rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Spytałam niedawno moją ponad 80-letnią ciocię o ulubioną książkę z dzieciństwa i wymieniła właśnie "Talizman Twardowskiego". Nigdy wcześniej o niej nie słyszałam i właściwie nic w tym dziwnego, bo było tylko jedno wydanie tuż przed WWII.
W zasadzie to jest książka przyrodnicza dla dzieci. Kilkoro dzieci, w czasie wakacji we dworze, znajduje magiczny talizman, który pozwala im rozumieć mowę zwierząt. Dzięki temu dzieci mogą wysłuchać opwieści o życiu ptaków wędrownych, gospodarskich koni i krów, pszczół, mrówek czy termitów. Autor starał się też zwrócić uwagę na złe traktowanie zwierząt hodowlanych. Mamy w książce skargę psa na łańcuchu, czy krowy, której zabierają cielaka.
Jest też kilka wstawek historycznych, które pewnie zaważyły o tym, że książka nie była wznawiana po wojnie. Są to scenki z Wojny Polsko-Bolszewickiej i opis doli polskich Sybiraków.

Spytałam niedawno moją ponad 80-letnią ciocię o ulubioną książkę z dzieciństwa i wymieniła właśnie "Talizman Twardowskiego". Nigdy wcześniej o niej nie słyszałam i właściwie nic w tym dziwnego, bo było tylko jedno wydanie tuż przed WWII.
W zasadzie to jest książka przyrodnicza dla dzieci. Kilkoro dzieci, w czasie wakacji we dworze, znajduje magiczny talizman, który pozwala...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

ałe życie / Hanya Yanagihara

Powieść „Małe życie” została w USA nominowana do wielu prestiżowych nagród m.in. Nagrody Bookera i National Book Award. W Polsce dołączona ja do listy lektur zalecanych do olimpiady języka angielskiego. Nie wiem czy jest najszczęśliwszy wybór. „Małe życie” to niezła cegła, liczy ponad 800 stron, i jakkolwiek bardzo dobrze napisana nie jest lekturą dla każdego.
„Małe życie” przedstawia historię przyjaźni czterech chłopców: J. B., Malcolma, Willema i Jude. Chociaż chłopcy pochodzili z różnych środowisk i różnie zostali wychowani, każdy z nich osiągnął sukces w swojej dziedzinie. Wszyscy czterej poznali się na studiach, mieszkali razem w akademiku. Najwyraźniej i w późniejszym życiu byli sobie nawzajem potrzebni. Jude w którym momencie mówi, że przyjaciel, to ten który dzięki któremu stajesz się lepszym człowiekiem. Trzeba przyznać, że jego przyjaciele starali się jak mogli. Jude jest najbardziej skrytą postacią. Nie ma się czemu dziwić, biorąc pod uwagę jego przeszłość. Dając mu wyjątkowo traumatyczne dzieciństwo autorka jednoczenie obdarzyła go tak wieloma umiejętnościami, że aż chciałoby się spytać, kiedy biedny Jude nauczył się tego wszystkiego. Jude jest genialnym matematykiem, pianistą, kucharzem, pięknie śpiewa i ma talent plastyczny. Wiemy, że w którymś momencie swojego życia pracował w piekarni i oczywiście jego wyroby cukiernicze były niezrównane. Zapomniałam jeszcze dodać, że jest po prostu ładnym chłopcem. Pod tym względem ta postać trochę mi przypomina Oliviera Twista. Chłopiec, który mimo okropieństw jakie go spotkały, wyrósł na dobrego człowieka. Jakie są na to szanse? Trzeba by pewnie spytać psychologa.
Bo „Małe życie” to też opowieść o tym jak ciężko jest odzyskać poczucie własnej wartości, jeżeli zostało ono brutalnie zdeptane w dzieciństwie. To głos, który z tyłu naszej głowy mówi cały czas – nic nie jesteś wart. Yanagihara serwuje nam przebłyski z przeszłości Juda. Krew, przemoc i pornografia. Żeby nie było, że nie ostrzegałam.
W powieści drażniły mnie pewnie ograne schematy. Jak już mamy klasztor męski, to oczywiście pełen pedofilii, sierociniec jak z dziewiętnastowiecznych powieści. Bardzo podobały mi się za to części w którym narratorem był Harold, jedna z najważniejszych osób w życiu Jude. W swojej części narracji opowiada o rodzicielstwie, lękach i przeżyciach z nim związanych i próbuje zrozumieć Jude. Jego emocje i myśli są szczere i poruszające.
Nie wiem tak naprawdę na ile mogę polecić „Małe życie”. Warto przeczytać, żeby samemu przekonać się, co tak poruszyło czytelników na całym świecie, ale dla osób bardzo wrażliwych nie jest to najlepsza lektura.

ałe życie / Hanya Yanagihara

Powieść „Małe życie” została w USA nominowana do wielu prestiżowych nagród m.in. Nagrody Bookera i National Book Award. W Polsce dołączona ja do listy lektur zalecanych do olimpiady języka angielskiego. Nie wiem czy jest najszczęśliwszy wybór. „Małe życie” to niezła cegła, liczy ponad 800 stron, i jakkolwiek bardzo dobrze napisana nie jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Swietlana Aleksijewicz rozpoczęła pracę nad książką w latach siedemdziesiątych. Wtedy, w czasach komunizmu, kobiety bały się jeszcze mówić o wszystkim. Byli ludzie, którzy starali się zniechęcić autorkę. Bo przecież Wielka Wojna Ojczyźniana była dumą narodu sowieckiego. A ta powstająca właśnie książka miała pokazać jej inną stronę. Wojna to brud, wszy i krew. Ludzki organizm jest w takim szoku, że człowiek potrafi leżeć dobę pod śniegiem i nawet nie nabawić się kataru. Żołnierze, którym właśnie oderwało nogi, albo ręce instruują młode sanitariuszki, które dopiero co przyjechały na front i teraz wymiotują na widok takiej ilości krwi, co mają robić. Pocieszają ją. We wspomnieniach kobiet czuć tę intensywność uczuć. Jest strach, ale też i miłość. Duma i rozpacz. Jedna z kobiet wspomina jak z bandaży robiła sobie suknię ślubną. Przed spotkaniem ze Swietłaną mąż instruował ją co i jak mam mówić o wojnie. Tymczasem autorkę najbardziej interesowała właśnie ta opowieść o sukni. Bo pisała książkę nie o wojnie, ale o człowieku na wojnie. Historię uczuć, o tym co tkwi w duszy. Bo w każdym z nas jest skrawek historii.
„Mąż zabronił mi pisnąć choćby słowo o miłości, ani mru-mru, mam opowiedzieć tylko o wojnie. Taki jest surowy. Uczył mnie z mapą... Dwa dni uczył, gdzie był jaki front... Gdzie walczyła nasza jednostka.. Zaraz wezmę, zapisałam to sobie. Odczytam pani...
Czemu się śmiejesz? Oj, jak ładnie się śmiejesz. Ja też się śmiałam... No, bo jaki ze mnie historyk! Lepiej ci pokażę zdjęcie, na którym jestem w sukience z bandaży...”

Było ciężko, może nawet jeszcze ciężej niż w innym wojsku, bo to przecież była Armia Sowiecka, gdzie nie liczono się z ludzkim życie. Rozkaz Stalina numer 227 – ani kroku w tył. Za próbę odwrotu bez specjalnego rozkazu kula w plecy. Rozkaz 270 – każdy kto trafi do niewoli niemieckiej jest zdrajcą. Dowódca oddziału saperów żył średnio dwa miesiące od momentu powołania na stanowisko. Wreszcie słynny tekst przypisywany Stalinowi: „Śmierć jednego człowieka to tragedia. Śmierć milionów ludzi to statystyka”.

Jedna z kobiet wspomina, że nie może patrzeć na filmy wojenne, gdzie pokazują sanitariuszki. Wszystkie, czyste, uśmiechnięte, w schludnych kitlach i długich warkoczach. A gdzie waciaki, buty za duże o kilka numerów, zbyt obszerne mundury i obowiązkowo krótkie włosy wystający spod czapki? Wspominają, że nie czuły się wtedy kobietami, większość przestała nawet miesiączkować. Organizm przystosował się jak mógł, żeby dać sobie szansę, przeżyć.

A po wojnie wcale nie było lepiej. To mężczyźni byli bohaterami wojennymi, o kobietach się nie wspominało. Dopiero po kilkudziesięciu latach zaczęto jej zapraszać na spotkania i imprezy. Wiele z nich żyło samotnie, opuszczone, zapomniane. I to co mnie najbardziej zdziwiło we wspomnieniach kobiet żołnierek. Po wojnie żołnierzy witano kwiatami, a kobiety nasłuchały się wyzwisk i obleg. Nie rozumiem tego braku wyobraźni, który kazał innym kobietom widzieć w weterankach nie żołnierki czy sanitariuszki, ale markietanki.

„Wojna nie ma nic z kobiety” to bardzo ważna książka i warto po nią sięgnąć.

Swietlana Aleksijewicz rozpoczęła pracę nad książką w latach siedemdziesiątych. Wtedy, w czasach komunizmu, kobiety bały się jeszcze mówić o wszystkim. Byli ludzie, którzy starali się zniechęcić autorkę. Bo przecież Wielka Wojna Ojczyźniana była dumą narodu sowieckiego. A ta powstająca właśnie książka miała pokazać jej inną stronę. Wojna to brud, wszy i krew. Ludzki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stany Zjednoczone dotyka poważny kryzys gospodarczy. Problemy są tak wielkie, że właściwie można mówić o bankructwie całych stanów. Bezrobocie jet ogromnie i niedawni jeszcze przedstawiciele klasy średniej lądują na ulicy. Wśród nich jest młode małżeństwo Stan i Charmaine. Obydwoje mieli dobra prace i piękny dom na przedmieściach. Teraz mają stary samochód i to co się zmieści w jego bagażniku. Charmaine dorabia w barze, pracuje po nocach w niebezpiecznej dzielnicy. Zresztą nigdzie nie jest już bezpiecznie. W nocy nie mogą spać, w każdej chwili są przygotowani na ucieczkę. Samochód jest łakomym kąskiem. Stan zasypia płytkim snem z rękami na kierownicy. Tymczasem powstaje projekt Pozytron. Jest to eksperyment społeczny do którego można zapisać się dobrowolnie. Jeżeli się zdecydujesz zostajesz mieszkańcem bliźniaczego miasta Pozytron-Harmony. Jest tylko jedno „ale”, kto przekracza mury miasta już z niego nie wychodzi. Brzmi ryzykownie, prawda? Kto o zdrowych zmysłach dałby się zamknąć w jednym mieście, którego połowa, to w dodatku więzienie? Jak wiele wolności jesteśmy w stanie poświęcić dla bezpieczeństwa? Dla czystych ręczników i wygodnej pościeli.
Każdy ma swój własny próg. Charmaine i Stan podpisują dokument, nawet dobrze go nie czytając. Są już zmęczeni tym strachem, walką, pragną spokoju, odrobiny luksusu. Oczywiście widzimy jakie to głupie, naiwne, niebezpieczne, ale łatwo jest oceniać, kiedy siedzi się wygodnie w fotelu, w ciepłym domu, gdzie jest bieżąca woda i prąd. Luksusy, które przestaliśmy doceniać, bo są takie oczywiste.
W ekstremalnych warunkach wychodzi na jaw jakie jeszcze granice jesteśmy w stanie przekroczyć, jak daleko sięga nasza moralność. Życie Stana i Charmaine bardzo się pokomplikuję. Trochę z ich winy, a trochę nie. W tym teatrze to nie oni będą pociągać za sznurki.
Margaret Atwood serwuje nam trzymająca w napięciu powieść pełna absurdu i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Jest tam i zdrada i spisek, ale też tajna akcja z użyciem sobowtórów Elvisa Presleya, sex taśmy i bezgłowe kurczaki.
Dopiero po skończeniu powieści zorientowałam się, że jest to część większego cyklu Pozytron. Można ją jednak spokojnie przeczytać bez znajomości innych tomów.

Stany Zjednoczone dotyka poważny kryzys gospodarczy. Problemy są tak wielkie, że właściwie można mówić o bankructwie całych stanów. Bezrobocie jet ogromnie i niedawni jeszcze przedstawiciele klasy średniej lądują na ulicy. Wśród nich jest młode małżeństwo Stan i Charmaine. Obydwoje mieli dobra prace i piękny dom na przedmieściach. Teraz mają stary samochód i to co się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka Güntera Wallraff nie jest nowa. Swoją premierę miała w Niemczech w 2009. Chciałabym wierzyć, że od tamtej pory wiele zmieniło się na lepsze. Pewnie są to jednak płonne nadzieje.

Günter Wallraff pierwszy raz działał z ukrycia w 1969 roku, kiedy opublikował pierwsze reportaże o ludziach bezdomnych, uzależnionych oraz pracownikach fabryk. Za każdym razem Günter Wallraff chciał na własnej skórze przekonać się jak żyją przedstawiciel danej grupy społecznej. Odpowiednio się charakteryzował i próbował wtopić w wybrane środowisko.
W 1985 niemiecki sąd usankcjonował jego sposób działania. Od tamtej pory Wallraff nie musiał się obawiać, że złamał prawo. W tym samym roku pracował jako turecki imigrant, sprawdzając w ten sposób poziom ksenofobii w Niemczech.

W książce „Z nowego wspaniałego świata” jest kolejno Somalijczykiem, bezdomnym, pracownikiem call centre i piekarzem w piekarni podwykonawcy Lidla. Opisuje też doświadczenia innych osób – praktykantów w gastronomii, pracowników kolei państwowej, czy wreszcie podaje wspomnienia ludzi, którym nieuczciwe firmy prawnicze złamały życie.

Dla mnie osobiście najbardziej poruszające były opisy życia bezdomnych oraz pracowników piekarni. W pierwszym wypadku, nie zdawałam sobie sprawy, że w gruncie rzeczy bardzo łatwo trafić ma dno. Günter rozmawiał z byłymi przedsiębiorcami, szanowanymi niegdyś członkami społeczności, którzy po upadku swoich firm w końcu trafili na ulicę. Oczywiście byli też i alkoholicy, byli mieszkańcy domów dziecka i kilku obieżyświatów. Günter dochodzi to wniosku, że wprawdzie rząd w miarę sprawnie administruje bezdomnymi, ale nie pomaga im wyjść na prostą.. Nawet specjalnie wyznaczone do tego ośrodki, propagują bierność u swoich podopiecznych.

W piekarni piekącej bułeczki dla Lidla ludzie pracowali dużo i ciężko za minimalne wynagrodzenie. W dodatku praca ta była niebezpieczna. Ponieważ maszyna do bułek często się zacinała, na podłogę hali leciały tacki z gorącym pieczywem. Firma nie mogła pozwolić sobie na straty, pracownicy łapali gorące tacki i bułki, które czasami wystrzeliwały jak pociski armatnie. Wszyscy byli poparzeni. Günter pierwszego dnia zarobił poparzenia na plecach i na ramieniu. Na pytanie, czy nie można by wymienić starych powykrzywianych tacek na nowe, Günter otrzymał odpowiedź: „wy jesteście tańsi niż tacki”.

Wyzysk, upokarzanie i manipulacja pracownikami. Chciałabym wierzyć, że już tak nie jest. Ale ten „nowy, lepszy świat” nie przyniósł rozwiązania społecznych problemów i może dobrze, że są dziennikarze, którzy nam o tym przypominają.

Recenzja też w biBUŁ

Książka Güntera Wallraff nie jest nowa. Swoją premierę miała w Niemczech w 2009. Chciałabym wierzyć, że od tamtej pory wiele zmieniło się na lepsze. Pewnie są to jednak płonne nadzieje.

Günter Wallraff pierwszy raz działał z ukrycia w 1969 roku, kiedy opublikował pierwsze reportaże o ludziach bezdomnych, uzależnionych oraz pracownikach fabryk. Za każdym razem Günter...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieści Ivy Compton-Burnett skupiają się przede wszystkim na życiu domowym i związanym z nim problemami. Burnett opisuje jak działa hierarchia w rodzinie. Pokazuję walkę o dominację i czym te zmagania mogą skutkować. Nie popada przy tym w sentymentalizm, nie potęguje uczyć nadziei, czy rozpaczy. Stara się pokazać życie takim jakie jest. Powieść „Dom i jego głowa” nie jest pod tym względem wyjątkiem.

Bohaterowie powieści muszą radzić sobie z przemocą psychiczną, zagrożeniem z zewnątrz, czy wrogim nastawieniem innych osób. Dużą role odgrywa jednak też zwykły ludzki egoizm i chęć wygodnego życia. Duncan, ojciec rodziny, jest przedstawiono jako nieustępliwy tyran.
W końca nic tak nie psuje jak władza. Potrzeba dominacji, którą przejawia Duncan, skutkuje w psychicznej przemocy wobec najbliższych mu osób. Możemy tylko współczuć córkom Nance i Sibyl i przybranemu synowi Duncana Grantowi, że mimo tego iż są już dorośli nadal traktowani są jak dzieci. W trakcie domowej rozmowy ojciec może kazać im się po prostu zamknąć i wyjść z pokoju. Są uzależnieni finansowo i pozostaje im tylko czekać cierpliwie, że coś zmieni się na lepsze. Oczywiście, przez lata wypracowali swoje metody obrony, a i Duncan nie jest złem wcielonym. Bo dziwna to jednak tyrania gdzie z głowy domu można śmiać się tak otwarcie.

Większość akcji rozgrywa się w porze posiłków, kiedy rodzina zasiada razem przy stole. Mamy też trochę ujęć w pokoju dzieci, salonach sąsiadów i alejce przed kościołem. Dlatego czasami możemy mieć wrażenie, że oglądamy sztukę w teatrze. Nie ma tam prawie wcale opisów, powieść to przed wszystkim dialogi. Trzeba je czytać uważnie, bo autorka nie powtarza, tych małych istotnych szczegółów, które popychają akcję do przodu. Dni upływają rodzinie na rozmowach, przerywanych porami na posiłki, herbatkę. Czasami wpadają też sąsiedzi, ktoś umiera, ktoś popełnia szaleństwo. Normalne życie, prawda?

To co interesuje Ivy Compton-Burnett to ta mroczna strona życia. Od początku czujemy tę dziwną, duszną atmosferę, wiemy, że coś się wydarzy, coś dziwnego, coś strasznego. Mrok jednak nie skrada się powoli, ale zaskakuje nas nagle. Oczywiście reakcje poszczególnych członków rodziny są różne, jak różne są charaktery – silne i chwiejne, czyste i zdemoralizowane. Ivy Compton-Burnett zmusza nas do zastanowienia się nad tym jaką granicę ludzkiego zachowania jesteśmy w stanie tolerować. Czym jest prawda z jej surową moralnością i czy jesteśmy w stanie bez niej żyć w spokoju.

Recenzja też w biBUŁe.

Powieści Ivy Compton-Burnett skupiają się przede wszystkim na życiu domowym i związanym z nim problemami. Burnett opisuje jak działa hierarchia w rodzinie. Pokazuję walkę o dominację i czym te zmagania mogą skutkować. Nie popada przy tym w sentymentalizm, nie potęguje uczyć nadziei, czy rozpaczy. Stara się pokazać życie takim jakie jest. Powieść „Dom i jego głowa” nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam mieszane uczucia po lekturze tej książki. Z jednej strony jest to ciekawy obraz elitarnej szkoły w Korei Północnej. Autorka Suki Kim, podszyła się pod chrześcijańską misjonarkę i dostała tam pracę jako nauczycielka angielskiego. Mam jednak wątpliwości co do motywów, które kierowały autorką. Oczywiście cała ta wyprawa była niebezpieczna, choć Suki Kim, obywatelce USA, groziła co najwyżej deportacja. Suki od samego początku wiedziała, że jedzie tam, żeby napisać książkę o tym miejscu. Książkę, która, ze względu na tematykę, miała wielkie szanse zostać bestsellerem. To była szansa Suki na zaistnienie w środowisku i pamięci czytelników. Doskonale tę szansę wykorzystała. W pierwszym rozdziale Suki pisze, że pojechała tam z potrzeby serca, żeby lepiej zrozumieć historię, która kiedyś rozdzieliła jej rodzinę, a może nawet zrozumieć samą siebie. Potem jednak przyznaje, że pod tym względem się zawiodła. W Korei Północnej nie czekały gotowe odpowiedzi na jej pytania. Na zakończenie Suki wyraziła nadzieję, że jej historia pokazała wycinek z życia Koreańskich elit. Jeżeli już to bardzo mały wycinek. To oczywiście dużo mówi o samym kraju, ale...

W trakcie lektury książki miałam wrażenie, że albo autorka jest mało spostrzegawcza, albo nie potrafi/nie chce wyciągać wniosków ze swoich obserwacji. Dam przykład. Mam na półce komiks "Pjongjang" Guya Delisie. Guy jest kanadyjskim rysownikiem, który poleciał do Korei Północnej w celach służbowych (!) Okazuje się, że kanadyjskie firmy tworzące animacje współpracują z studiami koreańskimi. Północnokoreańscy artyści są tańsi, niż ich kanadyjscy koledzy. W każdym razie pan Delisie był w podobnej sytuacji jak Suki. Przestrzeń po której mógł się poruszać była ograniczona do prawie pustego hotelu dla obcokrajowców i biura. Wszędzie chodził za nim przewodnik. Rozmawiał tylko z pracownikami biura i widział tylko to, co pozwolono mu obejrzeć. I Suki i Guy zwiedzali metro w Pjongjang i Pałac Przyjaźni. Co do metra, Suki napisała w zasadzie tylko tyle, że tam była. Guy opisał go i narysował. Na podstawie tego co zobaczył wyciągnął ciekawe wnioski. Jednym słowem to było interesujące. Dalej, wizyta w Pałacu. Kim opisała jak tam się dostali, co było w środku, ale jakoś tak bez większego zainteresowania. Opisała emocje jakie nią targały w tym miejscu, ale o samym Pałacu napisała bardzo niewiele. Jakby patrzyła, a nie widziała. Guy przyjrzał się uważnie eksponatom, porównał, i znów wyciągnął wnioski. Potrafił popatrzeć na to wszystko z boku, bez emocji.

Drugi przykład. Dzisiaj skończyłam czytać książkę polskiej autorki Katarzyny Pawlak "Za Chiny ludowe". W jednym z ostatnich rozdziałów autorka opisuje swoją podróż do miejscowości przy granicy Chińsko-Koreańskiej. Chińskie miasteczko oddziela od północnokoreańskiej wioski tylko rzeka. Można wynająć sobie motorówkę i przy pomocy lornetki podejrzeć życie wieśniaków. W książce mamy opis dwóch wzgórz po obu stronach rzeki. To chińskie są zalesione, zielone, a pola pokryte młodymi roślinami. Po drugiej stronie wyjałowiona ziemia, gdzieniegdzie pojedyncze drzewa, pola zaorane, ale puste. W wiosce widać szczupłych ludzi o ostrych rysach twarzy. Kobiety piorą pranie w rzece. W pewnej chwili bogaty Chińczyk rzuca w ich kierunku parówki. Ma ich całą reklamówkę. Jeden obrazek z przygranicznej rzeczywistości. Nie trzeba nic więcej pisać. Jedna taka scena mówi bardzo wiele. Suki też pisze o wygłodzonych mieszkańcach wsi, pustych polach. Tyle, że jak widać, nie trzeba wcale przekraczać granicy tego kraju, żeby zobaczyć pewne rzeczy. Suki spędziła w Korei dwa semestry, Katarzyna Pawlak dwa dni i to tylko przy granicy, a przekazały nam te same informacje.

Zaryzykuje twierdzenie, że autorka Pozdrowień z Korei jest raczej introwertyczką. W swojej relacji pisze często o swoich uczuciach, emocjach i tęsknotach. To samo w sobie nie jest złe, ale ja wolałabym więcej dowiedzieć się o ludziach z którymi spędziła ten rok. Po prostu myślę, że ta książka mogłaby być lepsza, że to trochę stracona okazja.

Mam mieszane uczucia po lekturze tej książki. Z jednej strony jest to ciekawy obraz elitarnej szkoły w Korei Północnej. Autorka Suki Kim, podszyła się pod chrześcijańską misjonarkę i dostała tam pracę jako nauczycielka angielskiego. Mam jednak wątpliwości co do motywów, które kierowały autorką. Oczywiście cała ta wyprawa była niebezpieczna, choć Suki Kim, obywatelce USA,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Unicestwienie" czyli pierwsza część trylogii Southern Raech, to przykład na to, że nawet powieści których akcja sunie bardzo powoli, mało się dzieje po prostu, mogą wciągać bez reszty. W tym przypadku chodzi o atmosferę, to powolne budowanie napięcia. Unicestwienie "połknęłam", wykorzystując każdą wolna chwilę.

Pierwsze skojarzenie z powieściową Strefą X, to oczywiście Zona z "Pikniku na skraju drogi". Na szczęście to zupełnie inny przypadek. Chociaż, nie czytałam jeszcze 3 tomu, więc nie wiem jak to się dalej rozwinie. Mamy więc tajemniczą strefę X i grupę ochotniczek, które mają zamiar wydrzeć jej tajemnicę. Potem jest trochę jak z "The Blair Witch Project" (też nie do końca, oczywiście).

To nie jest powieść grozy, straszy tylko trochę, subtelnie. Mam nadzieję, że autor ma pomysł na zakończenie tej historii i już nie mogę się doczekać trzeciego tomu.

"Unicestwienie" czyli pierwsza część trylogii Southern Raech, to przykład na to, że nawet powieści których akcja sunie bardzo powoli, mało się dzieje po prostu, mogą wciągać bez reszty. W tym przypadku chodzi o atmosferę, to powolne budowanie napięcia. Unicestwienie "połknęłam", wykorzystując każdą wolna chwilę.

Pierwsze skojarzenie z powieściową Strefą X, to oczywiście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Neal Stephenson nawiązuje w swojej powieści do teorii Chomskiego o wrodzonym charakterze zdolności językowych i teorii memów Richarda Dawkinsa. Mem, za Wikipedią, to jednostka ewolucji kulturowej zapisanej w mózgu, której najważniejszą cechą jest zdolność do powielania się przez naśladownictwo. Im lepszy, prostszy mem, tym jest łatwiej dochodzi do "zarażenia" dużej grupy ludzie. Dlatego na przykład proste melodie są bardziej popularne, mówimy, "że łatwiej wpadają w ucho", niż skomplikowanie symfonie. Chwytliwe mogą być też hasło, mody, a nawet całe ideologie.

W "Zamieci" mamy do czynienia z groźnym wirusem, który oddziałuje na ludzkie umysły poprzez wiadomości tekstowe docierające bezpośrednio kory mózgowej, bez pośrednictwa języka, którym dana osoba posługuje się na co dzień. Najłatwiej atakuje on religijne osoby "mówiące głosami", osoby niewykształcone i wysokiej klasy programistów. Jest jeszcze nawiązanie do historii i mitów Sumeryjskich, ale ta część, akurat mało mnie przekonuje.

Czy bawiliście się kiedyś w Second Life? W powieści mamy Metawers i Ulicę, w Second Life wyspy zamieszkałe przez avatary. Jest bardzo duże podobieństwo między Metawersem, a Second Life. Neal Stephenson napisał w posłowiu do swojej książki, że dopiero po jej skończeniu dowiedział się, że nie on pierwszy wymyślił podobny świat. Wcześniej był Habitat, jeszcze w czasach, kiedy używano komputerów Commodore 64. W każdym razie, jeżeli znacie Second Life, to musicie sobie wyobrażać jak to jest maszerować po Ulicy Metawersu. Już to wiecie.

Moja przygoda z Second Life była krótka, ale za to momentami dość zabawna. Szczególnie z czasów, kiedy przechodziłam kurs poruszania się avatarem. Kiepsko mi szło. Na przykład w pewnym momencie utopiłam swojego typka w oceanie. Trzeba było też uważać, żeby nagle nie stanąć nago w tłumie. Brałam też udział w konferencji dla avatarów. Ciężko było się skupić, bo na przykład lądował nagle przed tobą półnagi awatar i machał ci przed twarzą skrzydłami. Dobrze, ale wracając do powieści. Stany Zjednoczone, czyli tam gdzie toczy się akcja, to w zasadzie jeden budynek z przyległymi terenami, gdzie w ogromnym biurowcu w pocie czoła pracują biurokraci. Rozporządzenie w sprawie używania papieru toaletowego mnie rozbroiło. Co do wojska i stróżów porządku, to wszystko w tym świecie jest sprywatyzowane. Właściwie każdy też może założyć własne państwo, wystarczy kawałek ziemi i płot. Nie ma rządu centralnego, a każdy radzi sobie jak może.

Jeden z moich ulubionych fragmentów:

"- Mówiłem wam, że posłuchają głosu Rozumu - oznajmia Rybiooki, zatrzymując obracający się granatnik.

Na panelu kontrolnym w walizce widniej tabliczka znamionowana z następującym napisem:

ROZUM

Wersja 1.0B7

Hiperszybkościowy granatnik - 3 mm

wspomagany elektronicznie

Zakłady Przemysłu Obronnego Nga

WERSJA BETA - NIE STOSOWAĆ NA POLU WALKI

NIE TESTOWAĆ W REJONACH ZALUDNIONYCH

- ULTIMA RATIO REGUM-"

Neal Stephenson nawiązuje w swojej powieści do teorii Chomskiego o wrodzonym charakterze zdolności językowych i teorii memów Richarda Dawkinsa. Mem, za Wikipedią, to jednostka ewolucji kulturowej zapisanej w mózgu, której najważniejszą cechą jest zdolność do powielania się przez naśladownictwo. Im lepszy, prostszy mem, tym jest łatwiej dochodzi do "zarażenia" dużej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I pomyśleć, że jeszcze niedawno twierdziłam, że nie lubię biografii! Uważałam, że biografie są przekłamane, bo przecież autor nie "siedział w skórze" portretowanej postaci, więc spora część, to tylko jego domysły. Nawet jeżeli tak to wygląda i tym razem, to i tak "Sztukę kochanie gorszycielki" czyta się świetnie.

Chociażby takie scenki z przedwojennych łódzki Bałut (Bałuty to taki łódzki odpowiednik Pragi). Michalina wspomina w swoich pamiętnikach, że wieczorami chodziła po bałuckich uliczkach z nożyczkami do samoobrony w kieszeni. Kino było bardzo popularną rozrywką wśród młodzieży, ale trzeba było bardzo uważać, gdzie się siada. Jeżeli wybrałeś złe miejsce, to mogłeś spodziewać się oberwania w głowę ogryzkiem, a zdarzały się i przypadki sikania z balkonów.

Michalina żyła miłością, dosłownie. Miała tendencję do deifikowania mężczyzn, których kochała. Stawiała ich na piedestale swojego życia, jak nie przymierzając pogańskich bożków. Czas w jej życiu, w którym nie była w kimś zakochana, uważała za bezwartościowy.

Początek książki przypominał mi "Małżeństwo niedoskonałe" Nepomuckiej. Stanisław, pierwsza prawdziwa miłość Michaliny, miał na nią duży wpływ, nie zawsze pozytywny.

Ciekawie czyta się tę książkę, bo polska, tragiczna w końcu historia (Druga Wojna, powojenna bieda) jest gdzieś tam w tle. Najważniejsze są relacje międzyludzkie, codzienne życie. Życie mocno zresztą pokomplikowane, w dużej mierze z winy samej Wisłockiej.

Polecam, świetna książka. Połknęłam w dwa wieczory.

I pomyśleć, że jeszcze niedawno twierdziłam, że nie lubię biografii! Uważałam, że biografie są przekłamane, bo przecież autor nie "siedział w skórze" portretowanej postaci, więc spora część, to tylko jego domysły. Nawet jeżeli tak to wygląda i tym razem, to i tak "Sztukę kochanie gorszycielki" czyta się świetnie.

Chociażby takie scenki z przedwojennych łódzki Bałut...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ostatnio mam zwyczaj nie zaglądania do notki na okładce przed przeczytaniem książki. Tym razem zajrzałam na tylną okładkę 40 stron przed zakończeniem książki i okazało się, że i to było za wcześnie. Nie, naprawdę się nie zorientowałam, widać jestem niedomyślna, ale pewnie jeszcze jest kilka takich osób. Dziękuję autorowi notatki za popsucie zabawy! Od razu przypomina mi się fragment z "Bruneta wieczorową porą", w którym spikerka zapowiada kryminał, wyjaśniając przy tym kto zabił, a na koniec życząc widzom "przyjemnych zaskoczeń".


Jeszcze jedna sprawa. Kiedy zmieniamy miejsce akcji w tekście nie ma nawet linijki przerwy. I czasami zastanawiałam się - Ten? A co on tu robi? Zaraz, zaraz jesteśmy już w innej części Dzisięciornicy (czyli statku kosmicznego w którym rozgrywa się cała historia)! Dla mnie to było bardzo irytujące.

Co do samego świata przyszłości przedstawionego w powieści. Pewnie, że wzięłam poprawkę, że to stara książka (pierwsze wydanie 1982), ale zwykle mi to zupełnie nie przeszkadza. Czasami nawet jest zabawnie (wbrew intencjom autora oczywiście). Jedyne co mi się podobało w świecie statku kosmicznego Dziesięciornica to pomysł ze ścianami udającymi krajobrazy. Mam jednak wrażenie, że autor najbardziej przyłożył się do opisu burdelu na jednym z poziomów statku.

W "Sennych zwycięzcach" nie ma też żadnej wyrazistej postaci. Czasami mam wrażenie, że ta gromadka bohaterów różni się tylko imionami.

W jednym z odcinków "Doktora Who" był podobny motyw, ale tam zrobili to prościej (obyło się bez Dwukolorowych), a rezultat był podobny.

Ogólnie nie poleciłabym tej książki nikomu, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z fantastyką socjologiczną. Bo może okazać się dla niego ciężkostrawna. "Paradyzję", albo "Limes Inferior" Janusza Zajdla mogę polecić z czystym sumieniem. Ale "Senni zwycięzcy" tylko dla kogoś już "zaprawionego w bojach" jeżeli chodzi o tego typu literaturę.

Ostatnio mam zwyczaj nie zaglądania do notki na okładce przed przeczytaniem książki. Tym razem zajrzałam na tylną okładkę 40 stron przed zakończeniem książki i okazało się, że i to było za wcześnie. Nie, naprawdę się nie zorientowałam, widać jestem niedomyślna, ale pewnie jeszcze jest kilka takich osób. Dziękuję autorowi notatki za popsucie zabawy! Od razu przypomina mi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

" - Jakież wielkie umysły obróciły się w pył - szepnął Guyal. - Jak wspaniałe dusze zanikły zapomniane wśród minionych stuleci, jakie cudne stworzenia zaginęły w pomrokach najdalszej pamięci... Już nigdy nie powrócą, a teraz, w ostatnich chwilach, ludzkość nabiera bogactwa jak zgniły owoc. Zamiast opanować i podporządkować sobie nasz świat, naszym najwyższym celem stało się oszukiwanie go za pomocą czarnoksięstwa..."

Już po pierwszym rozdziale pomyślałam sobie: przecież ten świat wygląda zupełnie jak z pięcioksięgu Gene Wolfe. Potem znalazłam informację, że Wolfe wymienia "Umierającą Ziemię" jako jedna ze swoich ulubionych powieści fantastycznych. Świat z powieści Vance odlicza już swoje ostatnie dziesięciolecia. Słońce gaśnie, Ziemia pełna jest ruin dawnych cywilizacji. Ludzkość jest rozproszona, a niektóre wspólnoty nie wiedzą nawet o istnieniu innych. Ludzie nie są zresztą jedynymi rozumnymi istotami. Na ważkach latają Twk-ludzie, w gęstych lasach grasują potworne deodandy, a jeżeli masz pecha możesz nawet spotkać demona. "Umierająca Ziemia" to zbiór opowiadań luźno ze sobą powiązanych. Pamiętajmy też, że to powieść z 1950 roku ("Oczy Nadświata" z 1966). Fani współczesnych powieści fantasy mogą się trochę rozczarować. Trzeba wziąć poprawkę, że te opowiadania powstały ponad 60 lat temu, ale mimo to mogą się podobać także i dzisiaj. Dla mnie to była bardzo przyjemna lektura.

"Oczy Nadświata" mają swojego bohatera Cugela - oszusta, złodzieja i morderce. Na początku powieści wpada na pomysł, żeby okraść Iucounu Śmiejącego, potężnego czarnoksiężnika. Oczywiście wszystko idzie źle i nagle Cugel, chcąc nie chcąc, wyrusza w długą podróż. Iucounu daje mu na pamiątkę stworzenie z rodziny Firks, czyli symbionta, który boleśnie przypomina o swoje obecności. Zupełnie, nie żałujemy Cugela. To wyjątkowo antypatyczna postać. Na jego usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że często spotyka postacie równie bezwzględne. To jak prawo dżungli: zabij, albo sam zostaniesz pożarty.

" - Jakież wielkie umysły obróciły się w pył - szepnął Guyal. - Jak wspaniałe dusze zanikły zapomniane wśród minionych stuleci, jakie cudne stworzenia zaginęły w pomrokach najdalszej pamięci... Już nigdy nie powrócą, a teraz, w ostatnich chwilach, ludzkość nabiera bogactwa jak zgniły owoc. Zamiast opanować i podporządkować sobie nasz świat, naszym najwyższym celem stało się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznę może od tego. że na marginesach stron powieści znajdują się tłumaczenia hiszpańskojęzycznych słów i całych zwrotów użytych w tekście. Ciekawy zabieg, a dzięki niemu łatwiej się wczuć w klimat powieści. Jedna z przyznała, że właśnie dzięki tej książce postanowiła zacząć uczyć się języka hiszpańskiego. A mnie jej post zachęcił do przeczytania samej powieści.

"Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao" to właściwie saga rodzinna opowiadająca losy trzech pokoleń rodziny Cabral. Oscar i jego siostra Lola mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Ich matka Beli uciekła do tego kraju z Dominikany. Mówi się, że ścigało ją fuku - "klątwa i fatum Nowego Świata".

Kolejną rzeczą wyróżniającą tę książkę są przypisy. Długaśnie przypisy, opowiadające historię Dominikany pod rządami generała Trujillo. I choć w "Lalce" B. Prusa skrupulatnie omijałam pamiętniki Rzeckiego, to tutaj te historyczne wstawki czytałam z przyjemnością, choć temat to trudny. Może chodzi o to jak te przypisy zostały napisane. Dam taki oto przykład.

"Trujillo (zwany również El Jefe, Niewydarzonym Krowokradem i Popierdolem) taktował cały kraj, jakby był jego plantacją, a on jej właścicielem".

Od początku powieści zastanawiałam się, kim jest ten subiektywny narrator. Ciekawe jest to w jaki sposób opowiada on o bohaterach: próbuje ich zrozumieć, ponagla, poucza. A z drugiej strony podkreśla, że nie jest tylko obserwatorem, ale tworzy tę opowieść. W dodatku nie jest jedynym narratorem w tej powieści.

"Biedna Beli. Niemal do końca wierzyła, że zjawi się Ganster i ją uratuje. Przepraszam, mi negrita, tak mi przykro, nie powinienem nigdy dać ci odejść. (Wciąż lubiła oddawać się marzeniom, w których ją ratuje)".

Oczywiście teraz już wiem kim jest narrator, ale nie będę psuć Wam zabawy.

Świetna historia, a co do samego fuku, to jak powiedziała Lola nie ma czegoś takiego jak klątwy, samo życie z jego problemami wystarczy.

"Jeżeli chcecie znać moje zdanie, takie rzeczy jak klątwy nie istnieją. Istnieje tylko życie".

Zacznę może od tego. że na marginesach stron powieści znajdują się tłumaczenia hiszpańskojęzycznych słów i całych zwrotów użytych w tekście. Ciekawy zabieg, a dzięki niemu łatwiej się wczuć w klimat powieści. Jedna z przyznała, że właśnie dzięki tej książce postanowiła zacząć uczyć się języka hiszpańskiego. A mnie jej post zachęcił do przeczytania samej powieści.

"Krótki i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mendoza dalej w formie. Powieść mnie rozbawiła, a po to ją przecież wzięłam do ręki. Co lepsze kawałki czytałam mężowi. O na przykład taki:

"Wszystko poszło tak, jak zaplanował Romulo Przystojniak, ale w ostatniej chwili sprawy się skomplikowały[...] Z twarzami zasłoniętymi kominiarkami, zostawiwszy motor zaparkowany przed drzwiami placówki bankowej, Romulo Przystojniak i Johnny Pox wkroczyli do lokalu, kiedy nie było w nim żadnego klienta, dzierżąc w jednej ręce plastikową torbę, a w drugiej pistolet. Bez słowa sprzeciwu pracownicy napełnili torby banknotami i monetami [...] Wychodzili, kiedy Johnny Pox zatrzymał się przed reklamą zastawy na sześć osób i zapytał, dlaczego jej też nie wezmą.
- Bo nie - odpowiedział Romulo Przystojniak - plan zakłada, że uciekamy bez żadnej zwłoki.
- Ale Romulo, człowieku, ty widzisz tę zastawę? jest boska, no boska!
- Johnny, to nie jest dobry moment na wyjście z szafy.
W ty momencie wtrącił się pan Villegas, wyjaśniając, że zastawa jest podarunkiem dla tych, którzy założą lokatę na sześć miesięcy na kwotę przekraczającą dwa tysiące euro.
- No to klops - westchnął Johnny Pox - a skąd ja wezmę tyle pieniędzy?
- Jeśli mogę coś panu zasugerować, panie Pox - powiedział pan Villegas - może je pan wyjąć z plastikowej torby. I proszę pamiętać, że za sześć miesięcy będzie je pan mógł podjąć z odsetkami. Jedyny problem jest taki, że taka operacja wymaga pewnych formalności. Tutaj nie pracujemy byle jak. Tutaj dbamy o spersonalizowaną relację z klientem. Proszę zapytać pana Romula, któremu niedawno przyznaliśmy kredyt, albo choćby tych ludzi, którzy się tam tłoczą pod drzwiami, żeby popatrzeć na napad.
Po godzinie Romulo Przystojniak i Johnny Pox stanęli przed sędzią".

Mendoza dalej w formie. Powieść mnie rozbawiła, a po to ją przecież wzięłam do ręki. Co lepsze kawałki czytałam mężowi. O na przykład taki:

"Wszystko poszło tak, jak zaplanował Romulo Przystojniak, ale w ostatniej chwili sprawy się skomplikowały[...] Z twarzami zasłoniętymi kominiarkami, zostawiwszy motor zaparkowany przed drzwiami placówki bankowej, Romulo Przystojniak i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O "Sezonie burz" krążą w sieci skrajne opinie. Postanowiłam przekonać się sama, czy książka warta jest zakupu. I nie, nie stanie obok całej serii przygód wiedźmina Geralda z Rivii.

Postać Wiedźmina została ostatnio rozpopularyzowana przez grę komputerową, czytałam też o planach nakręcenia serialu. Postaciami z gry komputerowej zostały nawet przyozdobione okładki jednego z ostatnich wydań Sagi. Pamiętam, że na spotkaniu autorskich, w którym uczestniczyłam, pan Sapkowski nie wyglądał na zbyt zadowolonego takim rozwojem sytuacji. Nie to, żeby nie cieszył się z zysków, ze sprzedaży praw autorskich, ale martwiło go, że części młodych czytelników Gerald kojarzy się tylko z grą komputerową. Nie słyszeli o pierwowzorze. Podejrzewam, że "Sezon burz" był próbą przypomnienia o sobie.

Przebicie się przez pierwszą część książki... to była udręka. Kilkukrotnie myślałam o tym, żeby dać sobie spokój i oddać ją do biblioteki. Czułam się tak jakbym czytała mało udany debiut literacki przypadkowego fana fantasy. Te wstawki nawiązujące do teraźniejszości zupełnie tam nie pasowały. To co miało być zabawne, wcale nie było śmieszne a czasami wręcz żenujące. Czyżby sam autor męczył się niezmiernie tworząc ten tekst? Bo czytelnik zmęczył się na pewno. Potem, gdzieś tak od połowy jest już lepiej. Akcja zaczyna płynąć w miarę wartko, tak jakby pisarz przypomniał sobie jak to należy robić. Jakby pierwsza połowa, to była tylko rozgrzewka. Ale w takim razie, czy nie lepiej by było po skończeniu całości wrócić i dopracować początek? Ciekawa jestem ile osób nie dotrwało do połowy książki. Mimo wszystko mam nadzieję, że skoro Sapkowski już się rozpędził, to powstanie kolejny tom, może tym razem lepszy.

O "Sezonie burz" krążą w sieci skrajne opinie. Postanowiłam przekonać się sama, czy książka warta jest zakupu. I nie, nie stanie obok całej serii przygód wiedźmina Geralda z Rivii.

Postać Wiedźmina została ostatnio rozpopularyzowana przez grę komputerową, czytałam też o planach nakręcenia serialu. Postaciami z gry komputerowej zostały nawet przyozdobione okładki jednego z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziennikarz Peter Hessler podróżował po północnej części Chin. Odwiedzał wioski wzdłuż wielkiego Muru i małe, wyspecjalizowane przemysłowe miasteczka. Hessler bardzo dużo miejsca w swojej książce poświęca opisom dróg w Chinach. Ma to sens, ponieważ rozwój sieci dróg wiąże się oczywiście z gwałtownym rozwojem gospodarczym tego kraju. Jednak mnie przemysł motoryzacyjny średnio interesuje (a Hessler pisze nie tylko o autostradach, ale też o firmach motoryzacyjnych, wypożyczalniach samochodów, kursach na prawo jazdy, przepisach ruchu itp.), więc akurat przy tej części książki się wynudziłam.

Hessler mieszkał przez parę lat w jednej z chińskich wiosek. Miał okazje zaprzyjaźnić się z młodym przedsiębiorcą, który założył pierwszy w wiosce pensjonat. Patrzył jak jego biznes się rozwija, a i cała gospodarka regionu powoli zmienia się na lepsze. Opisał też proces powstawania fabryki. Była to fabryka części do biustonoszy. Poznajemy jej szefów, brygadzistę i szeregowych pracowników.

Wielu Chińczyków przywiązuje wielką wagę do szczegółów przez co umyka im całość problemu. Hessler opisał na przykład reakcje ludzi, którzy zostali wysiedleni z obszarów przeznaczonych na budowę nowej zapory. Chłopi nie mają prawa do swojej ziemi, więc urzędnicy mają ułatwione zadanie. Po ogłoszeniu wysiedlenia każde gospodarstwo zostało wycenione. Brano pod uwagę długość i szerokość domu, ilość drzewek owocowych i ich wiek, stan budynków. W urzędach zaczęli pojawiać się niezadowoleni chłopi, ale nie z racji samego wysiedlenia, ale na przykład tego, że źle oszacowano wiek drzewek mandarynkowych rosnących w ich sadach. Tymczasem sprawa samej zapory pozostawała niejasna. Nie wiadomo było kto w to zainwestował i czy na pewno przyniesie to zysk całemu regonowi. Hessler pisze, że w Chinach rocznie odbywa się kilkadziesiąt tysięcy protestów ale zawsze dotyczą one właśnie takich jednostkowych spraw, nigdy ludzie nie domagają się zmian systemowych, nie starają się wpłynąć na politykę rządu.

Hessler zwrócił tez uwagę jak bardzo Chińczycy są przesądni. Mimo tego ogromnego skoku cywilizacyjnego mocno zakorzenione są pewne nawyki i przekonania. Jest na przykład szereg zaleceń, kiedy nie należy pić płynów. Dlatego wiele osoób jest odwodnionych, bo wiernie trzymają się tym zaleceniom. Popularne jest też wróżbiarstwo i numerologia.

Ogólnie książka warta polecenia. Chociaż mnie brakowało trochę więcej opisów życia zwykłych ludzi. Czyli tego co się dzieje w domach, a nie na drogach.

Myślę, że Hessler chciał pokazać jak zmieniają się całe Chiny, w jaki sposób działa gospodarka, a także jak rząd jest w stanie trzymać taki wielki kraj w ryzach.

Dziennikarz Peter Hessler podróżował po północnej części Chin. Odwiedzał wioski wzdłuż wielkiego Muru i małe, wyspecjalizowane przemysłowe miasteczka. Hessler bardzo dużo miejsca w swojej książce poświęca opisom dróg w Chinach. Ma to sens, ponieważ rozwój sieci dróg wiąże się oczywiście z gwałtownym rozwojem gospodarczym tego kraju. Jednak mnie przemysł motoryzacyjny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Czyż w długie puste przedpołudnia nie marzyłam, by kiedyś wreszcie zrzucić te bezsensowne kajdanki i wycofać się z tego morderczego wyścigu z czasem? I by wreszcie odpocząć, mieć dużo, dużo czasu, a nie, jak zawsze, tylko jego porwane strzępki, tak pocięte, że można skaleczyć nimi palce".
Christine jest skromną urzędniczką. Pracuje na poczcie, gdzieś w zapadłej dziurze. Dodatkowo opiekuje się chorą matką. I liczy, przelicza, każdego dnia dokładnie sprawdza, czy wystarczy jej pieniędzy na podstawowe potrzeby. "To za drogo, za drogo" - zdanie, które prześladuje ją od czasów wojny. To wegetacja, nie życie. Bez przyszłości, nadziei, marzeń. Nagle dostaje telegram od swojej ciotki, która zaprasza ją na urlop do luksusowego kurortu. Tam Christine z Kopciuszka zmienia się z królową balu. Na te kilka dni staje się kimś innym. Chłonie życie zachłannie, pełną piersią. Podniecenie, radość i energia zdaje się rozsadzać ją od środka. Wszystko się zmienia, wszytko od teraz będzie inne. Musi się udać, przecież los nie może być taki okrutny. A może jednak...

JEŻELI KTOŚ NIE CZYTAŁ POWIEŚCI, TO NIECH NIE CZYTA DALEJ
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!


Mimo tego, że interpretacja zakończenia zależy chyba od nastawienia do życia czytelnika, a moje jest całkiem optymistyczne, to lektura ta zastawiała ciężki, depresyjny osad. Sprawiły to opisy, wspaniałe zresztą, życia w beznadziei i rozpaczy. Mimo, że to lata dwudzieste ubiegłego wieku, to opowieść Ferdinanda o swoich wędrówkach od pracodawcy do pracodawcy, wystawaniu w kolejkach w urzędzie pracy brzmią i dzisiaj znajomo. Myślę też, że nie ma znaczenia czy Christinie i Ferdinandowi się udało. Czy ukryli się we Francji i żyli długo i szczęśliwie, czy może oboje zakończyli życie w jakimś hotelu, a może jeszcze w pociągu. Ważne, że w ogóle spróbowali. Dali sobie nadzieję. To jest najważniejsze. Czy książka "Dziewczyna z poczty" chwali pracowitość i prawość? Nie w żadnym wypadku, nie. Raczej zdaje się potwierdzać teorie, że pierwszy milion trzeba ukraść. Jest może pochwałą życia rodzinnego? Nie bardzo. Scena w której rodzina przychodzi na pogrzeb z pustymi torbami na rzeczy matki jest bardzo wymowna. Nie przypominam sobie, żeby w powieści gdzieś było wspomniane, że rodzeństwo pomagało Christinie w opiece nad matką, ale po jej śmierci zgłosili się po te resztki z jej majątku. A może czystości i cnoty? Jak widać na przykładzie ciotki Christine też nie bardzo. W końcu ta dorobiła się majątku uwodząc żonatego mężczyznę. Sama zresztą zachowała się wobec swojej siostrzenicy jak dobra pani z opowiadania Elizy Orzeszkowej. To może jest to powieść o sile miłości? Może trochę. Nie wiadomo na ile chodzi o siłę uczucia, a na ile o lęk przed samotnością. Niech więc będzie, że chodzi o pokrewieństwo dusz, o wspólne bycie ze sobą.

Myślę, że poszukam kolejnej powieści Zweiga, choć może nie od razu. Dam sobie chwilę wytchnienia.

"Czyż w długie puste przedpołudnia nie marzyłam, by kiedyś wreszcie zrzucić te bezsensowne kajdanki i wycofać się z tego morderczego wyścigu z czasem? I by wreszcie odpocząć, mieć dużo, dużo czasu, a nie, jak zawsze, tylko jego porwane strzępki, tak pocięte, że można skaleczyć nimi palce".
Christine jest skromną urzędniczką. Pracuje na poczcie, gdzieś w zapadłej dziurze....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wspaniała książka. Ciekawa, napisana pięknym językiem. To wspomnienia z Chin malarki Fabienne Verdier. Autorka spędziła tam 10 lat. Fabienne początkowo studiowała we Francji. Interesowała się malarstwem przyrody i kaligrafią. Znajomy ciotki poradził jej, że powinna uczyć się w Chinach, kraju o bogatej tradycji kaligrafii. Fabienne nauczyła się trochę po mandaryńsku, poznała pobieżnie historię Chin i zaczęła starać się o stypendium. Udało się. Nie mogła doczekać się wyjazdu.

"Wyjeżdżałam do kraju literatów i malarzy, kraju wyrafinowania i poezji, mądrości i wyszukanej kuchni".

Podróż rozpoczęła się od trudności. Już po tym, co ją spotkało w czasie międzylądowania w Pakistanie większość z nas wróciła by do domu. Ale Fabienne była zdeterminowana. Dotarła do Pekinu, a potem do Syczuanu, gdzie podjęła studia. Nie była przygotowana na spartańskie warunki jakie zastała w domu studenta, mimo, że przecież była uprzywilejowana. Jedyna zagraniczna studentka w Syczuanie. Partia obserwowała ja cały czas, innym studentom nie wolno było z nią rozmawiać, miała zakaz uczenia się miejscowego języka. Wszyscy liczyli, ze szybko się podda i wyjedzie. Tymczasem Fabienne skończyła 6-letnie studia. Pomimo wszytko, mimo choroby, izolacji, trudnych warunków życia. Odnalazła też swojego mistrza kaligrafii. Kiedy czytałam wspomnienia z zajęć z mistrzem Huangiem przypomniały mi się hollywoodzkie filmy o mistrzach kung-fu i ich uczniach. Gdzieś na końcu świata, żyjący w ascezie wielcy wojownicy przekazują swoją tajemna wiedzę wybranym. Tutaj też wyglądało to podobnie, tyle, że wydarzyło się naprawdę. Huang zgodził się uczyć Fabienne, ale tylko wtedy jeżeli nauka ta potrwa dziesięć lat. Lata studiowania technik kaligrafii, podstaw chińskiej myśli i filozofii.

Fabienne opowiada o drodze, którą przeszła, aby stać się dojrzałą malarką, o ludziach, których spotkała. Bo Chiny, do których dotarła nie były krajem z jej wyobrażeń. To były Chiny po Rewolucji Kulturalnej, kiedy to niszczono wszystko co powstało wcześniej, a uczeni, artyści, intelektualiści były prześladowani, niszczeni psychicznie i fizycznie. Fabienne odwiedziła wielu takich zapomnianych, skrzywdzonych artystów. Wokoło widziała potworną biedę, z pobliskiej wyspy słychać było huk wystrzałów zbiorowych egzekucji kryminalistów, których niekiedy jedyną zbrodnią było ukradzenie dwóch melonów. Mimo tego Fabienne nadal wierzyła w siłę i sens tworzenia piękna, zachowując pokorę wobec życia.

"Często słyszę pytania, jak przez długie lata spędzone w Chinach zdołałam znieść tak trudne warunki, dlaczego nie wyjechałam stamtąd jak wielu innych [...] Różnica polega na wytrwałości, żelaznej woli kontynuowania. Jedni, zadowoleni, zatrzymują się w połowie drogi; drudzy nadal poszukują, aż znajdą [...] W Chinach wykształciłam się w pewnym stylu malarskim, ale być może przede wszystkim ukształtowałam swój umysł, nauczyłam się nim kierować, aby wreszcie wydorośleć".

Wspaniała książka. Ciekawa, napisana pięknym językiem. To wspomnienia z Chin malarki Fabienne Verdier. Autorka spędziła tam 10 lat. Fabienne początkowo studiowała we Francji. Interesowała się malarstwem przyrody i kaligrafią. Znajomy ciotki poradził jej, że powinna uczyć się w Chinach, kraju o bogatej tradycji kaligrafii. Fabienne nauczyła się trochę po mandaryńsku, poznała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moja opinia:
"[...] książka musi mieć coś, czego ja nie potrafię do końca zrozumieć. Bo wiesz, ja wśród powieści najbardziej cenię te, których nie mogę do końca zrozumieć. To, co potrafię zrozumieć, ani trochę mnie nie interesuję. To oczywiste, nie? Prosta sprawa" (1).

Zazwyczaj powieści z rodzaju realizmu magicznego bywają interesujące na początku, ale gdzieś tak w połowie zaczynam się nudzić. Tym razem tak nie było. Pochłonęłam te ponad tysiąc stron w 6 dni, poświęcając na to każdą wolną chwilę. Zacytowałam ten konkretny fragment, bo kiedy do niego natrafiłam, postanowiłam potraktować go jako wskazówkę. Przygotowałam się na skomplikowaną fabułę, ale na szczęście książkę czytało się lekko. Nie jest to powieść dla każdego. Znam dwie osoby, miłośników fantastyki zresztą, które w trakcie naszej rozmowy powiedziały, że "tego nie da się czytać". Owszem, da się, tylko trzeba się przygotować na pewną konwencję.

"Ta historia była jak fantastyczna bajka, lecz pod jej powierzchnią płynął niewidzialny, silny i ciemny nurt (2).

W realizmie magicznym świat rzeczywisty miesza się z elementami jak ze snu (może to też być koszmar). 1Q84 w niektórych momentach przypominała mi filmy Davida Lyncha. Na pozór wszystko wygląda tak jak powinno, aż tu nagle wyskakuje karzeł, nie dosłownie oczywiście. W 1Q84 taką rolę pełnią Mali Ludzie. Brzmi bajkowo? Tak naprawdę, to książka porusza poważne tematy: przemoc wobec kobiet, sekciarstwo. Występujące w powieści organizacje: Zbór Świadków, Akebono, Sakigake przypominają istniejące sekty i kościoły. Mali Ludzie są odpowiedzią na Big Brothera z powieści Georga Orwella. Wspaniałe w tej powieści jest to, że każda z pierwszoplanowych postaci ma za sobą ciekawą historię. To złożone charaktery, a przez to bardzo interesujące.

Ostatnio nabrałam dobrego, jak się okazuje, nawyku nie czytania opisów z okładki przed skończeniem książki. Nawet jeżeli jakieś zdarzenie występuję na początku powieści, to wcale nie oznacza, że należy o tym "trąbić" w opisie. Ja tam lubię być zaskakiwana. Podobny problem jest zresztą z recenzjami. Ja zawsze staram się tak pisać, żeby jak najmniej zdradzić. Więc jeżeli zamierzacie przymierzyć się do czytania 1Q84, to nie czytajcie opisów z okładki. Opis z pierwszego tomu zdradza początek, z drugiego koniec (!) i podaje nieprawdziwe informacje co do świata powieści, o czym później, a ostatni naprowadza czytelnika w jakim kierunku będzie postępować akcja. Nieładnie, oj nieładnie. Dobrze, ale muszę choć trochę napisać, o czym właściwie jest ta książka.

Mamy dwa światy: 1984 (nawiązanie do powieści Orwella) i 1Q84 (q jak question). Nie są to światy alternatywne, wbrew temu co napisali na okładce! Najlepiej tłumaczy to Leader Akebono:

"To nie jest żaden równoległy świat. To nie jest tak, że gdzieś tam jest rok 1984, a to jest jego odgałęzienie, rok 1Q84, i rozwija się równolegle. Roku 1984 już nigdzie nie ma. I dla ciebie, i dla mnie teraz istnieje już tylko jeden czas w roku 1Q84"(3).

Leader porównuje czas do toru jazdy pociągu. W pewnym momencie maszynista myli się i przekłada zwrotnice nie na ten tor co potrzeba. Ten właściwy biegnie tuż obok. Z pociągu widać te same krajobrazy, ale jednak nasz pociąg pojechał innym torem. Subtelna różnica, ale znamienna w skutkach.



Bohaterami pierwszych dwóch tomów (w trzecim dochodzi jeszcze jedna osoba) są Tengo - pisarz i matematyk, oraz Aomame, instruktorka w klubie fitness. Ich opowieści przeplatają się. Aomame jadąc taksówką przez zakorkowaną autostradę robi coś nieoczywistego i nagle wiadomo, że coś się zmieniło w rzeczywistości. Na początku jej życie biegnie utartym torem, do czasu...

Tengo prowadzi spokojnie kawalerskie życie. Pisze do szuflady, nigdy nie publikuje. Pewnego dnia zaprzyjaźniony redaktor składa mu niezwykłą propozycje. Ma poprawić powieść napisaną przez siedemnastolatkę, o dziwnym tytule "Powietrzna poczwarka". Wkrótce autor poznaje samą autorkę Fukaeri. Dziewczyna jest trochę dziwna. Może nawet wygląda na trochę opóźnioną, przy tym jest bardzo ładna, taką oryginalną, niepokojącą urodą. Ona też, mimo, że taka młoda, ma ciekawą przeszłość. Tengo zafascynowany "Powietrzna poczwarką" poznaje powoli historię życia Fukaerii, i banalnie napiszę, że okazuje się, że niektórych historii może lepiej nie poznawać.

Moja opinia:
"[...] książka musi mieć coś, czego ja nie potrafię do końca zrozumieć. Bo wiesz, ja wśród powieści najbardziej cenię te, których nie mogę do końca zrozumieć. To, co potrafię zrozumieć, ani trochę mnie nie interesuję. To oczywiste, nie? Prosta sprawa" (1).

Zazwyczaj powieści z rodzaju realizmu magicznego bywają interesujące na początku, ale gdzieś tak w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyłączam się do chóru pochlebnych opinii - ten komiks jest po prostu świetny. Trochę nostalgiczny, ale przede wszystkim zabawny i ciepły.

Mika towarzyszy w podróży do Warszawy swojej babci Reginie. Starsza pani oficjalnie przyjeżdża aby odzyskać przedwojenną posiadłość a naprawdę... cóż nie będę zdradzać. Powiem tylko, że na stronie przedtytułowej autorka Rutu Modan umieściła motto: "Rodzinie niekoniecznie mówi się całą prawdę i nie znaczy to, że się kłamie". A prawda potrafi być bardzo ciekawa. Babcia Regina jeszcze na lotnisku bardzo pewna siebie, nagle w po przejrzeniu książki telefonicznej w hotelowym pokoju robi się niespokojna. Mika zaczyna nawet podejrzewać ją o atak histerii. Martwi się o babcię, tym bardziej, że ta chętnie znika jej z oczu. Sprawia wrażenie jakby chciała pozbyć się wnuczki. Na szczęście Mika nie ma czasu na zamartwianie się, bo sama nawiązuje nową znajomość. Obie panie Segal przeżyją w czasie tej podróży niezwykle emocjonujące chwile. Zachęciłam? Mam nadzieje, że tak.

Przyłączam się do chóru pochlebnych opinii - ten komiks jest po prostu świetny. Trochę nostalgiczny, ale przede wszystkim zabawny i ciepły.

Mika towarzyszy w podróży do Warszawy swojej babci Reginie. Starsza pani oficjalnie przyjeżdża aby odzyskać przedwojenną posiadłość a naprawdę... cóż nie będę zdradzać. Powiem tylko, że na stronie przedtytułowej autorka Rutu Modan...

więcej Pokaż mimo to