Anden jest nadzieją na nowy początek? Czy rewolucja nie powinna być czymś więcej niż zemstą pełną gniewu i krwi? A co jeśli Patrioci się mylą? [opis z okładki]

Przecież gardzę Republiką, prawda? Chcę, by upadła, no nie? Sęk w tym, że dopiero teraz widzę pewną różnicę – nienawidzę praw, które rządzą Republiką, ale sam kraj kocham. Kocham tych ludzi.”

Tak z grubsza prezentuje się fabuła drugiej już części „Legendy” Marie Lu. Zwykle uważam, że druga część cyklu jest najbardziej decydującym fragmentem kariery pisarza. Tom pierwszy ma za zadanie tylko przyciągnąć czytelnika tak, żeby ten nawet tylko z czystej ciekawości sięgnął po kolejną część. Na tym etapie można wybaczyć większość pomniejszych błędów – dopiero zaczyna, przecież jeszcze będą z niego ludzie pisarze! Dlatego w pierwszej części wystarczy dobra historia, w sam raz, żeby zaciekawić potencjalnego odbiorcę. Schody zaczynają się dopiero później, tak w okolicach drugiego tomu serii. Wtedy, obeznani już z ogólną fabułą, zaczynamy dostrzegać te większe niedociągnięcia, bo przecież nie jest to pierwsza książka tego autora i już tylko od niego zależy, czy będziemy mieli czym się bulwersować. Jeśli teraz zauważymy, że książka i styl pisania wcale nie jest taki genialny, wcale nie ma pewności czy sięgniemy po kolejne części cyklu. Jak już mówiłam, na tym etapie wszystko zależy od autora – miał już w końcu czas, żeby się „obrobić” i nabrać dobrych nawyków. Jeśli dobrze to wykorzystał i na przestrzeni pierwszej i drugiej części cyklu widać jakiś postęp – wtedy nie można sobie wyobrazić lepszej sytuacji. Niestety, część młodych autorów, których pierwsza książka osiągnęła sukces, próbują popłynąć na tej fali sławy dalej i zapominają o jakości, która przecież powinna być najważniejsza. Dobrze, za bardzo się rozpisałam. A jak to było z Marie Lu? Osiadła na laurach i pozwoliła, żeby kolejna książka popłynęła na fali poprzedniej, czy wbrew przewidywaniom kolejny tom „Legendy” jest jeszcze lepszy?
Nie mogło być inaczej, oczywiście Marie Lu nie zawodzi swoich czytelników i prezentuje kolejną część co najmniej równie dobrą jak pierwsza, a może nawet lepszą. Wrażenie jedności tych dwóch tomów potęguje fakt, że akcja „Wybrańca” rozpoczyna się zaledwie kilka dni po zakończeniu akcji „Rebelianta”. Z pierwszą częścią cyklu niestety nie jestem „na świeżo”, więc gdy od razu wpadłam do jakiegoś pociągu razem z June i Dayem, poczułam się trochę… zdezorientowana. Co oni robią w tym pociągu? Kto ich goni? Gdzie podążają? Na szczęście ten stan nie trwał długo i już po chwili przypomniałam sobie nie tylko zakończenie poprzedniej części, ale nawet ogólny zarys wydarzeń! Czuję się mądra. Ale spokojnie, nawet ci mniej ogarnięci się połapią, bo autorka co jakiś czas podrzuca różne flashbacki, a niektóre sceny znane z poprzedniej części przedstawia w nowym świetle. I musicie mi uwierzyć na słowo, całkiem fajnie to wyszło.
„Day, ów chłopiec z ulicy, którego całym bogactwem było brudne ubranie i szczerość w oczach, zawładnął moim sercem. Jest najpiękniejszy na świecie, zarówno ciałem jak i duszą. Jest srebrnym błyskiem w świecie ciemności. Jest moim światłem”.

Barwne i częste opisy są tym, po czym rozpoznajemy styl Marie Lu. Za pomocą samego słowa autorka ukazuje nam nieprawdopodobne obrazy przyszłości. Dwie wersje, tak dla ścisłości. W pierwszej z nich, Republice, władza szerzy się rządami terroru, a ludność dziesiątkowana jest przez epidemię, na którą „nie ma” lekarstwa. Z drugiej strony, Kolonie także nie prezentują się najlepiej. Nie na miejscu chyba będzie, jeśli scharakteryzuję tutaj to miejsce (spoilery, spoilery wszędzie!), więc powiem tylko tak: warto jest się samemu przekonać.

Wracając do opisów, to „Rebeliant” jest książką jedną z niewielu, w których tak rozbudowana ilość mi nie przeszkadza. Wyjaśnienie jest proste: Marie Lu po prostu ma CO opisywać, więc nie czujemy się znużeni. Różnorodne wątki przeplatają się, tworząc szalone tempo akcji przepełnionej licznymi zwrotami i wydarzeniami, co sprawia, że książkę czyta się stosunkowo szybko. Ma na to wpływ także lekki język, jaki posługuje się autorka, a także to, że Lu co jakiś czas przerzuca punkt widzenia. Dwutorowa narracja, tak ja w poprzedniej części, pozwala dogłębnie poznać każdego z dwojga głównych bohaterów z osobna. Zarówno June, jak i Day ciągną za sobą pewien bagaż doświadczeń związanych z utratą bliskich, co wyciąga z nich uczucia, które normalnie pozostałyby ukryte. Pozwala nam to na dogłębną analizę ich charakterów, dzięki której dochodzimy do wniosku, że autorka odwaliła genialną robotę kreując bohaterów „Legendy”. Tak dobrą, że nawet wątek romantyczny pomiędzy nimi mi nie przeszkadza.

„ - A jak twoim zdaniem Elektor chce naprawić ten kraj swoimi idiotycznymi pomysłami? Jak ten bogaty dzieciak chce nas zbawić?
- Przestań go tak nazywać! Jeśli zmieni ten kraj, to dokona tego dzięki swoim pomysłom, a nie pieniądzom! Pieniądze nie liczą się, gdy…
- Nie waż się powiedzieć mi tego prosto w oczy. Pieniądze to najważniejsza rzecz pod słońcem.
- Nie, to nieprawda.
- Mówisz tak, bo nigdy ci ich nie brakowało.”

Podsumowując, „Rebeliant” to książka co najmniej wybitna, obok której nie można przejść obojętnie. Może nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że jest lepsza niż osławione „Igrzyska śmierci”, jednak na pewno zwraca uwagę niebanalną scenerią i fenomenalną historią. Dystopijno-przygodowy charakter książki z pewnością przypadnie do gustu wielu osobom, zwłaszcza że akcja goni akcję, a autorka płynnie przechodzi pomiędzy wydarzeniami i narracją. Jak dla mnie, tyle wystarczy, żeby „Wybraniec” osiągnął zasłużony sukces.

"Ślubuję wierność fladze wielkiej Republiki Amerykańskiej, naszemu Elektorowi Primo oraz naszym wspaniałym stanom. Ślubuję wspierać wysiłek zbrojny w wojnie przeciwko Koloniom aż po dzień rychłego zwycięstwa!"

Niektórzy psychologowie uważają, że komunikacja, czyli wymiana informacji, jest jedną z potrzeb życiowych człowieka, podobnie jak pragnienie bezpieczeństwa i...

więcej Pokaż mimo to