-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać358
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
Emocje. Ta książka to czyste emocje, tak jak cykl zdjęć Dawn robionych przez Sawyer, od radości przez wkurzenie po smutek.
Autorka bardzo umiejętnie steruje tym co mamy czuć, kiedy mamy się zirytować a kiedy mieć 'oczy w mokrym miejscu'.
Podobało mi się to. I zdecydowanie takich książek czasem mi trzeba, zwyczajnych, o zwyczajnych ludziach, zwyczajnych miejscach. O bohaterach ludzkich, nie papierowych, popełniających błędy, kochających na zabój, pokonujących przeciwności losu i podejmujących walkę z demonami przeszłości.
Dawn początkowo mnie wkurzała, narzekałam w myślach, że tak łatwo dała się złamać facetowi. Ale gdy w całość układanki wskoczyły brakujące elementy... Wszystko stało się jasne.
Spencer... Z pozoru lekkoduch, jego urok powodował, że bardziej wkurzałam się na Dawn, że go nie chce. Ale maska klauna też kryje ciężkie przejścia.
Nic nie jest takim na jakie wygląda, poza przyjaźnią łączącą paczkę z Woodshill. Ta jest niezachwiana, niezłomna, na zawsze i wbrew wszystkim przeciwnościom. Taka że można im tylko zazdrościć tej więzi.
To prosta historia. Właściwie znów nie ma tu niczego wybitnego, a jednak ma urok. Ma takie zestawienie tych znanych nam elementów, traum i pasji bohaterów, ich upodobań i cech charakteru że czyta się to lekko, czyta się szybko i z ogromną przyjemnością.
Teraz okropnie czekam na historię dzikiej Sawyer i kujonowatego Isaaca ;)
A Trust again bardzo polecam ;)
Emocje. Ta książka to czyste emocje, tak jak cykl zdjęć Dawn robionych przez Sawyer, od radości przez wkurzenie po smutek.
Autorka bardzo umiejętnie steruje tym co mamy czuć, kiedy mamy się zirytować a kiedy mieć 'oczy w mokrym miejscu'.
Podobało mi się to. I zdecydowanie takich książek czasem mi trzeba, zwyczajnych, o zwyczajnych ludziach, zwyczajnych miejscach. O...
Tom drugi tomem przejściowym, tak bym go nazwała. Także jak ktoś ma fantastyczny pomysł by czytać serię nie po kolei apeluję - Nie idźcie tą drogą!
Gwendolyn na samym początku książki znajduje się w tym samym miejscu i czasie co w końcówce Czerwieni rubinu. Nie tracimy nawet momentu z jej życia, dlatego też jestem ogromnie wdzięczna opatrzności, że dane mi jest czytać Trylogię czasu ciurkiem.
Ale ma to też wadę. Mianowicie autorka przewidziała odstępy w wydawaniu swoich powieści i przypomina nam niektóre elementy, jak opisy wnętrz, czy szczegóły koligacji łączących bohaterów. Czytelnik który leci ciągiem może poczuć się jakby Kerstin miała go za sklerotyka.
Ale ale! W jednej kwestii Błękit szafiru ma przewagę nad Czerwienią rubinu. Xemerius. Gargulec, a właściwie duch gargulca - demon i nowy przyjaciel Gwen. Pomocnik i szpieg, oraz źródło masy żarcików, śmiesznych tekstów i rozrywki. Cudowny jest. Jak to na zwierzęcego gadającego przyjaciela głównej bohaterki tego typu historii przystało ;) uwielbiam go i liczę, że w Zieleni szmaragdu będzie go co najmniej tyle co tu.
Poza tym Gwen i Gideon przeżywają kolejne przeszłościowe przygody, a wszystko plącze się jeszcze bardziej. Nie wiadomo kto jest dobry a kto zły, nawet sam Gideon w pewnym momencie wzbudził żądzę mordu... Nie tylko w książce, moją też.
Sam wątek romansowy trochę kuleje, za szybko to wszystko ale biorąc poprawkę, że bohaterowie mają lat 16 i 19 to jakby więcej im umiem wybaczyć ;)
I mimo wszystko trzymam kciuki za to by im się udało pokonać przeciwności.
Pamiętacie pytania mnożące się w pierwszym tomie? A figa z makiem. Odpowiedzi w tym tomie nie będzie, za to kolejne zagadki już jak najbardziej. W motaniu w głowie Gier jest mistrzynią. Totalnie już nie wiem co i jak, chociaż motywacje Paula i Lucy, a raczej ich natura (dobrzy są czy źli?) jakby nabrała kolorów i jednoznacznie wiem, że złymi ludźmi to oni nie są.
Błękit szmaragdu to ten etap gdzie bohaterka się szkoli, szykuje i nastawia do ostatecznego starcia. To ta chwila gdzie oczekujemy wielkiego bum i zostajemy wciąż z tym oczekiwaniem do kolejnej części. To tom, jak pisałam, przejściowy, w którym nasza ciekawość jest wystawiana na dużą próbę przez samo jej podsycanie a zaspokojenie nie nadchodzi.
Żeby jednak sobie ulżyć w tej ciekawości sięgam po Zieleń szmaragdu, już teraz ;)
Tom drugi tomem przejściowym, tak bym go nazwała. Także jak ktoś ma fantastyczny pomysł by czytać serię nie po kolei apeluję - Nie idźcie tą drogą!
Gwendolyn na samym początku książki znajduje się w tym samym miejscu i czasie co w końcówce Czerwieni rubinu. Nie tracimy nawet momentu z jej życia, dlatego też jestem ogromnie wdzięczna opatrzności, że dane mi jest czytać...
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. A im lepsze tym szybciej, niestety. Oszczędzałam Trylogię czasu bardzo, aby wydłużyć sobie czas spędzony z nią jak najmocniej. W przerwach między lekturą wracałam myślami do bohaterów, bo zżyłam się z nimi wyjątkowo.
Pokochałam Gwen i Gideona (w końcu!) który okazał się gościem z honorem i zasadami a nie durnym bezwolnym bucem jak myślałam przez dłuższy czas. Uwielbiam Xemeriusa, to chyba mój ulubiony książkowy paranormalny pomocnik. Mieć takiego gargulca to skarb. Pokochałam Lesile, wierną przyjaciółkę Gwen, bez której nasi dzielni podróżnicy zginęli by niechybnie. Mądra dziewczynka.
Pokochałam Lucy i Paula i bardzo im współczułam, bo życia lekkiego nie mieli.
Moja intuicja natomiast nie myliła się co do złola, i co do pana White'a ;) złola nie lubiłam od początku a doktorka jak najbardziej już tak ;)
Nie wymieniam wszystkich bohaterów bo ta opinia składałaby się tylko z nich :P a plejada postaci w książce jest imponująca. Bo teraźniejszość i przeszłość... Tak, już nie mogę się doczekać jak znów się z nimi wszystkimi spotkam. No jedynie za ciotką Glendą i Charlottą tęsknić nie mam zamiaru :P
Odpowiedzi na wszelkie pytania zostają udzielone, wątpliwości rozwiane, chociaż... W końcówce pada pewne zdanie i teraz będę się nad nim głowić ;)
Poza nim wszystko wiem i jestem tak bardzo usatysfakcjonowana... I zarazem smutna, że to już.
Finał był emocjonujący do granic, czułam się jakbym z bohaterami walczyła o to co słuszne, razem z nimi cieszyłam się z pokonania zła.
Ach i te pioseneczki Xemeriusa...
To niby zwykła powieść dla nastolatków, paranormalna baja, a dostarczyła mi ogromu wrażeń i radości. Wzruszyła i rozbawiła, a teraz wcale nie chce wyjść z mojej głowy.
Z całego serca polecam Wam Trylogię Czasu. Dajcie się porwać przygodzie ;)
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. A im lepsze tym szybciej, niestety. Oszczędzałam Trylogię czasu bardzo, aby wydłużyć sobie czas spędzony z nią jak najmocniej. W przerwach między lekturą wracałam myślami do bohaterów, bo zżyłam się z nimi wyjątkowo.
Pokochałam Gwen i Gideona (w końcu!) który okazał się gościem z honorem i zasadami a nie durnym bezwolnym bucem jak...
Jestem zaskoczona jak dobrze Rywalki wpisały się w mój gust.
Spodziewałam się repety z Igrzysk śmierci (reality show w antyutopijnym świecie) pomieszanych z czymś w stylu Rolnik szuka żony (reality show o szukaniu żony), a dostałam przyjemną powieść bez wielkich sensacji i rozlewu krwi o ludziach wzbudzających sympatię.
Spodziewałam się wielkiego miłosnego trójkąta, a póki co America nie próbuje grać na dwa fronty, albo nie jest rozerwana między panem A, a panem M.Są jeszcze dwa tomy więc wszystko się może zdarzyć gdy głowa pełna pragnień, ale póki co - dram nie ma.
America nie rozpacza po facecie który w zasadzie nie zasługuje na jej łzy. Daję sobie możliwość zmiany zdania o Aspenie, ale póki co to Maxon skradł moją sympatię (serce jeszcze nie) i liczę, że Ami i on stworzą parę marzeń ;) Aspen miał swój moment i spartolił po mistrzowsku.
Nie znosząc postapo/antyutopii polubiłam świat Illei, mimo kast i podziałów społecznych, nie odbiega on drastycznie od sytuacji panującej w naszym świecie jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Bo czymże innym jak nie mezaliansem są małżeństwa między klasami? Czymże są Jedynki i Dwójki jak nie szlachtą i miłościwie panującymi? A wszyscy poniżej Szóstki chłopstwem i biedotą? Uwspółcześnioną wersją, trochę inną, ale nadal liczne cechy wspólne odnajdujemy.
Planuję kolejne tomy, jestem ciekawa jak to się potoczy.
Liczyłam co prawda, że w ramach tych całych Eliminacji dziewczyny będą zobligowane do większej ilości aktywności, że książka głównie na tym będzie polegała, a niestety jest to jeden z jej elementów. Ważne, że mimo niespełnienia początkowych moich oczekiwań, jestem zadowolona ;)
Idę czytać Elitę :D Maxon, liczę na Ciebie!
Jestem zaskoczona jak dobrze Rywalki wpisały się w mój gust.
Spodziewałam się repety z Igrzysk śmierci (reality show w antyutopijnym świecie) pomieszanych z czymś w stylu Rolnik szuka żony (reality show o szukaniu żony), a dostałam przyjemną powieść bez wielkich sensacji i rozlewu krwi o ludziach wzbudzających sympatię.
Spodziewałam się wielkiego miłosnego trójkąta, a póki...
Pamiętacie te beztroskie chwile dzieciństwa, gdy mama czytała bajkę na dobranoc?
To uczucie ciepła, otaczającej troski i świadomość, że jest się w domu, najcudowniejszym miejscu na świecie?
Dzięki Marcie Kisiel możecie znów znaleźć to uczucie. Nieważne czy macie lat trzy czy sześćdziesiąt. Albo więcej.
Widać, że Małe Licho i tajemnica Niebożątka to książka która powstała z miłości do dziecka, widać, że autorka jest matką, ale Ałtorka nie zgubiła w tym całym uroku i kocykowatości swojego pazura. Jest on mniejszy, delikatniej się pokazuje, ale jest. Wychodzi w dialogach, wychodzi w charakterach postaci. A postacie... To ta sama banda szaleńców którą pokochaliśmy dzięki Dożywociu i Sile niższej, chociaż widziana młodszymi oczami.
Bo narratorem jest mały Bożek - Niebożątko. On widzi swoich najbliższych jeszcze z dziecięcą niewinnością, ale są sceny, gdzie znając ekipę wcześniej, mimo patrzenia oczami dziecka widzimy w nich to co znamy z innych książek.
Dla mnie sam fakt ukazania tych samych bohaterów inaczej a z zachowaniem ich cech i charakterów jest mistrzostwem świata.
Chociaż szczerze mówiąc, wolę Konrada i resztę w wersji dla dorosłych ;)
Małe Licho i tajemnica Niebożątka to książka mądra. Wartościowa, z przesłaniem. Jeśli ktoś zdecyduje się czytać ją dziecku, nie będzie to tylko opowieść. Będzie to opowieść z morałem, przekazem który dziecko, myślę, że łatwo zrozumie.
A i dorosłego pewne rzeczy skłonią do przemyśleń ;)
Na dodatek są też ilustracje. Piękne, klimatyczne, chaotyczne jak dom naszych najmilszych. Jest ich akurat, nie dominują nad treścią, dodają jej tylko atrakcyjności. Widać, że ilustratorka czuje ten klimat ;)
Zdecydowanie polecam. Tym najmłodszym i tym trochę starszym dzieciom ;)
Nawet jak potomstwa nie posiadacie, przeczytacie z przyjemnością.
Pamiętacie te beztroskie chwile dzieciństwa, gdy mama czytała bajkę na dobranoc?
To uczucie ciepła, otaczającej troski i świadomość, że jest się w domu, najcudowniejszym miejscu na świecie?
Dzięki Marcie Kisiel możecie znów znaleźć to uczucie. Nieważne czy macie lat trzy czy sześćdziesiąt. Albo więcej.
Widać, że Małe Licho i tajemnica Niebożątka to książka która powstała...
Przygodę z Sarah Dessen miałam zacząć od jej Zamku i klucza, ale tej książki nigdzie nie mogłam dostać. Dlatego też padło na Teraz albo nigdy. Nie wiem czy to lepiej czy gorzej, za to wiem, że to dobrze.
Bo to zdecydowanie dobra książka.
Troszeczkę nasuwa mi się skojarzenie z proza Kasie West, którą uwielbiam, ale Dessen w swoim pisaniu zawiera większy ładunek emocjonalny. Jest poważniej.
Macy jest dzielną dziewczyną. Chwilami aż nazbyt dojrzałą na swój wiek, ale jednocześnie to jeszcze dzieciak.
Jej związek z tym całym Justinem… To jak bardzo upierała się by trwać przy tym przebucu to dowód na to, że często to czego pragniemy nie jest jednocześnie tym czego potrzebujemy. Powinna dziada kopnąć w cztery litery i to prędzikiem.
Tak wartościowa osoba przy takim zadufanym zarozumialcu tylko się marnuje. A przecież czeka na nią inny, o wiele lepszy, ba! Normalny nieidealny facet ;) człowiek z krwi i kości a nie robot mający w głowie tylko wykresy i tabelki…
W książce jest zderzenie dwóch światów. Dwóch światów Macy – ułożonego, cichego, milczącego i spokojnego świata jej matki, Justina i Macy sprzed poznania Delii i reszty. Oraz świat właśnie Fortuny, chaotyczny, radosny i pełen życia. Bo na co dzień nasza bohaterka nie żyje, ona funkcjonuje jak robot, wypełnia zadania, spełnia oczekiwania jakie pokładają w niej ci którym powinno na niej zależeć najmocniej. I jak Justina mogę zrozumieć – napatoczyła się taka owieczka to ją wykorzystam, zmanipuluję, zrobię co chcę, tak matka Macy…
Brak mi na nią słów. Niby zapewnia swojemu dziecku spełnianie podstawowych potrzeb, ale kompletnie jej nie zna. Naciska na córkę, popycha w kierunku rzeczy które ją unieszczęśliwiają. Rozumiem, to rodzina jakby z wyższych sfer, ale ta pogarda dla Wesa z powodu jego przeszłości dla Krity z racji jej blizn… Nie mieści mi się to w głowie.
To nie powinno tak być.
Żałuję że Macy nie obudziła się i nie zbuntowała znacznie wcześniej. Szkoda mi jej, że dała sobą tak manipulować i nie dala się porwać tym którzy byli jej promyczkiem światła znacznie wcześniej.
Książka ma wady, albo raczej bohaterka robi głupoty, przynamniej na początku powieści, ale nie będę jej mocno krytykować czy karcić. Raz, że to trudny moment jej życia, a dwa to osoba bardzo młoda. Od tego się ma naście lat by popełniać błędy i uczyć się na nich. I przez pryzmat bycia licealistką trzeba oceniać postępowanie Macy.
Ale to naprawdę dobra historia. Spędziłam z nią czas wyjątkowo przyjemnie, pokochałam ekipę z Fortuny. Tak, Macy też do nich zaliczam ;)
Bohaterowie nie są czarno-biali. Są ludźmi, wielobarwnymi, żyjącymi postaciami i dzięki temu książkę czyta się tak dobrze.
I chciałabym więcej ;)
Tę książkę trzeba przeczytać. Teraz albo nigdy ;)
Przygodę z Sarah Dessen miałam zacząć od jej Zamku i klucza, ale tej książki nigdzie nie mogłam dostać. Dlatego też padło na Teraz albo nigdy. Nie wiem czy to lepiej czy gorzej, za to wiem, że to dobrze.
Bo to zdecydowanie dobra książka.
Troszeczkę nasuwa mi się skojarzenie z proza Kasie West, którą uwielbiam, ale Dessen w swoim pisaniu zawiera większy ładunek emocjonalny....
Pan Lodowego Ogrodu to książka która chodziła za mną długo. Nie przesadzę jak powiem, że chodziła za mną od lat. Odkąd tylko dorosłam na tyle by zasmakować fantastyki, odkryć, że ją kocham. Powstrzymywał mnie tylko ten kosmos i naleciałości sci-fi.
Bo ja ani kosmitów, kosmosu, ani sci-fi nie lubię. Bardzo.
Ale zdarzyło się tak, że informacja o tym co tam dokładnie jest zatarła się w mojej głowie i całe szczęście.
Sięgnęłam i przepadłam.
Ten świat, taki nowy, taki inny a zarazem troszkę jak nasz, tylko po drugiej stronie lustra. Tak obcy i tak znajomy. Zazdrościłam Vukko, że może zwiedzać go tak dokładnie, osobiście, a nam zostaje tylko jego relacja.
Też chciałabym udać się w kosmos i poznać Midgaard, no może tylko bez tych wszystkich zagrożeń i niebezpieczeństw, w końcu nie mam Cyfrala i mogłabym skończyć jak naukowcy…
Grzędowicz umie kreować świat, tworzyć bohaterów i opowiadać o tym. Pióro ma nieziemsko (nomen omen :D) lekkie, język trafiający prosto do kochających fantastykę serc i celny, sarkastyczny humor.
Opowieść jest dynamiczna, jest ciekawie, na tyle by przepaść na długie godziny i nie interesować się światem otaczającym. Pan Lodowego Ogrodu wciąga i porywa. I zostawia niedosyt, ale czegóż się spodziewać skoro na czytelnika czekają jeszcze trzy tomy tej literackiej uczty? ;)
Polecam. Jest zdecydowanie niestandardowo. Książka polskiego autora a tchnie Skandynawią. Vuko mimo, że przecież współczesny do szpiku kości ma taki wikingowski sznyt.
Na dodatek nielubiąca dziwnych technologii ja, zachwyciła się postacią… albo zamysłem Cyfrala. Z zafascynowaniem czytałam te fragmenty gdy bohater włączał to zwierzątko. To świadczy o tym, że autor naprawdę wiedział co robi pisząc Pana Lodowego Ogrodu.
Pan Lodowego Ogrodu to książka która chodziła za mną długo. Nie przesadzę jak powiem, że chodziła za mną od lat. Odkąd tylko dorosłam na tyle by zasmakować fantastyki, odkryć, że ją kocham. Powstrzymywał mnie tylko ten kosmos i naleciałości sci-fi.
Bo ja ani kosmitów, kosmosu, ani sci-fi nie lubię. Bardzo.
Ale zdarzyło się tak, że informacja o tym co tam dokładnie jest...
2018-09-13
Stęskniłam się za dobrym NA. Studenckim, z motywem kto się czubi ten się lubi, z dobrą, wiarygodną traumą bohaterów i z samymi bohaterami do pokochania.
Bo Begin again pełnokrwistych bohaterów odmówić nie można.
Allie walczy o siebie z całych sił, zaczyna wszystko od nowa, na co trzeba ogromu odwagi. Nie miała łatwego dzieciństwa z nieobecnym ojcem i matką o chorych ambicjach.
Ale daje sobie radę, przezwycięża wszystko, nie jest zarozumialcem tylko normalną dziewczyną. Wręcz zbyt nieśmiałą jak na takie pochodzenie, ale ma to swój urok.
Kaden natomiast jest nazbyt śmiały, ale czyż pozory niekiedy nie mylą?
Niby bad boy, bawidamek-podrywacz, ale dla przyjaciół skoczy w ogień.
Tych dwoje od pierwszego spojrzenia ciągnie do siebie. Sami początkowo tego nie chcą, bronią się, ale czymże jest ludzka wola wobec siły miłości? :D
Bohaterowie drugoplanowi też są cudni. Może ci źli trochę za bardzo lecą stuprocentowym złolem, ale przymknijmy oko. Pozytywni zdecydowanie nadrabiają za nich z nawiązką.
I cieszę się nieziemsko na to jak autorka zaplanowała pairing w drugim tomie. Spencera już kocham, zresztą Dawn nie mniej.
Dram w książce nie brak, ale na szczęście nie przytłaczają. Wiecie, nie lubię jak bohaterowie są po takich przejściach, że żaden normalny człowiek nie dałby sobie rady z bagażem bez zakucia w kaftan z za długimi rękawami. Tu przeszłość jest poważna, ale nie na tyle by to bohaterów złamało.
Nie brakuje też humoru i lekkości, co ma ogromny urok. Tak, można się uśmiechnąć niejednokrotnie, można się też wzruszyć ;)
A zaborczość Kadena jest taka urocza :P
Jeśli wielbicie Off Campus Elle Kennedy warto zainteresować się Begin again. Wiadomo, nie jest to, to samo, ale punktów wspólnych trochę ma. A jeśli nie wielbicie, to przez te różnice może pokochacie ekipę z Woodshill ;)
Stęskniłam się za dobrym NA. Studenckim, z motywem kto się czubi ten się lubi, z dobrą, wiarygodną traumą bohaterów i z samymi bohaterami do pokochania.
Bo Begin again pełnokrwistych bohaterów odmówić nie można.
Allie walczy o siebie z całych sił, zaczyna wszystko od nowa, na co trzeba ogromu odwagi. Nie miała łatwego dzieciństwa z nieobecnym ojcem i matką o chorych...
Nawet nie wiecie od ilu lat planowałam lekturę Ukochanego z piekła rodem. A skoro nie wiecie to Wam powiem. Od premiery, gdy Rogoziński był debiutantem i nie miałam jeszcze żadnych uprzedzeń do niego jako do człowieka.
Żeby nie było, jako do pisarza nie mam nadal, a może już. Dzięki Ukochanemu z piekła rodem, który okazał się dobrą książką.
Sam autor jest zarozumialcem i ego posiadającym własny kod pocztowy i to czuć. Przebija to przez jego prozę, czuć jak bardzo uważa siebie od pierwszych słów za pisarza poczytnego i dobrego.
Ma talent, nie odmawiam, ale nie do końca wszystko jest w stu procentach jego. Na szczęście trochę się przyznaje do inspiracji - czuję tu ducha Chmielewskiej. Niektóre teksty, cechy charakteru postaci, nawet imię głównej bohaterki to kalka z Autorki.
Nie wiem czy to mi tak do końca przeszkadza czy cieszy. To taki miks, bo przecież sama Chmielewska nie jest w stanie już nic napisać a Rogoziński stanowi jeszcze jakieś zaplecze.
Co do samej książki. Im dalej tym lepiej zdecydowanie. Początek musi się rozbujać, potem zaczyna być wciągająco i co ważne - zabawnie. Uśmiałam się zwłaszcza dzięki dialogom między Joanną a jej agentką Betty. Osobno są zwykłe, przeciętne, ale razem tworzą duet nie do powtórzenia. Są dowodem na to, że dobra chemia musi być między dwoma postaciami, niekoniecznie romansowa i niekoniecznie między kobietą a mężczyzną. Między przyjaciółkami też być musi, żeby powieść miała to coś.
Jeśli natomiast mowa o stronie kryminalnej... Przewidywalnie jest do bólu ;) mordercę odgadłam, wspólnika też. Powód przewijania się tego czy owego pod domem Joanny takoż.
Powinnam chyba zatrudnić się w policji, bo ostatnio co kryminał to jestem szybsza od śledczych. I nie wiem czy oni takie gamonie czy mogę być dumna ze swej przenikliwości...
Na pewno sięgnę jeszcze po twórczość Rogozińskiego. Są to książki na raz, do których po latach nie będę wracać licznie, ale jako takie jednorazówki zdecydowanie spełniają zadanie odprężenia i rozbawienia. I jako coś lekkiego, niewymagającego polecam.
Nawet nie wiecie od ilu lat planowałam lekturę Ukochanego z piekła rodem. A skoro nie wiecie to Wam powiem. Od premiery, gdy Rogoziński był debiutantem i nie miałam jeszcze żadnych uprzedzeń do niego jako do człowieka.
Żeby nie było, jako do pisarza nie mam nadal, a może już. Dzięki Ukochanemu z piekła rodem, który okazał się dobrą książką.
Sam autor jest zarozumialcem i...
To wreszcie taka Rudnicka jaką znam i lubię.
Lekki humor, lekka zagadka, bez nadmiaru krwi za to z intrygą tak skonstruowaną, że wciąga i ciągnie.
Nie uniknę tu porównań do Martwego jeziora, zwłaszcza dlatego, że Czy ten rudy kot to pies jest bezpośrednią kontynuacją tegoż. Opowiada o przyjaciółce Beaty - Ulce.
I jak Beata i jej część była dość spokojna i poważna, a losy mroczne, chwilami wręcz smutne, tak książka o Uli, jak sama bohaterka, pokręcona i zabawna.
Martwe jezioro jest pewną całością, patrząc pod kątem zagadki, lecz tu sprawa rozwiązuje się do końca. Dowiadujemy się szczegółów problemu dręczącego Beatę i wbrew pozorom, że sprawa jest nierozwiązywalna, udaje się jednak dowiedzieć niemal wszystkiego.
Jest zabawnie, to komedia pomyłek, sama Ula powinna się nazywać Pomyłka-Zamieszanie.Ale dzięki jej niepowtarzalnemu charakterowi bawiłam się świetnie. Zbiegi okoliczności są na granicy realności, ale... Ja w to wierzę, musiało tak być, żeby wszystko mogło się poukładać ;)
Polecam bardzo. Lecz zdecydowanie trzeba najpierw zapoznać się z Martwym jeziorem. Mam wrażenie, że czytanie samej Czy ten rudy kot to pies lekko mija się z celem, zbyt dużo nawiązań, a za mało powiedziane w kontynuacji, by połapać się bez lektury tej pierwszej.
Czytajcie ;)
To wreszcie taka Rudnicka jaką znam i lubię.
Lekki humor, lekka zagadka, bez nadmiaru krwi za to z intrygą tak skonstruowaną, że wciąga i ciągnie.
Nie uniknę tu porównań do Martwego jeziora, zwłaszcza dlatego, że Czy ten rudy kot to pies jest bezpośrednią kontynuacją tegoż. Opowiada o przyjaciółce Beaty - Ulce.
I jak Beata i jej część była dość spokojna i poważna, a losy...
Zarzekałam się, że poważnie kryminalnej Rudnickiej nie tknę, dobrze, że sobie tej obietnicy nie dotrzymałam, bo Lilith była wyjątkowym wypadkiem przy pracy.
Martwe jezioro to TA Rudnicka którą lubię, z jeszcze niewprawione pióro, jeszcze dość początkująca, ale to już ta autorka którą polubiłam.
Książka jest mroczna. Nie ma tu tego ciepełka i lekkości jak np w Nataliach. Trupów ludzkich nie ma, ale trupy w szafie siedzą stadem, licznie i wystarczy lekko tknąć drzwi żeby się posypały.
Beata nie tylko tknęła ale otworzyła te drzwi na oścież, a my czytamy o tym z zaciekawieniem.
Jedyny minus tego wszystkiego to fakt, że na rozwiązanie całego zamieszania trzeba czekać do drugiego tomu. Tu wyjaśnia się tylko część, ale część na tyle duża, że jest w stanie nas wbić lekko w siedzenie i zachęcić do czytania.
Nie jest to powieść od której nie mogłam się oderwać. Czytało się lekko i szybko, czytać się chciało, ale też nie miałam problemów by odłożyć książkę i iść spać, albo zrobić cokolwiek innego. To chyba jedyny zarzut. No może jeden z dwóch, drugi to lekko jeszcze kulejące sceny 'zabawne' za które autorkę w jej pozostałej twórczości bardzo lubię.
Bohaterowie są przyjemni, zwłaszcza Beata i Jacek, jest między nimi fajna chemia. Natomiast ci negatywni są źli do szpiku. Niestety, początkowo czarne charaktery Olgi nie miały wcale odcieni szarości ;)
Cieszę się, że po Martwe jezioro sięgnęłam nie na początku przygody z Rudnicką, bo mogłabym inaczej odebrać, teraz wiedząc że potrafi ona lepiej, na te małe niedociągnięcia patrzę z przymrużeniem oka.
Miła lektura ;)
Zarzekałam się, że poważnie kryminalnej Rudnickiej nie tknę, dobrze, że sobie tej obietnicy nie dotrzymałam, bo Lilith była wyjątkowym wypadkiem przy pracy.
Martwe jezioro to TA Rudnicka którą lubię, z jeszcze niewprawione pióro, jeszcze dość początkująca, ale to już ta autorka którą polubiłam.
Książka jest mroczna. Nie ma tu tego ciepełka i lekkości jak np w Nataliach....
Jeśli czytaliście 'Księcia w wielkim mieście' to z pewnością kojarzycie Henry'ego, młodszego brata Nicka. Tego zawadiakę, podrywacza, na widok którego dziewczynki ściągały majtki przez głowę. A on sam podejrzewam, że majtek nie nosił, żeby było szybciej.
Henry wyrósł. Dojrzał. Dorósł, ale w bólach i cierpieniu.
To nie jest zły chłopak. Pogubiony, potrzebujący wsparcia. W 'Sposobie na księcia' własnie dokładnie przekonujemy się, jak to się stało, że z dzikiego chłopaka wyrasta król godny korony i ukochanej kobiety.
Sama Sarah to ciekawa postać, wcale nie zostająca w cieniu Henry'ego. Może i niepozorna, chowająca się za książkami, ale odważna i silna. Po przejściach. Ogromnych przejściach, które zostawiły po sobie ślad psychiczny, ale i fizyczny. Kobieta która nadaje się na królową dla swojego króla.
Ich droga nie była łatwa, choć nie aż tak trudna jak droga Nicka i jego Olivii.
Jestem wręcz zachwycona tym jak kwitł ich związek. Od początkowej lekkiej niechęci, przez przyjaźń do miłości. Prawdziwej, silnej i zdolnej do poświęceń.
Emma Chase nie poszła swoją standardową ścieżką która przewiduje głównie sceny kotłowania w łózku. Nie pominęła tego, seksu i aluzji jest sporo, no bo inaczej się u niej nie da. Ale ważniejsze są inne elementy. Jest poważniej, bo nie śmiałam się w głos jak przy tomie pierwszym, jest inaczej, ale nadal dobrze.
Czytajcie. Henry'ego nie da się nie lubić ;)
Jeśli czytaliście 'Księcia w wielkim mieście' to z pewnością kojarzycie Henry'ego, młodszego brata Nicka. Tego zawadiakę, podrywacza, na widok którego dziewczynki ściągały majtki przez głowę. A on sam podejrzewam, że majtek nie nosił, żeby było szybciej.
Henry wyrósł. Dojrzał. Dorósł, ale w bólach i cierpieniu.
To nie jest zły chłopak. Pogubiony, potrzebujący wsparcia. W...
Nie ma jak pozytywne zaskoczenia ;)
Czerwieni rubinu jak i całej Trylogii czasu byłam bardzo ciekawa, ale odsuwałam czytanie z wielu powodów. Bo podróże w czasie których nie znoszę. Bo młodzieżówka i to paranormalna a ja z nimi to tak różnie się lubię. Bo niemiecka autorka, a ja zawsze stawiałam na angielskie i amerykańskie.
Ale na szczęście w końcu coś mnie tknęło i pchnęło do lektury. Podróże w czasie są urocze i sama chciałabym przenieść się w wiele miejsc, czy czasów. Młodzieżówka okazała się zgrabnie napisana i wciągająca a bohaterów nie da się nie lubić. Przynajmniej kilku ;) a niemiecka autorka umieściła akcję swojej powieści w jakże cudownie opisanym Londynie. Tym współczesnym, ale i pozwala zwiedzić ten sprzed lat. I widać, że czuje to miasto.
Czerwień rubinu ma klimat. Ma swój czar i powiew nowości. To stara powieść, nie nowość wydawnicza, dlatego też widać, że pomysły były nowe a nie przemielone przez wiele pisarzy na wiele sposobów.
Oczywiście nie brakuje tu nowych pojęć czy grup społecznych jak ten cały Zakon, co znamy z wielu innych tworów, ale znów - jest inaczej.
I na szczęście dla czytelnika, Gwendolyn o regułach rządzących podróżami w czasie i całą okolicą tego zamieszania wie tyle co nic, dzięki temu wraz z nią możemy zdobywać informacje.
Pierwsza część to jedynie podrażnienie apetytu na przygodę, zaciekawienie i wstęp do wszystkiego co dopiero ma się wydarzyć. Kilka kwestii nurtujących czytelnika na początku, zaczyna się rozjaśniać, ale pytań bez odpowiedzi nie brakuje. Bo czy Lucy i Paul stoją po dobrej stronie? Czy Gwendolyn i Gideon poprą tą dwójkę czy zostaną z hrabim de St. Germainem? Czy sam hrabia to czarny charakter serii? A może złolem jest jego kumpel - Rakoczy? A czy wizje ciotki Maddy to prawda czy tylko rojenia starszej kobiety?
No i o co chodzi z tą położną?
Mnie coś świta, na każde z tych pytań odpowiadam sobie już w głowie, ale czy się mylę? Sięgam właśnie po Błękit szafiru, może czegoś się dowiem ;)
Nie ma jak pozytywne zaskoczenia ;)
więcej Pokaż mimo toCzerwieni rubinu jak i całej Trylogii czasu byłam bardzo ciekawa, ale odsuwałam czytanie z wielu powodów. Bo podróże w czasie których nie znoszę. Bo młodzieżówka i to paranormalna a ja z nimi to tak różnie się lubię. Bo niemiecka autorka, a ja zawsze stawiałam na angielskie i amerykańskie.
Ale na szczęście w końcu coś mnie tknęło i...