-
Artykuły„Nowa Fantastyka” świętuje. Premiera jubileuszowego 500. numeru magazynuEwa Cieślik3
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 2LubimyCzytać3
-
ArtykułyTo do tych pisarek należał ostatni rok. Znamy finalistki Women’s Prize for Fiction 2024Konrad Wrzesiński9
-
ArtykułyMaj 2024: zapowiedzi książkowe. Gorące premiery książek – część 1LubimyCzytać13
Biblioteczka
2016-05-06
2016-05-06
2016-05-06
2012-04-06
2012-06-05
„Ciesz się życiem, dopóki trwa.” [s. 287]
Jestem zdania, że nikt nie powinien znać daty swojej śmierci. To byłoby czyste szaleństwo, wstawać każdego dnia rano i odliczać dni do tego, co nieuchronne. Z czasem ludzie zaczęliby od tego wariować, a przecież nie o to tutaj chodzi. Nawet teraz, gdy ludzie na przygotowanie się do tej myśli mają jakieś siedemdziesiąt wiosen ( niestety, są wyjątki...), każdy boi się myśli o niechybnym końcu. A gdyby ludzie na całe życie przeznaczone mieliby jedynie dwadzieścia lat?
„Miłość jest naturalna. To więcej niż w dzisiejszych czasach można powiedzieć o ludzkiej rasie, która składa się z krótkowiecznych sztucznych stworzeń. Czemu się dziwię, ze moje małżeństwo to fikcja...” [s. 110]
Dzieci poczęte w naturalny sposób są niedoskonałe. Dlatego stworzono rasę doskonałych ludzi, sprawniejszych fizycznie i umysłowo. Ale coś poszło nie tak. Tylko pierwsze pokolenie jest bez skazy. Potomkowie idealnych ludzi umierają w wieku zaledwie dwudziestu lat. Oczywiście, naukowcy nadal pracują nad wynalezieniem antidotum, ale, delikatnie mówiąc, kiepsko im to idzie. Żeby zapewnić przetrwanie gatunku młode dziewczęta są porywane z własnych domów i zmuszane do poligamicznych małżeństw. Rhine Cecily i Jenna trafiają do domu położonego wśród pięknych ogrodów, gdzie wszystkie poślubia syn właściciela. Ale serce Rhine bije do Gabriela, młodego służącego. Razem zaryzykują wszystko, żeby odzyskać wolność...
„Coś bardzo złego stało się ze światem.” [s. 171]
„Atrofia” to kolejna powieść dystopijna, przedstawiająca wizję przyszłości. Obecnie jest to gatunek najbardziej popularny wśród młodzieży, tuż obok paranormal romance, dlatego coraz ciężej jest nas w tym temacie zaskoczyć. Jednak świat wykreowany przez Lauren DeStefano zdołał porwać moje czytelnicze serce pod względem kilku istotnych elementów. Pierwszym z nich jest zdecydowanie pomysł. Z pozoru prosty i nieprawdopodobny, ale po głębszym zastanowieniu już widać, że wizja takiego życia momentalnie staje się realna. Podczas lektury nieraz odetchnęłam ulgą, wiedząc, że jak na razie świat tak nie funkcjonuje, gdyż na takich zasad już dawno byłabym mężatką z przymusu. Szczęśliwie jednak mogę sobie tylko zadawać pytanie, czy świat rzeczywiście stanie się taki, jak w załączonym opisie?
„Chcesz śmierci ludzkiej rasy, więc wygląda na to, że wszystko idzie po twojej myśli.” [s.179]
Jak już wcześniej wspomniałam, do domu Zarządcy Lindena trafiają trzy dziewczyny, każda jest inna. Nieczęsto mi się to zdarza, gdyż nie udało mi się nigdy zapałać sympatią aż do tylu bohaterów z jednej książki, ale polubiłam wszystkie. Być może dlatego, ze w „Atrofii” nie spotkamy się z postaciami idealnymi – każda z dziewczyn ma swoje wady i zalety, dzięki czemu zostało nam ułatwione identyfikowanie się z nimi. Wraz z szesnastoletnią Rhine, do przepięknego gaju pomarańczowego trafiają osiemnastoletnia Jenna i trzynastoletnia Cecily. Kolejne rzadkie uczucie – współczucie – zaczęłam żywić do tej ostatniej. Cecily z początku nazywałam w myślach „rudą małpą” za to jej rozwydrzenie i rozkapryszenie. Jednak później w moim odczuciu stała się ona zagubioną i pozbawioną dzieciństwa dziewczynką, a przecież takiej współczuć należy.
Z kolei jak Jennę lubiłam od samego początku, w takim samym stopniu zakończyłam książkę. Przez to, że została zraniona i pozbawiona rodziny w tak brutalny sposób sprawiło, że stała się osobą niezwykle silną emocjonalnie. Zauroczyło mnie także to, że na zewnątrz twarda dziewczyna w głębi potrafi cieszyć się nawet z najmniejszych rzeczy.
Ale bez względu na wszystko, najważniejszą postacią w całej książce jest bez wątpienia Rhine. Wskazuje na to umiejętnie poprowadzona narracja pierwszoosobowa z punktu widzenia szesnastolatki. Nie powinno mnie to specjalnie zachwycać – ten zabieg w dystopiach jest teraz powszechnie stosowany, jednak dzieło Lauren DeStefano ma w sobie „to coś”, co chwyta czytelnika za serce i nie wypuszcza, dopóki nie pozna się zakończenia historii dziewczyny, która pragnęła wolności.
„ „Prawdziwy” to słowo uznawane w tym domu za wulgarne.” [s. 243]
Kolejnym nieczęstym aspektem „Atrofii” jest zawarcie morału. Już nie jest to płyciutka historia o zakazanej miłości, jak sądząc po opisie mogłoby się początkowo wydawać. To wielopłaszczyznowa opowieść o poszukiwaniu wolności w świecie, w którym stała się ona towarem deficytowym i mozolnym odkrywaniem własnego ja – bez względu na skutki.
„Jeśli ci życie miłe, nie próbuj więcej żadnych sztuczek.” [s. 249]
Książka jest niesamowita, nie mogłam się przyczepić absolutnie do niczego. Każdy detal jest starannie dopracowany i aż nie mogę uwierzyć, iż to dopiero debiut nazywanej pisarką dopiero od niedawna Lauren DeStefano. Dlatego też śmiało mogę stwierdzić, ze „Atrofia” stanowić będzie pozycję obowiązkową dla fanów wszelkich dystopii, ale myślę, że pierwsza część trylogii Chemiczne Światy zainteresuje także zaciekłych przeciwników tego gatunku. Kto wie, może nawet ich do niego przekona? Dodatkowo ta okładka, niby prosta, ale jednak zawierająca więcej przekazu ukrytego w symbolach. Mogłabym się na nią patrzeć i patrzeć ... w oczekiwaniu na kolejną część.
[Recenzja zamieszczona wcześniej na moim blogu: marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„Ciesz się życiem, dopóki trwa.” [s. 287]
Jestem zdania, że nikt nie powinien znać daty swojej śmierci. To byłoby czyste szaleństwo, wstawać każdego dnia rano i odliczać dni do tego, co nieuchronne. Z czasem ludzie zaczęliby od tego wariować, a przecież nie o to tutaj chodzi. Nawet teraz, gdy ludzie na przygotowanie się do tej myśli mają jakieś siedemdziesiąt wiosen (...
2012-06-22
„W rzeczywistości jesteśmy tacy, jakimi widzą nas inni. Jeśli chodzimy pochyleni, to chodzimy pochyleni, mamy kiepską koordynację ruchową, bo taka rola przypadła nam w życiu, które toczy się koło nas. Jeśli mówią, ze mamy źle dobrane ubranie, zaczniemy zaniedbywać swój wygląd, żeby w ten sposób wyrazić pogardę wobec nich i ukarać samych siebie.” [s. 52]
Świat giełdowych spekulacji i biznesów na ogromną skalę to codzienność Erica Packera. Pewnego dnia w kwietniu 2000, tak jak zwykle, młody milioner wybiera się na przejażdżkę po mieście sparaliżowanym przyjazdem Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wieziony supernowoczesną limuzyną Eric ogląda przez przyciemniane szyby kondukt żałobny po śmierci uduchowionego rapera i zamieszki antyglobalistów, które wybuchły na Times Square.
Ochroniarze obawiają się, że Packer jest celem zamachu, także informacje wywiadowcze zdawają się potwierdzać te przypuszczenia, wskutek czego zwiększona zostaje ochrona. Ale czy skutecznie?
„Wiedzieć i nie działać to nie wiedzieć.” [s. 72]
„Cosmopolis” opowiada o młodym milionerze, który w pogoni za fortuną stracił swoje człowieczeństwo, przez co jest obojętny na każdą krzywdę ludzką. Ba, nawet sam nie waha się takiej wyrządzić. To Eric Packer, który z pewnością nie jest postacią, którą można łatwo polubić. Jego życie wydaję się sielankowe – Packer jest właścicielem czterdziestoośmiopokojowego apartamentu oraz bombowca nuklearnego, a ostatnio ożenił się z dziedziczką wielkiej fortuny. Żyć nie umierać, prawda? Jednak to, co na początku wydawało się jak z obrazka i godne pozazdroszczenia, nagle juz takie nie jest. Poznajemy coraz więcej detali życia milionera i zauważamy, ze jest ono po prostu puste. Zresztą, tak samo, jak jego właściciel.
Don DeLillo zdecydował się wykorzystać schemat „złego bogacza”. Co innego, że po prostu nie lubię takich postaci, a co innego, że autorowi udało się wykreować na podstawie tego realistyczną postać, jaką widzimy w Ericu Packerze. Szkoda tylko, ze z innymi osobami DeLillo postąpił tak oszczędnie – wszyscy są tylko przelotną plamką w życiu Packera.
Powieść DeLilla z pewnością nie należy do najłatwiejszych. Odbioru nie ułatwia dosyć specyficzny język, który zmusza do myślenia i czytania pomiędzy wierszami, dlatego nie jest to raczej książka na odstresowanie się. Przy zasiadaniu do lektury należy więc być skupionym, a naszych myśli nie powinno rozpraszać nic innego. Ja niestety do „Cosmopolis” często zasiadałam zabiegana, tak więc potrzebowałam znacznie więcej czasu na wczucie się w samą fabułę, jak i język. Tego nie uprościł mi też fakt, że autor często i chaotycznie przeskakiwał pomiędzy miejscami akcji; na przykład w jednym momencie Packer siedzi w limuzynie lawirującej pomiędzy samochodami, by kartkę później znajdować się juz w hotelu. Mieszało mi to w głowie, ale jednak ogólny przekaz rozumiałam.
„”Wszystko jest skandalem. Umieranie to skandal. Ale wszyscy to robimy.” [s. 106]
Tak uwielbiana przeze mnie narracja trzecioosobowa sprawdziła się w tym przypadku. Miałam jednak wrażenie, ze autor kurczowo trzyma się postaci Erica, czasami tylko dodając wstawki z punktu widzenia tajemniczego mężczyzny, znanego tylko z nazwiska. A szkoda, chętnie poznałabym całą historię z punktu widzenia innych osób, mimo wyraźnego zaznaczenia, ze to Packer gra w „Cosmopolis” główną rolę.
Jak widać, „Cosmopolis” ma swoje plusy i minusy. Skąd tylko 5/10? Niestety, powieść Don DeLilla nie przypadła mi do gustu, jednak nie mówię, że nie spodoba się nikomu. Nie uważam się za jakiegoś guru, żeby zabraniać Wam czytać tę książkę. Wręcz przeciwnie – nie jest ona stratą czasu, a to, że mnie się nie spodobała, nie oznacza, że nikt się nią nie zachwyci. Nie potrafię do końca powiedzieć, dla kogo jest „Cosmopolis”. Chyba sami musicie zdecydować, czy ten klimat Wam odpowiada.
[Recenzję zamieściłam wcześniej na moim blogu: marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„W rzeczywistości jesteśmy tacy, jakimi widzą nas inni. Jeśli chodzimy pochyleni, to chodzimy pochyleni, mamy kiepską koordynację ruchową, bo taka rola przypadła nam w życiu, które toczy się koło nas. Jeśli mówią, ze mamy źle dobrane ubranie, zaczniemy zaniedbywać swój wygląd, żeby w ten sposób wyrazić pogardę wobec nich i ukarać samych siebie.” [s. 52]
Świat giełdowych...
2012-07
2012-11-08
Jeśli nadejdzie jutro
„Podobno tuż przed śmiercią całe życie staje człowiekowi przed oczami. W moim przypadku było inaczej.”
Czy kiedykolwiek pragnąłeś cofnąć czas? Czy gdybyś dostał drugą szansę, postąpiłbyś tak samo, a może coś byś zmienił? Zastąpił swoją decyzję jakąś inną, lepszą? Na pewno znajdą się osoby, które na wszystkie te pytania odpowiedzą twierdząco. A wtedy, następnego dnia, postarają się być lepszymi ludźmi. Zmienić coś konkretnego w swojej rutynie, sprawić, żeby ktoś się uśmiechnął, czy nawet przebaczył. Właśnie, jutro jest kolejny dzień... A jeśli ono nigdy nie nadejdzie?
„Fajnie, że wszystko przychodzi nam z taką łatwością. Dobrze wiedzieć, ze możesz zrobić, co tylko zechcesz, i nie spotkają cię za to żadne przykre konsekwencje.” [s. 18]
Samantha Kingston ma wszytko - najbardziej uroczego chłopaka, trzy wspaniałe przyjaciółki i pierwszeństwo we wszystkim w szkole Thomasa Jeffersona, od najlepszego stolika w stołówce po najbardziej pożądane miejsce na parkingu. Piątek dwunastego lutego powinien być kolejnym dniem z jej sielankowego życia.
Jednakże zamienia się on w jej ostatni dzień. Ale wtedy dostaje drugą szansę. Siedem szans. Przeżywając ostatni dzień w ciągu jednego tygodnia, rozwikła tajemnicę swojej śmierci. Odkryje prawdziwą wartość wszystkiego, co może stracić...
„Kto powiedział, że życie ma być sprawiedliwe.” [s. 19]
A owego dnia, w Dzień kupidyna, Sam, jak zwykle, dostaje wiele róż - swego rodzaju wyznacznika popularności. To ilość doręczonych do danej osoby Valogramów decyduje o tym, czy możemy zjeść lunch przy stoliku najbardziej lubianych. A wśród nich nie ma miejsca dla nadawcy jednej wyjątkowej róży. Prześlicznej, kremowej, od dawnego przyjaciela. Ale Sam nie pamięta już o dawnych znajomych. Teraz, kiedy należy do elitarnej paczki dziewczyn, inni nie są dosyć „cool” żeby się z nią zadawać. Co więcej, Sam nauczyła się tego od swojej przyjaciółki. A nawet trzech.
„Jutro nareszcie będę kimś innym.” [s. 48]
Raczej nie będę zbytnio oryginalna, jeśli napiszę, że główna bohaterka zmienia się podczas trwania powieści. Jednak nie da się ukryć, że jest to głównym tematem książki. Przez sporą część tejże powieści, Sam jawi się jako okropnie samolubna istota, denerwująca mnie dokładnie każdym posunięciem. Nie obchodzą jej uczucia innych, każdego potrafi bez skrupułów zmieszać z błotem, ślepo podążając za grupką swoich przyjaciółek. Na początku książki Sam przypomina dokładnie taki typ dziewczyny, jakiej nie cierpię i której unikam za wszelką cenę. Dlatego też przejście przez pierwszy rozdział było prawdziwą udręką, w końcu nie ma nic gorszego, jak bohater odpychający od książki samym swoim istnieniem. Jednak wciąż powtarzałam sobie, ze ten etap minie, a czytanie znów stanie się przyjemnością. Tak ja przypuszczałam, już w kolejnym rozdziale dziewczyna zaczęła zastanawiać się nad swoim postępowaniem i powoli próbować się zmienić. W tym momencie, tak w głębi duszy, serdecznie podziękowałam autorce za zmieszczenie tego mało chwalebnego etapu w absolutnym minimum, ale na tyle, żeby czytelnik zauważył potężny kontrast pomiędzy Sam z początku i Sam końcówki książki.
„Cały świat to oszuści -jeden, wielki, jasno świecący szwindel. I za jakiegoś powodu ja za to płacę. To ja umarłam. To mnie uwięziono.” [ s. 151]
Zwracając uwagę na fakt, iż „7 razy dziś” to dopiero debiut Lauren Oliver, jestem pod ogromnym wrażeniem. Każde ze słów autorki układało się w bardzo dokładne obrazy, ukazujące sytuację z każdego dnia w zupełnie nowym świetle. Także każdy z dni, pozornie takich samych, ukazywał się zupełnie inne niż pozostałe, a to dlatego, że autorka umiejętnie odsłaniała przed nami szczegóły, by na ostatnich kartkach nagle wszystko stało się jasne i przejrzyste. Do tego stopnia, że mogłam klepnąć się w głowę i stwierdzić, że mogłam dojść do rozwiązania wcześniej. A pomimo tego, że zakończenia oczywiście się spodziewałam, wciąż potrafiło mi ono przynieść zaskoczenie.
„Czasem boję się zasnąć z powodu tego, co za sobą zostawiam.” [s. 340]
Książki zazwyczaj wywołują we mnie emocje, czasem nawet bardzo silne. Także tutaj zdarzały się momenty, kiedy po prostu musiałam na chwilę przestać czytać i zastanowić się nad tym, co przed chwilą przeczytałam. I to bynajmniej nie dlatego, że odrzuciło mnie głupie zachowanie bohaterów, bo do tego nie mam zarzutów - tak po prostu musiało być i nie ma innej opcji. Wracając do tematu, książka pani Oliver wywołuje emocje tak silne i zupełnie skrajne – od uśmiechu do smutku, zostawiając we mnie głęboki ślad. Właśnie dlatego jestem pewna, że „7 razy dziś” zostanie w mojej pamięci na długo. Po za tym, sądzę, że każdy powinien się zapoznać z debiutem Lauren Oliver, chociażby, żeby spojrzeć inaczej na niektóre kwestie.
„Kiedy umierasz, wiele się zmienia, choć - jak mi się zdaje – umieranie to powodująca największą samotność rzecz, jaką można zrobić.” [s. 224]
Nie dziwię się, że ‘7 razy dziś” niemal od razu zostało okrzyknięte światowym bestsellerem. Książka zdecydowanie na to zasługuje, a to dzięki wyrazistym bohaterom, niebanalnemu pomysłowi na interesującą przede wszystkim wciągającą fabułę oraz ważnym poruszanym tematem. Śmierć przecież wciąż jest raczej tematem tabu - nie mówi się o tym głośno. A Lauren Oliver pokazuje, ze śmierć wcale nie musi być straszna, przypominając o tym, że najważniejsze jest to, jak zapamiętają nas inni.
Jeśli nadejdzie jutro
„Podobno tuż przed śmiercią całe życie staje człowiekowi przed oczami. W moim przypadku było inaczej.”
Czy kiedykolwiek pragnąłeś cofnąć czas? Czy gdybyś dostał drugą szansę, postąpiłbyś tak samo, a może coś byś zmienił? Zastąpił swoją decyzję jakąś inną, lepszą? Na pewno znajdą się osoby, które na wszystkie te pytania odpowiedzą twierdząco. A wtedy,...
2013-03-13
2013-03-29
WYSTARCZY JEDEN DOTYK
Mitami, czy to greckimi, czy jakimikolwiek innymi interesowałam się niemalże od zawsze. Z zainteresowaniem słuchałam nauczycieli opowiadających o perypetiach bogów, które podobały mi się zdecydowanie bardziej niż wykłady o królach i ich panowaniu oraz wkuwanie dat. Mitologia, legendarni wojownicy – to jedne z moich ulubionych wątków w książkach młodzieżowych, więc „Dotyku Gwen Frost” nie mogłam sobie odpuścić.
„Chciałam ją zapytać, dlaczego takie rzeczy jak morderstwo się zdarzają, dlaczego wszyscy uczniowie mają w przyszłości uczestniczyć w jakiejś głupiej starodawnej wojnie między bogami. Dlaczego bogowie nie walczą sami ze sobą i nie zostawią nas w spokoju?” [s.127]
Nazywam się Gwen Frost i posiadam wyjątkowy dar…
Potomkowie legendarnych wojowników takich, jak Spartanie, Amazonki czy Walkirie posiadają magiczne moce.
W Akademii Mitu uczą się panować nad swoimi umiejętnościami i ich odpowiednio używać.
Główną bohaterką serii jest siedemnastoletnia Gwen Frost, obdarzona nadzwyczajnym talentem. Jej cygański dar, polega na tym, że wystarczy jej jeden dotyk, aby wiedzieć wszystko o danym przedmiocie czy człowieku. Jednak Gwen czuje nie tylko pozytywne wibracje, lecz także te złe i niebezpieczne. Szybko się orientuje, że jest o wiele silniejsza niż myśli i że będzie potrzebowała swoich umiejętności, aby pokonać potężnego wroga – mrocznego boga Loki.
„W komiksach nikt naprawdę nie umiera, nawet złoczyńca. A przynajmniej nie na długo.” [s. 134]
Przyznam się szczerze, że na samym początku książki, bo po zaledwie dwóch rozdziałach, miałam jej dość. Długie opisy i stosunkowo małe natężenie akcji nudziło mnie, przez co przez sam początek ciężko mi było przebrnąć. Rozumiem, że autorka musiała wprowadzić nas w świat Akademii Mitu, ale naprawdę nie miałabym nic przeciwko, gdyby pomiędzy opisem biblioteki, a opisem dziedzińca zadziało się coś ciekawego. Mogę się założyć, że gdyby nie przesadnie szczegółowe opisy (na przykład, przeznaczyć dwie strony na pokój koleżanki – mistrzostwo), to książka byłaby o połowę krótsza. Ale przynajmniej coś by się działo.
Była już szkoła dla czarodziei („Harry Potter”), szkoła dla wampirów („Dom Nocy”), czy dla dampirów i morojów – czystej krwi („Akademia wampirów”). Teraz mamy Akademię Mitu – szkołę dla potomków legendarnych wojowników. Wybór scenerii może i nie zaskakuje niczym szczególnym, ale mimo to jest ciekawy, na swój sposób oczywiście. Nie mówię tutaj o samym miejscu – mam na myśli przede wszystkim klimat panujący we wnętrzu Akademii Mitu. Podoba mi się umiejscowienie akcji w srogich murach szkoły i internatem. Chociaż niektórym może to przeszkadzać, wydarzenia nie „przemieszczają się” – akcja nie wychodzi poza ściany Akademii, co może wydawać się monotonne, ale naprawdę nie jest. Przecież zważając na to, ile się dzieje, nawet najnudniejsze miejsce wciągnie czytelnika.
I tak właśnie jest. Pomijając przydługi wstęp, potem zdarzenia mkną naprawdę szybko, dzięki czemu powieść czyta się z niemałym zainteresowaniem. Wychodzące na światło dzienne nowe fakty sprawiają, że zaangażowany czytelnik sam poważnie zastanawia się nad zagadką, która na początku jest naprawdę tajemnicza i nawet nowe wiadomości nie rozjaśniają sprawy. Dopiero pod sam koniec elementy powoli układają się w rozwiązanie dobrze skonstruowanej zagadki.
Autorce należy się plus przede wszystkim za język. Nawet mimo tego, że Jennifer Estep nie boi się poruszać tematów drażliwych, „ryzykownych”, dostajemy ciekawą, dobrze napisaną powieść z bohaterami rodem z Olimpu w tle. Lekki, ale nieszczędzący krytyki na temat seksu i alkoholu w środowisku młodzieży, jednak podkreślający wartość przyjaźni dodatkowo uprzyjemnia lekturę.
„Było mi… smutno. Że tak łatwo można kogoś zapomnieć, nawet jeśli – jak Jasmine – nie jest to najmilsza osoba pod słońcem. Nikt przecież nie chce zostać zapomniany.” [s.211]
W ogólnym rozrachunku, mogę powiedzieć, że książka jest dobra. Dlaczego TYLKO dobra? A to dlatego, że czasami była wprost niesamowita, by za chwilę irytować (mam tutaj na myśli na przykład powtarzanie po tysiąc razy: mama umarła i to moja wina). Ta tragedia, która autorka zaczęła wałkować na początku tylko mnie odstraszała i miałam ochotę porzucić książkę i zająć się czymś innym. Całe szczęście, ze tego nie zrobiłam, ponieważ po tym przydługim wstępie czekała mnie prawdziwa niespodzianka! Zniechęcona pierwszymi rozdziałami bez optymizmu przewracałam kartki, gdzie już na mnie czekała wartka akcja, ciekawi bohaterowie (Logan Quinn!) i naprawdę ciekawy wątek morderstwa. Mity, bohaterzy, bogowie, odwieczna walka, miłość, zagadka to są niektóre określenia nasuwające mi się na myśl po przeczytaniu tej książki, którą mimo wszystko polecam – mam wielką ochotę na następną część, co powinno mówić samo za siebie.
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
WYSTARCZY JEDEN DOTYK
Mitami, czy to greckimi, czy jakimikolwiek innymi interesowałam się niemalże od zawsze. Z zainteresowaniem słuchałam nauczycieli opowiadających o perypetiach bogów, które podobały mi się zdecydowanie bardziej niż wykłady o królach i ich panowaniu oraz wkuwanie dat. Mitologia, legendarni wojownicy – to jedne z moich ulubionych wątków w książkach...
2013-07-13
2013-09-10
2013-09-10
2013-11-01
„Czasami na kłamstwach można polegać bardziej niż na prawdzie.” [s.9]
Czy jesteśmy we wszechświecie sami? Czy życie istnieje tylko na Ziemi? To pytania, które ludzkość zadaje sobie od wielu lat. W naszej rzeczywistości kosmos wciąż jest niezbadany i chociaż poczyniliśmy znaczne postępy w tym kierunku, to środowisko poza naszą planetą jest dla nas nieznajome. Wyobraźcie sobie natomiast świat, w którym nie tylko wiemy, że gdzieś tam daleko stąd mieszka ktoś inny - ten ktoś chce nas zaatakować, przejąć nasz dom. A my jesteśmy z nim w stanie wojny. Z góry przegranej wojny.
„Kto się wcześnie położy i wcześnie z łóżka wyskoczy, ten od tego głupieje i nie widzi na oczy.” [s. 248]
Wobec śmiertelnego zagrożenia nadciągającego z kosmosu Ziemia przygotowuje swoją broń ostatniej nadziei. Jest nią chłopiec, w którym odkryto zalążki niezwykłego geniuszu wojskowego. Czas nagli, a przyszłość dwóch cywilizacji spoczywa w rękach dziecka... [opis z okładki]
We wcale nie tak bardzo odległej przyszłości, Ziemia jest przeludniona, dlatego w wielu krajach wprowadzono ograniczenie liczby dzieci na rodzinę do dwóch. Jednak Rząd postanowił nagiąć zasady, dlatego w rodzinie pochodzącego z Polski Jana Pawła Wieczorka rodzi się Trzeci - chłopiec będący połączeniem swojego starszego rodzeństwa, agresywnego Petera i delikatnej Valetine. Chłopiec niezwykle inteligentny i uzdolniony. Czyli dokładnie taki, jakiego potrzebuje ludzkość, dlatego zwrócił uwagę zarządców Szkoły Bojowej już w wieku sześciu lat. Także wtedy przyszło mu podjąć pewnie najtrudniejszą decyzję życia. Mimo wszystko, młody Andrew postanawia opuścić rodzinę i udać się na szkolenie. I właśnie w tym miejscu zaczyna się ta niesamowita historia.
Pobieżnie mówiąc, taki świat kreuje nam Orson Scott Card w „Grze Endera”. Chłopcu przyszło żyć w trudnych czasach, bo w tej odległej przyszłości państwa współpracują ze sobą, żeby stworzyć jak największą flotę statków zdolną do pokonania kosmicznego najeźdźcy i obrony planety. Do sprawowania pieczy nad tą chwiejną sytuacją wyznaczony zostaje Hegemon, którego rządy, choć skuteczne, są rygorystyczne i surowe – jednakże tego przecież wymaga sytuacja. Z tego samego powodu Rząd chwyta się ostatniej deski ratunku i na szkolenia wojenne wysyła dzieci (głównie chłopców), które nie zdążyły nawet zasmakować życia. Muszą nauczyć się, jak walczyć z nieznanym wrogiem. Jednym z takich chłopców jest Ender. We wspomnianej Szkole Bojowej bierze udział w intensywnym, brutalnym szkoleniu. Nauczyciele czasami próbują „oszukać” rzeczywistość i podsuwają swoim uczniom gry fantasy, czyli proponują naukę w formie zabawy, ale prawdziwa rozgrywka odbywa się na salach treningowych, gdzie młodzi rekruci podzieleni na armie (Salamandry, Szczura…) toczą ze sobą bitwy z zastosowaniem różnych broni dostępnych w przyszłości.
A teraz wyobraźcie sobie, że tak wygląda każdy dzień sześcioletniego Endera. Dlatego wartą uwagi częścią książki są obrazy psychologiczne tych dzieci. Od dawna dziecko kojarzy nam się z niewinnością, jednak Card daje nam zupełnie inny przekaz. Już samo osadzenie kilkulatków w tej twardej, wojennej rzeczywistości robi wrażenie. Każdy współczesny nastolatek prawdopodobnie załamałby się pod ogromem wymagań, ale tutaj dzieci, a w szczególności Ender, prezentują coś zupełnie innego. Czytając książkę zapominamy o wieku bohaterów, ponieważ są oni niezwykle silni. Wyrwani ze swoich rodzin i od razu rzuceni na głęboką wodę radzą sobie z brakiem bliskich i choć wtedy, kiedy nikt nie widzi, mają chwile zwątpienia, to sami zakazują sobie wszelkich słabości. Nie załamują się i idą dalej. Ciężko byłoby wykreować wiarygodnie taką dorosłą osobę, a co dopiero dziecko i myślę, że właśnie tu najlepiej widać talent autora.
Tak naprawdę, to spodziewałam się zupełnie innej książki. Miałam wrażenie, że w powieści o takiej tematyce nie będzie miejsca na psychologiczne rozważania, ponieważ najważniejsze będą typowe dla science fiction bitwy. Zamiast tego, otrzymujemy dobrze zbilansowaną pod tym względem opowieść – oczywiście, Ziemia jest przecież w stanie wojny, więc nie mogło się obejść bez opisów szkolenia i w ramach tego bitew, ale w „Grze Endera” równie ważni są bohaterowie i to, co oni czują. Każdy z nich jest na swój sposób unikalny, każdy zapada nam głęboko w pamięć. Mam tu na myśli w szczególności Petrę. Najlepsza snajperka w całej akademii i jeszcze dziewczyna? Tak, ja to kupuję. W całej książce nie brakuje podobnych charakterów, jednak wszystkich łączy jedno: każde z nich zostało rzucone na głęboką wodę i mimo to, wciąż się nie załamali, a to zasługuje na pochwałę.
Nie lada gratką dla polskich fanów Orsona Scotta Carda będzie zamieszczone na końcu najnowszego wydania „Gry Endera” opowiadanie pod tytułem „Chłopiec z Polski”. Opowiada ono o pięcioletnim Janie Pawle Wieczorku, u którego Rząd również zauważył interesujące umiejętności… Jednak wracając do głównej części książki, chcę jeszcze powiedzieć, że to książka uniwersalna i ponadczasowa. „Gra Endera”, mimo że opowiada o zaledwie sześcioletnim chłopcu, to zmusza do refleksji, nie jest jedynie pustą lekturą, dlatego mogę ją polecić zarówno miłośnikom science fiction, jak i fanom rozbudowanych powieści psychologicznych.
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„Czasami na kłamstwach można polegać bardziej niż na prawdzie.” [s.9]
Czy jesteśmy we wszechświecie sami? Czy życie istnieje tylko na Ziemi? To pytania, które ludzkość zadaje sobie od wielu lat. W naszej rzeczywistości kosmos wciąż jest niezbadany i chociaż poczyniliśmy znaczne postępy w tym kierunku, to środowisko poza naszą planetą jest dla nas nieznajome. Wyobraźcie...
2014-02-03
2014-03-16
2014-06-05
"Czytanie sprawia, że człowiek czuje się połączony z doświadczeniami innych i dzięki temu mniej dziwny".
Jest rok 2264. Mroczna Zima już minęła. Średnia długość życia to sto pięćdziesiąt lat. Większość prac wykonują roboty. Ludzie posługują się mózgołączem, które pozwala im na zapisywanie wspomnień w globalnej bazie danych. Zaimek osobowy „ja” wyszedł z użycia. W tym stechnokratyzowanym społeczeństwie miłość jest czymś niepożądanym. Finn Nordstrom, dwudziestosześcioletni historyk i tłumacz martwego języka niemieckiego zostaje poproszony o zbadanie tajemniczego znaleziska – dziennika dziewczyny z XXI wieku. Tymczasem w innej czasoprzestrzeni Eliana odwiedza ulubioną berlińską księgarnię. Spotka w niej przystojnego mężczyznę, który nie wie… do czego służy guma do żucia. Co połączy tych dwoje? Niezwykła opowieść o uczuciu rodzącym się wbrew rozumowi. [źródło: lubimyczytac.pl]
Piękna okładka, wysokie oceny na lubimyczytac.pl i zachęcający opis. To musi być dobra książka! … Fail.
Po pierwsze, fabuła wcale nie jest taka interesująca, na jaką wygląda po opisie. Wydawca sugeruje w nim wspaniałą opowieść o wielkiej miłości na przestrzeni wieków. Ciężko mi się z tym zgodzić, dla mnie opis wyglądałby mniej więcej tak: Eliana w 2004 roku miała 14 lat i wtedy spotkali się po raz pierwszy, zgodnie z zasadami matematyki, w 2007 ma 17 lat. A on wciąż ma 26, bo sobie mieszka w 2065, do 2000' robi sobie wycieczki. Jak tak to opisać, to to brzmi jeszcze głupiej. Ale czekajcie, to jeszcze nie koniec. Finn wraca do swoich czasów, czeka u siebie dwa miesiące, potem wraca znowu do Berlina, tym razem później. Teraz ona ma 17 lat, on wciąż 26 (pierwszy raz ją spotkał jak miała 3 lata temu i to wcale nie jest dziwne, że od tego czasu w ogóle się nie postarzał) No i teraz jest wielkie love story. The end. Ja wiem, spec od marketingu ze mnie żaden, opis jest do bani, ale trafniej przedstawia to, o czym tak naprawdę jest książka. Czyli o niczym.
Z tym wielkim love story to też nie do końca prawda. Przez większość czasu główny bohater tylko siedzi i tłumaczy pamiętnik Eliany z „wymarłego niemieckiego”. Kiedy już czasami wychodzi z domu, myśli tylko o swojej pracy i nie zauważa, że atrakcyjna koleżanka usilnie stara się mu zaimponować. Podsumowując, Finn to wielki pracoholik i introwertyk. Takim facetom mówimy nie.
Aaaaaa, już wiem! To love story miało być pomiędzy nim a Elianą! Kto by się przejmował biedną Rouge. Problem w tym, że miłość Eliany i Finna nosi znamiona pedofilii, ponieważ dziewczyna ma lat 13, Finn wiecznie 26. Dlatego później robi się trochę mniej niepoprawnie politycznie, ponieważ dziewczynie przybywa lat, chłopakowi oczywiście nie. Magia? Nie, podróże w czasie odmładzają :) Aha, i scena „erotyczna” skończyła się na zsunięciu ramiączka sukienki, potem były wymowne trzy kropki. Czyli wersja ocenzurowana. Rozumiem, że cały wątek romantyczny miał być poetycki, ale do mnie to po prostu nie trafia.
Kiedy w książce jest chociażby wspomniane (a tutaj jak wół na okładce, że rok 2667), że akcja toczy się w przyszłości, zawsze kluczową kwestią jest dla mnie to, jak autor przedstawia swoją wizję świata za jakiś czas. Pod tym względem na „Nieskończoności” również się zawiodłam, ponieważ autorka postanowiła przemilczeć kwestię tak ważną jak świat przedstawiony. Wprowadziła tylko kilka mądrze brzmiących neologizmów (transfokatory lunarne?), które nic czytelnikowi zresztą nie dają, skoro przecież nie zna ich znaczenia. Z nowinek technicznych pojawiają się tylko te cosie lunarne (wciąż nie wiadomo co to) i roboty kuchenne, które chodzą i same robią posiłki. A, no i Internet we łbie, ale to akurat byłoby całkiem fajne.
Kiedy skończyłam książkę, pomyślałam sobie tak: gruncie rzeczy „Nieskończoność” wcale nie była taka zła, ale niestety do bólu przewidywalna. W ogóle nie pokazano wizji przyszłości, nie było żadnych zamieszań w chronologii… Zapomniałam jeszcze wspomnieć, że przez pierwsze 200 stron ciężko przebrnąć z uwagi na to, że kompletnie nic się nie dzieje. Ogólnie tak: ktoś chciał zrobić z Trylogii Czasu New Adult, ale nie wyszło.
"Czytanie sprawia, że człowiek czuje się połączony z doświadczeniami innych i dzięki temu mniej dziwny".
Jest rok 2264. Mroczna Zima już minęła. Średnia długość życia to sto pięćdziesiąt lat. Większość prac wykonują roboty. Ludzie posługują się mózgołączem, które pozwala im na zapisywanie wspomnień w globalnej bazie danych. Zaimek osobowy „ja” wyszedł z użycia. W tym...
„Głupcowi wydaje się, że wie wszystko. Mędrzec wie, że nic nie wie.”
Okładka dumnie głosi, że „Trylogia Trylle wywołała sensację wydawniczą, jakiej nie było od czasu Stephenie Meyer ani nawet J. K. Rowling.”. Rozumiem, że ten napis miał zachęcić, ale ze mną było chyba odwrotnie. Nie przepadam za takim porównywaniem ze znanymi nazwiskami, ale nie oceniałam, w końcu jeszcze nic nie wiedziałam o treści. Dlatego pojawia się pytanie, czy pierwszy tom tak zachwalanej trylogii rzeczywiście jest taki dobry? Na początku powiem, że tak, mimo że autorka nie ustrzegła się kilku błędów. Jakich? Zapraszam do zapoznania się z recenzją.
Kiedy Wendy miała sześć lat, jej matka, przekonana że Wendy jest potworem, rzuciła się na nią z nożem. Z tym potworem, to po części prawda, tylko, że Wendy o tym nie wie. Dlatego, gdy jedenaście lat później próbuje zgłębić tajemnicę swego pochodzenia, nie chce wierzyć w jego rezultaty. Jednak pewnego dnia na jej parapecie pojawia się chłopak, utrzymujący, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, w tym to o pochodzeniu Wendy. A byłoby jeszcze lepiej, żeby chłopak chciał zdradzić coś więcej, niż to, że musi ją zabrać w miejsce, o którym istnieniu nawet nie wiedziała...
Pierwszym z atutów jest nieszablonowa (no, przynajmniej po części...) fabuła. Oczywiście mamy dziewczynę, mamy chłopaka, niebezpieczeństwo i tajemnicę, ale chodzi mi bardziej o sam motyw przewodni całej trylogii – Trylle. Nazwa od razu przyniosła mi na myśl trolle (nie wiem, skąd skojarzenie ze Shrekiem...) stworzonka niezbyt przyjazne. Postacie z „Zamienionej” są bardziej pasożytami – podrzucają swoje dzieci bogatym ludziom, żeby po osiągnięciu przez podrzutki zabrać je wraz z całym majątkiem. Niezbyt spodobało mi się takie zachowanie, zresztą naszej głównej bohaterce też nie przypadło ono do gustu. Mimo że motyw ‘podrzutków’ pojawił się już między innymi w „Skrzydłach Laurel”, udało mi się nie porównywać obu powieści, dzięki czemu ocena będzie z pewnością wyższa – ominęłam zręcznie poczucie, że ‘to już było’.
Wendy to jedna z tych postaci, które polubiłam od pierwszej strony. Może czasami wydawała mi się rozkapryszona, czy może dziecinna, ale cenię ją za chęć odkrywania tajemnic, a przede wszystkim za swój upór. O nie, Wendy nie pozwoli, żeby coś działo się bez jej wiedzy, za to z jej udziałem i nie zgadza się na wszystko potulnie kiwając główką, ale potrafi się celnie odgryźć.
Kolejną postacią, o jakiej warto wspomnieć jest Willa. Z kolei z nią było odwrotnie – najpierw jej nie lubiłam, a później spojrzałam na nią z innej strony. Na początku zachowywała się ‘snobowato’ i nie obchodziło jej nic poza czubkiem własnego nosa. Później doszły do tego celne wypowiedzi i po prostu szerszy pogląd na sposób życia, więc w ogólnym rozrachunku i tę postać oceniam pozytywnie.
Wśród gamy bohaterów odnalazłam jeszcze jedną przyjazną duszyczkę, a mianowicie Rhysa. Nie występuje tutaj za często, ale mam nadzieję zobaczyć go w kolejnej części. A jednak, mimo ograniczonego czasu udało mu się zdobyć moją sympatię poprzez swoją osobowość i nietuzinkowe teksty.
Poza wymienionymi, w „Zamienionej” występuje jeszcze wielu bohaterów, ale żaden nie pozostał głęboko w mojej pamięci przede wszystkim przez szablonowość lub po prostu zwyczajnie małą częstotliwość spotkań z nimi.
Jak to zwykle w młodzieżówkach bywa, narrację w całości objęła główna bohaterka, w tym przypadku Wendy. Nie dopatrzyłam się w jej sposobie przekazywania informacji żadnych większych błędów, poza kilkoma literówkami, ale to przecież nie jej wina. Jeśli chodzi o styl pisania, autorka całkiem dobrze wywiązała się ze swojego zadania. Posługuje się lekkim, młodzieżowym językiem, ale nie przesadzając ze slangiem, tak więc całość jest łatwa w odbiorze.
Na początku wspomniałam, że autorka nie ustrzegła się błędów. Pierwszy z nich to praktycznie sam początek, który od razy rzucił mi się w oczy. Uważam, ze Wendy jakoś za szybko się wszystkiego dowiedziała, więc zabrakło mi czasu, żebym sama mogła się wczuć w dotychczasowe życie dziewczyny. Najpierw Wendy nie wie nic, nawet niczego nie podejrzewa, by za dosłownie kilka stron zadawać już bardzo szczegółowe pytania dotyczące świata Trylli. Zabrakło mi tutaj jakiegoś ‘etapu przejściowego’, bo autorka praktycznie od razy zaczęła nas wprowadzać w świat istot kojarzących mi się wciąż ze Shrekiem. Niespieszno mi wybaczyć tego Amandzie Hocking, bo to jej już któraś tak z kolei książka, ale postanowiłam jednak przymknąć ta to oko i zobaczyć jak warsztat pisarski autorki rozwinie się w kolejnej części.
Żeby nie kończyć przykrym akcentem, postanowiłam wspomnieć jeszcze o ślicznej oprawie książki. Okładka z miejsca przykuwa wzrok ładnie wyeksponowanym tytułem, a także tajemniczym rysunkiem, który nawet ma co nieco wspólnego z fabułą. Jeśli chodzi o środek, czcionka jest dobrze dobrana i przede wszystkim czytelna, dlatego nie męczy oka. Warto jeszcze wspomnieć o imponująco przedstawionych tytułach rozdziałów, podobnych do motywu okładki, dlatego całość wydania oceniam pozytywnie.
Mimo wymienionego błędu, „Zamienioną” czyta się bardzo przyjemnie i przede wszystkim szybko. Cała lektura zajęła mi nie więcej niż dwa popołudnia, i tak przerywane co i rusz przygotowaniami do świąt. Dlatego też, w ogólnym rozrachunku, powieść polecam przede wszystkim miłośnikom młodzieżówek, a zwłaszcza paranormali, ale myślę, że każdemu czasami przyda się taki ‘odmóżdżacz’, a „Zamieniona” jest tego bardzo dobrym przykładem.
„Głupcowi wydaje się, że wie wszystko. Mędrzec wie, że nic nie wie.”
więcej Pokaż mimo toOkładka dumnie głosi, że „Trylogia Trylle wywołała sensację wydawniczą, jakiej nie było od czasu Stephenie Meyer ani nawet J. K. Rowling.”. Rozumiem, że ten napis miał zachęcić, ale ze mną było chyba odwrotnie. Nie przepadam za takim porównywaniem ze znanymi nazwiskami, ale nie oceniałam, w końcu jeszcze...